Bezczelna - Martyna Kubacka - ebook + audiobook + książka

Bezczelna ebook i audiobook

Martyna Kubacka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bohaterka tej książki nie jest współczesnym Kopciuszkiem. Nie rozdziela posłusznie grochu i popiołu, nie wzdycha do zachodów słońca, czekając na swojego Księcia. Jest twardo stąpającą po ziemi realistką, która nie wierzy w wielką miłość. Nic w życiu nie zostało podane jej na złotej tacy, więc musiała nauczyć się, jak „po swojemu” pokonywać trudności. Możecie zapomnieć o gapieniu się w jej dekolt i na pewno nie pozwoli tak łatwo założyć sobie na nogę kryształowego pantofelka – woli trampki. Bliżej jej raczej do Katarzyny z Szekspirowskiego „Poskromienia złośnicy” i wierzcie lub nie, ale także Was niejednokrotnie wytarga za uszy.

Książę, choć zniewalająco przystojny, też urwał się jakby nie z tej bajki.

Pewne jest jedno – nadciąga prawdziwa burza…

Bezczelna” to lekka, błyskotliwa i zabawna powieść o rzeczach najważniejszych – miłości, jej braku, odkrywaniu samej siebie i innych ludzi. To współczesna baśń, która bawi, wzrusza i z pewnością zagości w Waszych sercach na dłużej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 56 min

Lektor: Martyna Kubacka

Oceny
4,6 (217 ocen)
156
40
18
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agamikicka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i zabawna książka. Fajne dialogi. Przyjemnie spędzony czas
00
MajAntek

Dobrze spędzony czas

Zabawna, relaksująca!
00
Kwiatkuszek34

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, tak nie typowa . Młoda kobieta rzuca studia,ale za to poszukuje pracy.. . duża dawka humoru. polecam
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka
00
iwkagg

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Polecam!
00

Popularność



Podobne


Pierwsze cztery strony

 

 

– Nie?! A czego mi brakuje, że po niecałych dwóch minutach rozmowy słyszę pieprzone „nie”?! – wrzasnęłam na właściciela miejscowego hotelu.

Stałam w jego gabinecie wystrojona jak na maturę. Miałam na sobie białą bluzkę i idealnie wyprasowaną brązową, plisowaną spódnicę. Czułam się gorzej niż idiotycznie. Nienawidziłam takich ubrań, a już prawdziwym gwoździem do trumny było wpakowanie moich stóp w skórzane czółenka. Cierpiałam katusze z każdym postawionym krokiem. Obiecałam sobie, że wyrzucę beznadziejne buty natychmiast po powrocie do domu.

– Nie jest pani odpowiednią kandydatką na to stanowisko – odpowiedział stary grzyb siedzący po drugiej stronie biurka. Mówiąc to, przeleciał szybko wzrokiem po moich nogach, biodrach i cyckach (dokładnie w takiej kolejności).

Co on sobie wyobraża? Kogo on szuka? Recepcjonistki czy pierwszej lepszej kurewny?Obleśny popapraniec, który potrzebuje laluni do macania, a nie uczciwej, sumiennej pracownicy – przysięgam, że próbowałam opanować swoje emocje, ale złość i obrzydzenie były zdecydowanie silniejsze niż umiejętność gryzienia się w język. Wiedziałam, że za chwilę moje niewypowiedziane myśli przeistoczą się w wykrzyczane słowa.

Zrobiłam wszystko zgodnie z planem. Zastosowałam każdą radę Dominiki (mojej przyjaciółki, ale o niej opowiem ci później). Wystroiłam się w najmniej wygodne ciuchy na świecie, weszłam pewnym krokiem, uśmiechnęłam się, przedstawiłam i położyłam na biurku swoje CV. Ten obrzydliwy, łysiejący na czubku głowy gnom nawet nie spojrzał na kartkę. Co prawda nie było na niej zbyt wiele, ponieważ, do jasnej cholery, ubiegałam się o pierwszą w życiu pracę, ale chamidło nawet nie zerknęło na ten pieprzony życiorys. Zamiast tego dokładnie zapoznało się z moją anatomią.

Miał grubo ponad pięćdziesiąt lat, a lansował się na młodzieniaszka. Typowy wieśniak myślący, że skóra, fura i komóra zrobią z buraka wielkiego pana.

Nie potrafiłam… Nie mogłam ugryźć się w język i wyjść bez słowa. Wybuchnęłam:

– Ty stara, tłusta, obleśna świnio! Po czym wnosisz, że nie jestem odpowiednią kandydatką?! Po moim imieniu i nazwisku?! Po tym, jakie liceum ukończyłam?! A może po tym, że moja spódnica zasłania uda i kolana?! Może powinna ledwo zakrywać dupę?! Pewnie wtedy byłabym wymarzoną kandydatką, prawda, palancie?!

– Natychmiast się stąd wynoś, bezczelna dziewucho! – krzyknął rozwścieczony i pokazał palcem drzwi. Jego twarz początkowo zrobiła się czerwona, ale w mgnieniu oka zaczęła przyjmować odcień dość intensywnego fioletu. Oczy zapłonęły nienawiścią, a dłonie zacisnęły się w pięści.

– Prawda w oczy kole, co? A żebyś zdechł, stary zboku. – Wychodząc, pozdrowiłam go środkowym palcem i trzasnęłam drzwiami najmocniej, jak potrafiłam.

Na korytarzu siedziała jeszcze jedna kandydatka. Była wyraźnie przerażona usłyszanymi przed chwilą wrzaskami. Miała na sobie czarne kanty, dopiętą na ostatni guzik koszulę i marynarkę.

– W tym stroju dotrwasz jedynie do „dzień dobry”. Jeśli zależy ci na pracy, to najlepiej od razu zrzuć spodnie i wejdź tam w samej bieliźnie – oznajmiłam, mijając osłupiałą trzydziestolatkę.

 

Wszędzie słyszałam to cholerne „nie”.

W sklepie odzieżowym poszukiwali pracownika posiadającego doświadczenie w obsłudze kasy fiskalnej, więc odpadłam po minucie rozmowy.

Posadę kelnerki w restauracji Finezja Smaku sprzątnęła mi sprzed nosa chrześniaczka właściciela, która pół godziny przed moją rozmową z panem… yyy… jakimś tam (nie mam pamięci do nazwisk) zadzwoniła do kochanego wujaszka i powiedziała, że chce u niego popracować popołudniami, bo musi uzbierać na kurs prawa jazdy. Nie miałam najmniejszych szans, aby wygrać z koneksjami rodzinnymi.

