Bez czci i bez wiary - Elżbieta Wardęszkiewicz - ebook + książka

Bez czci i bez wiary ebook

Wardęszkiewicz Elżbieta

5,0

Opis

Książka „Bez czci i bez wiary” przedstawia dalsze losy dorosłej już Melanii, której dramatyczne dzieciństwo opisuje powieść pt. „Klucz”. Czytelnik spotyka bohaterkę ponownie podczas jej podróży do Francji. Mela odrzuca właśnie awanse zamożnego arystokraty polskiego pochodzenia, by powrócić do kraju, w którym czeka na nią ukochany Marcin i córka z pierwszego małżeństwa, Jola. Powieść krok po kroku ukazuje koleje niełatwego życia niekochanej przez córkę matki, która na przekór przeciwnościom losu odnajduje jednak szczęście w powtórnym związku, czerpie satysfakcję z pracy zawodowej i cieszy się pięknem odwiedzanych podczas licznych podróży miejsc.

Dzień zapowiadał się ładnie. Niebo było bezchmurne. Powietrze krystalicznie czyste, rześkie. Zrobiłam kanapki. Jola przygotowała kawę. Ruszyłyśmy przez las do najbliższego miasteczka. Droga była piękna. Wysokie sosny i jodły delikatnie szumiały. Przez ich korony jasnymi pasmami przedzierały się promienie słońca, oświetlając kropelki rosy na kolorowych wrzoścach. Stąpałyśmy cicho po dywanie z mchu. Dookoła unosił się zapach olejków eterycznych wydzielanych przez igliwie. Otaczała nas cisza przerywana śpiewem ptaków i krzykiem mew.

[…] Czułam niewidzialną granicę, którą córka oddziela się ode mnie. Za każdym razem, gdy się do niej zbliżałam, usztywniała się i kamieniała. Nie potrafiła, lub nie chciała, ukryć narastającej niechęci. Byłam pewna, że nasz wspólny pobyt w Szwecji zmieni te relacje, teraz miałam tylko coraz bardziej słabnącą nadzieję.


ELŻBIETA DANUTA WARDĘSZKIEWICZ z wykształcenia jest lekarzem medycyny. Do jej najważniejszych pasji należą osobiste próby interpretacji dzieł na fortepian takich mistrzów jak Beethoven, Schumann, Schubert, Bach, Chopin, Liszt.

Interesuje się twórczością literacką swojego męża, a także losem jego pieśni, inspirując jego recitale i wieczory autorskie. Uwielbia podróże.
Debiutowała w 2014 roku powieścią „Klucz”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 712

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej Siostrze i Opiekuńczemu Duchowi

Jadwidze Jolancie „Ani” Maliszewskiej

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W książce wykorzystano prozę i poezję autorstwa Michała K.J. Wardęszkiewicza.

 

MOTTO

 

 

fotografia

 

dali ci buty

pierwszoplanowe

buzię na biało

bladych aniołków

worek na grzechy

siedmiomilowe

 

cudze

 

stopom odejmę

kłody buciorów

dłońmi

rozczeszę ci skrzydła

i twoje serce zabiję

w moje

 

niechaj żyje tylko

i to wszystko

NA MARGINESIE LEKTURY „BEZ CZCI I BEZ WIARY”. DWIE UWAGI

I

Pierwsze strony bez czci i bez wiary wrzucają nas w „podróżnicze” sytuacje, które – z wyboru przecież – Mela Molska prokuruje dla siebie. Jest to bowiem opis powrotu do Serge’a i Eli, sympatycznego polsko-francuskiego małżeństwa, które pamiętamy z Klucza. Jeśli dodamy, że ostatnia niemal scena części drugiej opowieści Elżbiety Wardęszkiewicz rozgrywa się w Montrealu, gdzie nasza sympatyczna bohaterka znajduje się na zasadzie zaskakującego qui pro quo, to możemy sobie koncypować, że wszystko to jest podręcznikową ilustracją dyslokacyjności człowieka współczesnego – Turysty ze znanego eseju Zygmunta Baumana[1]. Bo czyż nie zgodzimy się z takimi diagnozami: Jako że to jego nieprzymuszona inicjatywa jest przyczyną sprawczą tego, że znalazł się w tej, a nie innej okolicy (i że w ogóle opuścił dom, w jakim mógł przecież równie dobrze pozostać) – turysta postrzega świat jako tworzywo posłuszne jego dłoniom – i, co najważniejsze, woli. Turysta nie wystawia swych sztuk w teatrze wyobraźni, jak to czyni spacerowicz: chce, by aktorzy grali naprawdę, dobierając scenariusze odpowiednio do jego upodobań.

