Bez słowa - Kate McQuaile - ebook + książka

Bez słowa ebook

McQuaile Kate

3,9

Opis

Listopad 2006 r. Orla Breslin pracuje jako dziennikarz w Londynie. Jej najlepsza przyjaciółka Lillian Murray przeprowadziła się właśnie do Ardgreeney, gdzie układa sobie życie z Aidanem McManusem, byłym zawodowym graczem rugby. Pewnego wieczoru przyjaciółki rozmawiają na Skypie. Lillian, słysząc pukanie do drzwi, biegnie sprawdzić, kto zakłóca jej spokojny wieczór. Orla czeka i czeka na jej powrót przed ekran komputera. Ale pokój Lillian staje w płomieniach, a ona sama nie wraca. Co się z nią stało? Spłonęła? Odeszła z własnej woli? Została zamordowana?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (176 ocen)
57
66
38
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michalpolakbcn

Dobrze spędzony czas

całkiem sprawnie napisana książka
00

Popularność




Bez słowa

Kate McQuaile

Copyright © Kate McQuaile 2020

Projekt okładki

Piotr Dąbrowski

Ilustracje na okładce

Shutterstock

Redakcja

Anna Kielan

Korekta

Firma Korektorska UKKLW

ebook

JENA

ISBN 978-83-66630-01-2

Warszawa 2020

Wydawca

Edwardzie i Martho McQuail’owie, nigdy Was nie zapomnimy

Prolog

Właśnie na to ujęcie czekałem. Kanał zamarzł. Było tak, jakby pewnego dnia woda płynęła, a po niej łódki, a następnego wszystko zostało uwięzione w lodzie. I pod lodem. Zastanawiałem się, co będzie unosić się na wierzchu, gdy nadejdzie odwilż – wózki z supermarketów, martwe kaczki. Nawet ciała. Zawsze znajdzie się jakiś głupiec, który będzie myślał, że może chodzić po lodzie – i może tak właśnie było w mroku nocy, gdy nikt nie patrzył. Pod wpływem tego pomyślałem, że mogę zrobić coś innego. Byłem pogrążony po uszy w świecie polityków, których nie wpuściłbyś nawet do swojej ogrodowej szopy, nieznanych celebrytów, których nie przedstawiłbyś sobie nawzajem. Zawsze miałem ochotę włóczyć się z aparatem bez żadnego terminarza i gdziekolwiek na świecie czekać na idealne ujęcie, ale nie zostawało mi na takie rzeczy zbyt wiele godzin po maratonie w pracy, gdy czekałem na jakiegoś nędznego polityka, który miał wyjść z gniazdka miłości po tym, jak przeleciał ładną, młodszą o połowę od siebie kelnereczkę.

Śnieg i lód były o tyle cudowne, że gdy się pojawiały, Londyn całkowicie się zatrzymywał i nie miałem nic do roboty. Tak więc kiedy wydawało się, że śnieg nie stopnieje przez jakiś czas, przestawałem myśleć. Nie miałem planu. Po prostu chodziłem i robiłem zdjęcia. Na moim ulubionym jest para. Przypadkowa. Nie miałem pojęcia, co to za ludzie. Nadal tego nie wiem. Prawdopodobnie nigdy nie widzieli tego zdjęcia. Z pewnością nie mieli pojęcia, że ich fotografuję, bo byli zbyt zajęci sobą. Chociaż cały czas to sobie powtarzam, czułem się fantastycznie. Patrzyli sobie w oczy tak, jakby świat poza nimi nie istniał. I rzeczywiście nic nie istniało, ponieważ biały śnieg wszystko zakrywał. Jej kurtka była jedyną kolorową plamą w tej scenerii. To zdjęcie czekało, by ktoś je zrobił. Czułem, jakby w jakiś sposób ta para stała się moją kreacją, tak jakby istniała wyłącznie w obiektywie aparatu. Często zastanawiam się, co teraz robią, jak potoczyła się ich historia. Czy po kilku miesiącach nadal są razem, a może owo młode marzenie o miłości umarło?

Fragment z profilu fotografa Danny’ego Beresforda w „TheSunday Times Magazine”. Listopad 2006 roku.

Rozdział pierwszy

Ekran zrobił się ciemny, połączenie zostało przerwane. Ale wciąż widzę te straszne obrazy w mojej głowie, migające niczym sceny z trailera. Widzę, jak ona wstaje z czerwonej kanapy i idzie do drzwi. Widzę szklankę, którą zostawiła na stoliku, bursztynowy płyn połyskuje w przyciemnionym świetle. I wtedy mój wzrok przyciągają otwarte drzwi i mrok za nimi. Słyszę odgłosy szalejącej na zewnątrz burzy: ciężkie uderzenia deszczu, upiorne wycie wiatru. Słyszę trzaski polan w kominku i widzę tańczące i skaczące wokół nich płomienie. Teraz płomienie wydostają się poza palenisko, płoną czerwienią i pomarańczem, konsumują wszystko, co się przed nimi znajduje. Pośród ryku płomieni słyszę tłukącą się szklankę z whisky. Zamieram przed poruszającą się ścianą ognia. A potem moje dłonie nieświadomie unoszą się do twarzy i widzę w płomieniach jakiś kształt. To coś się porusza, wybucha ogniem i wydaje nieziemski wrzask. To wtedy ekran się wyłącza. To wtedy zaczynam krzyczeć.

* * *

Zadzwoniła Lillian. Kazała mi włączyć komputer i Skype’a.

– Wreszcie mamy szerokopasmowy dostęp do internetu! Mam ci tyle do powiedzenia! – ekscytowała się.

Był sobotni wieczór. Mogłybyśmy siedzieć w jakiejś winiarni lub pubie, ale ja byłam w Londynie, w mieszkaniu, które kiedyś wynajmowałyśmy przy Maida Vale, a Lillian przebywała w Ardgreeney, gdzie obie dorastałyśmy. Pamiętam, jak rozmawiałyśmy, że gdyby jakiś rok temu ktoś jej zasugerował, że wróci do Ardgree­ney, zabiłaby go śmiechem. A jednak to zrobiła i była zachwycona swoim nowym życiem.

Wtuliła się w wielką szkarłatną kanapę, podwinęła nogi i sączyła gorącą whisky z cytryną i goździkami. Na zewnątrz szalała burza, w takie dni Lillian powtarzała: „Idealny wieczór, by posiedzieć przy ogniu”. Miała na sobie biały szlafrok, a na głowie zawiązała turban z ręcznika. Twarz błyszczała jej od nałożonego przed chwilą kremu. Ten wieczór planowała spędzić w domu. Nie spodziewała się żadnych gości.

Powiedziałam to wszystko policjantom. Powtarzałam to wciąż od nowa. I od nowa. Pamiętałam każde słowo, które wypowiedziała Lillian.

– Mam ci tyle do powiedzenia, ale pozwól, że najpierw cię oprowadzę. Musisz zobaczyć to miejsce. Jest niesamowite. Robotnicy Aidana świetnie się spisali. – Wzięła laptopa i ruszyła. Pilnowała przy tym, by kamera była ustawiona tak, żebym zobaczyła wszystkie zmiany. To, co wcześniej było na wpół opustoszałą ruderą, teraz wyglądało jak miejsce, które prawdopodobnie mogliby wynająć turystom za małą fortunę, gdyby postanowili wyprowadzić się do większego domu.