W sklepie zoologicznym było cholernie duszno i makabrycznie cuchnęło odchodami. Właściciel, który z dnia na dzień został sam z całym majdanem, nie potrafił ogarnąć własnego interesu. Zauważyłam, że od kilku dni nikt nie sprzątał klatek. Nie wytrzymałabym tam ośmiu minut, a co dopiero ośmiu godzin dziennie. Najchętniej wypuściłabym te biedne zwierzęta na wolność, a w klatce zamknęła tego, kto je tak zaniedbał. W mgnieniu oka ulotniłam się z tego paskudnego miejsca.

Zajrzałam jeszcze do redakcji lokalnej gazety, ponieważ dowiedziałam się, że szukają nowego gońca. Facet, z którym rozmawiałam, był nawet sympatyczny. Problem w tym, że chciał zatrudnić „gońca”, a nie „gończynię”.

 

Dupa blada… Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale jest po prostu koszmarnie. Jeden zbok, drugi wolał chłopców, trzeci to kochający wujaszek, a czwartego powinni zamknąć za znęcanie się nad zwierzętami… Natapirowana, solarniana blond szprota z pięciocentymetrowymi tipsami i pobotoxową twarzą ze sklepu odzieżowego przypominała nieudaną kopię lalki Barbie. Na kogo jeszcze trafię? – zastanawiałam się, wracając do mieszkania zatłoczonym czerwoniakiem, a moja frustracja narastała z każdą minutą.

Królowa Bezczelności

 

 

Gratulacje. Przebrnąłeś przez pierwsze cztery strony, a mojej uwadze nie umknął jakże istotny fakt, że potrafisz czytać.

Jeśli początek historii cię rozczarował, to jedynie twój problem, nie mój.

Poważnie? Spodziewałeś się, że zacznę od krwawej jatki albo od gorącego seksu w jacuzzi? Boże, na jakim świecie ty żyjesz? I co jeszcze? Może krwiożercze wampiry i wyjące do księżyca wilkołaki? To w ogóle nie moje klimaty.

Zastanawiasz się pewnie, kim jestem i dlaczego taka jestem. Uchylę rąbka tajemnicy i powiem co nieco o sobie. Spokojnie, nie będzie tego dużo, ponieważ do dziewiętnastego roku życia nie spotkało mnie zbyt wiele rzeczy, o których chciałabym opowiadać. Obiecuję, że po krótkim przerywniku wrócę do historii o tym, jak udało mi się zdobyć pracę i odnaleźć coś, czego w ogóle nie szukałam – prawdziwą siebie.

 

Dlaczego „Królowa Bezczelności”?

Dominika nazwała mnie tak po jednej z domówek, na którą wkręciłam nas bez zaproszenia. Pierwszy i jedyny raz udało mi się namówić przyjaciółkę na taki spontaniczny wypad. Wszystko poszło jak z płatka. Wpakowałyśmy się do czyjegoś domu razem z wchodzącą akurat grupą gości. Zjadłyśmy trochę przekąsek i wypiłyśmy kilka drinków za darmo. Muzyka była smętna, więc podmieniłam płyty, na te, które przyniosłam ze sobą. Beznadziejne składanki, drażniące wcześniej moje uszy, wyrzuciłam szybko do kosza na śmieci. Szalałyśmy z Dominiką na całego. Wszystko skończyłoby się zapewne solidnym kacem następnego dnia, gdyby nie fakt, że zaczął przystawiać się do mnie jakiś podpity burak. Kiedy mnie dotknął… a dokładniej, kiedy złapał mnie za tyłek, dostał natychmiastowego kopa w jaja. Jak przez mgłę pamiętam, że rzuciłam się na niego z pięściami. Jakiś mięśniak odciągnął mnie od leżącego na podłodze i zwijającego się z bólu frajera. Kiedy przestałam się wydzierać, ktoś podszedł do mnie i powiedział, że to szczyt bezczelności, aby załatwiać tak gospodarza imprezy w dniu jego osiemnastych urodzin.

No co? Nie wytrzeszczaj tak gał! Skąd miałam wiedzieć? Przecież znalazłam się tam przez przypadek, tak? A zresztą, gospodarz czy nie, co za różnica? Jak koleś uważał, że łapanie mnie za tyłek to dobry pomysł na rozpoczęcie rozmowy, musiałam go szybko oświecić, że się grubo pomylił.

 

Kim jest Dominika?

Znamy się od przedszkola. Nigdy nie zapomnę, jak prawie dwie godziny zalewała się łzami, siedząc samotnie w kącie po tym, jak wyrwałam jej z rąk najfajniejszą lalkę i powiedziałam, żeby poszukała sobie innej, bo najlepsze zabawki są tylko dla najlepszych.

Nie zaprzyjaźniłyśmy się w przedszkolu. Po akcji z lalką po prostu schodziła mi z drogi, a na moje kąśliwe zaczepki o jej marchewkowych włosach i plamach na nosie odpowiadała milczeniem.

W podstawówce wylądowałyśmy w tej samej grupie. Dlaczego akurat ona? – pomyślałam, kiedy po wejściu do klasy dotarło do mnie, że to jedyna znana mi osoba. Nie chciałam siadać z kimś zupełnie obcym, więc zajęłam miejsce obok tej wiewiórki. Dominika od razu naiwnie stwierdziła, że zostałyśmy koleżankami. Ja byłam odmiennego zdania. Początkowo szczerze nie trawiłam małej, piegowatej uparciuchy, która snuła się za mną jak cień. Za cholerę nie mogła zrozumieć, że dobrze mi samej i że nie szukam przyjaciół. Przyczepiła się niczym rzep psiego ogona. Po kilku miesiącach dostrzegłam, że jej obecność niekiedy się przydaje, na przykład na sprawdzianach, na które z różnych przyczyn nie zdążyłam się przygotować. Zaczęłam ją tolerować, a pewnego dnia dotarło do mnie, że stała się moją prawdziwą koleżanką. Dlaczego? Ponieważ tylko ona akceptowała mnie taką, jaką byłam. Nie przeszkadzał jej mój trudny charakter, moja bezczelność, arogancja, a czasami zwykłe chamstwo. Tak… Od dziecka miałam cięty język. Potrafiłam znokautować kogoś jednym zdaniem i odejść, zostawiając przeciwnika w stanie totalnego upokorzenia. Dominika usłyszała ode mnie zapewne milion spławiających tekstów i ze dwa miliony uszczypliwych komentarzy o jej rudych włosach i piegach. Na każdy z nich reagowała uśmiechem. No właśnie… uśmiechem, a to była dość skuteczna broń przeciwko mnie. Gdy ktoś się uśmiechał, miałam problem z odczytaniem jego intencji. Przecież uśmiech mógł być szczery, przyjazny, złośliwy, sztuczny albo ironiczny.

