Bez odwrotu. Komentarze do Ewangelii św. Mateusza. Część 2 - o. Augustyn Pelanowski - ebook

Bez odwrotu. Komentarze do Ewangelii św. Mateusza. Część 2 ebook

o. Augustyn Pelanowski

4,8

Opis

Komentarze do Ewangelii św. Mateusza, część 2

Nawrócenie jest rozpoczęciem pracy nad sobą. Bezbożność to swoiste bezrobocie, które zaniedbuje rozwój duchowy. Nawrócenie, to jedyny gatunek zajmowania się sobą, który nie jest egoizmem. Rozpoczyna się wtedy, gdy pragniemy uwielbiać Chrystusa we własnym ciele – pracując nad życiem, aby zaowocowało wiecznością. Ale nikt nie może się podjąć tej pracy, dopóki nie zostanie natchniony, wezwany, powołany, obdarowany pragnieniem nawrócenia.

Cóż mamy z tego świata? Jedynie zaszczyt obecności Boga w naszym życiu, poza tym wszystko staje się mdłym prochem. Bez względu na to, gdzie jesteśmy, ważne jest - z kim; bez względu na to, czy jesteśmy w Jerozolimie czy w Babilonie, ważne, że z Bogiem.

o. Augustyn Pelanowski

 

 

W Wydawnictwie paganini ukazały się również komentarze do Ewangelii św. Jana – „Zranione Światło”, komentarze do Ewangelii św. Łukasza - „Fale łaski”, komentarze do Ewangelii św. Marka - „Głębiny miłosierdzia i komentarze do Ewangelii św. Mateusza, część 1 - „Ogień”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (10 ocen)
8
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Augustyn Pelanowski OSPPE

BEZ ODWROTU

KOMENTARZE DO EWANGELII ŚW. MATEUSZA

CZĘŚĆ 2

Strona redakcyjna

Skład i łamanie: Anna Smak-Drewniak

Korekta i redakcja: Barbara Gąsiorowska-Panek

Projekt okładki: Anna Smak-Drewniak

Copyright ©: paganini 2017

Copyright ©: o. Augustyn Pelanowski 2017

Za zgodą Kurii Generalnej Ojców Paulinów

ISBN druk 978-83-89049-72-8

ISBN pdf 978-83-89049-73-5

ISBN pub 978-83-89049-74-2

ISBN mobi 978-83-89049-75-9

Sklep stacjonarny: 31-135 Kraków, ul. Batorego 19

Księgarnia internetowa:www.paganini.com.pl

Dział handlowy:

[email protected]

Tel.: 12 423 42 77, 577 134 277

ROZDZIAŁ 1 KWAS

Rdz 6, 5-8

Mt 16, 5-12

„Przeprawiając się na drugi brzeg, uczniowie zapomnieli wziąć z sobą chleba. Jezus rzekł do nich: «Uważajcie i strzeżcie się kwasu faryzeuszów i saduceuszów!»” (Mt 16, 5-6).

Dwie łodzie pośród potopu

Zwróćmy uwagę na zbieżność dwóch obrazów biblijnych – tego opowiadającego o Noem i jego arce oraz obrazu żeglugi apostołów w łodzi z Jezusem. Liturgia Kościoła genialnie kojarzy teksty, by jeden tekst wyjaśniał drugi i nadawał myśleniu tor i kierunek w spekulacjach. Nie tylko w Biblii, ale i w życiu ciągle powtarzają się pewne okoliczności, które pozwalają nam zdobywać nowe spojrzenie i dostrzegać zbawczą łaskę Boga mimo realnie beznadziejnego położenia. Jeśli jesteśmy z Nim, choćby całą Europę zalało jakimiś wodami potopu albo falami następujących po sobie przypływów „kananejskich” imigrantów, będziemy bezpieczni. Noe wszedł do arki, łodzi potężnej, ponieważ Pan w swojej życzliwości ostrzegł go o nieuchronnej zagładzie potopu, spowodowanej niegodziwością ludzkości. Wyobrażam sobie ryki zwierząt zamkniętych w tym ogromnym pływającym wagonie Noego – cóż za symfonia przerażenia z powodu ocalenia!

Symetrycznie do tekstu o Noem i jego skrzyni przylega fragment z Ewangelii Mateusza, opowiadający o ostrzeżeniu Jezusa skierowanym do apostołów w czasie żeglugi po jeziorze. Jakiś niepojęty popłoch dyrygował ich okrzykami spowodowanymi brakiem chleba. Jakiś kwas faryzeuszów i saduceuszy jest równie wielkim zagrożeniem jak potop w epoce Noego. Dwa ostrzeżenia – co je łączy? Co łączy kwas z potopem?

Zacznę od lekcji z Księgi Rodzaju. Z powodu jakiej to niegodziwości Bóg pożałował stworzenia człowieka? I czy to w ogóle możliwe, by Bóg czegoś żałował? Tę wielką niegodziwość nazwała Biblia hebrajska: RABBAH RAATC, czyli „wielkim złem”. To jeszcze niewiele wyjaśnia, albowiem każde słowo zapisane w Biblii jest skompresowanym traktatem – trzeba je rozwinąć, rozpakować, wydobyć jak ze skrzyni ukryte skarby treści. Zły jest naprawdę ten, kto zanim popełni niegodziwość, już jej pragnie w sercu. Oto wielkie zło, zło chciane, upragnione.

W wierszu piątym szóstego rozdziału pojawia się wyjaśnienie motywacji, która spowodowała u Boga decyzję zalania starożytnym tsunami populacji zdegenerowanej złem, wskazując, że nie tylko czyny ludzi były wielkim złem, ale – co najgorsze – ich usposobienie było nieustannie złe. Owo usposobienie, nazwane JECER może być zrozumiane jako utrwalona tendencja, najgłębsze pragnienia serc, myśli najskrytsze – zakwas ducha. Pan patrzy nie tyle na to, co zrobił człowiek, ile raczej na to, dlaczego to chciał uczynić. I niestety, wejrzenie w ludzkie wnętrza ujawniło zakwas zła, który mógł w przyszłości spuchnąć jedynie w sfermentowaną nikczemność. Każda myśl ludzka powodowała dewastację sumienia, zanim przeobraziwszy się w czyn, cokolwiek skaziła na zewnątrz ciała. Zanim ktoś otworzył oczy, podnosząc powieki, już wcześniej miał w sobie jedynie wolę wypatrywania zła, by nim się napawać. Rozmyślając o tej prehistorycznej pandemii zła, zastanawiam się, czy nasza epoka zasługuje na taką samą diagnozę. Guido Ceronetti napisał: „Słyszałem człowieka, który chichotał, słysząc ryczenie krowy zamkniętej w wagonie towarowym: bardzo go ono rozbawiło – jednak czymś prawdziwie zwierzęcym był w tym wydarzeniu jedynie ludzki głos” [1]. A co można powiedzieć o naszej generacji, jeśli w takich wagonach zamyka się ludzi jak bydło i ryczy się ze śmiechu, prowadząc ich do komory gazowej albo wyrzucając na zamarzniętych pustkowiach Syberii? 27 sierpnia 2015 roku, na zjeździe z autostrady niedaleko Wiednia, znaleziono siedemdziesiąt jeden ciał zamkniętych w chłodni ciężarówki. Prawdopodobnie ludzie w niej się udusili, sprawcy zbiegli z gotówką. Policjanci, którzy asystowali przy otwieraniu samochodu ze zwłokami imigrantów, stwierdzili, że ludzie z tej piekielnej arki próbowali się wydostać, bo ściany chłodni były wygniecione i wydrapane od środka. Nikt jednak nie słyszał ich wołania, a jeśli słyszał, to jednak nie pośpieszył z wybawieniem. Ludzie współczesnego pokolenia czują się na tyle nieporadni w roli zbawcy, że wolą nie słyszeć wołania o pomoc, by nie okazać się sami przed sobą ofermami. Zanim więc ci imigranci w chłodni umarli, rozpaczliwie walczyli o uwolnienie. Może pasażerowie zamknięci tam myśleli, że oto właśnie mają dla siebie arkę wybawienia, dzięki której dostaną się do Europy jak Noe na Ararat? Może się martwili o chleb, co będą jedli i czy przeżyją? Umarli. Człowiek człowiekowi nie jest aniołem i dziś, a wtedy było chyba jeszcze gorzej, gdy Noe zaczął ciosać drzewa, budując wielki okręt.

Bóg żałował?

Wtedy też Bóg, jak napisano, zaczął żałować, że uczynił człowieka. Powstaje problem, gdy zapytamy: jak Bóg może żałować, że uczynił człowieka? Czyżby się pomylił? Nie udał Mu się? Czyżby był nieudolnym Stwórcą? Co było dla Niego istotniejsze: żal, że istnienie uległo korupcji skażone grzechem, czy radość, że mogło ono w ogóle nie zaistnieć? A jednak zaistniało mimo wyznań milionów naśladowców Anaksymandra, który mawiał: „Najlepiej byłoby nie istnieć”. Iluż z nas wolałoby nie istnieć, niż istnieć; mimo to Bóg ocala niejednego Noego. Ileż razy darłem w strzępy kartony z nieudanymi rysunkami i wyrzucałem do kosza, wstydząc się godnych pożałowania kresek, które miały przedstawiać piękno, a okazały się brzydotą? Kwaśna mina towarzyszyła mi wówczas przez cały dzień. Bóg mnie nie wrzucił do kosza, jak nieudany rysunek, tylko ciągle nanosi poprawki, wynajduje nowe rozwiązania, by mnie przeobrazić w arcydzieło.

George Steiner przypomina, że Wergiliusz chciał zniszczyć Eneidę, uważając ją za niedoskonałą, a Leonardo da Vinci do namalowania Ostatniej Wieczerzy użył, najprawdopodobniej celowo, nietypowych technik, tak że dzieło stało się nietrwałe, jakby zanikające. Ten sam Steiner uważał, że bardziej niż Homo sapiens, jesteśmy Homo quaerens – człowiekiem pytającym, istotą, która stawia pytania, która szuka odpowiedzi jednocześnie zaskoczona faktem istnienia i świadoma swego istnienia. Nie ma niczego bardziej prowokującego do zadawania pytań niż Biblia. Biblia denerwuje, irytuje, jest kłopotliwa, drażni. Wcale nie troszczy się o obronę siebie samej, raczej umożliwia człowiekowi zbyt łatwe, a więc również podejrzane, oskarżenie Boga. W samym środku Biblii znajduje się Księga Hioba, który stawia pytania Bogu o sens cierpienia, będącego stawaniem się, kontynuacją i etapem stworzenia. Ja też stawiam sobie pytania, w obecności Boga, licząc na podpowiedzi, ale On czeka, bym sam odkrył rozwiązanie, dlatego milczy. Milczenie Boga jest zaufaniem do mojej inteligencji albo wyrozumiałością dla mojej niedojrzałości, która skutkuje jeszcze złem, zamiast dobrem.