Byłyby to jednak diagnozy krzywdzące naszą bohaterkę. Mela Molska zabiera bowiem w swoje liczne podróże charakterystyczną dla niej wrażliwość oraz empatię, nie traktuje spotkanych ludzi jako „tubylców”, przeciwnie – pomaga im (ratuje synka właściciela posesji, w której przyszło jej mieszkać), zyskuje sympatię oraz konieczną w jej sytuacjach „samochodowego pecha” chęć opiekuńczego pomagania ze strony nieznanych ludzi. Jej podróże nie są nacechowane żądzą „kolekcjonowania wrażeń”. Niekiedy jest uważną Spacerowiczką (Flaneur) autentycznie zanurzoną w uroki i historie zwiedzanych miejsc.

Ta postawa zresztą zemści się na niej. Marcin w sycylijskiej wyprawie zauważy tylko swoje niewygody i rzuci Meli w twarz niesprawiedliwe oskarżenie o egoizm oraz szukanie przyjemności. Zakończy zaś okrutnym: Nie liczysz się z moimi potrzebami. Żadna z ciebie żona, kochanka i matka. Mam tego dosyć! To koniec! Dodajmy w tym miejscu, że są to pierwsze symptomy załamania nerwowego Marcina, które nieuchronnie prowadzi do kuracji w szpitalu psychiatrycznym. Dodajmy jeszcze, że jedna z podróży do Włoch wspólnie z ojcem, który wreszcie dał się do tego przekonać, kończy się, jeśli nie pojednaniem, to chociaż spokojnym porozumieniem między nimi.

Nasza ludzka Przygodność szykuje dla Meli dramatyczne przeżycia. Umierają jej najbliżsi: w krótkim odcinku czasu obie teściowe: Helusia i Czesia, potem Ciocia i na koniec Mama. Nierozwiązany jest konflikt Meli z Systemem: z zaszłościami PRL-u, z nowymi transformacyjnymi błędami, ze światem, w którym panuje zasada „bez czci i bez wiary”. Nie wygra sprawy o odszkodowanie za utracone zdrowie, ciągle będzie się spotykać z nielojalnością oraz podłością ludzi, których uważała za przyjaciół. I pozostaje przecież stary problem – wrogość córki. Czy los będzie łaskawszy dla Meli, dowiemy się, jak sądzę, w części trzeciej tej dramatycznej opowieści pod tytułem Serenada.

II

Tom drugi opowieści Elżbiety Wardęszkiewicz zachowuje narracyjną naturalność, z którą spotkaliśmy się w Kluczu. Podtrzymuję opinię, że jest to porywająca opowieść o klarownej narracji, pisana znakomitą polszczyzną. Zdumiewa psychologiczna intuicja przejawiająca się w konstruowaniu pełnych życia postaci i – przede wszystkim – spójna „tożsamościowa” zasada określania działań i myśli głównej bohaterki. Zwracam jednak uwagę na wyraźne poszerzenie technik prezentacyjnych, jak choćby zasady „punktu widzenia”, która nie burzy owej żywiołowości opowieściowej, ale wzbogaca ją o zaskakujące nowe wartości. Przede wszystkim – funkcjonalnie i spójnie z głównym tokiem narracyjnym jest wprowadzona poezja Marcina. Nie jest ona tylko komentarzem do opisywanych wydarzeń, ona te wydarzenia przetwarza, niekiedy nawet je kreuje (znakomity cykl Pinakoteka). Przejmująco, z poetycką ekspresją wprowadza najważniejsze wątki egzystencjalne: miłości, ale i załamań, nadziei i straty (wiersze poświęcone naszym „braciom mniejszym”). Dobry i cenny to pomysł – winkrustować w opowieść Meli dwa opowiadania Marcina. Krótsze – Rasowa miłość – jest czułą groteską. Groteską, bowiem obnaża ułomności świata ludzi. Czułą, bowiem ratuje honor psiego pupila. Ważniejsza jest jednak opowieść druga – Tydzień kreta. Psychomachia Marcina w psychiatrycznym szpitalu realizuje się w bogatych wariacjach narracyjnych. Jest tu demaskatorska introspekcja, są halucynacje i zwidy, jest groteskowy obraz szpitalnego życia, krótkie notacje i długie tyrady. Znakomita to proza. I znakomite – kompozycyjnie uzasadnione – jest też jej użycie w bez czci i bez wiary.

