Bez ryzyka - Lee Child - ebook + książka

Bez ryzyka ebook

Lee Child

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autor Jacka Reachera jako mistrz krótkiej formy!

Zbiór dwudziestu nowych, błyskotliwych i przyprawiających o szybsze bicie serca opowiadań Lee Childa, twórcy kultowego Jacka Reachera, bohatera najpopularniejszej na świecie serii sensacyjnej.

Poprzedzony wstępem autora tom zawiera napisaną wspólnie z Tess Gerritsen nowelę, której fabuła splata burzliwe losy Jacka Reachera i Maggie Bird.

W tych precyzyjnie skomponowanych krótkich formach kryje się dwadzieścia wnikliwych portretów istot ludzkich stojących po obu stronach prawa, uchwyconych w momencie ich największych wzlotów i upadków. Zabójców, agentów CIA i FBI, ochroniarzy, policjantów, gangsterów...

Płatny morderca i diler narkotyków zwierza się nieznajomemu ze swoich lęków i poczucia winy. Niedoceniany początkujący policjant zostaje przydzielony do pracy w archiwum i wśród akt trafia na wskazówki, które mogą prowadzić do rozwiązania zbrodni. Bezwzględny zabójca zabija tylko złych ludzi. Metodyczny ochroniarz rezygnuje z pracy, gdy zostaje wystrychnięty na dudka. Potencjalny pracownik Projektu Manhattan jest uważnie obserwowany przez agenta FBI.

Każda historia tworzy odrębną, zamkniętą całość. A dzięki oszczędnej warstwie językowej oraz pełnej akcji i napięcia zaskakującej fabule każda z nich mogła zostać napisana tylko przez znakomitego twórcę ikonicznej postaci samotnego mściciela, Jacka Reachera.

"Zestaw ekscytujących literackich przekąsek – dowcipnych, brutalnych, zaskakujących." „Independent”

"Nieprawdopodobna zabawa! Dwadzieścia różnych twistów – inny w każdej opowieści. Genialny sposób na udane popołudnie, choć te opowieści mogłyby równie dobrze być podstawą do dwudziestu świetnych pełnowymiarowych powieści lub czterdziestu całkiem niezłych filmów." „Spectator”

"To taki zbiór opowiadań, który mógłby mieć przy sobie Jack Reacher, przemierzający Stany autobusem lub stopem." „NY Journal of Books”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



BEZ RYZYKA

Historie o zabójcach, policjantach, agentach CIA i FBI, gangsterach, ochroniarzach, cwaniakach wykorzystujących każdą okazję na przekręt, drobnych kurierach narkotykowych, sędziach, a nawet… o autorach powieści sensacyjnych.

Napakowane akcją, zachwycą fanów cyklu z Jackiem Reacherem, i nie tylko. I zaskoczą zakończeniem – w ostatnim akapicie, czasem nawet w ostatnim zdaniu.

A jeśli ktoś zatęskni za Reacherem, otrzyma wspaniałą gratkę:

NA TWARDO

Opowiadanie napisane przez Lee Childa i Tess Gerritsen. Z Jackiem Reacherem i Maggie Bird, bohaterką cyklu KLUB MARTINI.

Aż głowa boli, kiedy się pomyśli, na co ta dwójka może wpaść!

LEE CHILD

Brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America, a w 2020 r. zasiadał w kapitule Nagrody Bookera. W Wielkiej Brytanii studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem, która stała się najpopularniejszą serią sensacyjną na świecie. Dwie jego książki zostały sfilmowane, a na podstawie Poziomu śmierci, Elity zabójców i Siły perswazji nakręcono trzy sezony serialu Reacher, dostępnego na platformie Amazon Prime Video.

jackreacher.com

Tego autora

Jack Reacher

POZIOM ŚMIERCI

UPROWADZONY

WRÓG BEZ TWARZY

PODEJRZANY

ECHO W PŁOMIENIACH

W TAJNEJ SŁUŻBIE

SIŁA PERSWAZJI

NIEPRZYJACIEL

JEDNYM STRZAŁEM

BEZ LITOŚCI

ELITA ZABÓJCÓW

NIC DO STRACENIA

JUTRO MOŻESZ ZNIKNĄĆ

61 GODZIN

CZASAMI WARTO UMRZEĆ

OSTATNIA SPRAWA

POSZUKIWANY

NIGDY NIE WRACAJ

SPRAWA OSOBISTA

ZMUŚ MNIE

STO MILIONÓW DOLARÓW

ADRES NIEZNANY

NOCNA RUNDA

CZAS PRZESZŁY

ZGODNIE Z PLANEM

STRAŻNIK

LEPIEJ JUŻ UMRZEĆ

BEZ PLANU B

SEKRET

TAJNY RAPORT

BEZ RYZYKA

Tytuł oryginału:

SAFE ENOUGH AND OTHER STORIES

All individual stories are copyright © Lee Child

Introduction © Lee Child 2024

Compilation copyright © Otto Penzler 2024

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2025

Redakcja: Marzena Wasilewska

Projekt graficzny okładki oryginalnej: © Mysterious Press, the imprint of Penzler Publishers

Ilustracje na okładce: David Paire/Arcangel Images

Przygotowanie do druku okładki polskiej: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

ISBN 978-83-8361-781-7

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

e-mail: [email protected]

wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

Dla Otto Penzlera, mojego wieloletniego przyjaciela, który podsunął mi ten pomysł

Przedmowa

Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku miałem za sobą piętnaście lat kariery w produkcji telewizyjnej, wiał jednak wiatr zmian, a ja wyczuwałem, że moje źródełko łatwych dochodów w końcu wyschnie. I co wtedy pocznę? Miałem w zanadrzu dość mglisty plan pisania powieści, ale trochę o nim zapomniałem, ponieważ dzień w dzień i miesiąc w miesiąc nadal byłem bardzo zajęty. Ostatecznie, zgodnie z tym, co Hemingway mówił o bankructwie, koniec, który z początku zbliżał się stopniowo, przyszedł nagle jak grom z jasnego nieba. Byłem doświadczonym reżyserem i z dnia na dzień zostałem bezrobotnym.

Przyszła pora zrealizować przygotowany plan B.

Nauczyłem się czytać w wieku trzech lat, a gdy miałem cztery, gładko przeszedłem do lektury książek bez obrazków i od tego czasu przeczytałem prawdopodobnie około dziesięciu tysięcy dłuższych utworów beletrystycznych. Miałem na koncie czterdzieści godzin produkcji telewizyjnych, zarówno fabularnych, jak i dokumentalnych. Uważałem, że mam całkiem niezłe rozeznanie w rozrywce popularnej, wyczuwam jej rytm i składnię, wiem, czego oczekuje masowa publiczność, dlaczego reaguje tak, a nie inaczej, dlaczego coś do niej przemawia, a coś innego nie. Znałem się na branżach opartych na działalności agentów. Doszedłem do wniosku, że praca redaktorów inicjujących w wydawnictwach przypomina zadania producentów zamawiających w telewizji. Znałem się na promocji i reklamie. Czytanie zawsze było moją pierwszą i największą miłością; uważałem, że połączenie pasji z szerszym doświadczeniem w dziedzinie rozrywki okaże się dla mnie korzystne. Chociaż na własnej skórze przekonałem się, że w show-biznesie nie ma absolutnie żadnych gwarancji, doszedłem do wniosku, że mam pewne szanse na sukces jako powieściopisarz. Pewnie takie jak każdy, choć może trochę większe niż inni. Byłem przygotowany. Patrzyłem w przyszłość z optymizmem, wszystko dobrze przemyślałem. Sądziłem, że znam odpowiedzi na większość pytań. Byłem gotowy.

Zupełnie zignorowałem opowiadania.

Naturalnie wiedziałem, co to jest. Czytałem ich setki, i to z przyjemnością. Najlepsze z nich uważałem za maleńkie, złożone, doskonale zbudowane cacka przypominające jajka Fabergé. Kilka utkwiło mi w pamięci na dziesiątki lat i z pewnością nigdy ich nie zapomnę. Nie brałem jednak pod uwagę możliwości, by samemu je pisać. Intuicyjnie nie dostrzegałem związku między długą formą a krótką. I sądziłem, że po prostu nie istnieje. Że opowiadaniami zajmują się kompletnie inni ludzie. Nie zdawałem sobie sprawy, że od autora trzymającego się jednego gatunku, jak ja, będzie się oczekiwało, że spróbuje obu form.

Skończyłem pierwszą powieść i wrzuciłem ją w tryby machiny. Na szczęście została zaakceptowana i zaplanowano jej wydanie w perspektywie około osiemnastu miesięcy. Wiedziałem, że jeśli chcę publikować jedną książkę rocznie, będę musiał pisać jedną w ciągu roku, dlatego większość tego półtorarocznego oczekiwania poświęciłem na napisanie drugiej powieści i większej części trzeciej. (Posłuchałem rady starego trenera, który powiedział mi kiedyś: „Więcej talentu mieć nie będziesz, ale możesz stanąć na rzęsach i pracować więcej niż inni”). Wszystkie trzy książki ostatecznie miały grubo ponad sto tysięcy słów, wszystkie – miałem taką nadzieję – były pełne pasjonującej i brawurowej akcji, ale także światłocienia, chwil oddechu i drugoplanowych wątków – elementów, dzięki którym powieść staje się szerokim i gościnnym płótnem, budzącym zachwyt najpierw w autorze, a potem (znowu mam taką nadzieję) w czytelniku.