Czy Bóg może żałować, że powołał mnie do zakonu jako kapłana? Czy kiedyś pożałuje, że ciebie stworzył? Czy doświadczamy tego co generacja Noego, że każdego dnia od rana w naszych sercach jest skłonność tylko do zła i wszystkie myśli nasze w ciągu dnia realizują się jako złe czyny? Czy Bóg, mimo całego zła, jakie w sobie odnajduję, nie żałuje, że mnie stworzył? Czym jest moje zło – chcianą z premedytacją niegodziwością czy dążeniem do dobra, które go jeszcze nie osiągnęło? Od kogo mam się nauczyć żałować, jeśli nie do Boga? Czy to prawda, że jesteśmy ludźmi, którzy nie mają skłonności do dobra, tylko do złoszczenia się, dokuczania, obmawiania, popadania w nieczyste myśli, w zazdrość, w osądy, w chciwość, w rywalizację, w zarozumiałość, w lenistwo? Czy tak się dzieje cały czas, każdego dnia i każdej nocy? Czy Bóg rzeczywiście żałuje, że nas stworzył? Czy wartka rzeka żałuje, że obmywa kamienie, żłobiąc je w fantastyczne kształty, choć są tak uparcie twarde?

Można słowo „żałować” zrozumieć w kilku znaczeniach: żałuję, że uczyniłem coś niewłaściwie, niedoskonale, nieudanie, albo żałuję, że uczyniłem coś, co jest złem i dlatego mam potem skruchę i pokutuję. Wreszcie można żałować straty kogoś dobrego, kto umarł albo stoczył się na dno, albo czegoś, co miałem i już nie mam. Można też żałować, ponieważ ktoś inny w ogóle nie ma w sobie miejsca na żal. Na przykład ojciec żałuje w sercu czynów dziecka, ponieważ dziecko w ogóle nie odczuwa żalu z powodu swych nieprawości. Rodzic wtedy przeżywa żal w zastępstwie dziecka. Wydaje się, że Bóg żałował właśnie w taki sposób: żałował, że człowiek stoczył się na dno, że Go stracił i że człowiek postradał zdolność do odczuwania żalu, czyli skruchy.

Targum Neofiti sparafrazował ten wiersz w ten sposób: „i był żal przed Panem”. Pragnąc uniknąć antropomorfizmu w odniesieniu do Boga, jak uważa ksiądz Mirosław Wróbel [2], Targum ukazuje żal przed Obliczem Boga niczym sierotę, która nie znalazła w ludzkich sercach miejsca, by ktokolwiek zechciał go odczuwać. Taki przekład każe domyślać się niewypowiedzianej myśli autora – pośród ludzi nie było już nikogo, kto by nawet żałował czy smucił się swoimi czynami i swoimi myślami, dlatego zbłąkany żal stawił się przed Obliczem Boga, nie znajdując nigdzie schronienia. Ani przed czynem nie było nic dobrego w sercu ludzkim, ani w czasie popełniania czynu, ani po popełnieniu tej nieprawości. Ludzkość zatraciła zdolność odczuwania skruchy, dlatego jedynie Bóg dopuścił do siebie żal, goszcząc go współczującym milczeniem. (A może jeszcze nie umiał żałować i potrzeba było, by ktoś ludzi nauczył żałować? Potrzeba było Boga, który żałuje, by ludzie nauczyli się skruchy?)

Na pewno większym nieszczęściem dla człowieka niż ból sumienia jest ucieczka od niego, która sprawia, że ból ten przeobraża się w zagładę. Niedopuszczenie do siebie świadomości choroby sprawia, że staje się ona śmiertelna. Czy może lekarz, obserwując chorego, który zaprzecza istnieniu choroby, nie smucić się stanem pacjenta? Cóż to za lekarz jednak, który wygaszony ludzki ból rozpala w sobie samym? W hebrajskim tekście, tam gdzie jest mowa o Bożym obolałym smutku, użyto w tym miejscu słowa NAHAM. Pierwsze znaczenie tego słowa odnosi się do żalu, który jest wyrazem skruchy. Znaczenie więc tego słowa wyraża ubolewanie Boga nad nieobecnością jakiejkolwiek reakcji bólu w sumieniu ludzkim (por. Wj 13,17; Sdz 2, 18). Bogactwo znaczeń tego słowa pozwala je przetłumaczyć jako zmartwienie, ale też pocieszenie kogoś, litowanie się z czyjegoś powodu i wreszcie najgłębsze współczucie. Ten starożytny tekst dałoby się więc przybliżyć do właściwego zrozumienia w ten sposób: Bóg martwił się kondycją człowieka tak bardzo, że sam na siebie wziął żal, którego nikt z ludzi nie chciał odczuwać. Jakby sam przed sobą odbył pokutę, bo nikt już nie pokutował. Był to więc przejaw współczucia, a nawet lekarz nie powinien mieć do siebie zaufania i do swych diagnoz, jeśli nie potrafi pojąć bólu chorego i mu współczuć. W tym rozumieniu można pojąć, dlaczego Syn Boga, Chrystus, wziął na siebie pokutę krzyża, dlaczego przecierpiał niepojętą mękę – ponieważ nikt nie chciał już brać w sumieniu odpowiedzialności za swoje czyny. Krzyż jest więc lekcją, a nie tylko zastępstwem, ofiarą zbawczą, ale też wołaniem do człowieka o dopuszczenie do siebie skruchy. Jezus zgodził się być ukrzyżowany, by dokonać pokuty, wynagrodzenia oraz odkupienia pośród ludzi niepotrafiących ani żałować głęboko, ani nawet zobaczyć skrytego planu zła ukrywającego się w ich sercach. Ktoś musiał nauczyć człowieka żalu dogłębnego, poznania zła, na które stać każdego z nas. Wobec krzyża nie ma słów samousprawiedliwienia, za to pojawiają się słowa nowe, nieznane dotychczas, słowa żalu i bólu, który żłobi potokiem miłosierdzia kamienne serce w fantastyczny kształt piękna. Najpiękniejsze i najszczersze słowa są wynalazkiem bólu sumienia. Ten, kto nie doświadczył żalu sumienia, potrafi tylko ględzić, marudzić, pleść, ale nie zna arystokratycznego przywileju, który pozwala mu mówić słowami, co są jak pługi odsłaniające głębię gleby, przygotowując ją do zasiewu, albo są jak miecz, który przeraża błyskiem ostrza i chirurgicznie przecina wrzody duszy.

Zgoda na ukrzyżowanie to desperacki akt Bożego miłosierdzia, które wylało potop przebaczenia na ludzkość, zanim ktokolwiek poczuł żal w swoim sumieniu. Owszem, zawsze zostaje możliwość zamknięcia się w arce nieczułości, uwięzienia bólu sumienia w wagonie obśmianym cynizmem, wyeliminowania odruchów współczucia dla siebie samego, izolując w chłodni czy komorze gazowej tych, na których zrzuciło się niedopuszczone pokutowanie. Uniemożliwienie sobie pokuty, niedopuszczenie do siebie żalu czy nieuświadomienie sobie wagi swych lekceważonych dotąd nieprawości sprawia, że w człowieku powstaje kwas obłudy jeszcze gorszy niż jakiekolwiek zło, którego się dopuścił w przeszłości. Kwas żrący duszę bardziej niż kwas siarkowy skórę. Czymś gorszym niż grzech jest nie żałować go, a na to stać tylko kogoś, kto udoskonalił się w obłudzie, metaforycznie nazywanej przez Jezusa kwasem.

Zastanawiam się: czy my jeszcze pokutujemy, to znaczy czy jeszcze cokolwiek czujemy? Pokuta to współczucie Bogu, wyrażone przed Bogiem, jako wynagrodzenie za bezczelność grzechu. Czy my jeszcze mamy w sobie zdolność odczuwania bólu sumienia? Gdy w konfesjonale spotykam się z kimś, kto, owszem, wyznaje swoje winy, ale dodaje, że w ogóle ich nie żałuje, natychmiast w moim sercu pojawia się smutek, żal, ból i właściwie nie znajduję słów, by cokolwiek powiedzieć. Odczuwam paraliż smutku i milczenie najbardziej obolałe. „I był żal przed Panem, że stworzył Adama na ziemi. W swoim sercu był On [Pan] zniecierpliwiony i milczący” (Rdz 6, 6 TN [3]). To straszna chwila dla spowiednika – choć jedynie w takim momencie dokładnie wiem, co czuje boskie serce – gdy spogląda w zakwaszoną obojętnością ludzką duszę. Czy my pokutujemy, skoro każdego dnia wszystkie nasze myśli zdążają tylko do zła: do pychy, wynoszenia się nad innych, do rozgoryczenia, narzekania, wyzwisk, ironii, cynizmu, wyśmiewania się, złości, gniewu, pożądliwości, chciwości, zazdrości, obmów i osądów, lenistwa, ciągłego użalania się nad sobą, by tylko wzbudzić nad sobą troskę i usprawiedliwienie siebie, a oskarżenie innych? Nawet przykrych okoliczności dnia, trudów i wymagań nie przyjmujemy jako pokuty za swoje winy, ale sarkastycznie narzekamy. Wszystko źle widzimy i wszędzie dopatrujemy się zła i dlatego źle jest z nami. Chodzimy skwaszeni od rana do wieczora, skwaszeni i kwaśni – a między nami jest kwas niechęci. Kwaśny potop spowodowany kwaśnym deszczem, potrafiący zniszczyć nawet środowisko naturalne nadmiarem siarki. Cóż za piekielny pierwiastek i jaki nieporównywalny smród wydziela! (por. Ap 19,20).