I teraz zostaje tylko czekać na część trzecią pod tytułem Serenada. Czekać z niecierpliwością. Dlaczego? Przytoczę ostatnie zdania zamykające opowieść: Po chwili zobaczyłam idącą ku mnie córkę. Widok jej zaskoczył mnie i zarazem ucieszył. Przez kilka miesięcy nie miałyśmy ze sobą żadnego kontaktu.

– Cześć, mamo! – Jola usiadła na leżaku. – Pamiętasz, jak obiecałaś kupić mi konia, gdy będę w ciąży? Mam nadzieję, że dotrzymasz obietnicy!

 

Henryk Pustkowski

– krytyk literacki

[1] Zygmunt Bauman, Turysta [w:]Moralność ponowoczesna, Instytut Kultury, Warszawa 1994.

MIĘDZY LOSEM I DOLĄ

Pamiętamy, że „los” i „dola” należą do tak zwanych pojemników kulturowych. Są one przypisane do dwu różnych planów społecznych: los jest nobliwy, szlachecki, zaś dola przysądzona jest sferom niższym, powszechnym, plebejskim. Z losem można paktować, niekiedy naginać go do naszych pragnień, dola wszakże jest deterministyczna i nieskorumpowana. Jednym słowem – los to łacińska Fortuna, doli odpowiada rzymskie Fatum. Przypominam te prawdy, co nie nowe, bowiem raz jeszcze chciałbym przyjrzeć się dziejom powieściowej bohaterki Elżbiety Wardęszkiewicz, „rozważnej i romantycznej” Meli Molskiej. Ta postać, stworzona z psychologiczną maestrią, pełna życia, w równej mierze sympatyczna, chwilami irytująca, trafiła do serc czytelniczek (i czytelników) za sprawą Klucza – pierwszego tomu zamierzonej trylogii. Wydawać by się mogło, że Mela swój los – tytułowy klucz do sukcesu – trzyma pewnie w dłoni. Niestety, „wpisane” w jej dolę „imię ojca” będzie destrukcyjną mocą powodującą złe życiowe wybory (mężczyźni), niepokój, dyslokacyjność (podróże), w końcu powielany scenariusz „oddalenia” (brak porozumienia z córką). Mela przecież sobie radzi z kłopotami: walczy o swoje dobre imię (potwarze i fałszywe oskarżenia), o zadośćuczynienie za stracone zdrowie (znakomicie prowadzony wątek zmagań z „systemem”), ze zdradami Marcina, z niechęcią córki. Żyjąc w świecie „bez czci i bez wiary”, stara się przecież dokonywać wyborów, które by się odwoływały do moralnego ładu, do wyraźnego imperatywu kategorycznego. Użyte przeze mnie wyrażenie „bez czci i bez wiary” jest tytułem drugiej części powieściowego tryptyku Elżbiety Wardęszkiewicz. Magiczny „klucz” chwilami tu się gubi, Mela podróżuje, trochę uciekając od rzeczywistości. Z podróży wraca się wszakże do Domu, do realności na ogół nieprzyjemnej, „skrzeczącej”. Nasza ludzka Przygodność szykuje dla Meli dramatyczne przeżycia. Umierają jej najbliżsi: w krótkim odcinku czasu obie teściowe: Helusia i Czesia, potem Ciocia i na koniec Mama. Nierozwiązany jest konflikt Meli z Systemem: z zaszłościami PRL-u, z nowymi transformacyjnymi błędami, ze światem, w którym panuje tytułowa zasada (a właściwie brak zasad)… Nie wygra sprawy o odszkodowanie za utracone zdrowie, ciągle będzie się spotykać z nielojalnością oraz podłością ludzi, których uważała za przyjaciół.

I pozostaje przecież stary problem – wrogość córki. Czy los będzie dla Meli łaskawszy, dowiemy się, jak sądzę, w Serenadzie – części trzeciej tej dramatycznej opowieści. Ale to przyszłość, która i mnie nie jest jeszcze znana. Gorąco zatem zachęcam do czytania drugiego tomu (bez czci i bez wiary), w którym dzieje Melanii Molskiej ukazane są w przejmującym splocie z ludzką dolą (a właściwiej: z niedolą). Dobra to proza – przejmująca i pouczająca.