Moja pierwsza powieść ukazała się wiosną 1997 roku. Światu objawił się Jack Reacher. Powitano go z ostrożnym entuzjazmem i dostrzeżono w książce pierwszą część serii, która miała szanse odnieść sukces. Taki werdykt przyniósł dwa rezultaty: po pierwsze, propozycję adaptacji filmowej z Hollywood, a po drugie, prośbę o napisanie opowiadania. Z Hollywood miałem pewne doświadczenia – moja dawna telewizja otworzyła wytwórnię filmową i za pierwszym podejściem zdobyła dwa Oscary – jeśli jednak chodzi o opowiadania, musiałem przejść jakiś intensywny kurs, by odnaleźć się w tym ekosystemie.

Wkroczyłem w świat antologii. Część z nich była jawną próbą osiągnięcia zysku przez wydawcę; inne stanowiły retrospektywne zestawy „best of” niedawno powstałych tekstów, zebranych tu i ówdzie i starannie wyselekcjonowanych przez specjalistów; jeszcze inne powstały w celach charytatywnych, by wykorzystać podarowane opowiadania do zebrania środków na szczytne cele. Większość tych zbiórek była inicjatywą organizacji zrzeszających pisarzy – Mystery Writers of America, International Thriller Writers i tak dalej – zamierzających opłacić swoje rachunki wpływami z tantiem, które miało przynieść wydanie tego rodzaju tomów (taką mieli nadzieję).

Oczywiście zysk byłby większy, gdyby te tomy zostały wypełnione utworami supergwiazd, ale stowarzyszenia pisarzy mają pomagać nam wszystkim, dlatego z reguły proporcja sławnych i nowych nazwisk wynosiła pół na pół. Oddani czytelnicy kupowali antologie ze względu na znane nazwiska, a korzyść nowych autorów polegała na tym (na to liczyliśmy), że mogli się skąpać w blasku gwiazd. Na koniec zdobyłem jeszcze informację, że z tych wszystkich powodów bez względu na swój status opowiadania te pisze się właściwie pro bono. Nie słyszałem o żadnym pisarzu, który zarobiłby na nich większe pieniądze. Moje późniejsze doświadczenia to potwierdziły: moje najpopularniejsze opowiadanie przyniosło tysiąc razy mniejszy dochód niż najmniej popularna powieść. Na dłuższą metę ta dysproporcja, przynajmniej dla mnie, okazała się największym atutem opowiadań.

Tak więc uzbrojony w tę wiedzę, jako autor dwóch powieści z kawałkiem, który na razie wydał tylko jedną powieść, dostarczyłem swoje dzieło do antologii opowiadań kryminalnych. Potem zwrócił się do mnie z podobną prośbą ktoś jeszcze, później następni, aż skończyło się na tym, że pisałem pięć czy sześć opowiadań rocznie. Albo dziesięć. Czasem jeszcze więcej. Za każdym razem musiałem podjąć zasadniczą zero-jedynkową decyzję: czy pisać o Reacherze, czy nie o Reacherze.

Od początku robiłem to na zmianę. Sięganie po Reachera miało swoje plusy: gotowy bohater, znana struktura, określony styl i język, okazja do wykorzystania pomysłów i rozwiązań fabularnych za mało nośnych, by udźwignąć powieść, i tak dalej.

Prawdziwą satysfakcję przynosiły mi jednak opowiadania bez Reachera. Tom, który właśnie macie przed sobą, to wybór dokonany przez redaktora. Cudownie było odchodzić od schematu i za każdym razem próbować czegoś innego. Czegoś nowego. Wybierać inną epokę, inne miejsce, inną narodowość, osobowość, wszystko. Cieszyłem się swobodą. I nieźle się bawiłem. Szczególnie dzięki przekonaniu, że moja podświadomość zupełnie się myli. Jak wspomniałem, żadne z tych opowiadań nie przyniosło zysku. Dlatego moja podświadomość, wyćwiczona na słupkach wpływów ze sprzedaży, doszła do wniosku, że nikt nie czyta tych opowiadań. Zero publiczności oznacza zero kasy. Na tym polega show-biznes.

Najlepsze w tym wszystkim było złudzenie, że nikt nie patrzy mi na ręce, a to oznaczało, że niczego nie ryzykuję. Próbowałem wszystkiego, na co miałem ochotę. Niektóre opowiadania się nie udały, ale część naprawdę dobrze oddała głos, który brzmiał mi w głowie. Byłem z nich zadowolony. Mimo to nie jestem pewien, czy naprawdę nauczyłem się je pisać. W każdym razie pisać je dobrze. Nie są to bynajmniej jajka Fabergé. Wielcy pisarze potrafią dokonać w opowiadaniu niepojętych rzeczy. Mnie nigdy się to nie udało. Moje opowiadania są bardzo, ale to bardzo króciutkimi powieściami, co jednak wcale im nie szkodzi. Mają początek, środek i zakończenie. Dzieje się w nich coś niespodziewanego. Albo wychodzi na jaw jakaś zaskakująca tajemnica.