– Bajecznie – powtarzałam raz po raz, gdy wskazywała jedną rzecz po drugiej: lśniącą, nowoczesną kuchnię w dobudówce, która idealnie pasowała do pierwotnej struktury domu; główną sypialnię pomalowaną na ciemnobutelkowy kolor, na tle którego wyróżniało się wielkie łóżko z kremowobiałą narzutą. – Obstawiam, że w każdej chwili możesz trafić na łamy „House & Garden” – rzekłam.

– Tak, cały ten kurz i pył z ostatnich kilku miesięcy był tego wart. Ale szkoda, że jest już ciemno. Będziemy musiały umówić się jeszcze raz, ale w dzień, żebyś zobaczyła widok na morze z tyłu. Jest absolutnie niesamowity. I – uwaga! – mamy prywatne zejście na plażę! Prowadzą tam drewniane schody.

Wyglądała jak kot, który dorwał się do śmietanki. Poczułam ukłucie zazdrości, ale szybko sobie z nim poradziłam. Lillian od początku wiedziała, czego chce. Nie chodziło o to, że pragnęłam wrócić do Ardgreeney – ona też raczej tego nie planowała. Gdzieś w głębi duszy chciałam mieć tę pewność, którą odnalazła Lillian, ale z Jamesem nie miałam jej.

Wycieczka się skończyła, Lillian ponownie usiadła na wielkiej sofie.

– Co robi Aidan? – spytałam.

– Wyszedł z chłopakami. Jeden z jego kumpli organizuje wieczór kawalerski i nie mógł się z tego wykręcić. Ale gdyby został w domu, nie mogłabym z tobą poplotkować, a jest o czym.

– No to zaczynaj. Zamieniam się w słuch – rzuciłam.

– Musisz obiecać, że zachowasz to dla siebie. Pamiętasz, jak ci mówiłam o naszych planach związanych z Eaglewood? Aidan rozmawiał dziś rano z matką i chyba się zgodziła. Mniej więcej.

– Mówisz poważnie? Tak po prostu?

– No dobrze, może trochę mniej niż więcej. Powiedział, że na początku była trochę zaskoczona, ale kiedy od niej wychodził, nie miała nic przeciwko. Mam nadzieję, że się zgodzi, bo potrzebujemy, żeby nadal prowadziła tę swoją szkołę jeździecką. Przynajmniej przez jakiś czas.

– W takim razie chyba powinnam wam pogratulować – rzekłam. Podniosłam kieliszek wina i uświadomiłam sobie, że moje „chyba” zabrzmiało dość powściągliwie. Szybko więc dodałam: – Tak, zdecydowanie należą się wam gratulacje!

Lillian promieniała ze szczęścia. Zaczęła podnosić szklankę, ale odstawiła ją, zanim się napiła. Zmarszczyła czoło.

– Przepraszam, Orlo, ktoś puka do drzwi. Sprawdzę. Daj mi chwilkę – powiedziała i wstała z sofy.

Gdy podeszła do drzwi, zadzwonił mój telefon stacjonarny, odwróciłam się, żeby podnieść słuchawkę. Pomyłka. Ponownie spojrzałam na monitor. Ani śladu Lillian. Spojrzałam na komórkę, żeby sprawdzić, czy dostałam wiadomość od Jamesa, chociaż nie usłyszałam piknięcia. Nic. Znów spojrzałam na laptopa, na którym nadal widziałam pustą sofę, otwarte drzwi i ciemność za nimi. Słyszałam odgłosy zbierane przez mikrofon w laptopie Lillian: wiatr wiejący po pomieszczeniu, trzaski płomieni w kominku. Gdzieś w tle szum morza.

Później, kiedy wracałam wspomnieniami do tamtej nocy, myślałam, że może słyszałam też inne dźwięki, których wtedy nie rozróżniałam: niesione przez wiatr słowa, pomruk samo­chodu, który mógł stać daleko albo właśnie jechał ulicą. A ­może to był tylko wiatr? Kiedy byłam dzieckiem, babcia mówiła, że wiejący wiatr to odgłos wydawany przez zjawę zwiastującą śmierć. Powiedziałam o tym mamie, która się zaśmiała i uspokoiła mnie, że takie zjawy nie istnieją i że babcia próbuje mnie przestraszyć.

Czekając na powrót Lillian, trochę zatraciłam się w sobie. Pewnie rozmawiała z osobą, która przyszła – może z jakimś sąsiadem, chociaż najbliższy dom był znacznie oddalony. Nie martwiłam się. Wtedy jeszcze nie. Byłam nawet trochę poirytowana. Nie organizuje się rozmowy z kimś przez Skype’a po to, by zniknąć i rozmawiać z sąsiadem Bóg jeden wie o czym.

Ale to nie był jedyny powód mojej irytacji. Dopóki nie otworzyła drzwi, rozmawiałyśmy wyłącznie o niej, Aidanie i tym ich cudownym domu. Nawet nie spytała, co u mnie. A chciałam pogadać z nią o kilku sprawach – na początek o Jamesie. Mieliśmy za sobą trudny okres. Bardzo się zdystansował, stał się nieosiągalny, a ja nie wiedziałam dlaczego. Uświadomiłam sobie, że to musiało trwać już jakiś czas, nie miałam jednak pojęcia, co się za tym kryje. Fakt, że mieszkał w Edynburgu, wcale nie pomagał. Chciałam poradzić się Lillian.

Ponownie spojrzałam na monitor. Gorąca whisky nadal stała na stoliku kawowym, lśniła bursztynowo w zmieniającym się świetle rzucanym przez ogień, który jasno płonął w kominku. Widziałam tańczące płomienie, słyszałam ich trzask. Nadal gdzieś w oddali wył wiatr. Ale po Lillian nie było ani śladu.

„Daj mi chwilkę”, powiedziała. Ta chwilka już dawno minęła. Gdzie jest Lillian?

Zaczęłam nasłuchiwać, teraz już poczułam lekkie zdenerwowanie. Wpatrywałam się w ekran, w jego krawędzie, jakby szukając znaku, że Lillian znajduje się tuż obok, że jest w zasięgu mojego wzroku. Ale nic nie zobaczyłam. I w pewnej chwili do mnie dotarło, że coś jest nie w porządku.

– Lillian! Lillian! Jesteś tam? Wszystko w porządku?! – wykrzykiwałam do mikrofonu w laptopie.

Ale nie było odpowiedzi. Jedyne, co mogłam zrobić, to czekać. Napiłam się wina. I wtedy trzaski płomieni stały się głośniejsze patrzyłam z przerażeniem, jak obejmują dywan, a potem sofę. Usłyszałam odgłos pękającej szklanki, którą pochłonął ogień. A potem, ku swojemu przerażeniu, w poruszającej się ścianie ognia zobaczyłam postać, która zgięła się wpół i przewróciła, wydając przeciągły, nieziemski wrzask. Nagle mój ekran stał się zupełnie czarny, usłyszałam kolejny krzyk, tyle że tym razem wydobył się z mojego wnętrza.

