Bezkres tajgi - Mikołaj Bojkow - ebook

Bezkres tajgi ebook

Bojkow Mikołaj

0,0
37,56 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Od zawarcia znajomości z podróżnikiem Mikołajem Przewalskim po spotkania z niedźwiedziami, tygrysami i hunhuzami w tajdze na Dalekim Wschodzie - autor po raz kolejny zabiera nas w miniony świat przygód i łowów. W swoich opowiadaniach kreśli sylwetki ludzi tajgi i oddaje niesamowitą atmosferę "leśnego morza", jak za miejscowymi nazywa roztaczające się wokół, bezkresne lasy. To niebezpieczne tereny, gdzie na człowieka czyhają niedźwiedzie albo bandyckie szajki, a o przetrwaniu decyduje odwaga. Obok trzymających w napięciu opowieści o ryzykowaniu życia znalazły się niesamowite historie oswojonych tygrysów i niedźwiedzi, ukazujące zespolenie człowieka z dzikim światem natury. Nie brakuje też mrocznych epizodów związanych z targającymi ludźmi namiętnościami. 18 opowiadań przenosi czytelnika daleko w tajgę, gdzie życiem rządzą zupełnie inne prawa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 165

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MIKOŁAJ BOJKOW

BEZKRES TAJGI

Tłumaczył Bogdan Michalak

ŻYCIE I TWÓRCZOŚĆ MIKOŁAJA BOJKOWA

Mikołaj Apołłonowicz Bojkow – rosyjski pisarz emigrant. Jego pierwsze utwory pojawiły się w rosyjskiej prasie w początkach XX wieku. Były to zapiski naturalisty i myśliwego o mandżurskiej tajdze. Rozgłos przyniosła mu powieść „Wielki Wan”, opublikowana w 1936 roku i przełożona na wiele języków. Według bibliografii B. N. Żernakowa do 1968 roku ukazało się 306 publikacji Bojkowa w językach rosyjskim oraz angielskim, francuskim, japońskim, chińskim i innych. W ZSRR od końca lat dwudziestych ubiegłego wieku twórczości tego pisarza nie wydawano.

Mikołaj Bojkow urodził się 29 listopada 1872 roku w Kijowie. Po ukończeniu kijowskiego korpusu kadetów studiował historię naturalną na Imperatorskim Uniwersytecie Petersburskim. Po niespodziewanej śmierci ojca porzucił uczelnię i przeszedł do szkoły wojennej w Tbilisi, a później odbył tam służbę wojskową pod dowództwem wielkiego księcia Mikołaja Michajłowicza, historyka i znawcy przyrody. Uznawszy, że młody podporucznik także jest wielbicielem natury i myślistwa, wielki książę zapoznał go ze znanym naturalistą i podróżnikiem Gustawem Raddem, dyrektorem Muzeum Kaukaskiego w Tbilisi, pod którego kierunkiem Bojkow przechodzi znakomitą szkołę pracy muzealnej i naukowej. Cały wolny czas przyszły pisarz poświęca studiowaniu przyrody Kaukazu. Poznaje wielkiego uczonego Dmitrija Mendelejewa, który sprzyja młodemu przyrodnikowi, marzącemu o podróżowaniu i wyprawie na Daleki Wschód, gdzie budowano w tym czasie Kolej Transsyberyjską.

8 grudnia 1901 roku porucznik 108. Saratowskiego Pułku Mikołaj Bojkow – dzięki protekcji wielkiego księcia Mikołaja Michajłowicza i wstawiennictwu Dmitrija Mendelejewa – został skierowany do Mandżurii, do zaamurskiego okręgu Oddzielnego Korpusu Straży Granicznej. W wolnym od służby czasie Bojkow zajmował się pracami badawczymi i pisaniem. Poznanie kraju i wrażenia, jakie wywarło na nim to, co zobaczył, stały się podstawą jego prac naukowych, a później osnową mistrzowskiej twórczości.