Dominika śmiała się przy mnie coraz częściej. Moje chamskie odzywki spływały po niej jak po kaczce. Nie okazywała żadnych emocji, kiedy ponosił mnie mój niewyparzony język. Wygrała. Polubiłam ją za twardy charakter i za tę olbrzymią cierpliwość, jaką do mnie miała. Odważyłam się przed nią otworzyć. Zaczęłyśmy normalnie rozmawiać, zwierzać się sobie, dzielić sekrety.

W rzeczywistości Dominika nie była moją przyjaciółką. Była moją ostatnią deską ratunku, moim powiernikiem, moim sumieniem i jedyną osobą, z której zdaniem się liczyłam. Nie miałam rodzeństwa, ale Domi stała się dla mnie niczym siostra.

 

Dlaczego nie miałam rodzeństwa?

Zaraz po porodzie moja zrozpaczona po utracie wspaniałej figury matka zadbała o to, żeby już nigdy więcej nie zajść w ciążę. Monika (moja matka) rozpoczynała karierę modelki. Próbowała wkręcić się do jakiejś renomowanej agencji i dostać na sam szczyt. Gotowa była spać, z kim popadnie, jeśli miało ją to zbliżyć do celu. Mój tatuś stanowił tylko jeden ze szczebli do pokonania na drabinie prowadzącej do wymarzonej kariery. Nigdy go nie poznałam. Matka powiedziała mi kiedyś, że nie wie, z kim zaszła w ciążę i chyba naprawdę nie miała bladego pojęcia, kto ją zapłodnił.

Byłam dzieckiem, które zawsze wiedziało, że jest niechciane, niekochane i niepotrzebne. Nie doświadczyłam czegoś takiego jak miłość. Nikt mnie jej nie nauczył. Nikt mi jej nie pokazał.

Długo nie rozumiałam, dlaczego matka po prostu nie oddała mnie do pierwszego lepszego domu opieki. Uważałam, że powinna była tak zrobić, skoro z trudem patrzyła na własne dziecko. Kiedy miałam szesnaście lat, wykrzyczała mi w twarz, że chciała, abym miała tak samo spieprzone życie jak ona. Stwierdziła, że gdyby mnie oddała, to zapewne prędzej czy później ktoś by mnie adoptował i mogłabym być szczęśliwa. Nie zamierzała dać mi takiej szansy.

Życiowym powołaniem Moniki stało się uprzykrzanie mi każdego dnia i nieustanne przypominanie, że zmarnowałam jej życie. Moim celem było pokazywanie tej psychopatce, że gówno mnie to obchodzi.

Wyprowadziłam się z domu, kiedy tylko odebrałam dowód osobisty. Nasze pożegnanie wolałabym przemilczeć.

 

Czy chciałam poznać ojca?

„Dan” – tak nazywałam w myślach faceta, który zapłodnił Monikę. To skrót od „dawcy nasienia” i anagram słowa „DNA”, więc idealnie nadaje się na imię kogoś, kto powołał mnie do istnienia.

Nigdy nie zastanawiałam się, jaki jest, jak wygląda, gdzie mieszka, czym się zajmuje i co mogłam po nim odziedziczyć. Nie chciałam go poznać. Dan od zawsze był dla mnie totalnie abstrakcyjną postacią, a słowo „tata” nie wzbudzało we mnie żadnych emocji. Po prostu nie było go w moim słowniku. Ciekawiło mnie natomiast, czy miałam przyrodnie rodzeństwo. Nie chodziło o sam fakt posiadania go, ale o to, żebym pewnego dnia nie odkryła, że przespałam się z własnym bratem. To byłaby masakra.

 

Jak zakończyła się moja edukacja?

Po ośmiu dniach na uniwerku rzuciłam studia. Stwierdziłam, że to nie moja bajka i że na dłuższą metę nie dogadam się z tymi nieszczęsnymi profesorkami.

Prawda jest taka, że nigdy nie mogłam znaleźć wspólnego języka z nauczycielami. Chyba w tej kwestii nie jestem wyjątkiem? Tylko mi nie mów, że na drodze twojej edukacji stanęli sami cudowni, elokwentni i wyrozumiali pedagodzy, z którymi świetnie się współpracowało? W życiu ci nie uwierzę. Daruj też sobie komentarze, że przecież nie wszyscy tacy są, OK? Zdaję sobie z tego sprawę, ale znam dużo ciekawszych tematów do dyskusji.

Nauczyciele przymykali oko na moje wybuchy. Wiedzieli, że jestem zdolna i na takiej opinii przebrnęłam od podstawówki do szkoły średniej. Bez problemu dostałam się na studia. Wybrałam romanistykę, bo nauka języków obcych przychodziła mi z łatwością. Niestety większości profesorków nie dało się słuchać dłużej niż dziesięć minut: albo zasypiałam, albo zagadywałam Dominikę, która za wszelką cenę próbowała zapisać każde słowo wypowiedziane przez wykładowcę.

Zajście z doktorem zrehabilitowanym Pierdzińskim (jakoś tak) sprawiło, że ostatecznie postanowiłam rzucić to całe badziewie zwane studiami pierwszego stopnia. Gdy tylko weszłam na jego zajęcia, wiedziałam, że mam przed sobą typowego zboka rozglądającego się za młodymi tyłkami. Bez skrępowania lustrował wzrokiem co atrakcyjniejsze studentki. Podczas wykładu zaczął spacerować po auli. W pewnym momencie stanął przede mną i, kontynuując swoje wywody o lekturach obowiązkowych i uzupełniających, utkwił wzrok w moich piersiach. Minuta, dwie, trzy, cztery… krew mnie zalała. Wstałam, powiedziałam mu (raczej wykrzyczałam), że jeśli chce popatrzeć na cycki, to niech sobie kupi „Playboya” albo dobrego pornola na DVD, a nie wlepia gały w mój dekolt. Zebrałam swoje manatki i wyszłam z zajęć. Nie spotkałam go więcej, ponieważ następnego dnia spaliłam swój indeks i nie pokazałam się już na uczelni.