Złapałam telefon i wybrałam numer do Aidana, ale nie odebrał. Więc spróbowałam raz jeszcze. To samo: „Zostaw wiadomość, a oddzwonię, gdy tylko będę mógł”. Nie miałam na to czasu. Tata, pomyślałam. Zadzwonię do niego i poproszę, żeby ściągnął służby ratunkowe. Ale telefon w domu moich rodziców dzwonił i dzwonił i nikt nie podniósł słuchawki, ani tata, ani mama. Wybrałam numer do matki Lillian, ale ona też nie odebrała. Pewnie straciła świadomość po wypiciu Bóg wie ilu kieliszków wódki lub ginu. Zadzwoniłam do biura numerów, dostałam telefon na komisariat w Ardgreeney Garda i zadzwoniłam tam. Wydukałam, że boję się, że coś strasznego stało się mojej przyjaciółce. Policjant, który odebrał, kazał mi się uspokoić i mówić powoli. Wzięłam kilka głębokich oddechów i zaczęłam od nowa.

– Moja przyjaciółka mieszka w Oriel Cottage, w pewnej odległości od Seapoint Road. Rozmawiałam z nią, poszła otworzyć komuś drzwi i nie wróciła! A teraz jej dom się pali! I chyba… chyba widziałam, jak jakiś człowiek płonie! To chyba ona!

– Proszę pani, skąd pani dzwoni?

– Z Londynu.

– Z Londynu?

– Tak. Rozmawiałyśmy na Skypie – to jak rozmowa telefoniczna, ale z obrazem. Rozmawia się przez komputer. Ale proszę… dom się pali!

– Chwileczkę, proszę pani – stopował.

Byłam tak rozgorączkowana, że wydawało mi się, iż czekam całą wieczność.

– Proszę pani, czy nadal tam pani jest? – spytał policjant, gdy ponownie podniósł słuchawkę. – Straż pożarna jest już w drodze do tego domu. Jadą tam też funkcjonariusze Gardy. Teraz muszę poznać pani nazwisko i ustalić inne dane.

– Nazywam się Orla Breslin – odparłam. Podałam numer telefonu stacjonarnego i komórkowego oraz adres w Maida Vale. Powiedziałam, że moja przyjaciółka nazywa się Lillian Murray i że niedawno przeprowadziła się do Ardgreeney, by zamieszkać ze swoim chłopakiem, Aidanem McManusem.

– Dobrze znam Aidana – stwierdził.

No pewnie. Wszyscy go znali.

– Wie pani, gdzie on teraz jest? – spytał oficer Gardy. – Rozmawiała z nim pani?

– Wyszedł. Lillian powiedziała, że na wieczór kawalerski.

– Dzwoniła pani do niego?

– Tak, ale nie odbiera.

– Czy może pani zostać tam, gdzie jest, żebyśmy mogli szybko się z panią skontaktować? I proszę się zbytnio nie martwić.

Zakończył rozmowę obietnicą, że do mnie oddzwoni. I gdy tak czekałam, cały czas wybierałam numer Lillian. Wciąż włączała się jej poczta głosowa. „Cześć, tu Lillian”, mówiła. „Proszę zostaw wiadomość, a oddzwonię”. Nie było jednak sensu zostawiać żadnej wiadomości, bo przeczuwałam, że Lillian nigdy jej nie odsłucha.

Zadrżałam. I chociaż w moim mieszkaniu było gorąco, cały czas się trzęsłam.

Rozdział drugi

Gdy rozległ się dzwonek telefonu, Nedowi Moynihanowi wydawało się, że dopiero co przyszedł do domu. Droga z komisariatu była jak ćwiczenie polegające na unikaniu zagrożeń, ponieważ szalejąca burza posyłała w powietrze powyrywane dachówki i śmieci. Gdy zamykał drzwi, zauważył, że nowe okna z podwójnymi szybami nie uciszą ryku wiatru i grzmotów. Ale jedyną dobrą rzeczą w takiej pogodzie było to, że trzymała przestępców w domu. Nie mógł się doczekać szklaneczki Bushmillsa, a potem duszonej jag­nięciny, którą obiecała mu Eily.

Pierwszym wyzwaniem w oczekiwaniu na spokojny, relaksujący wieczór była Annie, jego uparta dwunastoletnia córka, która od razu wciągnęła go w kłótnię z Eily. Domagała się uznania jej statusu nastolatki, co – jak powiedziała – oznaczało, że może iść spać później.

– Porozmawiamy o tym jutro – stwierdził, czochrając jej brązowe włosy. – Ale teraz jazda do łóżka. – Poczekał, aż dziewczynka wyjdzie z kuchni, trzaskając drzwiami. – Robi się z niej prawdziwa młoda dama. – Zaśmiał się i odwrócił do Eily. Chciał ją pocałować, tak jak zawsze po powrocie do domu, ale powstrzymał go wściekły wyraz jej twarzy i błysk w oczach.

– Nie powinieneś jej ustępować – rzuciła ostro.

– Przecież wcale jej nie ustąpiłem! – zaprotestował.

– Właśnie że tak. Powiedziałeś, że porozmawiacie o tym jutro. To oznacza, że jej ustąpisz. A to nie ty będziesz tutaj siedział, gdy ona nie będzie spała. To ja jestem tą idiotką, która będzie chodzić później spać – oznajmiła. – Tak czy siak, jedzmy już. Umieram z głodu. Prawie zjadłam z dziećmi.

Już po chwili wiedział, że to żona będzie decydować o tym, jak długo śpi ich córka. Jej „prawie zjadłam z dziećmi” nie było wyznaniem, lecz ostrzeżeniem, więc miał zamiar potraktować je poważnie. Kilka lat temu przeszli kryzys i nie chciał ryzykować utraty równowagi, którą udało im się odzyskać. Zaakceptował fakt, że była to w stu procentach jego wina. Był ambitny, wspinał się po szczeblach kariery szybciej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał, a może nawet uwierzył, że jest na trajektorii, która zaprowadzi go aż do Phoenix Park i biura komendanta. Uznał obecność Eily za coś oczywistego i założył, że mimo iż była młodą matką z małym dzieckiem, nie będzie miała nic przeciwko temu, by pracował całe dnie i noce. Nie miał zamiaru popełniać tego samego błędu po raz drugi. Teraz oprócz Annie mieli Toma i zamierzał ich pilnować, bo rodzina była dla niego ważniejsza niż praca.

Ale to zabawne, pomyślał, że problemy jego i Eily zaczęły się podczas jego pierwszej delegacji tutaj. Jasne, był pracoholikiem, ale wysłanie go do miejsca, w którym oboje dorastali, też nie pomogło. Nie było mu łatwo, jednak udawało mu się trzymać z daleka od ojca i odwiedzał go tylko wtedy, gdy musiał. Z Eily było inaczej. Utrzymywała bliskie relacje ze swoimi rodzicami i cieszyła się, że ma ich pod ręką, gdy potrzebowała pomocy przy dzieciach. Może to było dla niej zbyt klaustrofobiczne.

Ta delegacja trwała zaledwie kilka lat i zakończyła się przeniesieniem go do jednostki detektywistycznej w Dublinie. Teraz wrócili i musiał przyznać, że właśnie tego się obawiał. Ale przez ostatnie kilka miesięcy wszystko szło gładko. Na obrzeżach Ardgreeney kupili piękny, stary wolnostojący dom z ogromnym ogrodem i wysokimi kamiennymi ścianami, dzieciaki odnalazły się w szkole, a Eily myślała o powrocie do pielęgniarstwa. Zgadała się z koleżankami ze szkoły i angażowała się we wszystkie możliwe akcje społeczne – klub książki, chór, zajęcia brydża.