Od 1914 do 1917 roku Mikołaj Bojkow przebywa na froncie. Przeżywa pierwszą wojnę światową i rewolucję. Wraz z rodziną – żoną i maleńką córeczką – przez dwa lata poniewiera się po świecie. W 1922 roku znów powraca do Mandżurii. Wcześniej jednak Bojkow jest na emigracji. Pisarstwo staje się dla niego jednym z niewielu źródeł dochodów i musi się nim intensywnie zajmować. W początkach 1920 roku wydaje wyłącznie naukowe i przyrodnicze notatki, stara się bowiem nie zostać posądzony o zaangażowanie polityczne. Wyraźnie nie chce utracić więzi z literaturą rosyjską, dlatego jest bezstronny w ocenianiu sytuacji w ojczyźnie.

W 1932 roku Mandżurię okupują Japończycy i tworzą na jej terytorium państwo Mandżukuo. Stosunki Bojkowa z Japończykami były w sumie niejednoznaczne. Dwadzieścia lat wcześniej wojował z nimi w wojnie rosyjsko-japońskiej (1904–1905), a teraz starali się go wypromować jako pisarza Wielkiej Azji Wschodniej. W tym czasie Japonia propagowała bowiem ideę panazjatyzmu, sprzeciwiającą się europeizacji Azji. Na okres od 1935 do 1945 roku przypada rozkwit twórczości literackiej Bojkowa. W połowie lat trzydziestych XX wieku są publikowane jedna po drugiej obszerne prace, które autor sam ilustruje.

W sierpniu 1945 roku wojska sowieckie weszły do Harbinu. Bojkowowi zaproponowano powrót do Rosji, ale odmówił. Nie aresztowano go, lecz usunięto z bibliotek i zniszczono wszystkie jego książki. W 1956 roku Bojkow z rodziną wyjechał z komunistycznych Chin do Australii. Już w Brisbane pisarz wspominał ciężkie czasy następująco: „W trakcie wojny właściwie nie wychodziłem z domu. Byłem już starcem, było głodno i chłodno. Zarobki córki ledwie starczały na tydzień. Co dało się sprzedać, sprzedaliśmy za bezcen… Żona całymi dniami wystawała w kolejkach za żywnością i węglem, jednak często wracała z pustymi rękami. To niezwykłe, że przeżyłem”.

W Australii Bojkow dokonał żywota w marcu 1958 roku. Jest pochowany na cmentarzu Dutton Park w Brisbane. Na miesiąc przed śmiercią napisał swoją ostatnią książkę „Żegnaj, Szuchaju”. Zwrócił się w niej do przyszłego czytelnika: „Mam nadzieję, że ten, kto weźmie w ręce dzieło Bojkowa – pisarza, starego włóczęgi, znawcy Mandżurii, który ją schodził wzdłuż i wszerz – wspomni stare, dobre czasy tej krainy. Teraz nie zostało mi już nic oprócz wspomnień z młodych lat, przeżytych w mojej drugiej ojczyźnie – Mandżurii”.

MIESZKAŃCY LASÓW

Na wschód od Harbinu, między rzeką Sungari a koreańską granicą, leży obszerna kraina, która 50 lat temu stanowiła bezludną, leśną pustynię. Ten teren, porzeźbiony pasmami górskimi powyżej tysiąca metrów wysokości, wtedy był całkowicie pokryty pierwotnymi lasami, złożonymi z iglastych i liściastych gatunków drzew. Z lotu ptaka te lesiste pasma przypominały fale zastygłego morza, ciągnące się w głąb aż po horyzont, dlatego miejscowi – Mandżurowie – nazwali całą tę krainę „Szuchaj”, co znaczy „leśne morze”. Zaludnianie tej ziemi sprowadzało się wówczas do osiedlania się w dolinach rzek: Sungari, Lalin He, Mudan Jiang, Muren i Sujfun1. Całą pozostałą przestrzenią władał zielony żywioł leśny. Tam rządził zwierz, a nie człowiek, i wszystko było podporządkowane surowym, okrutnym regułom tajgi, jak w dawniejszym, prehistorycznym okresie życia ludzi. W tych miejscach obowiązywało prawo silniejszego, a słabszy ginął w nierównej walce z rzeczywistością. W dawnych czasach osiedlił się tutaj człowiek silny ciałem oraz duchem. Przygarnęła go sama przyroda i dostarczyła mu wszystko, co niezbędne do życia. Śmiały myśliwy znalazł tu tereny bogate w zdobycz w postaci zwierza dającego puszyste skóry i mięso, a rabuś zwany hunhuzem2 – doskonałe okazje i przepastne ukrycie przed karzącą ręką sprawiedliwości.