 

Dlaczego musiałam szybko znaleźć pracę?

To chyba oczywiste, ale jeśli wolno kojarzysz fakty, to ci wytłumaczę. Za coś musiałam żyć, a na studenckie stypendium już nie mogłam liczyć. Do matki też nie zamierzałam wracać.

Zostałam u Dominiki. Ona również wybrała romanistykę, ale w przeciwieństwie do mnie zamierzała skończyć studia i uzyskać dyplom. Nie namawiała mnie specjalnie, żebym wróciła na zajęcia. Ze stoickim spokojem przyjęła moją decyzję. Oczywiście poględziła trochę, że bez wykształcenia nie osiągnę zbyt wiele, że nie rozwinę skrzydeł i nie znajdę wymarzonej pracy.

„Bla, bla, bla…” – nic, do czego sama bym nie doszła.

Mieszkanie znajdowało się w starej kamienicy na obrzeżach Torunia. Kiedyś należało do babci Dominiki. Po śmierci pani Teresy rodzice mojej przyjaciółki postanowili je wyremontować, kompletnie umeblować i zatrzymać dla córki. Miałyśmy do dyspozycji dwie sypialnie, mały salonik, spory korytarz z garderobą, kuchnię i łazienkę. Opłaty niewielkie, ale jednak były. Dominika otrzymała stypendium naukowe, ponieważ skończyła liceum ze średnią pięć zero (kujonica) i dostawała spore kieszonkowe od rodziców (szczęściara). Nigdy nie prosiła mnie o pieniądze, ale ja nie zamierzałam nadużywać jej dobroci i hojności. Obiecałam, że znajdę jakąś pracę, żeby dorzucić połowę kasy za czynsz oraz rachunki.

 

Dlaczego jestem, jaka jestem?

Dominika powtarza, że chowam się za murem bezczelności. Myślę, że ma rację i nie zamierzam tego zmieniać, bo to bardzo solidne i bezpieczne schronienie.

Bezczelność to znakomity sposób na życie. Dzięki niej jestem postrzegana tak, jak chcę: jako silna i niezależna. Za bezczelnością mogę łatwo schować wszystkie uczucia, których nie rozumiem albo takie, których po prostu nie zamierzam nikomu pokazywać. Mogę ukryć tę część mnie, jakiej chyba sama do końca nie chcę poznać: słabą, wrażliwą i podatną na zranienie.

Dzięki bezczelności jestem pewna siebie i potrafię poradzić sobie w sytuacjach, w których ktoś inny zapewne załamałby ręce.

Mam cięty język i nie lubię owijać w bawełnę. Nie potrafię robić dobrej miny do złej gry. Nie jestem chamska wobec każdej napotkanej przez siebie istoty, ale nie bywam również dla nikogo miła. Zachowuję neutralność, dopóki ktoś mnie nie sprowokuje. Nie potrafię zamilknąć i ugryźć się w język, kiedy mam coś do powiedzenia. Walczę o swoje, dopóki nie wygram. Nie muszę poniżać się (jak mamusia) i sypiać, z kim popadnie, żeby zdobyć to, czego pragnę. Wierzę, że wystarczy odpowiednie podejście, szczypta pewności siebie, przebiegłości, czasem chamstwa, a każdy cel uda się osiągnąć.

Nie patrz tak! Nie jestem typem, który zmierza do celu po trupach. Potrafię dostrzec, kiedy mam się wycofać albo zwolnić, ale dzieje się to niezwykle rzadko.

Rozdział I – Nadęta, wyszczekana smarkula

 

 

Rozwścieczona swoją totalną klęską, krążyłam po mieszkaniu jak kot z pęcherzem. Czekałam na Dominikę, która niebawem miała skończyć popołudniowe zajęcia. Tej dziewczynie naprawdę zależało na solidnym wykształceniu. Chodziła na wszystkie wykłady i ćwiczenia, a między nimi przesiadywała w bibliotece, robiąc notatki z zadanych lektur. Wzór studenta i chodząca doskonałość.

 

Gdzie jeszcze mam szukać? – zastanawiałam się, patrząc, jak gołębie obsrywają parapet sąsiadki. – Czy w ogóle jest jakiś cień szansy, że uda mi się coś znaleźć?Skończyłam tylko liceum… I co z tego, że miałam trzecią średnią w klasie? Przecież to nie będzie nikogo obchodziło. Nie mam em-gie-er przed nazwiskiem, a teraz nawet z tym ciężko o dobrą posadę. Mam dziewiętnaście lat i jeszcze nigdzie nie pracowałam, co będzie świetnym argumentem dla pracodawców, żeby od razu mi podziękować… Do tego mój niełatwy charakter, awersja do obcych, brak cierpliwości, niechęć do podporządkowania się… Będzie ciężko.

 

Ponad godzinę kręciłam się bez celu po naszych pięćdziesięciu paru metrach kwadratowych, potem postanowiłam działać. Posprzątałam salonik, pozmywałam zalegające w zlewie naczynia, a na koniec nakarmiłam dwa cudne biało-czarne skalary Dominiki: Fircyka i Zalotkę (nie wiem, skąd moja przyjaciółka wzięła te imiona, ale niewątpliwie były bardzo oryginalne). Podglądałam je przez chwilę, kiedy pływały między roślinkami. Zupełnie jakby grały w berka.

One to mają życie… – pomyślałam, przyklejając nos do akwarium. – Woda, kilka roślinek, odpowiednie oświetlenie i odrobina pokarmu dwa razy dziennie całkowicie wystarczają im do szczęścia. Nie muszą martwić się o rachunki, pracę i inne pierdoły. Nie ranią nikogo i nie są ranione. Tworzą idealną parę i tak pięknie ze sobą wyglądają…

Ja z nikim nie tworzyłam idealnej pary. Nigdy nie szukałam chłopaka i nie byłam typem nastolatki, która nieustannie musiała do kogoś wzdychać. Tylko raz dałam się zaprosić na randkę i tylko dlatego, że chciałam, aby rozpieszczona Emilka z mojej klasy dostała szału. Umówiłam się z jej eks-chłopakiem – Mariuszem. Muszę przyznać, że był całkiem przystojny. Miał przepiękne niebieskie oczyska. Szkoda tylko, że te oczyska nie potrafiły skupić się na jednym obiekcie. Na wspomnianej randce złapałam go na tym, że bezczelnie gapił się na cycki i tyłki kelnerek. Poprosiłam jedną z nich o podejście do naszego stolika. Kiedy się zbliżyła, stwierdziłam, że mój towarzysz miał problem z oszacowaniem wielkości jej biustu, ponieważ stała zbyt daleko, a dłuższe wytężanie wzroku mogłoby skończyć się trwałym wytrzeszczem. Powiedziałam to na tyle głośno, żeby usłyszeli mnie wszyscy ludzie, którzy znajdowali się w lokalu. Zostawiłam Mariuszka z płonącą ze wstydu twarzą, niezjedzoną kolacją i ze sporym rachunkiem do uregulowania, bo zamówiłam cholernie drogi deser.