Bóg więc się zasmucił w sercu swoim jak boski spowiednik, który ma przed sobą już tylko osierocony przez człowieka żal, a nie człowieka, który zaopiekował się swoim żalem. Owe zasmucenie w sercu zostało oddane przez słowo ACCEW. Słownik uzupełnia właściwe zrozumienie tego słowa: ACCEW to tyle, co odczuwać ból w swoim sercu, być zranionym w uczuciach, poczuć się znieważonym i zasmuconym (Ps 78, 40). Bóg więc czuł się wzgardzony i wstrząśnięty tym, że nikt nie żałował, nikt nie miał w sobie nawet najmniejszego odruchu skruchy.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego człowiek, który po stworzeniu był postrzegany jako dobre stworzenie, stał się zupełnie zepsutym, kompletnie złym, w każdej sfermentowanej myśli i skwaszonym pragnieniu? Wszystko przez „mały kwas”, małą wątpliwość, cichy szept węża, który tylko zapytał, sugerując niewypowiedzianą odpowiedź. Wąż tylko wzbudził troskę w Ewie, tylko zaniepokoił ją co do jej położenia, sugerując, by już nie ufała Bogu, lecz sama o siebie zadbała. „Zadbaj o siebie” – to hasło popularne w reklamach: zadbaj o swój trądzik, o swoją skórę, zadbaj o emeryturę, zadbaj o odtłuszczanie, zadbaj o swój wizerunek. Uczniowie w łodzi, mimo obecności Jezusa, który dopiero co dokonał rozmnożenia chleba, martwili się, że nie mają co jeść. Samemu zadbać i martwić się choćby o bochenek chleba i nie ufać Bogu w tym, że On zadba choćby o ten chleb, to kontynuacja grzesznego usamodzielnienia się Ewy. Właściwie dlaczego prosimy Boga w modlitwie Ojcze nasz o to, by dał chleb na jeden dzień? Tylko na jeden dzień? Dlaczego On ma się troszczyć, czy ja sam nie mogę o siebie zadbać, jak o wizerunek lub trądzik? „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”? Czy samowystarczalność jest iluzją czy realizmem? [4]

„A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: «Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?»” (Rdz 3, 1). Czy Bóg zakazał jeść ze wszystkich drzew? Czy Bóg wszystkiego zakazuje? „A przy tym Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz»” (Rdz 2, 16-17).

Ile tysięcy drzew mogło być w raju? Sto tysięcy? Milion? A tylko jedno zakazane. Ile możliwości rozwojowych Bóg człowiekowi zaproponował, a tylko jednego zabronił: nie mieszać dobra ze złem – nie wierzyć w takie dobre drzewo, które ma złego węża ukrytego w gąszczu liści; nie ufać miłości, która jest tylko mimikrą nienawiści, nie pomylić toksycznego osaczenia z przywiązaniem, nie używać pogardy ani ironii jako atrybutów pewności siebie, nie wierzyć prawdom, które są półprawdami albo półkłamstwami, nie wzbudzać w sobie fantastycznej nadziei zakwaszonej realną rozpaczą. Zło jest mniej niebezpieczne, gdy w niczym nie przypomina dobra. Nie pozwolić sobie na to, by marzenia zastąpiły wiarę, nie dać się zwieść bezmyślności, biorąc ją za szczyt wyciszenia duchowego, nie dać się omamić przez psychopatę, który ma perwersyjne skłonności i udaje mistrza zen lub jogina, nie opętać się otępieniem przez medialne oddziaływanie, które wyręcza nas w myśleniu i wnioskowaniu; nie ulec iluzji, że trenowanie wschodnich sztuk walki uczyni nas odpornymi na ataki. Nikt nie jest odporny na życie. Nie dać sobie założyć pierścienia atlantów, który ma sprowadzać szczęście, gdy tymczasem to jego sprzedawca zubaża nas z pieniędzy. Szatan Ewie założył pierścień ułudy radzenia sobie bez Boga i okradł ją ze skarbu troskliwiej miłości Boga. Szatan ma swoją wersję przypowieści o znalezionym skarbie: pewien człowiek znalazł naiwną kobietę i sprzedał jej pierścionek z tombaku, mówiąc, że to złoto, a ta wydała za niego całą swoją duszę.

Zwierza się kobieta: „Mój mąż mnie traktuje jak nadmuchiwaną lalkę kupioną w sex shopie, od prawie dwudziestu lat ze mną nie rozmawiał dłużej niż kilka minut. Istnieje dla niego tylko mundur i obowiązki, nawet za rękę mnie nigdy nie wziął, żeby ją po prostu potrzymać”. „Nie wiedziałaś o tym, jaki jest, gdy wychodziłaś za niego za mąż?” – pytam. „Był taki przystojny w mundurze, taki ładny i zdecydowany, zakochałam się”. Ktoś inny mówi: „Moja żona to żmija, cokolwiek bym jej powiedział, zaraz ma taki jad cynizmu na ustach i wyśmiewa się ze mnie nieustannie, że nie mam już sił dłużej z nią żyć”. Pytam więc: „Tak było od początku?”. „Chciałem jej pomóc, jej ojciec nie pozwalał jej na nic i ze wszystkiego się wyśmiewał, cokolwiek zrobiła. Ulitowałem się, chciała być tak bardzo kochana i jej to mówiłem”. Zadaję drugie pytanie: „Nie spytałeś samego siebie wtedy: czy ją kocham naprawdę, czy tylko tak mówię, żeby nie sprawiać jej przykrości, bo tej miłości ode mnie oczekuje?”. A on, zdziwiony, odpowiada: „Nie rozumiem”. Milczę więc, nie wiem, co powiedzieć. Chciał być źle dobry albo dobrze zły. Dobro ze złem zmieszane to rzeczywiście zakazany owoc łudzący miliony.

Bóg dał jeden jedyny zakaz dotyczący jednego jedynego drzewa, by nie jeść z niego owoców, a wąż pytał Ewę, czy to prawda, że ze wszystkich drzew Bóg zakazał jeść. Jeśli ze wszystkich drzew, to nic nie wolno, to raj w rzeczywistości jest więzieniem, rodzajem muzeum, w którym eksponaty umieszczone w sterylnych gablotach są piękne, ale nie wolno ich nawet dotykać; szczęście jest przymusem; wolność iluzją, bo tak naprawdę NIC NIE WOLNO! A jeśli nic nie wolno, to trzeba samemu wywalczyć wolność. Jeśli Bóg o mnie rzeczywiście nie dba, a tylko obiecuje, stawiając mi przed oczy radość jak egzemplarz archeologiczny na wystawie muzealnej, to ja muszę zadbać o siebie sam, muszę być samowystarczalny i nie będę liczył już na Boga. I to była odrobina kwasu, która zakwasiła całe ciasto ludzkiej populacji. Bunt na Boga.

Czy tak jest z nami?

Czy tylko jednego nam nie wolno, czy też wszystkiego nam nie wolno? Siedzę w konfesjonale jak w arce Noego, jak apostołowie w łodzi na morzu, a być może jak zwierzę ryczące w wagonie lub sybirak albo więzień w komorze gazowej, wdychając kwaśny cyklon B ludzkiej nieczułości, pretensji, buntu, złości na Boga. Ktoś znowu klęka i mówi: „Nie ufam Bogu, On wszystkiego zabrania! Co właściwie wolno? Nie uważam, że to, co On nazywa grzechem, jest grzechem. Dla mnie nie jest. Chcę być wolny”. Usiłuję tłumaczyć, ale moje tłumaczenia byłyby zrozumiałe, gdyby ktoś po drugiej stronie miał sumienie, czyli zdolność współczucia Bogu. Niestety, tam jest czasami tylko obłuda oskarżająca Boga o obłudę. Na szczęście w naszym świecie większość ludzi w czasie spowiedzi ma tę cechę wznoszącą ich ponad anielskie sfery i potrafi żałować, potrafi wzbudzić żal, jak niemożliwy fioletowy płomień ognia wśród popiołów dawno wygasłych i przepalonych. Jest to cudowne zjawisko.

Jednego zakazał Bóg – zakazał mieszać dobro ze złem; udawać, że jest z nami dobrze, gdy tymczasem jest źle.

Każda inna możliwość jest korzystna dla rozwoju wewnętrznego, tylko trzeba umieć znaleźć jej ukryte ziarenko sensu w łupinie pozornego bezsensu.

Obłudą jest udawanie, że się jest wierzącym, ale w sercu nie dowierzać, że Bóg dba o nas w każdej okoliczności, w każdym wydarzeniu i że wszystko z Jego ręki jest dla nas dobre. Czy to nie jest obłudna wiara, kiedy mówię, że mam powołanie, to znaczy wierzę Bogu i powierzam Mu się w każdej chwili; modlić się i medytować, adorować i przyjmować komunię a jednocześnie rozbudowywać swoją samowystarczalność, dbać tylko o siebie, myśleć tylko o sobie, lękać się tylko o siebie?

Czy Noe martwił się w arce o cokolwiek? Bóg o niego się martwił. Martwić się mam tylko o jeden chleb, o chleb ze stołu Eucharystii, by mi nigdy go nie zabrakło i bym nigdy go nie spożywał w grzechu. Mieszać świętokradczo grzech z łaską to zaiste owoc z drzewa poznania dobra i zła, owoc zatruty jadem – piwna głowa węża wśród szmaragdowych liści. „«Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec»” (J 6, 27). Apostołowie, żeglując w łodzi jak synowie Noego w arce, martwili się, że zapomnieli chlebów zabrać ze sobą, a przecież mieli przed sobą Tego, który mówił, że jest Chlebem z Nieba. Dlatego Jezus ostrzega nie tylko apostołów, ale i wszystkich nas: „Wtedy im przykazał: «Uważajcie, strzeżcie się kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda!»” (Mk 8, 15). U Mateusza mamy wersję ostrzeżenia przed kwasem faryzeuszy i saduceuszy.