Jack i Winnie, jej rodzice, przeszli na emeryturę i przenieśli się do Cavan, rodzinnego hrabstwa Winnie, żeby zamieszkać nad jeziorem. Odrobina dystansu między nimi była czymś dobrym. Ogólnie rzecz biorąc, Eily wydawała się szczęśliwa, ale jej dzisiejsza irytacja nie dawała mu spokoju. Miał nadzieję, że nie była to zapowiedź kolejnych problemów.

– Ty jesteś tu szefową i podlegam ci we wszystkich sprawach – powiedział. Spojrzał na nią pożądliwie i przyciągnął do siebie. Zanurzył nos w jej ciemnych, pachnących szamponem włosach. – Gdybym nie był tak głodny… miałbym ochotę siać z tobą zniszczenie.

Odsunęła się od niego, teraz już uśmiechnięta, i kiwnęła głową w stronę sufitu.

– Nie z uchem Małej Panny Antychrystki w stanie najwyższej gotowości tam, na górze – odparła. – Ale zawsze możemy zrobić to później.

– Obiecanki cacanki – rzekł Ned.

Po kolacji oglądali wiadomości. Najważniejszym tematem była pogoda, pokazano, jak wiatr przewracał drzewa i niszczył budynki. Ned cieszył się, że siedzi w domu z rodziną. Telefon zadzwonił tuż przed dziewiątą. Kątem oka zobaczył cień irytacji na twarzy Eily, ale odebrał. Wstała z sofy i poszła do kuchni, zostawiając go samego. Minutę później do niej dołączył. Popatrzyła na niego wściekle.

– Przykro mi, Eily – rzekł. – To był Fergus. W nowym domu Aidana McManusa, w którym mieszka ze swoją dziewczyną, wybuchł pożar. Dziewczyna zaginęła.

– Jezu! A co z Aidanem? – Irytacja zniknęła, zastąpił ją szok.

– Nic mu nie jest. Wygląda na to, że był u matki, a dziewczyna – nazywa się Lillian Murray – prowadziła wideorozmowę z kimś z Londynu i podczas tej rozmowy wyszła z domu. Przyjaciółka w Londynie czekała, aż Lillian wróci, i nagle zobaczyła, że dom płonie. Wydaje jej się, że widziała kogoś w płomieniach. W każdym razie Matty Walsh wysłał tam służby ratownicze. Ogień został już opanowany, ale nikt nie wie, czy dziewczyna jest w domu. Nie ma po niej śladu. Dowiem się więcej, gdy pojadę na miejsce.

– Co? Jedziesz tam teraz? O tej porze? W taką pogodę? Nie może tego zrobić ktoś inny? Dlaczego to zawsze musisz być ty?

– Bo to moja praca. Poza tym chodzi o Aidana, wszędzie będą dziennikarze. Muszę tam pojechać, Eily. Naprawdę. Przykro mi.

– Nie, w porządku – odparła. – Wiem, że musisz.

– Nie czekaj na mnie – rzekł. Złapał płaszcz i ją pocałował. – Mam przeczucie, że może to potrwać całą noc.

Spodziewał się, że odpowie mu jak zwykle: „Nie martw się, nie będę”. Ale tego nie zrobiła. Poprosiła tylko, żeby do niej zadzwonił, kiedy dowie się, co się stało. Wyglądała na zmartwioną – co oczywiście nie było zaskoczeniem, bo znała McManusów od zawsze.

* * *

Jechał z powrotem przez miasto Main Street i w dół do Sea­point Road. W miarę jak powiększały się odstępy między domami, latarni było coraz mniej, aż wreszcie zapanowała absolutna ciemność i musiał włączyć długie światła. W oddali zobaczył upiorny blask rozrywający mrok. Kiedy skręcił w uliczkę prowadzącą do Oriel Cottage, zobaczył, że pomimo ulewnego deszczu i wysiłków strażaków dom wciąż płonął, a ogień unosił się ku niebu.

Zatrzymał się nieopodal budynku. Gdy wysiadł z samochodu, usłyszał dziwną kakofonię dźwięków: trzask płonącego drewna, wyjący niczym zjawa wiatr i huk morza. Zobaczył nadjeżdżającego nadinspektora Fergusa Gallaghera. W drodze rozmawiali przez telefon i Fergus zasugerował, że być może Aidan poczuje się lepiej, gdy przesłucha go ktoś, kogo – mgliście, bo mgliście – ale zna.

– Siedzi tam, w samochodzie – powiedział mu mundurowy Gardy.

Ned spojrzał na radiowóz i zobaczył mężczyznę gapiącego się na płonący dom. Wyglądał jak duch, jego twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu.

– Wiecie już, czy jego dziewczyna jest w środku? – spytał Ned młodego policjanta.

– Nie, sir. Ale szukaliśmy na zewnątrz i nie znaleźliśmy po niej żadnego śladu.

Ned podszedł do samochodu i usiadł obok Aidana McManusa. Ledwo rozpoznał zmoczonego przez deszcz mężczyznę, trzęsącego się, skurczonego i owiniętego w koc, który ktoś mu dał.

– Aidanie – zaczął Ned. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz. Jestem Ned Moynihan.

Aidan powoli odwrócił głowę, żeby na niego spojrzeć. Wyglądał niemalże na zaskoczonego faktem, że ktoś zmaterializował się w samochodzie. Nie odezwał się, ale kiwnął głową.

– Musisz nam pomóc ustalić, co się stało. Dasz radę?

Kolejne kiwnięcie głową. A potem:

– Ja… Nie mogę myśleć…

– Nie śpiesz się.

Po kilku sekundach Aidan zaczął mówić mechanicznym głosem. Wyszedł z domu około siódmej. Miał dołączyć do przyjaciół na wieczorze kawalerskim. Lillian była już w szlafroku i planowała spokojny wieczór, powiedziała mu, żeby nie pił za dużo i nie siadał za kierownicą, a jeśli już się skuje, żeby wezwał taksówkę.

– Byłem w Clarke’s – opowiadał. Ned wiedział, że ten pub jest popularny wśród dobrze sytuowanych, grających w rugby mieszkańców Ardgreeney. – Tam się spotkaliśmy. Sami faceci. Piliśmy, kiedy poczułem, że telefon wibruje mi w kieszeni. Ale nawet na niego nie spojrzałem. Zadzwonił ponownie, więc sprawdziłem i zobaczyłem, że to matka próbuje mnie złapać. W końcu zostawiła wiadomość na poczcie głosowej. Nie miałem zamiaru oddzwaniać ani jej odsłuchiwać. Matka wciąż do mnie wydzwania. W końcu jednak uznałem, że to może coś ważnego, że coś się stało… Wiesz, burza i te sprawy… – Przerwał i zamknął oczy, jakby chcąc zatamować łzy.

Ned czekał.

– Wyszedłem na zewnątrz, żeby odsłuchać wiadomość – w pubie było za głośno. Moja matka chciała, żebym zadzwonił. Powiedziała, że to pilne. Kiedy to zrobiłem, okazało się, że wielka gałąź przedziurawiła dach jednej ze stajni, a wokół latają dachówki. Konie wpadły w panikę i matka chciała, żebym jej pomógł. Więc zaraz tam pojechałem.

– Powiedziałeś o tym przyjaciołom? – spytał Ned.