 

Dominika wróciła z zajęć po siedemnastej. Była zadowolona, bo dostała swoją pierwszą studencką piątkę. Kiedy opowiedziałam jej o mojej druzgoczącej klęsce w poszukiwaniu pracy, stwierdziła:

– Nic tak nie poprawia humoru, jak dobra muzyka, towarzystwo przyjaciółki, kilka drinków i cudowni faceci na wyciągnięcie ręki. Idziemy poszaleć do jakiegoś klubu. Wyluzujesz się, a jutro zaczniesz od nowa. – Zerwała się z miejsca i zaczęła grzebać w szafie, szukając odpowiedniego stroju na wieczór.

– Nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Najchętniej wskoczyłabym pod kołdrę i przespała kilka najbliższych dni – wymamrotałam, ziewając.

– Nie ma mowy. Znam cię. – Wynurzyła się z szafy i pomachała mi przed nosem czarnym, koronkowym stanikiem. – Wiem, że nie dopuszczasz do siebie czegoś takiego jak porażki, a jeśli już ci się przytrafią, to znosisz je gorzej niż okres. Za chwilę zaczniesz obżerać się słodyczami i będziesz oglądać wszystkie reality show, jakie tylko wymyśliła telewizja, a po pięciu dniach wyrzucisz wagę przez balkon, bo okaże się, że przytyłaś dwa kilo.

– Nigdy nie wyrzuciłam wagi przez balkon.

– Ale przez okno owszem – przypomniała sobie moją furię sprzed kilku miesięcy, kiedy nagle okazało się, że przybyło mi prawie trzy kilo. – No chodź, będzie fajnie. Potańczymy, pogadamy, może kogoś poznamy…

– A co z twoim przyrzeczeniem? Przecież jeszcze przedwczoraj przy kolacji zarzekałaś się, że do końca studiów nie zamierzasz umawiać się z facetami. Zmieniłaś zdanie?

– Oczywiście, że nie. Umawiać się z nimi nie zamierzam, ale potańczyć zawsze mogę – uśmiechnęła się zawadiacko ruda miłośniczka flirtowania.

– Nie mam ochoty nikogo poznawać. Facet jest czymś w rodzaju kuli u nogi, a ja nienawidzę czuć się skrępowana.

– Skąd wiesz? Przecież nigdy nie miałaś chłopaka.

– I nie zamierzam mieć. – Skrzyżowałam ręce na piersi i wyciągnęłam nogi, siedząc na ulubionym fotelu babci Dominiki.

– Zobaczysz, że kiedyś się zakochasz, a miłość zmienia ludzi – westchnęła naiwnie.

– Stwierdziła pani wszystkowiedząca w szafie grzebiąca.

– Nie nabijaj się ze mnie – burknęła, rzucając na łóżko swoje trzy ulubione sukienki.

– Ktoś mi kiedyś powiedział, że ta cała miłość jest jak wódka, wiesz? – Przyjaciółka spojrzała na mnie pytająco, a ja wyjaśniłam: – Otumania zmysły, odbiera zdolność logicznego myślenia, sprawia, że nadmiernie się pocisz, pozwala na chwilę dobrej zabawy, a potem rzuca na kolana w najmniej oczekiwanym momencie i zostawia po sobie jedynie obrzydliwy niesmak oraz paskudny ból głowy… Jeśli to prawda, to cieszę się, że jestem uczuciową abstynentką.

– Musiał cię oświecić niezwykle mądry człowiek – zakpiła Domi, przymierzając pierwszą kieckę.

– To była moja samotna z wyboru sąsiadka, która zapraszała mnie na obiady, gdy tak zwana matka zapominała zostawić mi jedzenie w lodówce. Nie przepadałam za nią, bo stanowczo za dużo gadała, ale robiła dobrą pomidorową, więc jak mi burczało w brzuchu, to łaskawie pozwalałam jej się nakarmić.

– Łaskawie jej pozwalałaś… – wymamrotała oburzona. – Cała ty… zero wdzięczności.

– Bo wdzięczność jest dla słabeuszy. Okazując ją, dajesz komuś do zrozumienia, że jesteś mu coś winna, a ja nie lubię mieć długów.

 

– Nieziemska muzyka! – zapiszczała Dominika zachwycona tym, że ostatecznie namówiła mnie na wspólne wyjście.

Wybrałyśmy się do klubu Mizeria (beznadziejna nazwa, prawda?). Ku mojemu przerażeniu, nawet w środku tygodnia to miejsce było przepełnione.

Roztańczona Domi co dwie minuty próbowała wyciągnąć mnie na parkiet, podczas gdy ja wolałam ogrzewać tyłkiem barowe krzesło i sączyć kolejne drinki. Chciałam choć na chwilę zapomnieć o tym, w jakie gówno wpadnę, jeśli szybko nie znajdę pracy. Miałam trochę pieniędzy, które odłożyłam sobie z podłapanych latem zajęć: roznoszenia ulotek i stania jako hostessa na akcjach promocyjnych w Tesco. Właśnie przepijałam swoje ostatnie siedem dych, patrząc, jak siedząca obok mnie para piętnastolatków odstawiała love story w wersji porno light.

Kto wpuścił tu tę dzieciarnię? Podobno to lokal dla dorosłych – od tego ich mlaskania i cmokania robiło mi się niedobrze.

– Znajdźcie sobie jakiś pokój i zniknijcie mi z oczu, bo przysięgam, że za chwilę was obrzygam – mogłam sobie gadać do woli. Byli zbyt zajęci zawiązywaniem języków w supeł, żeby usłyszeć, co mówię.