Myślę jeszcze o jednej aluzji ukrytej w ostrzeżeniu Jezusa, o kwasie, jaki trzeba było wyrzucić przed Paschą z domu. Przestroga Jezusa to nawiązanie do Paschy, do największego święta żydowskiego, przed którym, jak wiemy, wszyscy w domu wyszukiwali ze świecami w ręku odrobin kwasu. Bo w owe święto można było tylko jeść chleb bez kwasu, zwany przaśnym, czyli niesfermentowany. Taki, jaki służy do konsekracji na stole eucharystycznym. Nazwa „Święto Przaśników” pochodziła od tego, że w czasie trwania święta jedzono jedynie przaśne, czyli pozbawione zakwasu, chleby: „A piętnastego dnia tego miesiąca jest Święto Przaśników dla Pana – przez siedem dni będziecie jedli tylko przaśne chleby” (Kpł 23, 6). Święto Przaśników miało podwójne znaczenie. Z jednej strony nawiązywało do wyjścia Izraelitów z Egiptu, które nastąpiło piętnastego nisan, a jedzenie przaśników – chlebów bez kwasu – miało przypominać pośpiech, jaki towarzyszył wyjściu, kiedy to ciasto na chleby nie zdążyło się zakwasić: „Z ciasta, które wynieśli z Egiptu, wypiekli niekwaszone placki, ponieważ się nie zakwasiło. Wypędzeni z Egiptu bez najmniejszej zwłoki, nie zdołali przygotować nawet zapasów na drogę” (Wj 12, 39). O obchodzeniu Przaśników wspominają także ewangeliści, na przykład Łukasz: „Nadchodziła uroczystość Przaśników, tak zwana Pascha. Arcykapłani i uczeni w Piśmie szukali sposobu, jak by Go zabić, gdyż bali się ludu. Wtedy szatan wszedł w Judasza, zwanego Iskariotą, który był jednym z Dwunastu. Poszedł więc i umówił się z arcykapłanami i dowódcami straży, jak ma im Go wydać. Ucieszyli się i ułożyli się z nim, że dadzą mu pieniądze. On zgodził się i szukał sposobności, żeby im Go wydać bez wiedzy tłumu. Tak nadszedł dzień Przaśników, w którym należało ofiarować Paschę. Jezus posłał Piotra i Jana z poleceniem: «Idźcie i przygotujcie nam Paschę, byśmy mogli ją spożyć». Oni Go zapytali: «Gdzie chcesz, abyśmy ją przygotowali?» Odpowiedział im: «Oto gdy wejdziecie do miasta, spotka się z wami człowiek niosący dzban wody. Idźcie za nim do domu, do którego wejdzie»” (Łk 22, 1-10).

Judasz pragnął wydać Jezusa bez wiedzy tłumu. Wydać Jezusa, zdradzić Go mogę już wtedy, gdy innych pozbawiam wiedzy o Jezusie, gdy zaniedbuję wchłanianie Pisma i nie przekazuję go innym. Zaniedbywanie moich obowiązków kapłańskich z powodu chciwości jest już zdradą powołania, które ciągle w sobie noszę. Czyż to nie mieszanie dobra ze złem? Obłuda. Judasz udawał wiernego ucznia, ale ciągle myślał tylko o jednym: o pieniądzach – to jest wielka troska człowieka, potrafiąca zaprowadzić go do zdrady Boga. Udawać pobożnego kapłana, by tylko na tym udawaniu zainkasować pokaźny majątek. Skserować książkę i pojechać na rekolekcje, wzruszając innych nie swoimi wzruszeniami, i bezmyślnie sprzedawać czyjeś przemyślenia, nieustannie myśląc, ile się dostanie za rekolekcyjne przedstawienie. Skwaszona obłuda.

Być może Judasz z apostołami wszedł do sali usłanej przez gospodarza dźwigającego, jak kobiety wówczas, dzban wody na ramieniu – widocznie nie miał żony, żył więc w celibacie; może był jednym ze wspólnoty z Qumran? I być może nie szukali już kwasu, bo sala była usłana, więc gospodarz zadbał zapewne o to, by nie było nawet okruszyny kwasu w domu. Ale oni nawet nie szukali okruchów obłudy w sobie, a powinni być w tym skwapliwi.

„Kiedy wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: «Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów»” (Łk 12, 1). Ostrzeżenie przed obłudą nie dotyczy jedynie uczniów Jezusa, dotyczy tłumów, a więc wszystkich cisnących się, depczących, popychających, walczących o lepszą pozycję. Obłuda jak kwaśny deszcz spada na wszystkich, na wierzących i niewierzących, wszystkich pchających się do przodu, by wybrnąć z tłumu i ryczeć ze śmiechu z innych jak ze zwierząt zamkniętych w arce Noego.

Przaśniki były świętem ważnym, spożywanie chleba bez kwasu miało przypominać Żydom, że z każdej niewoli Bóg wyzwala; z każdej sytuacji bez wyjścia; z każdego osaczenia. I trzeba cierpliwie znosić niedogodności, ufając Panu, że nie zapomni, jak nie zapomniał o Noem i nie zapomniał o swych uczniach Jezus. Paweł dopowiada swoją interpretację kwasu obłudy, gdy pisze do Koryntian:

„Wcale nie macie się czym chlubić! Czyż nie wiecie, że odrobina kwasu całe ciasto zakwasza? Wyrzućcie więc stary kwas, abyście się stali nowym ciastem, jako że przaśni jesteście. Chrystus bowiem został złożony w ofierze jako nasza Pascha. Tak przeto odprawiajmy święto nasze, nie przy użyciu starego kwasu, kwasu złości i przewrotności, lecz przaśnego chleba czystości i prawdy” (1 Kor 5, 6 -8). Owa przewrotność będąca sfermentowanym smakiem obłudy jest tym, co my byśmy nazwali podłością, złośliwą nikczemnością. Wystarczy spojrzeć na drugiego człowieka, by poczuć ten kwaśny smak niechęci, odrazy, by mieć na końcu języka słowo „idiota”, „bydlę”, „gaduła”, „milczek” czy jakiekolwiek inne, niesmaczne, a jednocześnie uśmiechać się do niego i częstować półmiskiem z nierozmrożoną jeszcze wędliną wyjętą dopiero co z chłodni. Co czujemy w ustach, patrząc na kogokolwiek? Czy nie nasuwa nam się słowo „bydlę”? Pani prezes wpada do biura, patrząc na swoich pracowników jak na bydlaków, i ryczy, że jest głodna. Bez pytania zabiera z biurka zdumionej pracownicy śniadanie i zjada je, śliniąc się. Kim się jest, gdy się innych traktuje jak bydlaków? Niby drobiazg, ale czy właśnie takie szczegóły nie mówią całej prawdy o postludzkiej generacji? Kim trzeba być, gdy się pracowników zmusza do nadgodzin i płaci się tak, jakby byli niewolnikami, twierdząc bezczelnie, że się nie będzie dopłacało do nich? Kim trzeba być, gdy się widzi wokół siebie tylko trzodę, tłumy, pospólstwo, a nie potrafi się już dostrzec człowieka?

Wiemy, że często Jezus używał do tworzenia swoich przypowieści nawet inwektyw, którymi był obrzucany. Tak było z miłosiernym Samarytaninem, bowiem Jezusa też tak przezywano. Ale dlaczego w przypowieści opowiada o bydlęciu, dzięki któremu Samarytanin zawiózł poranionego do gospody? Czy Chrystus słyszał pod swoim adresem takie przezwisko? Niewykluczone. Czy zdarzyło mi się, że ktoś, o kim myślałem, że jest bydlakiem, okazał się kimś, kto mnie niósł na swoich barkach, znosząc moje poranienia, i zapłacił za mnie dwa denary, choć za grosz nie miałem dla niego szacunku? Szanujmy tych, o których myślimy, że są ryczącymi bydlętami, a nie ludźmi, bo może się okazać, że to nasi przyszli wybawiciele. Trudno jest uznać w sobie kwas wewnętrznego osądu, lecz łatwo posmakować. Cały czas zakwasza nasze postrzeganie. Inność drugiego nie oznacza głupoty. Zresztą, czy łatwiej byłoby znieść bliźniego, gdyby był naszą perfekcyjną kopią? Zapewne taki klon byłby w pierwszej chwili nie do wytrzymania. Kwas to w Biblii symbol grzechu, złej nauki, obłudy w stopniu najgorszym – to właśnie to, co Bóg zobaczył przed potopem w ludzkich sercach, gdy w każdej myśli ludzkiej rozpoznał tę tendencje do szpiegowania innych, skłonność, by dąsać się kwaśno wzgardą i wyszukiwać słabe miejsca bezbronnego, by ukąsić. Apostołowi bardzo zależało, byśmy pojęli sens Paschy. Tym razem nie Egipt, ale obłuda staje się zniewoleniem i Pascha ma uwalniać z niewoli osądzania, obłudy, nikczemności ukrytej jak smak kwasu w zaciśniętych ustach. Święto Wielkanocne, Pascha, jest do tego specjalną okazją i tak jak w Izraelu usuwano z domów okruchy chleba kwaszonego, tak i my powinniśmy usunąć ten duchowy kwas z naszych serc – najdrobniejsze okruchy skwaszonej miny na widok drugiego. Od tych, którzy ofiarowali Bogu swoje życie, Bóg żąda, aby ofiary Mu składane nie zawierały kwasu. „Nie będziesz składał krwi mojej ofiary z chlebem kwaszonym i nie będziesz przechowywał do rana tłuszczu mojej świątecznej ofiary” (Wj 23, 18).

Przaśniki w kalendarzu biblijnym trwają od piętnastego do dwudziestego pierwszego dnia pierwszego miesiąca. Jezus Odkupiciel zmartwychwstał szesnastego dnia pierwszego miesiąca. Jego zmartwychwstanie jest powołaniem do nowego życia. Zmartwychwstały Chrystus zasiada po prawicy Boga Ojca. Wykupieni jesteśmy od złego postępowania drogocenną Krwią Chrystusa jako Baranka niepokalanego i bez zmazy. Nowe życie, które jest w Chrystusie, wymaga stałej pielęgnacji, gdyż On spogląda z wyrozumiałym współczuciem na każdego ze swych bliźnich, bowiem jest jednym z nas, człowiekiem. Jeśli nawet na bogatego, zasmuconego lękiem przed utratą swego bogactwa człowieka potrafił spojrzeć z miłością, to znaczy, że nie ma w Jego spojrzeniu wzgardy. „Odrzuciwszy więc wszelkie zło, wszelki podstęp i udawanie, zazdrość i jakiekolwiek złe mowy, jako nowonarodzone niemowlęta pragnijmy duchowego, niesfałszowanego mleka abyśmy wzrastali ku zbawieniu” (1 P 1, 18. 19; 2, 1. 2). Przaśniki, chleb bez kwasu, spożywane w czasie Mszy świętej, w komunii, uświadamiają nam konieczność życia bez starego kwasu, bez udawania – bez niewiary, która jest przykryta religijnością. Bez deklarowania na zewnątrz, że się ufa Jezusowi, i nieufnego zadbania o siebie samego w ukryciu. Bez mówienia, że Bóg potrafi czynić cuda, przy jednoczesnym wątpieniu w to, że zadba o nas od śniadania dzisiaj aż po ucztę w Niebie.