Dziś widzę, że buzują energią i świeżością nie tylko dzięki temu, że autor penetruje nowe terytoria i wie, że nikt nie patrzy mu na ręce, ale także – dostrzegam to z perspektywy czasu – dzięki temu, że jego podświadomości nie przygniata myśl o ogromie pracy, jaka go jeszcze czeka. Nie trzeba wtaczać głazu na strome wzniesienie. Nie trzeba z uwagą porcjować materiału. Nie czeka się z kulminacją akcji do siedemnastego rozdziału. Wszystko dzieje się naraz, już, akcja jak szalona pędzi naprzód i cała historia często powstaje za jednym zamachem. Jak już wspomniałem, bawiłem się świetnie.

Lee Child

Kolorado

2024

OCHRONIARZ

W świecie ochroniarstwa jak w każdym innym można znaleźć autentyki i podróbki. Fałszywi ochroniarze to tylko przeceniani kierowcy, mocno zbudowani faceci w garniturach, wybierani do tej roli ze względu na posturę, wzrost i wygląd, niezbyt dobrze opłacani i mało użyteczni, gdy przychodzi co do czego. Prawdziwi ochroniarze to technicy, myślący i wyszkoleni ludzie z doświadczeniem. Mogą być drobni, pod warunkiem że mają głowę na karku i potrafią sporo wytrzymać. Pod warunkiem że mogą być użyteczni, kiedy przychodzi na to pora.

Jestem prawdziwym ochroniarzem.

A przynajmniej byłem.

Kwalifikacje zdobyłem w jednej z tajnych jednostek wojskowych, w której częścią programu szkolenia jest bezpośrednia ochrona osobista. Przez długi czas praktykowałem te umiejętności na całym świecie. Jestem facetem średniego wzrostu, szczupłym, szybkim i wytrzymałym. Może nie maratończykiem, ale w żadnym razie nie przypominam ciężarowca. Wyszedłem z wojska po piętnastu latach służby i zacząłem przyjmować zlecenia za pośrednictwem agencji prowadzonej przez przyjaciela. Oferty pracy najczęściej przychodziły z Ameryki Południowej i Środkowej. Zwykle angażowano mnie na krótko.

Wszedłem do tego biznesu akurat wtedy, gdy rozkręcał się jak szalony.

W większości krajów latynoskich narodowym sportem stały się porwania dla okupu. Jeśli ktoś był zamożny albo miał polityczne koneksje, automatycznie stawał się potencjalną ofiarą. Pracowałem dla klientów korporacyjnych z Wielkiej Brytanii i Stanów. Firmy miały menedżerów i kadrę kierowniczą w takich krajach jak Panama, Brazylia i Kolumbia. Ci ludzie mieli opinię bajecznie bogatych i bajecznie ustosunkowanych. Bogatych, bo można było liczyć na to, że pracodawcy zapłacą za ich wolność, a te korporacje miały kapitał rzędu setek miliardów. Ustosunkowanych, bo ostatecznie w sprawę angażowały się rządy zachodnich państw. Nikt nie miał większego poczucia ważności niż bandyta, który wiedział, że może siedzieć na polanie w środku dżungli, a jego głos będzie słyszany przy Downing Street 10 albo w Białym Domu.

Nigdy nie straciłem klienta. Byłem dobrym technikiem i miałem dobrych klientów, którzy znali ryzyko. Dlatego ze mną współpracowali. Byli posłuszni i zdyscyplinowani. Chcieli odbębnić dwa lata w upale i wrócić żywi do central swoich firm i do awansów. Nie wychylali się, nie wychodzili z domu po zmroku, właściwie nie bywali nigdzie z wyjątkiem biur i miejsc zamieszkania. Każdą drogę pokonywaliśmy z dużą prędkością, opancerzonymi pojazdami, o nieprzewidywalnych godzinach, stale zmieniając trasy. Moi klienci nigdy się nie skarżyli. Ponieważ byli w pracy, byli gotowi godzić się na coś w rodzaju wojskowej dyscypliny. Przez pewien czas wszystko było względnie proste.

Potem postanowiłem założyć własną działalność.

Miałem z tego lepsze pieniądze. Ale gorszą pracę. Nauczyłem się trzymać z dala od ludzi, którym ochroniarz miał służyć wyłącznie jako symbol statusu. Takich było niemało. I praca dla nich była udręką, bo ostatecznie niewiele miałem przy nich do roboty. Zbyt często traktowali mnie jak chłopaka na posyłki, a ja powoli traciłem umiejętności. Nauczyłem się więc trzymać z dala od ludzi, którym tak naprawdę nie byłem potrzebny. Londyn to niebezpieczne miasto, w Nowym Jorku jest jeszcze gorzej, ale w żadnym z nich nikt nie potrzebuje na co dzień ochroniarza. Znowu miałem niewiele do roboty. Nuda i wychodzenie z wprawy. Przyznaję bez bicia, że powodem moich decyzji było uzależnienie od ryzyka.