– Tak. Wbiegłem do pubu i oznajmiłem, że muszę natychmiast pomóc matce, wsiadłem do samochodu i ruszyłem do Eaglewood. Matka była na podwórzu. Mocno wiało. Baliśmy się, że wiatr wyrwie drzwi od stajni. Kazałem matce uspokoić konie, a sam próbowałem wzmocnić drzwi i zasuwy. Poszedłem po młotek, a gdy wróciłem, matka… leżała na ziemi. Myślałem, że się poślizgnęła, ale gdy spojrzałem na jej twarz… Wiesz, w takich sytuacjach każą... To był udar, wezwałem pogotowie. – Spojrzał na Neda, a w jego oczach nagle pojawiła się kolejna fala zdenerwowania. – Wiesz, jak ona się czuje? Moja matka.

– Niedługo zawieziemy cię do szpitala – odparł Ned. – I co było dalej? – spytał łagodnie. – Jak dowiedziałeś się o pożarze?

– Policjanci przyjechali w tym samym czasie, co karetka. Poinformowali, że Lillian rozmawiała z Orlą – to jej przyjaciółka z Londynu – i że… Orla twierdzi, że Lillian otworzyła komuś drzwi, a... potem wybuchł pożar... Tyle wiem.

Ponownie zamknął oczy, ale mimo wysiłku nie udało mu się powstrzymać łez, które spłynęły po policzkach. Schował głowę w dłoniach i zaszlochał.

* * *

Zanim następnego ranka Ned pojechał do domu, żeby wziąć prysznic i się przespać, informacja o pożarze w domu Aidana McManusa dotarła już do mediów. Dziennikarze wciąż nie wiedzieli o zaginięciu dziewczyny, ale gdyby nie odnalazła się w ciągu następnych paru godzin, byłby to kolejny wielki temat. Kilku pismaków już dzwoniło na jego komórkę, nie odbierał jednak. Eily, która nigdy wcześniej nie chciała od niego informacji na temat spraw, które prowadził, teraz pragnęła wiedzieć wszystko. Nie było w tym nic dziwnego – znała rodzinę McManusów od zawsze. I chociaż Aidan był od niej młodszy o dobrych kilka lat, a cała ta sytuacja ją przerażała, chciała być na bieżąco.

– Sądzisz, że ogień został podłożony celowo? Myślisz, że ciało tej dziewczyny gdzieś tam leży? – pytała. – Jezu, to jest zbyt straszne, by wyrazić to słowami.

– No cóż, nadal jej nie znaleźliśmy. A jeśli jej przyjaciółka z Londynu rzeczywiście kogoś widziała… to musimy brać pod uwagę taką możliwość.

– Czy Aidan cię rozpoznał? – spytała Eily.

– Chyba tak. Powiedziałem mu, kim jestem, i chyba mnie poznał, ale to nie była towarzyska rozmowa.

Aidan i jego matka byli na ślubie Neda i Eily. Zaprosił ich ojciec Eily, który był budowlańcem i przez lata wykonał wiele robót dla McManusów. Malcolm, ojciec Aidana, nie żył już od kilku lat. Aidan miał wtedy około siedemnastu lub osiemnastu lat i nadal uczył się w jakiejś drogiej szkole z internatem. Został do niej wysłany jeszcze jako dzieciak, bo wróżono mu świetlaną karierę w rugby.

Ale Ned nie pamiętał, żeby widział go na ślubie. Tego najpiękniejszego w życiu dnia wpatrywał się wyłącznie w Eily. Poprosił zespół o zagranie „Come on Eileen” Dexys i wyśpiewywał refren na całe gardło, zamieniając „Eileen” na „Eily”. W końcu wszyscy goście do niego dołączyli i śpiewali „Come on, Eily”, a ona się śmiała i śmiała. A potem, bez jego interwencji, zespół zagrał „Brown ­Eyed Girl” Vana Morrisona i Ned musiał wyglądać na prawdziwego kretyna, gdy tańczył wokół Eily i cały czas wskazywał palcami jej ciemne czekoladowe oczy.

Poza kibicowaniem Aidanowi podczas kluczowych międzynarodowych meczów Ned nie miał z nim wiele wspólnego. Za dużo ich dzieliło, poza tym nie obracali się w tych samych kręgach. Ale dzięki rodzinie Eily i miejscowym plotkom wiedział o McManusach całkiem sporo.

Dziadek Aidana, Phelim McManus, był niewykwalifikowanym robotnikiem z dużą inteligencją i ambicjami. Zarobił w Ameryce mnóstwo pieniędzy – nie do końca było wiadomo, w jaki sposób. Do Ardgreeney wrócił na początku lat trzydziestych. Posiadłość Eaglewood była już zdewastowana, spłonęła w latach dwudziestych, i Phelim kupił ją za bezcen od angloirlandzkiej rodziny, która mimo że mieszkała tutaj od pokoleń, po pożarze przeniosła się do Anglii. Przystojny i bogaty, co uczyniło z niego dobrą partię nawet dla miejscowego ziemiaństwa, ożenił się z Alice Downes, córką zamożnego rolnika, i ugruntował swoją pozycję jako jednego z najbardziej wpływowych mężczyzn w okolicy. Phelim i Alice spłodzili Malcolma, ojca Aidana.

Ned słyszał wiele historii o Malcolmie. Podobnie jak ojciec potrafił inwestować i w końcu dobrze się ożenił. Informacja o jego ślubie z Kathleen Butler-Lacey, czołową modelką, której ojciec był jednym z najlepszych trenerów w irlandzkich wyścigach konnych, trafiła na czołówki gazet. Nazwisko MacManus często pojawiało się na stronach biznesowych krajowych dzienników również ze względu na talent Malcolma do kupowania i sprzedaży ziemi oraz nieruchomości. Podobno był sympatykiem republikanów i regularnie ukrywał ludzi uciekających przed policją, ale o tym gazety milczały. Ponoć w latach siedemdziesiątych zajął się przemytem broni, a także sam potrafił chwycić za broń. Plotki głosiły również, że w latach pięćdziesiątych ojciec Malcolma, Phelim, był zaangażowany w kampanię graniczną. Ned nie miał pojęcia, czy te historie były prawdziwe, czy nie. Nigdy nie spotkał Malcolma, ale pamiętał, jak Jack O’Donnell opisywał go jako cwaniaczka i łotra i niejednokrotnie mówił, że nigdy by mu nie zaufał, i nie potrafi zrozumieć, co widziała w nim taka porządna kobieta jak Kathleen.

Ned stał pod prysznicem przez dziesięć minut, a potem poszedł do łóżka, prosząc Eily, by obudziła go za godzinę. Przespał może kilka minut, gdy żona zaczęła nim potrząsać.

– Ned, przepraszam, ale lepiej odbierz. To Fergus. Powiedział, że to pilne. – Przekazała mu telefon komórkowy, który zostawił w kuchni. Przyłożył telefon od ucha i słuchał.

– Dobra, daj mi dziesięć minut – powiedział wreszcie i wstał z łóżka.

– Co się stało? – spytała Eily.

– Znaleźli ciało.

– W domu?

Ned kiwnął głową.

– To ta dziewczyna?

– Jeszcze nie wiedzą. Przypuszczają jednak, że to ona. – Zaczął się ubierać. – Mogłabyś zaparzyć mi herbatę i zrobić tost, podczas gdy ja się trochę ogarnę? – spytał. – Fergus chce, żebym przyjechał jak najszybciej.