Zarówno MACA, jak i CHEMEC to chleb. Jednak pierwszy jest niekwaszony, a drugi kwaszony. Zewnętrzne podobieństwo jednego i drugiego wskazuje, jak zło lubi czasem udawać dobro. Proces fermentacji symbolizuje następstwa grzechu, bowiem okruch zakwasu przenosi się na całe ciasto, które szybko się wzdyma. Wszak odrobina kwasu zakwasza całe ciasto. Tak również człowiek, w niewyobrażalnie szybkim tempie, może stać się niewolnikiem grzechu – niezauważalna odrobina zwątpienia w dobroć Boga, niezauważalna wzgarda do drugiego może po latach spowodować spustoszenie duchowe, doprowadzając nie tylko do nieumiarkowanej chciwości, jaką miał Judasz, ale nawet do podłości upodabniającej do ludzi z generacji Noego.

Jedzenie w to święto macy, czyli czystego, nieskażonego kwasem chleba, jest deklaracją życia w duchowej czystości oraz kontrolowania wszelkich żądz i pokus. Do konsekracji używamy w czasie Mszy właśnie chleba przaśnego, bo w Chrystusie nie było kwasu obłudy. Spożywamy Go w takim chlebie, by stać się takim chlebem. Człowiek będący „przaśnym chlebem” jest wolny od inspiracji czynników chcących wchłonąć go do skażonego świata. Właśnie dlatego konsekruje się hostię, czyli chleb bez kwasu, gdyż inny chleb nie nadaje się do konsekracji. Mogę sam być przemieniony w Jezusa, gdy pozbędę się wszelkiego kwasu z serca. Poza tym chleb przaśny, bez kwasu, taki, jaki jemy w komunii, upodabnia nas do Zbawiciela i portretuje naszą przyszłą niepokalaną naturę (1 Kor 15, 42).

Nakazem religijnym było przyniesienie w Święto Przaśników pierwocin z pierwszych plonów żniw jęczmiennych (Kpł 23,9-16). Nie można było spożywać niczego z nowych plonów, dopóki ich pierwociny nie zostały ofiarowane Bogu (Kpł 23, 14). Pierwociny? Z czym się to kojarzy?

„Pan mnie stworzył, swe arcydzieło, jako początek swej mocy, od dawna” (Prz 8, 22). „Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał, jako pierwszy spośród tych, co pomarli” (1 Kor 15, 20). Jezus jest pierwszym, jest początkiem, Głową, szczytem, docelowym obrazem człowieka i dlatego można o Nim myśleć jako o pierwocinach żniw Boga na tym świecie. Nikt przed Nim nie wstąpił do Nieba w takim kształcie, jaki pierwotnie był zamiarem Boga. On daje wzrost i cudowne rozmnożenie, daje siebie w chlebie, więc o cóż się martwić? On, zamknięty jak zwierzę w lochu ciemnicy i słyszący ryk tłumów cisnących się na siebie z ciekawości. On, powieszony na krzyżu, zmarznięty, uduszony, wzgardzony, na którego patrzono z kwaśnymi minami, kpiąco się śmiejąc. Ten sam Jezus w łodzi mówi do apostołów, martwiących się o chleb, by sobie przypomnieli rachunek rozmnożenia chlebów za pierwszym i drugim razem, i pyta kolejny raz: „Czy jeszcze nie rozumiecie?”.

Co mieli zrozumieć? Mieli dokonać jakichś operacji matematycznych? Nie, mieli przypomnieć sobie, że On może wszystko – może z niczego stworzyć świat i mając pięć chlebów, nakarmić pięć tysięcy ludzi. Czy to możliwe?

Jasne i wcale nie tylko Jemu, Jezusowi, to się zdarzyło, ale zdarzyło się jeszcze gdzie indziej i wiele razy.

Na przełomie XVII i XVIII wieku żył włoski karmelita Angelo Paoli, który nawet dla zabawy rozmnażał pokarmy, nie tylko chleb, ale nawet potrawy wykwintniejsze. Zdarzyło mu się nawet cudownie zmaterializować owoce i warzywa poza sezonem ich dojrzewania i napoić dwadzieścia pięć osób jedną butelką wina, przy czym niektórzy goście wychylili po dwa lub trzy kielichy. Cuda się zdarzają, jednak nie w życiu tych, których wewnętrzny kwas zwątpienia i niesmaku obłudy nie pozwala się im uśmiechnąć nie tylko do innych, ale nade wszystko do Boga.

ROZDZIAŁ 2 CHLEB SPUCHNIĘTY

1 Kor 5, 6b-8

Zanim zmartwychwstaniemy, potrzeba nam powstawać ze zmartwień, a nie ma większych niż złość i przewrotność. One nie tylko powodują skwaszoną minę, ale zakwaszają nas nadętym zepsuciem. Ciasto nowe, przaśne, bez kwasu było chlebem używanym w czasie Paschy. Nie było czasu na czynienie zakwasu, gdyż Pan w jedną noc wyprowadził w pośpiechu Izraela, więc chleb nie był bardzo wyrośnięty, ale zadziwiająco spuchł niczym pizza i nadawał się do spożycia. Mało kto dziś pamięta, że popularna drożdżowa pizza była chlebem najuboższych wieśniaków, a nawet środkiem płatniczym w starożytności. Chleb przaśny używany dziś w Eucharystii, jest w ogóle płaski, jest chlebem najskromniejszym symbolizującym nasze wyjście z zepsutego rozpustą i zniewalającego przemocą świata, o którym mówi Apokalipsa, iż jest Sodomą i Egiptem. By uczynić chleb, potrzeba zmiażdżyć ziarna zboża. Zmiażdżenie to symbolizuje śmierć Chrystusa, Baranka Bożego. Rozmawiałem z kimś głęboko przejętym Biblią o niebywałym cudzie, odnotowanym z Księdze Powtórzonego Prawa. Zwrócono mi uwagę na zdumiewające sformułowanie znajdujące się w tekście: „Nie zniszczyło się na tobie twoje odzienie ani twoja noga nie opuchła przez te czterdzieści lat” (Pwt 8, 4). Zadziwiające jest, że komuś nie spuchła noga, nie miał odcisków, modzeli, nie dostał żylaków ani jakichkolwiek schorzeń na pielgrzymce, która trwała czterdzieści lat! Ale nie chodzi o prawdę historyczną, chodzi o prawdę ponad historią. Otóż owo opuchnięcie jest oddane przez hebrajskie BACEQ, rzecz w tym, że to samo słowo oznacza również spuchnięcie chleba przaśnego, jego niewiarygodny wzrost mimo braku zakwasu (por. Wj 12, 34). Wygląda na to, że zamiast nóg... spuchło Izraelowi ciasto w chlebie, który niósł na plecach. Każde zmęczenie Izraelitów w czasie ucieczki z Egiptu było zamieniane na ich korzyść odżywczą, nie pomijając sensu duchowego. Zamiast spuchniętych odcisków na nogach otrzymywali pokarm puchnący mimo braku zaczynu, czyli kwasu. To doprawdy bardzo ilustracyjny przykład działania Boga, który wszystko, co znoszą kochający Go, zamienia na ich korzyść. To zupełnie tak, jakby ktoś stracił męża, a zyskał Boga za męża. Albo złamał nogę i zyskał noszenie przez Aniołów na rękach. Albo ktoś, kogo wyrzekł się ojciec rodzony, dzięki czemu odkrył, że w Bogu ma Ojca. I kto by był pewny, że Bóg przestał się nim interesować, jakby w ogóle Go nie było, i doznał Jego objawienia, zmartwychwstania. Ujmując to plebejską metaforą: puchnie głowa od tego zdumienia. Każdą stratę Bóg wynagradza tym, którzy Go miłują, jeszcze większym zyskiem i ubłogosławieniem. Zgodnie z obietnicą: „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru” (Rz 8, 28).

ROZDZIAŁ 3 KIM ON JEST?

1 Krl 8, 22-23; 27-30;

1 Kor 3, 9 B-11; 16-17;

Mt 16, 13-19

Brama upadłych aniołów

U podnóża góry Hermon przez Żydów uważaną za bramę, którą zostały wygnane z nieba upadłe anioły, leży miejscowość Banias, utożsamiana z Cezareą. Tu znajdowało się też starożytne sanktuarium bożka Pana przedstawianego jako hybryda, o ludzkim tułowiu i ludzkiej głowie, ale koźlich nogach i rogach wyrastających z czoła. Przekonanie, że Hermon była górą, na której pojawili się upadli aniołowie, można znaleźć w hebrajskich apokryfach, na przykład w Pierwszej Księdze Henocha. Ujrzawszy ludzkie kobiety, upadli aniołowie zapalili się żądzą, pragnąc więcej, niż wyznaczył im Bóg. Przysięgli więc, że będą sobie brać kobiety za żony i płodzić z nimi dzieci jak zwykli ludzie. Przekraczanie granic natury zwane HYBRIS jest aktem prowadzącym do wynaturzeń. Przysięga upadłych aniołów była też przekleństwem, bowiem zobowiązali się, że jeśli któryś z nich odstąpiłby od tego zamiaru, zostanie obłożony przez resztę klątwą, co po hebrajsku oddaje się przez HEREM (stąd nazwa góry HERMON; Księga Henocha 6, 6). Był to bunt przeciw Bogu, rebelia anielska, która sprowadziła na ludzkość wszelkie nieszczęścia, gdyż aniołowie nauczyli ludzi zabójczych technologii, magii i wytwarzania śmiercionośnej broni. Przekroczenie ograniczeń anielskiej natury nadane przez Boga mściło się, niszcząc ich samych. Z nich to właśnie, według Biblii, zrodzili się giganci, monstrualni ludzie (Rdz 6, 1-4).