 

Henryk Pustkowski

– krytyk literacki

OD REDAKCJI

Gdyby prosić ludzi różnych kultur, żeby wskazali dowolny system wartości, w miarę spójny, względnie trwały i akceptowany tradycją, po namyśle, albo i bez zastanowienia, wymieniliby dekalog.

Bez większego błędu można przyjąć, że ten pogląd, pomimo dyfuzji innych aksjologii, filozofii, religii et cetera, jest dominujący w Polsce. Tysiącletnie zakorzenienie chrześcijaństwa, mimo uwiądu powszechnie celebrowanej i akceptowanej religijności, ma swoje współczesne konsekwencje społeczne. Zarówno co do stylu wyłaniania przywództwa, jak i sprawowania władzy. A także co do sposobów reagowania na dominację. Nie pomijając zwyczajowych sposobów manifestowania dominacji, podporządkowania i układania umowy społecznej w zakresie społecznie akceptowanych form egzekwowania władzy, ludzkich potrzeb i interesów.

Imperatyw „czcij ojca swego i matkę swoją” miał, między innymi Prawami, po wsze czasy wyryć na Tablicy Pamięci Ludu Bożego Mojżesz.

Trudno wskazać we współczesnych cywilizacjach Wschodu czy Zachodu bardziej powszechną i zarazem bardziej akceptowaną Regułę Postępowania. Bo już z Nakazem Miłości wobec każdego bliźniego większość zorganizowanych społeczeństw ma nie tylko problemy czy wątpliwości. Co więcej, funkcjonują współcześnie aksjologie, które żądają Nienawiści wobec innowierców czy inaczej myślących. Kapitalizm rozmaite solidarystyczne ideały czy teorie społeczne traktuje zazwyczaj instrumentalnie. Zatem z Miłości Bliźniego utrzymał jedynie umowy o kooperację, o nieniszczenie konkurencji, choć współczesny „wyścig szczurów” jest zupełnie naturalnym i logicznym zarazem jego etapem rozwojowym.

Pierwsza część powieściowej historii życia Melanii Molskiej opowiada o dzieciństwie, młodości i pierwszych doświadczeniach dorosłej kobiecości i macierzyństwa bohaterki Klucza Elżbiety Wardęszkiewicz. Najkrócej mówiąc, Mela jest tu dzieckiem poddanym nieustającej opresji rodzinnej. Najpierw ze strony ojca, niestrudzonego prokuratora, sędziego i kata w jednej osobie, przy biernej postawie rodzicielki. Następnie, już jako osoba dorosła, ze strony „pana męża i władcy”, wspieranego sprytnie przez teściową. Wreszcie, kiedy już na horyzoncie bohaterki Klucza, po jej ucieczce od bezpośrednich i powodujących traumę przejawów przemocy, pojawia się szansa normalnego życia, wychowania córki według reguł, których sama przestrzegała i które nakazał Bóg w dekalogu, okazuje się, że prawdziwe kłopoty mogą ją znów dopaść, i to z najmniej spodziewanego kierunku.

Co jeszcze ją spotka, jak ustosunkuje się do kolejnych traum, jak – i czy w ogóle – zmieni się Mela? O tym Elżbieta Wardęszkiewicz opowiada w kolejnej po Kluczu powieści – bez czci i bez wiary.

Czy to będzie dalszy rozwój bohaterki? Czy jako matka, wyzuta z czci, która jej się należy z wyroku boskiego, straci nadzieję, a w końcu wiarę w wartości, którym chciała służyć? A może – „wzmocniona” ciężkimi doświadczeniami, znajdzie skuteczne i zarazem niesprzeczne z dekalogiem metody oddziaływania na swoje otoczenie? Jak się ukształtują jej relacje z córką, z mężczyznami, ze współpracownikami? Co będzie z jej karierą zawodową? Czy dzieje Meli okażą się unaocznieniem dewizy dzielności: „Co cię nie zabije, to wzmocni”?

1.

Obudziło mnie słońce i śpiew ptaków. Po domu rozchodził się zapach parzonej kawy. Zeszłam do kuchni. Ela nakrywała do stołu, Serge parzył kawę. Na mój widok uśmiechnęli się.

– Wyspałaś się? Siadaj. Czekamy na ciebie ze śniadaniem – powiedziała Ela. – Nie mamy niestety urlopu, ale nasz czas pracy pozwoli nam zająć się tobą i pokazać ci południe Francji. Ja pracuję na lotnisku w Marsylii, Serge w rafinerii. Oboje mamy pracę zmianową. Gdy mnie nie będzie w dzień, to towarzystwa dotrzyma ci Serge. Rozmawiałam o tobie z panem hrabią Kazimirem Koniecpolskim, prezesem Stowarzyszenia Polonii we Francji. To nasz opiekun i guru. Bardzo chciał cię poznać.