Taki stan trwał przez wieki i ciszy nieprzebytych lasów nie zakłócał żaden dźwięk. Tajga chroniła się przed wpływami dalekiego świata. Lecz sytuacja uległa zmianie, gdy Mandżurię przecięła trasa Kolei Transsyberyjskiej, biegnąca z północnego zachodu na południowy wschód. W gąszczach Szuchaja dało się słyszeć odgłosy toporów i pił. Świst parowozu naruszył odwieczną ciszę cudownej świątyni przyrody i wystraszył mieszkańców tajgi. Zagonił ich w oddalone górskie ostoje, niedostępne i nie do przejścia. Stara, nieprzebyta tajga jak pamiętająca matka w trosce o swoje dzieci daje im swą krew i żywność oraz chroni ich przed wpływem obcej, agresywnej kultury. Mieszkańcy mówili, że wcześniej wielka nawałnica, nie sięgając gruntu, przechodziła od brzegów Amuru do granic Korei. Wraz z budowaniem żelaznej drogi lasy zostały przerzedzone, pojawiły się szerokie przesieki i teraz wiewiórka musi się dużo razy spuszczać na ziemię, aby przebyć z północy na południe wszystkie lasy Szuchaja. Tam, gdzie się jeszcze chroniły zwierzęta futerkowe i w leśne gąszcze nie przeniknął żaden chciwy człowiek, znalazł swoje miejsce mandżurski łowca zwierzyny, który kontynuował działalność swoich przodków, osiadłych tu przypuszczalnie tysiące lat temu. Pod nawisem dzikich skał, nad brzegiem górskiego potoku zaczął wieść ubogie życie, które sobie wybrał. Zbudował chatę myśliwską, sporządził pułapki na zwierzynę futerkową, wykopał doły na grubszego zwierza, rozstawił pętle oraz sprężyny i poświęcił się swoim ulubionym, znajomym czynnościom, podejmowanym już przez jego ojców i pradziadów, których kości, złożonych w kamiennych zapadlinach pobliskich masywów górskich, strzeże jak oka w głowie. Gdy tylko spadnie pierwszy, puszysty śnieg i pokryje góry oraz lasy swoim białym całunem, łowca zwierzyny nie ma już ani jednej wolnej minuty; całymi dniami jest zajęty i ma pełne ręce roboty. Wstaje rano, godzinę lub dwie od świtu, w pośpiechu pije gorącą herbatę, po czym wziąwszy ze sobą placek kukurydziany, z plecakiem na ramionach i kijem w ręku zmierza na obchód swoich pułapek łownych po tropie wytyczonym w śniegu wśród chaszczy i pagórków. Szlak wiodący do pułapek i dołów nierzadko ma długość 30 kilometrów i jest tak pomyślany, że gdy łowca ruszy z jednego końca, do wieczora dociera do swojej chaty na drugim końcu, a nie przechodzi przy tym dwa razy przez to samo miejsce. Znalazłszy zdobycz, myśliwy oczyszcza ją ze śniegu i składa do plecaka, po czym gotowy do dalszych łowów, idzie dalej po tropie. Wszystko to robi w ciszy, z rozmysłem i ostrożnie. Jak mówią sami myśliwi, aby nie zginąć w tajdze, trzeba mieć: słuch zająca, wzrok sokoła, węch psa, siłę i spryt tygrysa, chytrość lisa i cierpliwość kreta. Życie w pierwotnym lesie jest pełne śmiertelnych niebezpieczeństw i trwogi. Wykształciło ono szczególny typ człowieka, skazanego wyłącznie na siebie, ponurego i milczącego, z kamiennym, zastygłym licem oraz ostrym i przenikliwym spojrzeniem. Taki to jest mandżurski myśliwy, dźwigający na karku zazwyczaj około 50 lat i odziany w gruby strój, okrywający jego szerokie, zgięte plecy. Młodzi mężczyźni zdarzają się tu rzadko, bo nie mogą znieść życia w pojedynkę w dalekich, dzikich lasach.