Rozdział trzeci

Czekając na telefon od policjanta, szalałam z niepokoju. Próbowałam sobie wmówić, że nie widziałam płonącej postaci, że oczy spłatały mi figla. I wyobraziłam sobie również krzyk – ten przerażający, nieziemski wrzask. Że słyszałam tylko własny krzyk. Policjant zaraz poinformuje mnie, że Lillian jest bezpieczna, że pomagała jakiemuś sąsiadowi i że była u niego, gdy wybuchł pożar. A ponieważ zostawiła telefon w domu, nie mogła zadzwonić i powiedzieć, że jest bezpieczna.

Trudno było mi pozbyć się z głowy tych straszliwych płomieni pochłaniających wszystko wokół. Miałam wrażenie, że ten obraz się zapętlił, a ja zostałam skazana na oglądanie go wciąż od nowa.

Gdy telefon wreszcie zadzwonił, podskoczyłam z nadzieją, że to Lillian. Ale to był policjant. Kiedy powiedział, że ogień opanowano, wstrzymałam oddech.

– Dziękujemy za szybką interwencję – dodał.

– A co z Lillian? Wszystko w porządku?

– Nie mam żadnych nowych wieści. Wiem tylko, że udało się powstrzymać ogień. Czy może mi pani podać kontakt do rodziny Lillian Murray?

– Czy to oznacza… czy pan sądzi, że ona jest w środku? W tym domu? Ale zanim wybuchł pożar, widziałam, jak wychodzi na zewnątrz… Ona nie mogła być w środku! Nie mogła! – Poczułam uścisk w żołądku.

– Nie mówię, że ona tam jest. Ale bardzo by mi pani pomogła, gdyby podała pani adresy i numery telefonów do rodziny i do samej Lillian Murray.

Podałam mu wszystkie szczegóły. Powiedziałam, że cały czas wydzwaniam do Lillian i nieustannie włącza się poczta głosowa.

– A co z Aidanem? – spytałam. – Rozmawialiście z nim?

– Nie mam więcej informacji – odparł. – Bardzo mi przykro. Oddzwonię, gdy będę wiedział coś więcej.

Spróbowałam raz jeszcze dodzwonić się do Aidana. Serce mi waliło. I co bym mu powiedziała? Co mogłabym powiedzieć? Włączyła się poczta głosowa. Pewnie już wiedział, że wszczęłam alarm. W takim razie może zechciałby ze mną porozmawiać?

Wybrałam numer do Jamesa w Edynburgu, ale nie odebrał. Przypomniałam sobie, że tego wieczoru miał wyjść ze znajomymi. Spróbowałam zadzwonić na jego komórkę, ale włączyła się poczta głosowa.

– Proszę, oddzwoń do mnie. – Nagrałam się. – To pilne.

Próbowałam się do niego dodzwonić kilka razy, ale cały czas włączała się poczta. Poddałam się około drugiej w nocy. Nie chciałam zostawiać mu takich strasznych wiadomości na poczcie.

Nie spałam całą noc, desperacko czekając na jakiekolwiek wieści. Ale one się nie pojawiły. Rano informacje o pożarze były już we wszystkich wiadomościach radiowych i telewizyjnych w Wielkiej Brytanii oraz Irlandii. Wszyscy skupiali się na Aidanie. Na tym, że był bezpieczny. Że gdy wybuchł pożar, nie było go w domu. Nikt nawet nie wspomniał o Lillian. I nie było żadnej wzmianki o tym, że ktoś został ranny lub zginął w pożarze. Odetchnęłam z ulgą. To musiało oznaczać, że Lillian była bezpieczna, że tę postać w płomieniach tylko sobie wyobraziłam.

Gdy około ósmej zadzwonił mój telefon, podbiegłam, żeby odebrać, bo byłam pewna, że to Lillian. Ale dzwonił inny policjant. Pytał o pożar. W którym momencie zauważyłam płomienie? Czy jestem pewna, że pożar wybuchł po tym, jak Lillian wyszła z domu? Czy to możliwe, że jednak znajdowała się w środku? Czy mogłabym przeoczyć, że weszła do domu?

– Co się dzieje z Lillian? – spytałam. Znowu zaczęłam odczuwać ogromne zdenerwowanie.

– Przykro mi, nie mam informacji na ten temat. Po prostu kazano mi z panią porozmawiać. Mogę poprosić, żeby zadzwonił do pani ktoś, kto wie więcej – zaproponował.

Kilka godzin później mój telefon ponownie zadzwonił.

– Czy rozmawiam z panią Orlą Breslin? Nazywam się Ned Moynihan. Jestem inspektorem z Gardy w Ardgreeney. Chcę panią poinformować o tym, co się dzieje.

– Czy Lillian jest bezpieczna? – spytałam.

Wyczułam wahanie w jego głosie i moje serce zaczęło walić tak głośno – bum, bum, bum! – że słyszałam tylko je.

– Obawiam się, że nie mam konkretnych wieści o Lillian Murray.

Nie panikuj, powiedziałam sobie. Brak wieści to też dobre wieści. Pobiegła na plażę, żeby schronić się przed pożarem. Poszła do matki. Tak, na pewno właśnie tam teraz jest: u matki. W szoku. I nie pomyślała o tym, żeby do kogokolwiek zadzwonić.

Po drugiej stronie linii telefonicznej nastąpił moment zawahania.

– Muszę pani powiedzieć, że znaleźliśmy w domu ciało. Ale jeszcze nie wiemy, czy to Lillian – dodał.

Zsunęłam się z sofy na podłogę. W mojej głowie ponownie ożyły przerażające obrazy. Zobaczyłam płomienie pochłaniające wszystko, co znajdowało się na ich drodze. Usłyszałam odgłos pękającej szklanki. Zobaczyłam, jak w płomieniach pojawia się ludzka postać – tyle że teraz przypominała ona Lillian. Patrzyłam, jak płonie.

Nie! Nie! Nie! Zaczęłam wyć w myślach. Nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa. Każda część mnie straszliwie cierpiała.

– Proszę pani? – Detektyw nadal znajdował się po drugiej stronie słuchawki.

– Przepraszam… Nie jestem… nie mogę sobie z tym poradzić… – odrzekłam.

– Przykro mi, że nie mam dla pani dobrych wieści – powiedział. – Rozumiem, jak musi się pani czuć. Czy ma pani kogoś, do kogo może pani pojechać, albo czy ktoś może przyjechać do pani? Przyjaciółka, sąsiadka?

– Tak… Nie… Nic mi nie będzie… Zostanę tutaj. Da mi pan znać… czy to…? – Nie byłam w stanie dokończyć tego pytania, ale on doskonale mnie zrozumiał.

– Oczywiście – odparł. – Czy mogę prosić, żeby na razie nie wspominała pani nikomu o zwłokach? Nie przekazujemy jeszcze tej informacji opinii publicznej.

Nie powiedział, żebym się nie martwiła. W jakiś dziwny sposób mnie to ucieszyło.

* * *

Zadzwonili rodzice. Wiadomość o pożarze obiegła już całe Ardgreeney. Chcieli mi powiedzieć, że w Oriel Cottage wybuchł pożar, ale że nikt nie wspominał o Lillian.

– Wiesz, co się z nią dzieje? – spytał tata.

– Nie – odparłam, szlochając. – Nikt nie wie, gdzie ona jest. – Opowiedziałam im o rozmowie przez Skype’a i o tym, jak Lillian poszła otworzyć drzwi, ale nie wróciła, jak zobaczyłam pożar i człowieka w płomieniach. – Policjanci znaleźli ciało. Tato… – Szlochałam. – Miałam tego nikomu nie mówić. Kazali mi zachować tę informację dla siebie. Nie wiedzą, czy to Lillian.