W tym również decyzji o pracy u Anny.

Nadal nie wolno mi ujawniać jej nazwiska. Takie zastrzeżenie było wpisane w kontrakcie, a kontrakt wiąże mnie aż do śmierci. Dowiedziałem się o tej pracy od znajomego znajomego. Na rozmowę kwalifikacyjną zostałem przewieziony samolotem do Paryża. Okazało się, że Anna ma dwadzieścia dwa lata i jest niezwykle piękną, śniadą i szczupłą tajemniczą dziewczyną. Pierwsza niespodzianka była taka, że rozmawiała ze mną osobiście. Zwykle w takich sytuacjach wszystkim zajmuje się ojciec. Wynajęcie ochrony to przedsięwzięcie podobne do zakupu mercedesa kabrioletu w prezencie urodzinowym. Albo zamówienie lekcji jazdy konnej.

Anna była jednak inna.

Sama była bogata. Odziedziczyła spadek pochodzący z bocznej gałęzi rodziny. Chyba była bogatsza od swojego starego, i tak niebywale nadzianego. Matka, która odziedziczyła majątek z innej linii, też była bogata. Pochodzili z Brazylii. Ojciec był biznesmenem i politykiem. Matka gwiazdą miejscowej telewizji. Potrójne przekleństwo: nieprzebrany ocean forsy, koneksje, Brazylia.

Powinienem był od razu dać nogę.

Ale zostałem. Pewnie chciałem się zmierzyć z tym wyzwaniem. Poza tym trudno było się oprzeć urokowi Anny. Bliski związek nie wchodziłby w grę. Była klientką, a ja miałem niemal dwa razy więcej lat niż ona. Od pierwszej chwili wiedziałem jednak, że będzie przy niej fajnie. Rozmowa przebiegła nieźle. Anna uwierzyła na słowo, że zdobyłem niezbędne kwalifikacje. Mam blizny, odznaczenia i pochwały. Nigdy nie straciłem klienta. Gdyby chodziło o coś więcej, oczywiście nie rozmawiałaby ze mną. Pytała mnie o światopogląd, o opinie, gusty, preferencje. Interesowały ją problemy ze zgodnością. Było widać, że już zatrudniała ochroniarzy.

Zapytała mnie, ile wolności jestem jej skłonny dać.

Powiedziała, że w Brazylii zajmuje się działalnością charytatywną. Prawa człowieka, walka z ubóstwem, typowy zestaw. Godziny i dni podróżowania po slumsach i dalekiej dżungli. Opowiedziałem jej o swoich poprzednich klientach z Ameryki Południowej. O facetach z korporacji, nafciarzach i biznesmenach od innych kopalin. Mówiłem, że im mniej robili, tym bardziej byli bezpieczni. Opisałem ich zwykły dzień. Dom, samochód, biuro, samochód, dom.

Nie zgodziła się na taki plan.

– Musimy znaleźć równowagę – oświadczyła.

Jej ojczystym językiem był portugalski, po angielsku mówiła dobrze, chociaż z lekkim akcentem. Brzmiała jeszcze lepiej, niż wyglądała, a przykuwała wzrok jak mało kto. Nie należała do bogatych dziewczyn, które nie dbają o strój. Nie gustowała w podartych dżinsach. Na rozmowę przyszła w prostych czarnych spodniach i białej bluzce. Jedno i drugie wyglądało na nowe i byłem pewien, że pochodzą z ekskluzywnego paryskiego butiku.

– Wybierz jakąś liczbę – powiedziałem – przy założeniu, że będziesz w stu procentach bezpieczna, jeżeli każę ci siedzieć tu w mieszkaniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a na sto procent zagrożona, jeżeli będziesz chodzić sama po Rio.

– Powiedzmy, że wybiorę siedemdziesiąt pięć procent bezpieczeństwa – odparła. Zaraz jednak pokręciła głową. – Nie, osiemdziesiąt.

Wiedziałem, co ma na myśli. Bała się, ale chciała mieć swoje życie. Miała nierealne oczekiwania.

– Osiemdziesiąt procent oznacza, że przeżyjesz od poniedziałku do czwartku i umrzesz w piątek.

Nie odezwała się.

– Jesteś głównym celem – ciągnąłem. – Masz bogatą mamę, bogatego tatę, który w dodatku jest politykiem. Będziesz najbardziej upragnionym celem w Brazylii. A porwania to paskudna rzecz. Zwykle się nie udają. Zwykle są tym samym co zabójstwo, tylko odłożonym w czasie, nawet jeśli tylko troszeczkę.

Wciąż się nie odzywała.