Gdy łowca wróci z obchodu pułapek, wysypuje zdobycz z plecaka na ciepły piec, aby tusze odtajały przed zdjęciem skórek, a następnie bierze się do przygotowania skromnego obiadu, składającego się z garści czumizy3, bobu i makaronu, przyprawionych ostrym sosem sojowym i dzikim czosnkiem. Rozmarzłe tuszki są szybko skórowane wprawną ręką, a skórki dla podsuszenia zostają rozpięte na prawidłach rozwieszonych po belkach. Mięso trafia do skrzyni pod dachem, gdzie powtórnie zamarza i stanowi zapasy. Po obiedzie łowca zwierzyny zapala fajkę i przystępuje do picia herbaty, co zazwyczaj ciągnie się z przerwami do położenia się do snu. Na koniec swojej pracy przygotowuje jeszcze drewno na następny dzień, a potem spokojny i z czystym sumieniem, kładzie się spać na ciepły piec. Rozbiera się przy tym prawie do naga i okrywa po czubek głowy futrzanym odzieniem. Prymitywna lampka, zrobiona z watowego knota wetkniętego w tłuszcz wlany na dno rozbitej skorupy, przygasa i w chacie robi się ciemno. Tylko malutki koniec knota się żarzy i ledwo, ledwo przebija się przez księżycową poświatę, która rozjaśnia śpiącą tajgę i jej dziewicze śniegi iskrzące się blaskiem. I tak to dzień za dniem przez całą zimę chodzi myśliwy po swoim łowisku, zdobywa zwierzęta i składa ich wysuszone skórki w osobne wydrążone skrzynie w szopie, dokąd nie może się dostać żaden szkodnik.

Zagrożeń w tajdze nie brakuje. Jednym z nich jest złodziejstwo karane nadzwyczaj surowo, ze śmiercią włącznie. Zimą winnego przywiązują do drzewa na szlaku tygrysów i jeszcze tej samej nocy straszny drapieżca pożera go do ostatniego kęsa. Później w tym miejscu zostaje wzniesiona kapliczka z kupki kamieni, które składają przechodnie, co wskazuje na rozegrany tam dramat. Latem winnego zakopują żywcem w ziemi razem ze zdobyczą, którą ukradł. Jeśli jednak poszkodowany nie zgłasza pretensji, to winowajca jest zwalniany od dochodzenia. Takie są reguły tajgi, ustanowione przed wiekami w ciężkich warunkach walki o przetrwanie. Dziś obowiązuje niepisane prawo, zgodnie z którym gospodarzowi nie wolno odmówić komuś gościny czy noclegu i nie dać mu kawałka chleba. Jeśli nie ma go w chacie, to wędrowiec może skorzystać z pomieszczenia, jakby był u siebie, lecz nie powinien niczego stamtąd zabierać, nawet pudełka zapałek. Także hunhuzi podlegają tym zasadom. Ich naruszenie pociąga za sobą powszechną pogardę.

W przypadku gdy w dół wpadnie duży zwierz, na przykład jeleń czy dzik, jego wydobyciem zajmują się przywołani dwaj lub trzej myśliwi, którzy za pomoc otrzymują część zdobyczy. Odmówić takiej pomocy nie należy – to także wchodzi w zakres obowiązków człowieka tajgi i mówi o tym niepisane prawo. Łowcy zwierząt z danego obszaru korzystają z rad wybranych osób w podeszłym wieku, którym przewodzi najstarszy i najmądrzejszy z nich. Jego słowo jest jak wyrok i nie podlega dyskusji.