– W porządku, nikomu nie wspomnę. Ale może to nie ona. Rozmawiałaś z Nancy? – zapytał, mając na myśli matkę Lillian, która mieszkała na tym samym osiedlu, co moi rodzice.

– Nie – odparłam. – Dzwoniłam do niej, ale nie odbierała. Pewnie leżała pijana. A teraz… Nie wiem, co miałabym jej powiedzieć. Jestem pewna, że policjanci już u niej byli.

– Chcesz, żebyśmy do niej poszli i z nią porozmawiali? – spytał.

– Och, tato, zrobilibyście to? Nie dam rady rozmawiać z nią przez telefon. I… myślicie, że powinnam przyjechać?

– Tylko jeśli tego chcesz i jeśli jesteś na to gotowa. Teraz spróbuj odpocząć, a decyzję podejmiesz jutro?

– Tak… Przepraszam, tato. Po prostu nie mogę więcej o tym rozmawiać. Mogę już kończyć?

– Oczywiście. Odpocznij. Dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem.

Wczołgałam się do łóżka i podciągnęłam kołdrę pod brodę. Zamknęłam oczy i modliłam się, żeby te straszne obrazy zniknęły, żebym mogła zasnąć.

Obudził mnie dzwonek telefonu. W pierwszej chwili moja głowa była całkiem pusta, słyszałam tylko ten dźwięk. Ale to trwało zaledwie sekundę. Wspomnienia o tym, co widziałam poprzedniej nocy, wybuchły ze zdwojoną siłą. Było już ciemno. Musiałam przespać wiele godzin, cały ranek i popołudnie.

Odebrałam.

– Słucham? – wychrypiałam.

– Pani Orla?

Rozpoznałam ten głos. To był inspektor Moynihan.

– Przepraszam, spałam. Są jakieś wieści?

– Ciało w domu to nie Lillian.

– Och, dzięki Bogu! – wydyszałam z ulgą. – Czyli nic jej nie jest? Nie jest ranna ani nic?

– No cóż, nadal jej nie znaleźliśmy.

– Ale… ale przecież ona musi gdzieś być!

– Próbujemy ją znaleźć. Musi nam pani pomóc – dodał. – Wczoraj wieczorem powiedziała pani, że Lillian usłyszała kogoś przy drzwiach i poszła sprawdzić kto to.

– Tak.

– I przez długi czas nie wracała?

– Tak… Czekałam. Drzwi były otwarte. Pomyślałam, że pewnie rozmawia z kimś znajomym. Nie wróciła do środka. A potem wybuchł pożar… To było przerażające…

– Czy może pani opowiedzieć, co widziała? Przykro mi, że musi pani jeszcze raz przez to przechodzić. To musi być stresujące.

Opowiedziałam ponownie o tym, jak bardzo Lillian się cieszyła, że po miesiącach remontu i prac budowlanych może pokazać mi dom. Że kiedy usiadła na kanapie, usłyszała kogoś przy drzwiach i poszła je otworzyć. Że przez te otwarte drzwi widziałam ciemność i słyszałam burzę. Że gdy czekałam na jej powrót, zobaczyłam, jak płomienie wypełzają z paleniska.

– Czy widziała pani lub słyszała osobę, która stanęła przy drzwiach?

– Nie – odparłam.

– Ale słyszała pani pukanie lub dzwonek do drzwi?

– Nie, nie słyszałam. Ale Lillian powiedziała, że ktoś jest przy drzwiach. Wydawała się... zaskoczona. Raczej nikogo się nie spodziewała. A Aidan wyszedł. Gdyby to był on, otworzyłby drzwi kluczem.

– A może go zapomniał?

– Ale gdyby to był Aidan, ona by go wpuściła. Zobaczyłabym go. I bym go usłyszała – powiedziałam. – Nie rozmawiał pan z Aidanem? Wydawało mi się, że w telewizji mówili, że nic mu nie jest… Ciało… Czy to był on?

– Aidanowi nic się nie stało. Jest w domu matki. Jeszcze nie zidentyfikowaliśmy ciała – odparł. – A teraz najważniejszą rzeczą jest znalezienie Lillian. Czy może przez przypadek planuje pani przyjazd do Ardgreeney?

– A powinnam?

– Bardzo by nam to pomogło.

– Muszę pogodzić to z pracą… bo chwilowo bardzo dużo się dzieje.

– Czym się pani zajmuje?

– Jestem dziennikarką. Ale chyba nie będzie problemu. Spróbuję zabukować lot na jutro rano.

– Świetnie. Jeszcze jedno pytanie. Rozmawiała pani z Lillian przez komputer stacjonarny czy przez laptopa?

– Laptopa.

– Czy może pani go ze sobą przywieźć? Będziemy musieli mu się przyjrzeć.

– Dobrze.

Podał mi swój numer telefonu komórkowego i powiedział:

– Proszę wysłać mi wiadomość, gdy będzie już pani wiedziała, którym lotem przyleci, a ja kogoś po panią wyślę. Proszę szukać policjanta w mundurze z pani nazwiskiem na dużym kawałku tektury.

Gdy skończyliśmy rozmawiać, zadzwoniłam do Jamesa. Chciałam – potrzebowałam – mu powiedzieć, co się wydarzyło. Ale znowu włączyła się poczta głosowa.

Zadzwoniłam do mojego redaktora i opowiedziałam o wszystkim.

– Weź tyle wolnego, ile będziesz potrzebować – rzekł.

Położyłam się z powrotem na łóżku i zaczęłam wpatrywać w ciemność. Świadomość, że to nie Lillian zginęła w płomieniach, przyniosła mi ogromną ulgę. Nadal jednak szalałam z niepokoju. Gdzie ona była? I kim był człowiek, na którego śmierć w płomieniach patrzyłam?

Rozdział czwarty

NIEDZIELA

Nie było jeszcze oficjalnej identyfikacji ciała znalezionego w Oriel Cottage – czy też tego, co z niego zostało. Ale to było ciało mężczyzny, a nie kobiety. Patolog sprawdził to od razu. Zgłoszono też zaginięcie miejscowego mężczyzny, nazywał się Patsy McLennan. Zachodziło spore prawdopodobieństwo, że to był właśnie on.

Ned pojechał do domu mężczyzny na Quay Street, jednej z najstarszych ulic w Ardgreeney, będącej głównym łącznikiem między miastem, plażą a niewielkim portem. Kiedy otworzył drzwi samochodu, poczuł podmuch lodowatego mokrego powietrza i postawił kołnierz swojego płaszcza, żałując, że nie wziął szalika. Wiatr trochę ustąpił, ale nadal był silny, zwłaszcza tutaj. Unosił krople wody i deszczu i ryczał tak głośno, że zagłuszał huk fal. Ned pochylił głowę i ruszył do radiowozu, który stał kilka metrów dalej. W wyobraźni rysował już sobie prostą linię między domem zaginionego mężczyzny a Oriel Cottage. Aby dostać się do tego domu, Patsy nie musiał iść aż do Main Street, a potem przez Seapoint Road. Mógł pójść na plażę, skręcić w prawo, a stamtąd dotarłby do drewnianych schodów prowadzących do domu. Dojście tam nie zajęłoby mu zbyt dużo czasu nawet w taką dziką i ciemną noc.