– Czasem to bardzo nieprzyjemne – mówiłem dalej. – Panika, stres, rozpacz. Nie trzymaliby cię w pozłacanej klatce. Siedziałabyś w chatce w głębi dżungli z gromadą bandytów.

– Nie chcę pozłacanej klatki – odpowiedziała. – No i ty tam będziesz.

Wiedziałem, co ma na myśli. Miała dwadzieścia dwa lata.

– Zrobimy wszystko, co się da – obiecałem.

Zatrudniła mnie z miejsca. Zapłaciła zaliczkę na bardzo pokaźną pensję i poprosiła, żebym zrobił listę rzeczy, których będę potrzebował. Broni, ubrań, samochodów. O nic nie prosiłem. Uważałem, że mam wszystko, czego mi potrzeba.

Uważałem, że wiem, co robię.

• • •

Tydzień później znaleźliśmy się w Brazylii. Polecieliśmy pierwszą klasą, z Paryża do Londynu, z Londynu do Miami, z Miami do Rio. To ja wybrałem trasę. Okrężną i nieprzewidywalną. Trzynaście godzin w powietrzu, pięć na lotniskach. Moja klientka okazała się miłą towarzyszką podróży i chętnie ze mną współpracowała. W Rio odebrał nas znajomy. Anna miała do dyspozycji pewien budżet, więc postanowiłem nigdy nie siadać samemu za kierownicą. Dzięki temu mogłem się skupić. Prowadzenie samochodu powierzyłem poznanemu w Meksyku Rosjaninowi. Nigdy nie widziałem bardziej przezornego kierowcy. Rosjanie świetnie przewidują zdarzenia na drodze. Muszą. Tylko na ulicach Moskwy jest większy chaos niż w Rio.

Anna miała własne mieszkanie. Spodziewałem się ogrodzonej rezydencji na przedmieściach, ale mieszkała w samym centrum. W pewnym sensie to dobrze. Jedno wejście od ulicy, portier, dozorca, mnóstwo par oczu śledzących gości w holu przed windami. Drzwi mieszkania były stalowe i wyposażone w trzy zamki oraz wideodomofon. Znacznie bardziej wolę wideodomofony niż wizjery w drzwiach. Wizjer to bardzo zły pomysł. W korytarzu może czekać facet i gdy tylko zobaczy, jak soczewka ciemnieje, może strzelić w nią z broni dużego kalibru, prosto w twoje oko, twój mózg, i pocisk wyjdzie z tyłu czaszki i trafi w klientkę, jeżeli akurat będzie za tobą stała.

Wideodomofon pozwalał tego uniknąć. Mój znajomy Rosjanin zaparkował w garażu pod budynkiem, pojechaliśmy stamtąd windą prosto na górę, weszliśmy, zamknęliśmy drzwi na wszystkie trzy zamki i rozgościliśmy się w mieszkaniu. Dostałem pokój między sypialnią Anny a wejściem. Mam lekki sen. Wszystko wyglądało dobrze.

I wszystko układało się dobrze przez niecałe dwadzieścia cztery godziny.

Po podróży na zachód do innej strefy czasowej człowiek wcześnie się budzi. Oboje wstaliśmy o siódmej. Anna chciała iść gdzieś na śniadanie. Potem planowała zakupy. Wahałem się. Pierwsza decyzja określa atmosferę. Ale w końcu byłem jej ochroniarzem, nie strażnikiem jej celi. No więc się zgodziłem. Na śniadanie i zakupy.

Śniadanie przebiegło bez problemów. Nie spiesząc się, zjedliśmy posiłek w restauracji hotelowej. W sali roiło się od ochroniarzy. Niektórzy z nich byli prawdziwi, inni fałszywi. Część siedziała przy osobnych stolikach, część jadła z klientami. Ja zajmowałem z Anną jeden stolik. Owoce, kawa, croissanty. Zjadła więcej ode mnie. Miała tyle energii, że nie mogła usiedzieć na miejscu.

Na zakupach wszystko poszło nie tak.

Potem uświadomiłem sobie, że zdradził mnie Rosjanin. Bo zwykle pierwszy dzień jest najłatwiejszy. Kto w ogóle wie, że jesteś w mieście? Ale mój znajomy musiał w odpowiednim momencie dokądś zadzwonić. Kiedy wychodziliśmy ze sklepu, przy krawężniku nie było naszego samochodu. Anna sama niosła torby z zakupami. Od początku postawiłem sprawę jasno, że tak będzie. Jestem ochroniarzem, nie tragarzem, więc muszę mieć wolne ręce. Spojrzałem w lewo i nie zobaczyłem niczego. Spojrzałem w prawo i zobaczyłem czterech uzbrojonych facetów.