Ekonomicznie myśliwy jest uzależniony od firmy, której zdaje wszystkie swoje zdobycze i w ten sposób rozlicza się z nią z kredytu. Przedsiębiorstwo dostarcza mu towary i częściowo płaci pieniędzmi, ale ustala wysokie ceny na swoje produkty. W rezultacie myśliwy ciągle ma długi i musi się trzymać danej firmy, gdyż żadna inna nie przyjmie go w poczet swoich klientów. Gdy człowiek wpadnie w ten zaklęty krąg, nie może już z niego wyjść. Tydzień przed chińskim Nowym Rokiem, który przypada zazwyczaj w lutym4, łowca zwierzyny kładzie swą zdobycz w plecak, sprząta fanzę5 i podpiera drzwi drewnianym drągiem, po czym wynosi łupy z zimowych polowań do najbliższej wsi, jeśli miasto jest zbyt odległe. Sprzedaje je albo firmie, z którą współpracuje, albo jej agentowi we wsi. Spółka handlowa przyjmuje towar, robi rozliczenie, a myśliwy nabywa od niej potrzebne mu rzeczy na następny sezon. Na Nowy Rok zostaje w mieście, w gościnie u swojej firmy, która go karmi przez dwa–trzy dni. Potem myśliwy z plecakiem opróżnionym ze skór, ale napełnionym różnymi produktami powraca z tajgi do siebie do domu i wypoczywa, rozmyślając o zakończeniu sezonu na zwierzęta futerkowe, gdyż na pozyskanie pantów jeszcze nie przyszła pora. W ten czas wolny od polowania, dopóki nie stopi się śnieg w tajdze, łowcy chodzą do siebie nawzajem w gości, piją mocny chanszyn6, kurzą opium i zajmują się ogólnymi sprawami według poleceń starszyzny.

Maj i czerwiec jest poświęcony na pozyskanie pantów. Byki jeleni syberyjskich łowi się w doły i tam wycina im młode, jeszcze niestwardniałe poroża wyrastające z możdżeni, które zagotowuje się w osobnych kotłach, po czym zdaje do firmy. Mięso tych jeleni tnie się na kawały i wystawia na słońce, lekko je posoliwszy. Upał sprawia, że szybko się suszy. Później wszystko odstawia się do firmy.

Z końcem lipca i w sierpniu, w okresie deszczów monsunowych, kiedy małe miejscowe rzeczki oraz strumyki napełniają się wodą, myśliwy wyposażony w łopatę, motykę i topór w upatrzonym, tylko sobie znanym korycie przepłukuje piasek na sicie w poszukiwaniu złota. Czasem, jeśli dzieje się to w bogatym w kruszec miejscu, łowca przystaje do kartelu, stawia prymitywną sztolnię i wydobywa złoto na skalę przemysłową. Na przełomie sierpnia i września oddaje je firmie. Przy płaceniu łowca, naiwne dziecko lasu, jest bezczelnie oszukiwany. Jeśli dany rejon słynie z żeń-szenia, to myśliwi zaczynają poszukiwania tych cudownych korzeni, co nierzadko kończy się sukcesem. Wszystkie znalezione rośliny taki farciarz dostarcza firmie, która już go nie wypuszcza ze swoich lepkich łap. Część zapobiegliwych łowców zakłada nawet plantację żeń-szenia – przesadza go z tajgi na swoje grządki, żeby osiągnął pełnię wzrostu, to jest dożył wieku 10–12 lat. Bardzo już starzy myśliwi najmują do pomocy pracowników, którzy też żyją w fanzie i wypełniają to, co im polecono. Przy chacie zazwyczaj znajdują się ogródek i niewielkie poletko z kapustą, rzodkiewką, cebulą, kukurydzą, bobem, burakami, dynią i tytoniem. Można tu także zobaczyć plantację maku do produkcji opium.