Ci aniołowie zwani byli IRIM albo z greckiego GRIGORI, czyli obserwujący albo czuwający.

Miguel Unamuno wspomina w Agonii chrześcijaństwa o obrazie znajdującym się w jednym z nowicjatów jezuickich w Hiszpanii, na którym Michał Archanioł depcze szatana trzymającego w ręce... mikroskop, jakże biologiczny atrybut. Szatan przedstawiony jest niczym mikrobiolog, genetyk, ale nade wszystko jako precyzyjnie przyglądający się ludzkim początkom [5]. Szatan przygląda się dokładnie człowiekowi, by wytknąć Bogu pomyłkę, defekt w stworzeniu i oskarżyć Boga przed człowiekiem, a przed Bogiem oskarżyć człowieka jako istotę ukrywającą w sobie bunt i złość do Boga.

Podanie z Księgi Rodzaju o płodzeniu olbrzymów, które wydaje się wtrętem mitycznym do Biblii, można jednak zinterpretować jako ostrzeżenie dla ludzi, by nie przekraczali własnych granic i nie wiązali się z demonami przez praktyki okultystyczne ani nie manipulowali przy prawach natury. Mając na uwadze wszelkie eksperymenty biologiczne przy genach, szczególnie w sektorze militarnych ambicji, ostrzeżenie wcale nie wydaje się mityczną bajką, lecz niezwykle aktualną przestrogą. Iluż teraz utożsamia się z szamanizmem lub wprost z satanizmem, okultyzmem albo po prostu jest naukowcem opętanym obsesją przekraczania granic natury?

Vitrium Mortis

Ile dzieci jest zdrowych psychicznie i fizycznie po in vitro? Było to już dawno temu, w 1961 roku, gdy doktor Daniele Petrucci, fizjolog z uniwersytetu w Bolonii, upublicznił fakt, że zapłodnił ludzką komórkę jajową in vitro i przez 29 dni hodował zarodek w laboratorium, po czym zniszczył go, bo zarodek uległ deformacjom. Nie chcę dociekać, jakie monstrum by się z niego narodziło [6]. Robert Edwards, biolog, który nie potrafił się opanować na widok mikroskopu, wylewający tysiące embrionów do ścieku, kierował się wizją wyboru najsilniejszych i najlepszych, można powiedzieć: gigantów! Nasuwa się skojarzenie z demoniczną pasją doktora Frankensteina wymyślonego przez Mary Shelley w 1831 roku, by straszyć ludzi przez następne dwa stulecia. Edwards został tak bardzo opanowany obsesją stworzenia człowieka, że w końcu dopiął swego i na świecie pojawiła się w 1978 roku Louise Brown. Nie była jednak tak naprawdę pierwsza, bowiem przed nią, dziecko poczęte metodą in vitro zostało abortowane, gdyż miało wady organizmu. Trzeba dodać, że pierwsze próby Edwardsa polegały na łączeniu komórek ludzkich i zwierzęcych. Być może kóz i człowieka? Gdyby tak było, wtedy urodzone istoty byłyby podobne do bożka Pana zapewne... Niekiedy Edwards zapładniał własnym nasieniem komórki pobierane od pacjentek nawet nieświadomych tego faktu. Co jednak będzie czuło dziecko, które dowie się po latach, że tylko dzięki wrzuceniu jego rodzeństwa do ścieku ono żyje? Choćby było dzieckiem o olbrzymim potencjale inteligencji i olbrzymim koszykarskim wzroście oraz zdrowiu nieulegającemu żadnym defektom albo o aryjskich niebieskich oczach i blond włosach, może pewnego dnia nie będzie mogło znieść świadomości bycia dzięki unicestwieniu innych? Co jest na przykład z pomysłem narzucania mody na transgenderyzm demona Pana w stylu hybris, który sam jest pół człowiekiem, pół kozą? Doktor Stephen Stathis twierdzi, że również wiele dziewcząt chce być transgenderowymi, a to ze względu na doświadczone nadużycia seksualne. „Gdybym tylko była chłopakiem, nie padłabym ofiarą molestowania” – cytował wyznania dziewcząt Stathis. Wielu nastolatków jest tak bardzo przekonanych, że ich życie byłoby znacznie lepsze, gdyby były płci przeciwnej, że dokonują rzeczy drastycznych i długotrwałych. „Widziałem już okaleczenia genitaliów, a także takich chłopców, którzy usiłowali odciąć sobie penisa” – mówił Stathis. Co jeszcze ciemność wymyśli, narzucając nam hybris jako modę? [7] Chłopcy nie chcą być mężczyznami, bo być mężczyzną to być winnym opuszczenia matki, to być odpowiedzialnym, kimś, kto musi się troszczyć, a nie kimś, o kogo trzeba się troszczyć. Dziewczyny uciekają od matki słabej, biednej, skrzywdzonej opuszczeniem przez męża. Wolą się więc wcielić w mężczyznę, by nie być ofiarą losu, poza tym dać upust swojej tęsknocie za męskością ojca. Generacja XXI wieku staje się coraz bardziej zmieszana, hybrydalna, koźlo-ludzka. Nawet w chrześcijaństwie wielu z jednej strony chce mieć związek z Chrystusem, a z drugiej strony jest zagubionych w trendach współczesnej kultury, która staje się koźlą kultura, kulturą rogatą. „Na ile bowiem ludzie należą jeszcze do Kościoła? Z jednej strony chcą do niego należeć, nie chcą stracić tego fundamentu. Z drugiej strony są przecież wewnętrznie uformowani przez nowoczesny sposób myślenia. Jest to nieugruntowane przemieszanie zasadniczej woli bycia chrześcijaninem z nowym światopoglądem, który naznacza całe życie. Stąd powstaje pewien rodzaj schizofrenii, pomieszana egzystencja” [8].

Gdyby poglądy większości chrześcijan przybrały materialne kształty, okazałoby się, że na ulicy spotkalibyśmy istoty o ludzkich tułowiach i koźlich nogach, z twarzą człowieka i rogami koziołka.

Olbrzymi XX wieku

Zapis o zrodzeniu olbrzymów znajdujący się w Księdze Rodzaju nie tyle informuje o antycznej rasie rzeczywistych olbrzymów, ile raczej przestrzega przed niebezpieczeństwem generacji o wyolbrzymionych aspiracjach, ubermenschów, którzy mogą innym, niearyjskim podludziom, zgotować olbrzymią sieć obozów koncentracyjnych albo gułagów. Hitler był entuzjastą astrologii, numerologii, mediumizmu, hipnozy, wróżenia z wody. W 1928 roku Heinrich Himmler stanął na czele oddziałów Schutzstaffel, w skrócie SS. Członkowie SS mieli być nie tylko atletyczni i wysocy – jak olbrzymi albo giganci. Siedzibą główną SS był zamek Wawelsberg, w którym podobno męczono czarownice w średniowieczu. Himmler uważał zamęczone wiedźmy za niewinne istoty okrutnie torturowane, nie mając przy tym za grosz litości nad tymi, których swoim rozkazem wysłał do komór gazowych i krematoriów. Zastanawiam się, czy wszyscy, którzy litują się nad zamęczonymi czarownicami średniowiecza, również nie mają żadnych uczuć do niszczonych embrionów albo abortowanych dzieci. Zdumiewającym (nie) zbiegiem okoliczności, niektórzy zwani celebrytami w naszym kraju, żałują karpi na święta i stają w ich obronie, prowadząc rozmaite kampanie, a jednocześnie wykrzykują hasła proaborcyjne, zachęcając do zabijania nienarodzonych w ramach swobody decydowania. Niektórzy twierdzili, że w Wawelsbergu odbywały się ceremonie, podczas których zabijano ludzi i składano ich w ofierze siłom mroku oraz spożywano tam krew ofiar, by zdobyć moc i możliwość przenikania czyichś myśli. Himmler, uciekając z Wawelsbergu, w 1945 roku zabrał ze sobą astrologa Wulffa. Ostatecznie popełnił samobójstwo, zażywając cyjanek.

Podobnie Stalin, będąc jeszcze w seminarium w Tbilisi, zaprzyjaźnił się we wczesnej młodości z Georgijem Gurdżijewem, z którym później utrzymywał kontakt przez wiele lat. Gurdżijew, podający się za filozofa i mistyka, uważał, że jest w stanie wznieść człowieka na wyższy poziom świadomości, zwiększyć jego energię oraz doprowadzić do rozwoju nadludzkich umiejętności. Stalin, już będąc przywódcą Związku Radzieckiego, często radził się jasnowidza Wolfa Messinga. Opętany astrologią i jasnowidztwem, nie znosił chrześcijaństwa, które nie ukrywało ludzkiej słabości. Siły mroku mają propozycje „ulepszenia” człowieka, oferując wyższe stany świadomości, olbrzymie ambicje, władzę przemocy i zwyrodnienie seksualne. Chrystus, wchodząc z uczniami w okręg sanktuaryjny bożka Pana i mając przed oczami szczyt Hermonu, widział wszystko to, o czym wyżej wspomniałem i zapewne jeszcze więcej, czego nie mam odwagi napisać, bo dopiero to nadejdzie.