Przypominali dwugłowego potwora – ich ręce całkowicie zniknęły pod ubraniami. Nie mogłam na to dłużej patrzeć. Przesunęłam jakiś przypadkowy kufel z piwem jak najbliżej ohydnej parki. Nie musiałam długo czekać, aby ten Don Juan od siedmiu boleści trącił go łokciem i wylał piwo na spodnie swojej całuśnej partnerki. Dziewczyna zerwała się z miejsca, wyrzuciła z siebie kilka przekleństw i pobiegła w kierunku łazienki. Zszokowany chłopak ruszył za nią, a ja miałam ich wreszcie z głowy i mogłam rozkoszować się kolejną żubrówką z sokiem.

 

Zastanawiałam się, co takiego fascynującego jest w całowaniu. Nigdy tego nie robiłam, ale często się temu przyglądałam.

W filmach zawsze podkładają do całuśnych scen ckliwą melodię, żeby widzów omamić, że to niby coś pięknego… – pomyślałam. – Ale co może być, do cholery, pięknego w wymienianiu się z kimś śliną, drobnoustrojami i resztkami obiadu?

– Chodź! Jeszcze jeden drink i nie dasz rady wstać – z zadumy wyrwała mnie Dominika. – Wytańcz z siebie ten alkohol, bo wyglądasz, jakbyś miała za chwilę zasnąć na barze.

– Ehmm… no dobra – uznałam, że jak zatańczę z nią jeden kawałek, to da mi spokój i będę mogła wrócić do swojej żubrówki, która jeszcze nie zdążyła zadziałać na nogi, ale do głowy już bez wątpienia znalazła drogę.

 

Jak na ironię, DJ zaserwował remix „Movein the right direction”.

Jeśli nie wiesz, dlaczego uważam to za ironię, to zapoznaj się łaskawie z tekstem tego utworu. Jakbyś miał braki w angielskim, to zawsze możesz sobie wygooglować polskie tłumaczenie.

Dominika śpiewała i szalała w rytm, podczas gdy ja kołysałam się, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Nie miałam zamiaru spocić się jak świnia, więc w swój taniec wkładałam bardzo oszczędne dawki energii. Pięć minut później wróciłam na barowe krzesło. Jakimś cudem nikt go nie zajął. Ku mojej radości miejsca okupowane wcześniej przez zaślinionych piętnastolatków również były wolne.

– Co podać?

– Hę? – zdziwiłam się, że ktoś do mnie mówi.

– Pytałem, co podać? – Naprzeciwko stał przystojny barman i uśmiechał się do mnie przyjaźnie. Przez głowę przeszła mi myśl, że faceta z tak pięknym uzębieniem mogłabym pocałować bez wahania.

– Żubrówkę z sokiem poproszę – wymamrotałam odrobinę onieśmielona własnym spostrzeżeniem. Nigdy dotąd nie miałam ochoty pocałować faceta, z którym zamieniłam jedno zdanie. Doszłam do wniosku, że mam stanowczo za dużo w czubie i że to będzie mój ostatni drink.

– Robi się – odpowiedział przystojniak i zniknął, a ja próbowałam wykorzystać jego chwilową nieobecność na oprzytomnienie.

Nagle poczułam, że o mój bok ociera się coś wielkiego. Jakiś tłuścioch zajął miejsce przy mnie i wywalił swoje grube, owłosione i upaciane smarem łapska na bar. Jego koszula zdecydowanie nie była pierwszej świeżości – mój nos drażniła paskudna mieszanka potu i taniej wody po goleniu. Z każdą chwilą sąsiad rozpychał się coraz bardziej.

Milcz, milcz… – powtarzałam sobie w myślach, żeby nie wybuchnąć. – Dominika mówiła, żeby w takich sytuacjach mocno gryźć się w język i nie robić scen, więc pokaż, że w końcu czegoś się nauczyłaś. Bądź grzeczną dziewczynką i nie odzywaj się!

Naprawdę starałam się zapanować nad sobą. Policzyłam od jednego do trzydziestu i powiedziałam cały alfabet od Z do A, żeby oderwać myśli od obrzydliwego sąsiada. Miarka się przebrała, kiedy ten śmierdzący knur zlustrował mnie wzrokiem i powiedział do siedzącego dalej kumpla:

– Stary, właśnie odnalazłem swoją drugą połówkę. – Popatrzył na mnie jak na kawał mięcha. – Gdzie byłaś całe moje życie?

– Chowałam się przed tobą, kretynie – zrobiłam obrzydzoną minę, mając nadzieję, że się odczepi.

– Ktoś tu ma cięty języczek. Chętnie bym się nim pobawił – odpowiedział, wytykając swój ozór i machając nim jak jakieś krówsko na łące. Pokazał przy tym swoje okropne zębiska.

Matko!!! Nigdy nie widziałam tak paskudnej mordy – zemdliło mnie.

– Zdradzić ci pewien sekret? – zapytałam, a kiedy skinął głową i nadstawił ucha, wrzasnęłam: – Żółty to naprawdę ładny kolor, ale zęby w tym odcieniu to już przesada, koleś!!! Odwal się ode mnie, ty…

Miałam zamiar dorzucić coś wybitnie wrednego, ale przerwał mi czyjś śmiech:

– Ha, ha, ha… Odpuść sobie, Piotrek. Szkoda czasu dla takiej nadętej i wyszczekanej smarkuli – słyszałam głos, ale nie widziałam, do kogo należał. Tłuścioch całkowicie zasłonił swojego obrońcę.

– Smarkuli?! – teraz dopiero się we mnie zagotowało. Zsunęłam się z barowego krzesła. Zamierzałam podejść do bezczelnego kolesia, spojrzeć mu w twarz i zmieszać go z błotem, ale nie zauważyłam leżącej na podłodze butelki po piwie. Poślizgnęłam się na niej i padłam na kolana.

Usłyszałam, że nabija się ze mnie kilkanaście osób.

Kiedy wstałam i doprowadziłam się do porządku, tamtych dwóch już nie było.

Pieprzone tchórze – od dawna nie byłam tak wściekła.

Całą scenę obserwowała przeciskająca się przez tłum gapiów Dominika.

– Co się stało? – zapytała, pomagając mi ogarnąć się po wywrotce.

– Kojarzysz może tych dwóch kretynów, którzy przed chwilą się stąd ulotnili?

– Chodzi ci o tego grubego i tego przystojniaka?

– Przystojniaka? – zdziwiłam się. – Nie wiem, jak wyglądał ten drugi, ale nieźle zalazł mi za skórę. Znasz go?