Zdrowe życie wśród przyrody, z dala od nerwowych wydarzeń i czyste górskie powietrze sprzyjają długowieczności, dlatego wśród łowców zwierzyny nierzadko spotyka się stuletnich starców, przeżywających w tajdze więcej niż 50 lat. Ci, nazwijmy to, matuzalemowie, którzy zachowują siły i zdrowie, cieszą się wielkim poważaniem nie tylko wśród mieszkańców tajgi, lecz także wśród osób żyjących na wsiach i w miastach. Tacy starcy nierzadko zajmują się leczeniem ziołami niezliczonych chorób.

W swoich wędrówkach myśliwi porozumiewają się ze sobą osobnym językiem tajgi, zwanym szuchua. Składa się on z mnóstwa znaków zostawianych na drzewach, krzewach, kamieniach i innych wiadomych tym ludziom przedmiotach. Łowcy posługują się symbolami przy obchodzie pułapek na zwierzynę, dla ostrzeżenia i we wszystkich tych sytuacjach, kiedy nie można czegoś powiedzieć osobiście ani przekazać pisemnie. W ten sposób oznaczają ukryte, lecz ważne miejsca w tajdze, na przykład niedostępne ścieżki tropowe albo drogi zalane wodą lub zasypane śniegiem. Takie informacje mogą być zostawione w postaci chińskiego pisma na zaciosach na pniach drzew, nadłamanej gałęzi krzewu, nagiętych i związanych gałązek, ściętych pni młodych drzewek i innymi sposobami. Tych znaków jest wielka liczba, kilkaset, a ich znajomość jest konieczna dla każdego mieszkańca tajgi, gdy tylko wejdzie pod dach z gęstych koron drzew i zagłębi się w tajemnicze zakątki lasu, pełne niebezpieczeństw i nieoczekiwanych zdarzeń. Nowicjusz, kiedy znajdzie się tutaj pierwszy raz, na początku nie orientuje się w terenie i błądzi, na skutek czego umiera, szczególnie zimą. Tajemnym językiem posługują się nie tylko wszyscy mieszkańcy tajgi, lecz także hunhuzi. Szczególne wiadomości roznoszą się po lesie z nadzwyczajną szybkością. Łowcy zwierzyny w trakcie obchodzenia swoich łowisk nierzadko wkraczają na ścieżki sąsiadów i przeczytawszy ich znaki, przekazują je dalej. Tak to interesująca wiadomość wyrażona w znakach rozprzestrzenia się od razu po całej tajdze, na dziesiątki, a nawet setki kilometrów. Dzięki językowi szuchua hunhuzi wiedzą o przemieszczaniu się wojska, więc zawsze zdążą się na czas skryć i zatrzeć swoje ślady. Ponieważ rozbójnicy korzystają z pewnych usług łowców zwierzyny, nie niepokoją ich i nawet wstawiają się za nimi, gdy widzą ich krzywdę przy rozliczeniu z przedsiębiorstwami przemysłowymi. Bywały sytuacje, że hunhuzi brali do niewoli agenta takiej firmy, dopóki nie spłaci uczciwie łowcy. Między hunhuzami a myśliwymi zawsze panuje osobliwa solidarność we wzajemnych kontaktach – tajga stanowi jedną całość, bez względu na różnorodność obyczajową i prowadzoną działalność. Łowcy nigdy nie stają się bandytami. Rozbójnicy zaś niekiedy zostają w lesie na zawsze i porzuciwszy swoje przestępcze rzemiosło, wybierają trudny zawód myśliwego.

Wielu łowców z tajgi ma rodziny i krewnych w miastach oraz na wsiach w Mandżurii, lecz kontakty z nimi są słabe. Napływowi Chińczycy z Państwa Środka także zajmują się pozyskaniem zwierzyny, lecz nie nawiązują więzi z tubylcami i nie znają obyczajów ani tradycji obowiązujących w tajdze, więc stanowią żałosny element, w pełni uzależniony od miejscowych firm. Nie należą też do tutejszych organizacji.