Pan Jezus i Bożek Pan

Jezus więc prowokuje uczniów, zadając pytanie, za kogo uważają Go ludzie, na terytorium osobistego wielkiego wroga – szatana oraz upadłych aniołów. W epicentrum zła duchowego otrzymuje od Piotra odpowiedź, która jest jednocześnie odsłonięciem boskości w Jezusie Chrystusie. Warto zwrócić uwagę na nieprzypadkowość miejsca, w którym Jezus ujawnia swoją boską tożsamość, ale też nadaje ją Piotrowi, twierdząc, że bramy piekielne nigdy nie przemogą Kościoła. Jezus używa jednak czasu przyszłego, wieszcząc założenie Kościoła. Ewangelista Mateusz użył specyficznego czasownika greckiego w czasie przyszłym: OIKODOMESO – który odnosi się do budowy domostwa w celu zamieszkania, konstruowania czegoś, co będzie lepsze niż dotychczas. Podobnie gdy mówił o bramach Hadesu, daremnie zmagających się z Kościołem, użył czasu przyszłego, przewidując przyszłe ataki sił ciemności i niemożliwość przezwyciężenia Kościoła: OU KATISCHYSOUSIN – „nie przemogą”. Użycie tego czasu przyszłego pozwala uznać proroctwo Jezusa za jeszcze niedokonane, ponieważ budowanie Kościoła było wtedy dopiero in statu nascendi. Miejsce na fundament Kościoła jest w odkupieniu przez krzyż Jezusa. Dopiero potem Szymon stanie się naprawdę Piotrem, strzegąc i głosząc właściwe wykładnie wiary chrześcijan. Piotr ma widzieć tylko w Jezusie Chrystusie jedynego Pana, a nie jednego z panów, a w Kościele jedyną przestrzeń zbawienia, a nie jedną z wielu. Poświęcona temu była specjalna deklaracja Kongregacji Nauki Wiary z 2000 roku Dominus Jesus. Właśnie dlatego papież jest ostoją wierności wiary i powinien być tym, który umacnia w wierze, a nie ją osłabia, przekraczając granice wyznaczone przez Jezusa swoim nauczaniem. Gdyby papież głosił herezje, przestałby być Piotrem, przestałby być papieżem. Nikt nie może poprawiać tego, co mówił Jezus, bo może spotkać się ze słowami: „zejdź mi z oczu, szatanie”, bez względu na to, jaką funkcję dzierży w hierarchii Kościoła. Benedykt XVI trafnie ujął to zapewne ściślej niż moje nieudolne przemyślenia na ten temat: „Moim prawdziwym programem jest to, by nie realizować swojej własnej woli, nie kierować się swoimi ideami, ale wsłuchiwać się z całym Kościołem w słowo i w wolę Pana oraz pozwolić się Jemu kierować, aby On sam prowadził Kościół w tej godzinie naszej historii” (22 kwietnia 2005, Msza święta na inaugurację pontyfikatu). Papież nie uważa się za bóstwo, które narzuca innym swoje prywatne przekonania, zasłaniając sobą Chrystusa, ani też nie jest pochlebczym niewolnikiem, inspirowanym opiniami wpływowych sił w świecie, na przykład mediów, polityków albo satrapów biznesu. Jezus pytał apostołów, za kogo ludzie Go uważają, nie dlatego że drżał z lęku przed utratą autorytetu albo nadymał się ludzkimi pochwałami.

Za czasów Ptolemeuszy miejscowość, w której Jezus pytał apostołów o to, za kogo Go uważają, nazywała się Paneas, na cześć bożka Pana, któremu wybudowano sanktuarium na naturalnym urwisku skalnym, skąd wypływały źródła. W 200 roku przed Chrystusem miejscowość dostała się pod władzę Seleucydów. W 14 roku po narodzeniu Chrystusa miasto zostało nazwane Cezarea, na cześć cesarza rzymskiego, i zostało rozbudowane. Rozmowa Jezusa z apostołami w Cezarei najprawdopodobniej miała miejsce właśnie w ruinach sanktuarium bożka Pana. Według mitologii greckiej bogowie nadali mu imię PAN, co miało oznaczać „wszystko”, a etymologia ta oddaje charakter jego zachłanności, począwszy od tej seksualnej i ambicjonalnej aż po żądzę władzy. Ten, który chce wszystkiego, nie stawia sobie granic, chce być bóstwem bez ograniczeń, ale bóstwem doprowadzającym do zwyrodnienia. Ostatecznie nie jest to żadne imię, tylko definicja nieograniczonego żądania. Wobec istoty, która nie ma tożsamości, nie można odkryć, kim się jest, jaką się ma płeć ani nawet jak się ma na imię. W panteonie rzymskich bogów Pan utożsamiany był z Faunem (Faunusem). Jeden i drugi miał upodobanie w straszeniu ludzi, przerażaniu ich, i uwodzeniu młodych kobiet podczas snu – wtedy nazywany był INCUBUS (łac. „leżący na”), stąd też mówi się o PANicznym strachu, wywoływanym nagłym strasznym krzykiem w południe albo pośród sennych koszmarów. Znają zapewne takie przykre doświadczenie osoby, które budzą się w nocy z panicznym strachem, czując czyjś dotyk na ciele. Istnieje bowiem pewien gatunek demonów, właśnie tak nazwany, których charakterystyczną cechą jest sprawianie wrażenie molestowania albo gwałtu. Zwykle przez mechanizm wyparcia krzywd seksualnych robi się w psychice nisza mroku – to, co niewyjaśnione, nie tylko jest nieuzdrowione, ale i staje się przestrzenią dręczenia demonicznego charakteryzującego się właśnie wrażeniem bycia dotykanym nocą, opanowanym niezrozumiałym smutkiem, złością bez powodu, rozpaczą, napadami paniki, odczuciem bycia brudnym, celowym ubieraniem się nieatrakcyjnie, nienawiścią do własnego ciała, odchudzaniem albo eksponowaniem własnej seksualności, udawaniem płci przeciwnej, by utożsamić się z siłą i nie być obiektem wykorzystania, samookaleczeniem, wymiotowaniem, by usunąć z siebie gniew. Demon INCUBUS ma swoje sposoby, by doprowadzić człowieka do rozpaczy.

Swego czasu muzykę zespołu Inkubus-Subkubus szerzącego pogaństwo popularyzował w Polsce Tomasz Beksiński, który w końcu popełnił samobójstwo. Jego ojciec Zdzisław, malarz tworzący obrazy w stylu nekroart, został brutalnie zamordowany. Znany reżyser Marcin Wrona, syn słynnego bioenergoterapeuty Stefana Wrony, autor między innymi sztuki Skaza (2005), opowiadającej o rodzeństwie, które ucieka w kazirodczy związek przed znęcającymi się nad nimi rodzicami, w 2015 roku zaprezentował swój ostatni film Demon. Jest to opowieść o DYBUKU (od hebr. DEWEQ – przylgnąć), czyli demonie zmarłej osoby, która opanowuje żywą osobę. W filmie zwyrodniała seksualność stapia się z motywem śmierci – wszędzie tam gdzie jest przemoc, jakże często jest też zwyrodniała seksualność i duch śmierci. Reżyser popełnił samobójstwo przez powieszenie 19 września 2015 roku w Gdyni. Dybuk, o którym jest ów film, pojawia się na weselu, by sprowokować osoby, do których lgnie, do określenia własnej tożsamości, ale staje się ich pożeraczem. Wobec demona nie wiemy, kim jesteśmy, jedynie wobec Boga człowiek dowiaduje się, jak ma naprawdę na imię. Ojciec Marcina Wrony, stojąc nad grobem syna, nie widząc związku jego śmierci z własną działalnością parapsychologiczną, wyrzekł słowa: „Skoro on tu jest i tak się stało, to nie był przypadek. Tam gdzie nie ma Pana Boga, przychodzi demon” [9]. Przykra dygresja ilustrująca niebezpieczeństwo zadawania się z demonami.

Wracam do Cezarei i miejsca, w którym czczono bożka Pana, zanim pojawił się tam Chrystus z uczniami. Bożek Pan był symbolem nieskrępowanej żądzy seksualnej, którą rozładowywał nie tylko z nimfami czy zwierzętami, ale także z młodymi chłopcami. Zapewne w oczach Żydów jawił się jako demon pedofilii, zoofilii i rozpusty – był także mężem własnej córki. Sam zresztą bożek Pan był wnukiem Saturna, który z lęku, że jedno z jego dzieci odbierze mu władzę nad światem, pożarł je. Jego hybrydalny wygląd – pół człowiek, pół kozioł, w średniowieczu kojarzył się z samym szatanem. Ale co ciekawe, był jedynym z bogów, których spotkała śmierć. Trudno więc dziwić się, że w ruinach jego świątyni Jezus mówi o tym, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła. U podnóża wzgórza sanktuaryjnego poświęconego temu bóstwu, na samym dnie skalnej przepaści, znajdowała się jaskinia o budzącym lęk wejściu kojarzącym się z bramami Hadesu. Ci, którzy czcili Pana, wrzucali u wejścia do tej jaskini kozie rogi, uważając, że to przyniesie im benewolencję bożka. Ze wszystkich greckich bogów ten był chyba najohydniejszy – wobec najbardziej ohydnego zła, które ostatecznie może ujawnić się jako zło par excellence. Jezus pyta apostołów, za kogo Go uważają, i otrzymuje odpowiedź od Piotra, która jest dowodem na to, że widzi on w Nim wcielone Dobro, samego Boga, Mesjasza i kogoś najpiękniejszego w Duchu; Kogoś, kim można się w nieskończoność zachwycać. Domyślamy się, że zapewne w pobliżu ruin tego sanktuarium przebywał Jezus ze swoją grupą i tam właśnie powiedział do Piotra, że na nim wybuduje Kościół, którego wrota piekła nie przemogą (Mt 16, 18). Tu, na tle bram Hadesu, wejścia do jaskini w skale, Piotr poznał swoje nowe imię. Dotychczas miał na imię Szymon syn Jony (Jonasza), ale odtąd miał być Kefasem, skałą, Piotrem (PETRA – skała). Musisz zderzać się z bramami piekła, by stawać się skałą, by stawać się sobą – słyszę w swojej duszy, gdy myślę o tym wydarzeniu spisanym przez Mateusza.

Po modlitwie o uwolnienie niektórzy mają intensyfikację swoich zniewoleń, by mogli się przeciw nim zbuntować, okazać opór, doznać przesycenia z odrazą i w ten sposób mogli się odbić od dna, odzyskać wolną od infekcji demonicznych świadomość, własną tożsamość. Alkoholik może mieć epizod, który go tak upodli, że ostatecznie oderwie się od nałogu, a ktoś zniewolony obsesyjną toksyczną więzią emocjonalną może doznać takiego osaczenia przez obsesora, że wreszcie odetnie się od tej osoby zdecydowanie. Najniebezpieczniejsze zło to takie, którego nie mamy dosyć. Uodpornić się na zło możesz dopiero wtedy, gdy stoisz o krok od bram piekieł, wtedy stajesz się twardy jak skała. Przekonujemy się, co może zdziałać łaska, którą otrzymujemy do Jezusa, dopiero w chwili gdy doświadczymy bezradności wobec zła, a mimo to mu nie ulegamy i pokusy nas nie mogą przemóc. Jest to też chwila, w której poznajemy siebie samych takimi, jacy naprawdę jesteśmy. Ktoś uzależniony od alkoholu opowiadał mi, że w Wielki Czwartek poszedł do świątyni na Mszę Wieczerzy i od momentu przyjęcia komunii świętej miał już w sercu pomysł zakupienia alkoholu w pobliskim sklepie. Gdy wszedł do sklepu, sam nie wiedział, dlaczego zamiast alkoholu kupił bochenek chleba. Tak działa łaska – poznajemy swoją bezsilność wobec pokusy i ku naszemu zdziwieniu doznajemy wybawienia od niej. Chwila największej słabości okazuje się wtedy szansą ujawnienia się mocy z Nieba.