Byli blisko nas i mieli małe automaty, czarne, nowe, jeszcze lśniące od oleju. Faceci byli niscy, szczupli, ale silni i szybcy. Na ulicy było tłoczono. Tłum za mną, tłum za tymi czterema. Po mojej lewej ulica. Po prawej drzwi sklepu. Gdybym wyjął broń i zaczął strzelać, na sto procent doszłoby do strat ubocznych. Podczas przedłużającej się wymiany ognia zawsze jest sporo zabłąkanych kul. Liczba niewinnych ofiar byłaby wysoka.

A ja i tak bym przegrał.

Walki z jedną sztuką broni przeciwko czterem wygrywa się wyłącznie w filmach. Moje zadanie polegało na tym, żeby utrzymać Annę przy życiu, choćby o jeden dzień dłużej. Albo o godzinę. Faceci podeszli do nas, rozbroili mnie, Annie zabrali zakupy i unieruchomili jej ręce. Na ten znak zatrzymał się przy nas biały wóz i zostaliśmy wepchnięci do środka. Najpierw ona, potem ja. Siedzieliśmy ściśnięci na tylnym siedzeniu między dwoma facetami, którzy wbijali nam lufy między żebra. Trzeci odwrócił się do nas z przedniego siedzenia i też wymierzył do nas z broni. Kierowca szybko ruszył. Minutę później znaleźliśmy się w głębi plątaniny bocznych ulic.

Myliłem się, mówiąc o chatce w dżungli. Zawieźli nas do opuszczonego biurowca w granicach miasta. Był ceglany i pomalowany na brudnobiało. Miałem natomiast rację, jeśli chodzi o bandytów. W budynku wprost się od nich roiło. Zamelinował się tam cały gang. Co najmniej czterdziestu ludzi. Byli brudni i nieokrzesani, a większość z nich gapiła się lubieżnie na Annę, nie próbując tego ukrywać. Miałem nadzieję, że nas nie rozdzielą.

Rozdzielili nas od razu. Mnie wrzucili do celi, która kiedyś była biurem. Okno zabezpieczała ciężka żelazna krata, a drzwi potężny zamek. Łóżko, wiadro. Nic więcej. Łóżko szpitalne, z ramą z metalowych rurek. Wiadro puste, chociaż od niedawna. Śmierdziało. Ręce skuli mi kajdankami na plecach. Nogi w kostkach skrępowali łańcuchami i rzucili mnie na podłogę. Trzy godziny spędziłem sam.

A potem zaczął się koszmar.

Szczęknął zamek, otworzyły się drzwi i wszedł jakiś facet. Wyglądał na szefa. Wysoki, śniady, ponury, z ustami pełnymi złotych zębów. Kopnął mnie dwa razy w żebra i poinformował, że to porwanie polityczne. W ramach bonusu spodziewali się pewnych korzyści finansowych, ale przede wszystkim chodziło o wykorzystanie Anny w celu wywarcia presji na jej ojca, żeby nakłonił władze do przerwania jakiegoś dochodzenia. Dziewczyna miała być ich asem w rękawie. Ja byłem zbędny. W ciągu kilku godzin miałem zginąć. Facet zapewnił mnie, że osobiście nie ma nic przeciwko mnie. Dodał, że zostanę zabity w sposób, który jego ludzie uznają za zabawny. Nudzili się, a on czuł się w obowiązku zapewnić im rozrywkę. Zamierzał dać im wolną rękę w wyborze rodzaju mojej śmierci.

Wyszedł i znowu zostałem sam.

• • •

Znacznie później dowiedziałem się, że Anna była zamknięta w podobnym pokoju dwa piętra ode mnie. Nie miała kajdanek ani łańcuchów na kostkach. Mogła się swobodnie poruszać, stosownie do swojego wysokiego statusu. Umeblowanie wyglądało w zasadzie tak samo jak u mnie. Żelazne łóżko szpitalne, ale zamiast wiadra prawdziwa toaleta. Oprócz tego stół i krzesło. Zamierzali ją karmić. Była dla nich cenna.

I była dzielna.

Gdy tylko zamknęły się drzwi, zaczęła szukać jakiejś broni. Zastanawiała się nad krzesłem. Mogłaby też roztrzaskać umywalkę i użyć ostrego odłamka jak noża. Ale chciała czegoś lepszego. Spojrzała na łóżko, skręcone z żelaznych rur, spłaszczonych, z kołnierzowymi końcówkami. Zdjęła cienki materac, obszyty tkaniną w paski, i rzuciła na podłogę. Podstawa łóżka była zrobiona z metalowej siatki zawieszonej między dwiema długimi rurami. Ich końce zamocowano do ramy pojedynczymi śrubami.

Gdyby mogła wykręcić jedną z tych rur, miałaby dwumetrową włócznię. Tylko że rama łóżka była pomalowana i śrub za nic nie dało się ruszyć. Anna próbowała przekręcić je palcami, ale to była beznadziejna sprawa. W pokoju było gorąco, na skórze miała warstewkę potu i palce się jej ślizgały. Położyła materac na miejsce i skierowała wzrok na stół.