Mandżurscy łowcy zwierząt mają bardzo różnorodne zapatrywania religijne. Nie znają oni Boga, Stwórcy Wszechświata, ale wierzą w obecność dobrych i złych duchów. Ludzie, roślinność, ziemia, woda, ogień i powietrze zostały obdarzone świadomością i mogą stanowić o dobrym i złym, dlatego należy składać im ofiary. Tak naprawdę Mandżur to z przekonania animista. Doktryny buddyzmu, lamaizmu i konfucjanizmu także nie są mu obce, jednak stworzył on własną religię, kształtowaną przez wieki w ciężkiej walce o przetrwanie w dzikich, pierwotnych lasach, gdzie wszechmocna przyroda rządzi człowiekiem i nie dopuszcza go do władzy. W swojej fanzie ustraja swoją figurkę bożka, wystawioną ku czci duchów gór oraz lasów, i przynosi jej poświęcone ofiary w postaci dymiących świeczek, zapalanych na ołtarzu świątyni. Niekiedy nad takim ołtarzem wisi na belkach żeliwny dzwon, którego głośny dźwięk roznosi się po tajdze po zachodzie słońca, kiedy łowca powróci z obchodu pułapek. To rodzaj modlitwy dziękczynnej dla wielkiego ducha polowań i przerobu zdobyczy. Na wierzchołkach gór i w skalnych załomach myśliwy ustraja większe i mniejsze ołtarzyki (po chińsku zwane miào) na cześć Wielkiego Wana, świętego tygrysa żyjącego w tych okolicach. Na ścianie takiej świątyni widnieje napis: „Stań, przechodniu, i zapal ogień modlitwy! Niczego się nie obawiaj, jeśli masz czyste serce i dobre zamiary!”. Każdy wędrowiec spełnia tę prośbę. Jeśli nie ma ze sobą świecy, to wytrząsa popiół ze swojej fajki na ofiarę.

Napełniony duchem przyrody, człowiek tajgi odnosi się do wszystkich żyjących stworzeń z życzliwością i nie przyczynia się do czynienia zła nawet swoim jawnym wrogom. Zwierzęta oraz ptaki instynktownie widzą w nim przyjaciela i zazwyczaj się go nie boją. Nierzadko jarząbki czy bażanty dziobią ziarna z kopca usypanego przez łowcę, a niedźwiedzie i dziki przychodzą do niego na podwórze, aby pożywić się odpadami i kośćmi. Pies pomocnik myśliwego, używany do polowań na lisy, ma takie nawyki jak jego pan – także jest milczący i cichy, nigdy nie szczeka i tylko wzrokiem oraz ruchami ogona wyraża swoje odczucia. Rozumie swojego pana bez słowa, chociaż ten nigdy z nim nie rozmawia. Pies sam sobie zdobywa jedzenie, łapiąc jarząbki, burunduki i myszy polne. Jeśli zostaną resztki z obiadu, to czworonóg je dostaje, ale nie każdego dnia. Gospodarz nigdy nie głaszcze swego psa, ale lubi go i nazywa czułymi imionami: Sin (gwiazda), Czun-ai-di (ulubiona), Hama (żabka), Siao-niao (ptaszek).