– Pojęcia nie mam, kto to. Nie widziałam go tu wcześniej, ale uwierz mi, był cholernie przystojny – zachwycała się Dominika, jednak, widząc moją minę, szybko opanowała entuzjazm i zmieniła temat. – Chodź, idziemy do domu. Masz już dosyć żubrówki na dziś, a ja muszę jutro rano wstać. O dziewiątej zaczyna się lektorat z angielskiego.

 

Następnego dnia obudziłam się koło południa. Dominika od kilku godzin tkwiła na uczelni. Miała wrócić dopiero po osiemnastej, ponieważ zapisała się na dodatkowe zajęcia z francuskiego i łaciny, z którą od zawsze miała spory problem.

Snułam się jak cień po mieszkaniu i szukałam czegokolwiek, co pomogłoby mi zwyciężyć z paskudnym bólem głowy.

Za dużo żubrówki – pomyślałam, pijąc czwartą szklankę wody. Przypomniały mi się wtedy słowa tego posranego zadufańca: „Odpuść sobie Piotrek. Szkoda czasu dla takiej nadętej i wyszczekanej smarkuli”.

Za kogo on się uważał, żeby tak mnie obrażać? Za „smarkulę” powinien dostać od razu w pysk. Pieprzony idiota! Powiedział, co wiedział, i uciekł. Bał się konfrontacji twarzą w twarz! Nie dał mi zareagować! Zniknął! Mam nadzieję, że nigdy w życiu nie stanie na mojej drodze. Powinien się o to modlić – na myśl o tym dupku ogarnęła mnie złość.

 

Szybki prysznic przyniósł olbrzymią ulgę mojemu ciału. Wskoczyłam w szlafrok, rzuciłam się na łóżko i otworzyłam gazetę na stronie z ofertami pracy.

„Pomoc dentystyczna, osiem godzin dziennie, praca od zaraz”. Zatrzymałam się na tym ogłoszeniu.

Mam białe, równe zęby i wszystkie są zdrowiusieńkie. Ani jednego ubytku przez dziewiętnaście lat.Może Dan był dentystą? – zaczęłam się zastanawiać. – Matka od zawsze miała paskudne uzębienie, więc to raczej po dawcy nasienia odziedziczyłam swój piękny i zdrowy uśmiech.

Już miałam zapisać podany w ogłoszeniu numer, kiedy przypomniałam sobie wszystkie opowieści Dominiki o tym, jak przerażająco jest u dentysty. Czekałam na nią raz przed gabinetem i muszę przyznać, że odgłos borowania nie brzmiał przyjaźnie. Zaczęłam szukać innego ogłoszenia.

„Młode, zgrabne dziewczyny do sesji fotograficznych i nie tylko. Wysokie zarobki”.

Natychmiast wyobraziłam sobie, co kryje się pod określeniem „nie tylko”. Przed oczami stanęła mi od razu moja matka, która w młodości próbowała dostać się na sam szczyt i wybrała drogę kariery przez łóżko.

„Praca w krematorium…”

Ja pierdańczę! – przeszły mnie ciarki. – Odpada!

„Zatrudnię fryzjerkę z kilkuletnim doświadczeniem…”

Dalej.

„Zatrudnię korepetytora z języka niemieckiego dla swojej trzynastoletniej córki”.

Dlaczego nie angielskiego albo francuskiego? Niemiecki nigdy mi się nie podobał. Uczyłam się go tylko dwa lata w podstawówce i niewiele z tego pamiętam. Dalej.

„Zapraszamy osoby ze zdolnościami informatycznymi na płatne praktyki w firmie Cybertron…”

Cybertron… Cybertron… Gdzieś już to słyszałam. Cybertron… Czy to nie nazwa planety z „Transformersów”? – zaczęłam się zastanawiać. Oglądałam ten film jakiś czas temu, chociaż to w ogóle nie moje klimaty. Byłam przecież twardo stąpającą po ziemi realistką. Nigdy nie bawiła mnie tematyka science fiction ani fantasy, ale historia wojny między Autobotami i Decepticonami nawet mnie wciągnęła. Obejrzałam wszystkie trzy części jednego dnia. Pamiętam, że źle się wtedy czułam inie chciało mi się iść do szkoły. Umierałam z nudów, więc odpaliłam te filmy na DVD i do końca dnia zabijałam nimi czas.

Wreszcie jakieś normalne ogłoszenie. Może powinnam spróbować? Jak na samouka, to całkiem nieźle sobie radzę. Zajęcia kółka informatycznego w liceum to jedne z niewielu, na które chodziłam z prawdziwą przyjemnością – przekonywałam samą siebie, że warto spróbować. – W sumie to tylko płatne praktyki. Pewnie będą chcieli, żeby powprowadzać im jakieś dane do tabelek albo odpowiadać na maile.

Zapisałam adres w notesie, który Dominika sprezentowała mi na dziewiętnaste urodziny. Spojrzałam na zegarek. Było kilka minut po trzynastej.

Może jeszcze dziś tam pojadę? Powinnam to zrobić zanim się rozmyślę… – wolałam nie odkładać tego na później. – Muszę dostać się na drugą stronę miasta. Za dwadzieścia minut powinnam mieć jakiś autobus… Co ja mam założyć? Ubrać się elegancko czy komfortowo? Może założyć bluzkę z dużym dekoltem na wypadek, gdyby szefem był facet… Jaka ja jestem głupia! Szefem takiej firmy na milion procent jest facet. Chyba pożyczę jakąś sukienkę od Domi… – złapałam dwa głębsze oddechy. – Cholera jasna!!! Co ja wyprawiam? Zależy mi na znalezieniu pracy, ale nie kosztem własnej godności. Żadnych dekoltów, żadnego uwodzenia szefa, żadnych sztucznych uśmieszków i krótkich spódniczek. Tylko ja, prawdziwa ja… Może trochę milsza niż zwykle… Kurczę, zależy mi na tych praktykach…

Rozdział II – Wice-kuźwa-prezes

 

 

Spędziłam kilkanaście minut na nurkowaniu w szafie. Żałowałam, że odkąd przeprowadziłam się do Dominiki, nie znalazłam chwili na poukładanie mojej garderoby. Panował tam totalny chaos. Majtki i skarpetki leżały razem ze spodniami, a między ręcznikami znalazłam dwa t-shirty, wkładki do butów i mój ulubiony biustonosz. Najgorsze, że wszystko było pozwijane w kłębek i wymagało bliższego spotkania z żelazkiem.