Myślę: co jest z naszym Kościołem? Czy jest już ta chwila, kiedy stoi On przed bramami piekła? Świat zdaje się sanktuarium demona Pana i wewnątrz niego mała skała zalewana falami wszelkiego zła, począwszy od faunowych upodobań aż po paniczne przerażenie ciemnością, zagrożeniem przemocy. Nic nie jest jednak tak niebezpieczne jak hybris – wirus fałszu, który przedostaje się do wykładni wiary. Ludzki tułów dogmatyki i koźle owłosienie niejasnych wypowiedzi na temat sakramentu małżeństwa – taka jest propozycja kapłaństwa, o jakiej słyszymy z ust niektórych hierarchów. Jakim cudem przetrwamy? Przetrawmy cudem łaski! W Jego Imieniu, w Imieniu Jezus Chrystus, Syn Boga Żywego, nie pogubimy się, nie zapomnimy, kim jesteśmy naprawdę, bo przede wszystkim pierwszym tytułem Jezusa, jak pisał Benedykt XVI, jest SYN! Tytuł ten bowiem odsyła ludzką uwagę do odkrycia zaproponowanej przez Boga Ojca wyjątkowej więzi, do relacji nieograniczającej się jedynie do odniesienia: stworzenie – Stwórca, ale do przylgnięcia Ojca i dziecka.

ROZDZIAŁ 4 SALOMON I ŚWIĄTYNIA IMIENIA

1 Krl 8, 22-30

Salomon modlił się, by IMIĘ BOGA było zawsze obecne w Świątyni Jerozolimskiej. Dzięki temu cały Izrael zachowywał swoją tożsamość, ludzie wiedzieli, kim są, bo wiedzieli, kim jest dla nich Bóg, i mieli z Nim żywą więź. Każdy, kto odwiedzał Świątynię w Jerozolimie, wiedział, CZYJ JEST. To jest właśnie motyw wszystkich tych fragmentów Pisma, które stanowią architekturę tematyczną – TEMAT TOŻSAMOŚCI wierzącego. Słowo „tożsamość” oznacza to, że jestem tym, kim jestem naprawdę, a wiedzieć, kim się jest, to wiedzieć, czego się chce, a inaczej mówiąc – być świadomym celu, do którego Bóg nas powołał. CZY WIESZ, KIM JESTEŚ I PO CO ŻYJESZ? Jednym z najpoważniejszych dramatów ludzkich – fundamentalnych dla ludzkiej egzystencji – jest stan, w którym człowiek z dogłębnym smutkiem i beznadzieją stwierdza: „Czy wiem, kim jestem?” „Czy wiem, po co żyję?”. Te pytania oczywiście ukrywają inne, fundamentalne pytanie: „CZY JESTEM?”.

Zwykle nieznalezienie odpowiedzi na te pytania oznacza coś więcej niż tylko zwykłą frustrację, pustkę egzystencjalną, kryzys, depresję czy nerwicę albo nawet schizofrenię. Nie zna się wówczas swojej tożsamości. Świadomość wybrania przez Boga była ofiarowana Izraelowi, zanim wszedł do Ziemi Świętej. Konstytuowała ona lud zbiegłych niewolników bez imion i tytułów, którzy już nie wiedzieli, po co żyją i kim są, do roli ludu wybranego, do misji w skali globalnej. Poprzez ofiarowanie Dekalogu i przymierza stali się ludem wyjątkowym, powołanym nie tylko do zdobycia Kanaanu, ale też do obdarowania całej ludzkości Mesjaszem zbawiającym od grzechu i śmierci wpływów demonicznych. Zanim poznali Boga na Horebie i otrzymali Przymierze i Dekalog, byli niewolniczym motłochem, stadem wystraszonym i nieznającym swego celu oraz nieposiadającym imion – dlatego księga o tym traktująca, Księga Wyjścia, nazywa się w oryginale: WE’ELLE SZEMOT – „to są imiona”. Napisano w niej o ich rodzeniu się w Egipcie bezimiennego faraona, że się „roili”, „pełzali”: SZARAC – niczym robactwo, a nie ludzie (Wj 1, 7). W chwili otrzymania Tory, Prawa Boga, nagle uświadomili sobie swój cel życiowy, swoją misję w świecie i swoją wartość dla Boga, a tym samym znaczenie pośród innych ludów. Gdy masz oparcie w Bogu, gdy wchodzisz z Nim w przymierze, gdy słuchasz Jego słowa, gdy wpatrujesz się w Jego Oblicze, wtedy wiesz, kim jesteś, wiesz, po co żyjesz, i twoje życie z ucieczki od zniewoleń staje się zwycięską kampanią zdolną dokonać rzeczy niewiarygodnych – zdobycia ziemi dla siebie, ziemi, w której mieszkasz, pracujesz, modlisz się, rozmawiasz. Tworzysz stabilne więzi z rodziną i najbliższymi ci osobami. I właśnie to widać w tym czytaniu z Księgi Królewskiej, gdy Salomon modli się do Boga, definiując przestrzeń świątyni jako miejsce, gdzie każdy Izraelita mógł skonfrontować siebie z Tym Wyjątkowym Imieniem, z Bogiem, z Jego świętością, z Jego „JA JESTEM”. Dzięki temu każdy, kto wchodził do świątyni, mógł poznać, kim jest i po co żyje, i czyj jest. Świątynia jest przestrzenią poznania siebie samego dzięki poznawaniu Boga i przeżywaniu przynależności do Boga. Domownicy Bożego Domu odkrywają stopniowo, że są dziećmi Boga, synami. By w pełni dojrzeć do tej roli, musiał pojawić się prawdziwy Syn, w którym synostwo staje się nie przypuszczeniem, ale doświadczeniem. Musieliśmy spojrzeć w Jego Oblicze, by poczuć, że sami mamy twarze manifestujące świadomą tożsamość dziecka Boga. Ludzie wstydzą się modlić, uciekają przed Biblią albo nie potrafią wytrzymać na adoracji, w czasie Mszy ukrywają się za filarami, gdy w ich sumieniu gnieździ się wstyd grzechu albo przynajmniej przywiązanie do niego. Czują się niegodni spojrzeć Bogu w twarz, i wtedy właśnie tracą własną twarz, zyskując maskę. To straszne doznanie, gdy się straci twarz, a tylko w Jego Obliczu można ją odzyskać.

Paweł mówi, że my jesteśmy Bożą budowlą, ale na fundamencie związania się z Jezusem. Nikt inny, tylko Jezus Chrystus, jest fundamentalną osobą, by każdy z nas mógł rozpoznać, kim jest dla Niego, dla siebie i dla innych. Osoba, osobowość, tożsamość – te pojęcia i ich definicje na naszych oczach w ostatnich dziesięcioleciach zostały kilkakrotnie przeformułowane aż do absurdalnego punktu, w którym każdy może być, kim chce, wybierając płeć albo jej w ogóle nie określając, mieszając duchowości lub w ogóle się ich wyrzekając. Bez odniesienia do ojca czy matki, do własnej płci, bez odniesienia do kultury, wiary, ojczyzny, duchowości, bez historii i przyszłości tożsamość staje się niepotrzebnym pojęciem. Życie jednostki staje się wtedy pozbawione jakichkolwiek fundamentów. Bez odniesienia do Boga człowiek jest sierotą w kosmosie, podobnie jak ktoś niemający rodziców. Nie wie, kim jest, a jego nazwisko nic nikomu nie mówi.

Fundament jest czymś podstawowym, ale na nim buduje się gmach dla... innych. Moja więź jedynie z Jezusem ma stworzyć przestrzeń dla miłości innych, tych, którzy też szukają albo mają więź z Chrystusem. Martin Buber mówił, że tylko w odniesieniu do TY mogę wiedzieć, kim JA jestem. Boskie „Ty” tworzy moje ludzkie „Ja”. Ta moja fundamentalna relacja z Jezusem jest tą, na której dopiero wszystkie inne mogę zbudować, a nie odwrotnie. Tak jak na fundamencie stawia się cegły murów, tak i na pierwszej i najważniejszej więzi z Jezusem stawia się dopiero inne więzi. Dopiero wtedy, gdy mamy odwagę patrzeć w Jego Oblicze, cementując się w Jego oczach swoim wzrokiem, możemy odzyskać twarz promieniującą duchem i bez zażenowania spojrzeć na innych. Gdy tego scementowania nie ma, zostają nam tylko weneckie maski – ekscentryczne, kolorowe albo smutne i zapadłe, fanatyczne albo fantasmagoryczne. Tylko maski...

Paweł podsuwa rewolucyjne podejście – odtąd nie tylko świątynia, ale nade wszystko ludzkie wnętrze jest przestrzenią spotkania się z Bogiem. Inna rzecz, że nie możesz Go spotykać w sobie, jeśli On nie spotka Cię w świątyni, dlatego przychodzimy do kościoła. I tu kapitalna rola Eucharystii, adoracji, modlitwy, słuchania i rozważania czytań liturgicznych. Jerozolima, przez fakt istnienia w niej świątyni, była uważana przez Izraelitów za centrum świata. Podobnie nikt, kto wchodzi do kościoła i kto „wpuszcza” do siebie Jezusa Chrystusa przez fakt komunii, nie może czuć się marginesem kosmosu, lecz wręcz odwrotnie – staje się centralnym punktem świata. Gdy w Tobie jest Bóg, ty sam jesteś w Bogu, a tym samym stajesz w Jego miejscu, a On jest w centrum wszystkiego. Nie oznacza to, że stajesz się narcystycznym egocentrykiem – ale że zaczynasz doceniać siebie samego dzięki miłości Boga, którą masz w sobie.

Serce Małgorzaty