Wielowiekowe tradycje wpłynęły na stosunek mandżurskiego łowcy do tygrysa. Ten zwierz cieszy się szczególnymi względami i jest postrzegany jako szczególne cudo, obdarzone duszą i ludzkim rozumem. Ten drapieżnik nigdy nie służył człowiekowi ani nie był obiektem polowań. Łowca żyje z tygrysem w pokoju i w razie spotkania z nim ustępuje mu z drogi, postukując kijem w pnie drzew, czym daje znać Wielkiemu Wanowi o swoich dobrych zamiarach. Tygrys jakby to rozumie i nie napada na biednego łowcę. Myśliwy doskonale zna wszystkie tygrysy w swoim rejonie. Niektórym nadaje imiona: Wielki Starzec, Chromy Inwalida, Jednooczny, Władca Lasów. Jeśli takiemu drapieżnikowi zagraża niebezpieczeństwo ze strony rosyjskich albo chińskich myśliwych, to łowca z tajgi stara się go ocalić, wyganiając go z dala od tego rejonu. Można przyjąć, że istnieje pewna współzależność – tygrys rozumie, że człowiek sprawuje nad nim patronat, i nigdy na niego nie napada. Jednak do osiedleńców z Chin zazwyczaj odnosi się inaczej i nie unika okazji do posmakowania ich mięsa. W takich okolicznościach mandżurscy łowcy uznali tygrysa za bardzo rozumnego. Zdarzało się, że brali do siebie na wychowanie młode tygrysiątka, kiedy ich matka poległa od kuli myśliwego. Zwierzęta dorastały w fanzie i były niewątpliwie przydatne opiekunowi. Po roku lub dwóch, gdy przychodziła odpowiednia pora, drapieżniki uchodziły do tajgi i już żyły tam samodzielnie. Taki tygrys nigdy nie mógł zapomnieć swego wybawcy. Od czasu do czasu odwiedzał go w fanzie i łasił się jak domowy kot, a przy spotkaniach z łowcą w tajdze towarzyszył mu w obchodach pułapek. Zawsze okazywał też swoją miłość i przywiązanie. W rejonie Ningutu7 był znany przypadek, jak łowca wyleczył tygrysa, zdychającego z powodu rany od kuli wystrzelonej z lufy karabinu. Rannego zwierza łowca przeniósł do swojej chaty, gdzie opiekował się nim blisko pół roku. Kiedy drapieżnik wydobrzał, pozostał już pokorny wobec człowieka i wyrażał swoją miłość do niego przymilaniem się oraz pomrukiwaniem. Wypuszczony na wolność drapieżnik niejeden raz powracał do swego wybawcy i odpoczywał u niego w fanzie. Była to młoda tygrysica. Gdy jednak pojawiły się młode, zerwała z tymi zwyczajami i powiodła swoje potomstwo w inny, oddalony rejon. Takie przypadki ukazują przepiękne relacje między człowiekiem a zwierzem i potwierdzają znany epizod, jak to lew uznał swego wybawcę Androklesa, który wyjął mu z łapy śmiercionośny kolec.

Niepojęte dla ograniczonego umysłu człowieka są odwieczne zagadki przyrody. Im więcej wiedzy zyskujemy, tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że nic nie wiemy, jak stwierdził jeden z mędrców greckich wiele wieków temu. Te słowa należy często wspominać. Potwierdzają się też w tajdze, na łonie dzikiej, pierwotnej przyrody, i we wszystkich tych miejscach, których jeszcze nie tknęła barbarzyńska i wichrzycielska ręka. Także żmije, znienawidzone przez większość ludzi, są tolerowane przez mandżurskich mieszkańców tajgi. W wielu chatach łowców zwierzyny uznaje się za coś naturalnego obecność wielkich węży z rodzaju Elaphe (rodzina połozowatych), które sięgają nawet przeszło dwóch metrów. W kamiennych zagłębieniach fanzy dla takiego gada urządza się osobne pomieszczenie, gdzie latem przebywa, a zimą zapada w śpiączkę. Odwdzięczając się za darowaną i wygodną kwaterę, żmija łowi myszy i szczury, zmniejszające zapasy i produkty gospodarza. W niektórych fanzach żmije żyją latami i przez te lata się rozmnażają. Także jadowity Gloydius halys z podrodziny grzechotników (Crotalinae) nie podlega prześladowaniom ze strony Mandżura. Jeśli przypadkowo żmija zapełznie do jego chaty w trakcie polowania na myszy, mieszkaniec tajgi bierze ją ostrożnie za głowę i nie czyniąc jej krzywdy, odnosi w zarośla ze słowami: „Idź swoją drogą, a moją fanzę zostaw w spokoju!”. Przy spotkaniu z tym jadowitym wężem na ścieżce Mandżur go nie obchodzi, tylko podąża dalej bez obaw.

W