Miał cztery nogi i fornirowany kwadratowy blat o boku długości około metra. Od spodu wzmacniało go coś jak bardzo płytka skrzynia z małymi metalowymi kątownikami, do których przykręcono nogi. Śruby były z taniej stali, w lekkim odcieniu mosiądzu. Do tego nakrętki motylkowe. Można je było łatwo obrócić gołą ręką. Anna odkręciła jedną, ukryła śrubę i nakrętkę. Nogę zostawiła na miejscu, by nadal podpierała blat.

Potem usiadła na łóżku i czekała.

Po godzinie usłyszała w korytarzu kroki. Chrobot klucza w zamku i do pomieszczenia wszedł mężczyzna z tacą z jedzeniem. Był młody. Pewnie nisko w hierarchii bandy, wyznaczony przez tych ważniejszych na kucharza. Na biodrze miał pistolet. Czarny automat, duży, kanciasty i błyszczący nowością.

Anna wstała.

– Postaw tacę na łóżku – powiedziała. – Ze stołem chyba jest coś nie tak.

Młody człowiek położył tacę na materacu.

– Gdzie mój kolega? – zapytała go.

– Jaki kolega?

– Mój ochroniarz.

– W swoim pokoju – odparł chłopak. – Ale nie będzie tam długo siedział. Za jakiś czas weźmiemy go na dół i trochę się z nim zabawimy.

– W co?

– Jeszcze nie wiem. Ale na pewno w coś pomysłowego.

– To będzie jakaś gra?

– Raczej nie. Chcemy go zabić.

– Dlaczego?

– Bo nie jest nam potrzebny.

Anna nie odpowiedziała.

– Co jest nie tak z tym stołem? – zainteresował się chłopak.

– Jedna noga się obluzowała.

– Która?

– Ta. – Wyszarpnęła odkręconą nogę. Wzięła zamach jak kijem baseballowym i trafiła faceta prosto w twarz. Krawędź uderzyła go prosto w grzbiet nosa i odłamek kości wbił się w głąb czaszki. Zanim chłopak padł na podłogę, już nie żył. Anna wyjęła mu broń zza paska, po czym przekroczyła zwłoki i podeszła do drzwi.

Na boku lufy widniał napis Glock. Pistolet nie był wyposażony w bezpiecznik. Anna położyła palec na języku spustu i wysunęła się na korytarz. „Weźmiemy go na dół”, powiedział chłopak. Znalazła schody i ruszyła w dół. Po drodze się nie zatrzymywała.

• • •

Wtedy zdążyli mnie już zaciągnąć do wielkiego pomieszczenia na parterze. Dawno temu mogła to być sala konferencyjna. Było w niej trzydzieści dziewięć osób. Na niewielkim podwyższeniu stały dwa krzesła. Jedno zajmował szef. Na drugim posadzono mnie. Zaczęła się rozmowa po portugalsku. Pewnie dyskutowali o tym, jak mnie zabić. Jak wykorzystać cały rozrywkowy potencjał. W trakcie tych ustaleń otworzyły się drzwi w głębi sali. Weszła Anna, wymachując wielkim pistoletem. Reakcja była natychmiastowa. Trzydziestu ośmiu facetów wyjęło broń i wycelowało w nią.

Szef jednak tego nie zrobił. Wydał tylko ostrzegawczy okrzyk. Nie znałem języka, ale wiedziałem, co chce im przekazać. Mówił: „Nie strzelać! Potrzebna nam żywa! Jest cenna!”. Trzydziestu ośmiu facetów opuściło pistolety i patrzyło, jak Anna przechodzi między nimi. Przystanęła przy podwyższeniu. Szef uśmiechnął się do niej.

– Masz w magazynku siedemnaście naboi – powiedział. – Nas jest trzydziestu dziewięciu. Nie możesz nas powystrzelać.

Skinęła głową.

– Wiem – odparła. A potem odwróciła pistolet i przycisnęła sobie lufę do serca. – Ale mogę zastrzelić też siebie.

Później wszystko poszło łatwo. Kazała zdjąć mi kajdanki i łańcuchy z nóg. Zabrałem broń stojącemu najbliżej bandycie i wycofaliśmy się z sali. I tak się wywinęliśmy. Zamiast grozić śmiercią porywaczom, Anna zagroziła, że sama się zastrzeli, a ja ją ubezpieczałem. Pięć minut później byliśmy w taksówce. Pół godziny później w domu.

Następnego dnia rzuciłem pracę w tej branży. Odczytałem to jako znak. Dla faceta, którego musi ratować klientka, nie ma żadnej przyszłości, no chyba że chce tylko udawać ochroniarza.

MISTRZOWSKI TRIK

Dalsza część dostępna w wersji pełnej