Patsy McLennan mieszkał w jedynym domu na tej ulicy, który nie przeszedł remontu; dach nadal był pokryty strzechą, a dwa małe okna po obu stronach drzwi wejściowych wyglądały tak staro, że prawdopodobnie nie zostały wymienione od czasu budowy. Pozostałe domy zmodernizowano i rozbudowano w różnym stopniu, w niektórych właściwie nie było już widać pierwotnej bryły. To znak czasu.

Ardgreeney zawsze było dobrze prosperującym miasteczkiem. Miało niezłe połączenie z Dublinem, ale leżało na tyle daleko od niego, by nie stać się jednym z tych miejsc, w których ludzie wsiadali w pierwszy pociąg do Dublina i wracali do domu ostatnim przed nocą. Ale wszystko się zmieniało. Miasto szybko się rozwijało, a niewielka plątanina ulic, które tworzyły jego centrum, nie wystarczała już, by pomieścić rosnącą populację. Wokół miasta błyskawicznie wzniesiono więc nowe osiedla, bo w ciągu zaledwie dekady liczba ludności wzrosła tu prawie o czterdzieści procent, do dwudziestu tysięcy.

Ned pamiętał jednego młodego policjanta z Gardy, który narzekał, że kiedy on i jego rodzina przeprowadzili się do swego malutkiego domu, mieli widok na pola aż do morza, ale niemalże w ciągu jednej nocy pola wypełniły się zabudowaniami, które zasłoniły cudowny widok. W Ardgreeney nadal istniało poczucie wspólnoty, ale wszystko wkoło szybko się zmieniało, a usługodawcy nie nadążali za ogromnym napływem ludzi.

Eksplozja demograficzna znalazła jednak odzwierciedlenie w przeprowadzce komisariatu Gardy w Ardgreeney ze starego domu przy Dublin Road do ogromnego nowoczesnego budynku zajmującego ponad pół akra i usytuowanego na północnych obrzeżach miasta oraz w podniesieniu jego statusu do komendy.

Tutaj, po wschodniej stronie, przy wybrzeżu, budowano dziwny nowy dom, ale to było nic w porównaniu z ogromnym rozwojem budownictwa. Ned uważał, że w najbliższym czasie ceny nieruchomości poszybują w górę. Nigdy nie potrafił zrozumieć tego szału na kupowanie nieruchomości. Dobrze było wiedzieć, że wartość twojego domu rośnie, ale to jeszcze nie znaczyło, że jesteś bogaty, chyba że udało ci się kupić jakąś posiadłość za ułamek ceny. Zastanawiał się jednak, komu by się chciało zadawać sobie tyle trudu, by kupować dom, przeprowadzać się do niego, a potem go sprzedać i zaczynać wszystko od nowa.

Rozejrzał się dookoła, próbując dojrzeć jak najwięcej w szarej masie chmur i nieba. Nie można było stąd zobaczyć spalonych resztek Oriel Cottage, ale wyczuwało się zapach spalenizny wymieszany ze słonością morza. Kilka osób wyszło ze swoich domów. Stały opatulone kurtkami, zaciekawione tym, co działo się w ich spokojnej części Ardgreeney. Ned pomyślał, że na tle nieba wyglądają jak czarne figury Lowry’ego. Mimo że niebo wisiało nisko i groźnie wyglądało, zdawało się rzucać światło przynoszące wszystkim ulgę.

Na podstawie swojej wiedzy o Patsym Ned spodziewał się, że jego dom będzie opuszczony. Ale się mylił. Owszem, strzecha potrzebowała pielęgnacji, a wapno na ścianach trochę się już zabrudziło, ale o takie rzeczy dbało się latem. Gdy Ned wszedł do środka, poczuł zapach stęchlizny, jednak wszystko wyglądało zaskakująco czysto. Spodziewał się rudery. Po obejrzeniu domu ponownie porozmawiał z policjantem, który jako pierwszy przyjechał na miejsce zdarzenia, a teraz patrolował pobliskie ulice.

– Opowiedz od początku – poprosił.

Młody policjant powtórzył swoją relację. On i drugi oficer przeszli się po okolicznych domach i przepytali mieszkańców w nadziei, że ktoś widział Lillian Murray albo mógłby przekazać jakąś informację, która rzuciłaby nowe światło na to, co stało się z dziewczyną. Ale nikt nie powiedział nic ciekawego. Kiedy jednak zapukali do drzwi domu Patsy’ego McLennana, wybiegła do nich zmartwiona kobieta, która przekazała im, że Patsy zaginął, a ona się o niego martwi.

– Kim ona jest? – spytał Ned.

– Nazywa się Moira Daly. To jakaś jego krewna.

– Gdzie teraz jest?

– Tam. – Policjant wskazał niewielki domek o ozdobionych otoczakami ścianach. Znajdował się około pięćdziesięciu metrów dalej.

Ned zapukał do drzwi, otworzyła mu chuda kobieta po siedem­dziesiątce. Na jej twarzy malowała się mieszanina nadziei i rozpaczy.

– Znaleźliście go? – spytała, zanim zdążył się przedstawić.

– Jeszcze nie – odparł. – Ale jeśli nie ma pani nic przeciwko, pani Daly, chciałbym zadać pani kilka pytań.

– Oczywiście – rzekła i odsunęła się od drzwi, żeby go wpuścić. Zaprowadziła go do kuchni, gdzie oboje usiedli przy stole.

– Kiedy ostatni raz go pani widziała? – spytał.

– Chyba około szóstej wczoraj wieczorem. Zaniosłam mu podwieczorek. Robię to codziennie – dodała.

– To bardzo miłe z pani strony – rzekł.

– To mój kuzyn – jedyny, który mi pozostał po tej stronie rodziny. On jest trochę, jak to się mówi, stuknięty. Mam go na oku – wie pan, codziennie zanoszę mu gorący posiłek i pilnuję, żeby dom mu się nie zawalił. Trzeba dbać o swoich.

Ned kiwnął głową. Pomyślał o osobach, do których śmierci był wzywany przez wszystkie te lata; o starszych ludziach, którzy leżeli martwi przez wiele dni czy nawet tygodni, bo nie mieli nikogo, kto by o nich zadbał. Żałował, że nie ma więcej takich ludzi jak Moira Daly.

– Dlaczego pani uważa, że zaginął?

– Poszłam do niego dzisiaj o siódmej rano, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku – wie pan, po tej burzy – ale go nie było.

– A nie mógł pójść na spacer?

– Nie, on nigdy nie wstaje tak wcześnie. Bardzo późno chodzi spać – o ile w ogóle się kładzie. To taki nocny wędrowiec. Wydaje mi się, że nie wrócił do domu. Martwię się, że leży w jakimś rowie.

– Może się gdzieś schronił i zasnął – zasugerował Ned.

Starał się brzmieć pozytywnie. I rzeczywiście, w normalnych okolicznościach byłyby wszelkie powody, by mieć nadzieję, że człowiek opisany przez kuzynkę jako „stuknięty” poszedł na spacer w czasie jednej z najgorszych burz w historii i po kilku godzinach znajdzie się cały i zdrowy. Jednak tym razem Ned nie miał większych nadziei. Dwoje ludzi w jednym miasteczku i jednej nocy zniknęło z powierzchni ziemi. Często trzeba brać pod uwagę zbieg okoliczności, ale tym razem… podejrzewał, że to nie był zbieg okoliczności.