Najlepszy strój na rozmowę o pracę nosiłam dzień wcześniej, a teraz zajmował on zaszczytne miejsce na samym szczycie sterty rzeczy do prania, która chwilowo (do czasu zakupu kosza na brudną odzież) znajdowała się między łóżkiem a szafą. Powąchałam koszulę, ale szybko stwierdziłam, że nie nadaje się do ponownego użycia. Spódnicę mogłam jeszcze wciągnąć, tylko nie znalazłam niczego, co by do niej pasowało.

Kiedy zorientowałam się, że mam zaledwie sześć minut, aby zdążyć na autobus, założyłam w pośpiechu to, co było pod ręką: czarne rurki, trampki, granatową podkoszulkę i szarą bluzę na suwak.

Jeśli ktoś mnie zatrudni, to na pewno nie ze względu na moje duże cycki ani zgrabne nogi. – Zasunęłam bluzę pod samą szyję, skutecznie ukrywając biust. Zdawałam sobie sprawę, że w tym stroju nie wyglądałam na poważną kandydatkę do odbycia praktyk w dużej firmie informatycznej. Z drugiej strony, oficjalny strój nie pomógł mi odnieść spektakularnego sukcesu.

– Nie szata zdobi człowieka… Dupa nie rozum, cycki nie intelekt – rzuciłam sama do siebie, wychodząc z mieszkania.

 

Do autobusu wbiegłam dosłownie w ostatniej chwili. Szybko znalazłam wolne miejsce i zajęłam je, zanim ktoś inny zdążył posadzić na nim tyłek. Zamknęłam oczy. Próbowałam wyciszyć się przed czekającą mnie walką o posadę.

Cholera! To mi tak kiszki marsza grają? – zdziwiłam się, kiedy usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z mojego wnętrza. Uświadomiłam sobie, że nie zdążyłam niczego zjeść. – Nici z wyciszenia. Głodna nie dam rady.

– Co za młodzież? Rozsiądzie się wygodnie, a seniorzy muszą trzymać się poręczy, żeby nie upaść. – Czyjeś marudzenie przerwało moje żołądkowe rozterki.

Spojrzałam w kierunku, z którego dobiegł zrzędliwy głos. Jakiś babsztyl koło sześćdziesiątki z olbrzymim beretem na głowie i paskudną fioletową apaszką zawiązaną wokół szyi wyraźnie miał mi za złe, że to ja siedzę, a nie on.

– Może raczysz ustąpić miejsca osobie starszej? Twoje nogi są jeszcze młode, a ja nie mam siły długo stać – powiedziała kobieta, pewna, że za chwilę posadzi swoje przeogromne dupsko na moim miejscu.

– Fakt, że mam młode nogi, nie oznacza, że nie są zmęczone. Jeszcze się zdążę w życiu nastać, więc sorry, babciu, ale ci nie ustąpię – odpyskowałam.

Posłała mi mordercze spojrzenie i krzyknęła:

– Bezczelne dziewuszysko!!!

Kilkanaście wścibskich osób obróciło się w naszą stronę.

– Nie pani pierwsza mi to mówi – oznajmiłam spokojnie, bez żadnej emocji, nawet na nią nie zerkając.

Co im powiedzieć, żeby mnie przyjęli? Jak ich do siebie przekonać? Czego lepiej nie mówić? Jak zapanować nad własnym językiem? – próbowałam obmyślić jakąś strategię, spoglądając przez autobusowe okno na uciekających przed deszczem ludzi.

 

Budynek Cybertronu był bardzo nowoczesny. Żadnych ponurych, betonowych ścian. Wszędzie olbrzymie szyby. Przypominał te okazałe biurowce, które pokazują w amerykańskich filmach. Miał tylko cztery piętra, więc „drapaczem chmur” nie można go było nazwać, ale cholernie mnie przerażał. Przez dwie minuty stałam na deszczu przed głównym wejściem, przekonując samą siebie, że powinnam przekroczyć jego próg.

One kozie death – przypomniało mi się powiedzonko Dominiki, która uwielbiała wyśmiewać angielskie przeróbki polskich przysłów i te wszystkie inne dosłowne tłumaczenia typu „I feel train to you”.

Weszłam… wciągnęłam powietrze… rozejrzałam się. Moją uwagę przykuło olbrzymie brązowe biurko i stojąca za nim kobieta. Miała bardzo długie blond włosy (farbowane oczywiście – nikt nie rodzi się z takim odcieniem, jaki sobie sprawiła na głowie). Ubrana była w idealnie dopasowaną garsonkę, a pod nią równie idealną białą koszulę. Spojrzała na mnie z niesmakiem i zapytała:

– Mogę w czymś pomóc?

– Czy to siedziba Cybertronu? – zadałam najgłupsze z możliwych pytań. Przecież chwilę wcześniej zauważyłam olbrzymi, mosiężny napis „Cybertron” nad wejściem do budynku.

– Tak. Jestem Andżelika, recepcjonistka. Czy była pani z kimś umówiona?

– Proszę mi powiedzieć, czy nadal poszukujecie osób chętnych do odbycia płatnych praktyk? Jestem nimi zainteresowana.

Kobieta ponownie spojrzała na mnie, robiąc kwaśną minę, następnie głęboko westchnęła. Zaczynałam powoli się denerwować, a mój wymuszony uśmiech coraz bardziej przypominał grymas.

– Organizacją praktyk zajmuje się pan Przemysław Korczak.

Taaa… Wiele mi to mówi, blondi…

– Gdzie mogę go znaleźć? – uprzejme pytania przechodziły mi przez gardło z coraz większym trudem.

– Musi się pani najpierw umówić i przyjść punktualnie o wyznaczonej porze – pouczyła mnie jak jakieś dziecko z podstawówki.

Krew coraz mocniej bulgotała mi w żyłach. Domyśliłam się, że grzeczną konwersacją nie wskóram zbyt wiele.

Pora na zmianę strategii…

– Posłuchaj, Andżeliko… – spojrzeniem wyraźnie dałam jej do zrozumienia, że skończyła mi się cierpliwość. – Nie po to biegłam osiem minut w deszczu, żeby wyjść stąd z niczym. Jeżeli trzeba się najpierw umówić, to weź teraz do ręki telefon, wybierz numer pana Krzaka…

– Korczaka – poprawiła mnie, zanim zdążyłam dokończyć zdanie.

– Nieważne. Zadzwoń do niego i umów mnie z nim na dzisiaj, za dziesięć minut, dobrze? Muszę mieć jeszcze chwilę na skorzystanie z łazienki, bo strasznie mnie ciśnie.