– Dziewczyny, dosyć ploteczek. Jedziemy do Les Baux-de-Provence – powiedział Serge, kończąc pić kawę. – Pospieszcie się. Szkoda pogody.

Zostawiliśmy auto na parkingu i wąskimi, brukowanymi uliczkami dotarliśmy do podgrodzia z galeriami, sklepikami, kolorowymi kramami z pamiątkami i kawiarniami. Na szczycie góry ujrzeliśmy ruiny kompleksu pałacowego. Z okien ruin roztaczała się rozległa panorama na Aix-en-Provence i Marsylię, a z drugiej strony na Arles i Camargue. Formacje skalne wycięte jak od uderzeń noża olbrzyma. Białe skały wystawały ponad pofałdowaną zielono-rdzawą trawę, ze stalowo-siwymi obszarami przekwitłej i rozkwitającej fioletowo lawendy. Lazur nieba był nieskazitelnie czysty. Nagrzane słońcem powietrze falowało. Znad doliny unosił się zapach lawendy, wymieszany z wonią ziół. Spojrzałam w dół. Zobaczyłam tysiące małych i dużych muszli, z których zbudowana była skała.

W drodze powrotnej pojechaliśmy w odwiedziny do Andrzeja. Był słomianym wdowcem. Zosia, jego żona, odleciała do Polski tym samym samolotem, którym przyleciałam do Francji. Cieszyłam się z tego, bo nie przypadłyśmy sobie do gustu już podczas pierwszego spotkania przed laty.

– Zosia dziwiła się, że cię zaprosiłam. Przestrzegała mnie, że prowokuję los, gdyż będziesz z Serge’em tête-à-tête. Zapewniała mnie, że ona nigdy by na taki układ nie poszła – zwierzała się Ela.

Andrzej powitał mnie z radością. Gdy po spotkaniu odprowadził nas do samochodu, pożegnał się z kurtuazją.

– Melu, mam nadzieję, że podczas pobytu we Francji nie raz się zobaczymy. Powiem więcej: zapraszam cię jutro na kawę i lody, a po południu do kina. Grają bardzo dobry film. Jestem pewien, że cię zachwyci. Czy się zgodzisz? – zapytał i przytrzymał moją rękę. – Przyjadę po ciebie samochodem.

– Do kina? Nie znam francuskiego…

– To bez znaczenia, bo film jest niemal bez dialogów. Bohaterem jest niedźwiadek. A więc do jutra.

Siedzieliśmy na tarasie kawiarenki. Patrzyłam na bladożółty piasek skrzący się w słońcu. Brzeg łagodnie opadał w kierunku morza, które na horyzoncie ostro odcinało się od lazuru nieba. Dochodził do mnie śmiech dzieci bawiących się na plaży. Wiała delikatna bryza. Zamknęłam oczy. Szum morza kołysał mnie i rozleniwiał. Z błogostanu wyrwał mnie głos Andrzeja.

– Piękny widok. Dla niego samego warto było wyjechać z Polski. Uciekliśmy z żoną w latach sześćdziesiątych. Nie było dla nas żadnej perspektywy. Małe M-4, codzienne starania, by przeżyć bez długów do końca miesiąca…

– Ja też chętnie wyjechałabym z kraju. Ale nie z powodów egzystencjalnych. Mam ładny dom, ogród, dobrze zarabiam. Lecz trudno mi się żyje w morzu otaczającej niechęci, zazdrości, zawiści. Gdzie prawdziwych przyjaciół jest niewielu, a wrogowie skrywają się za pozorami życzliwości. Dokąd wyjechać? Gdzie jest kraina wiecznej szczęśliwości?

– Na pewno nie tutaj. Z jednej strony zawsze zostaniemy tymi obcymi, a z drugiej nie sposób uciec od rodaków na obczyźnie. Dopada nas polskie piekło.

– Stąd wniosek, by kształtować swój świat, swoje ogrody wokół siebie tam, gdzie się urodziliśmy. Jeździć po świecie, poznawać innych ludzi, paść zwoje zmysły pięknem przyrody i… wracać. Marzę o dalekich wojażach. I jestem pewna, że moje marzenia się spełnią. Podróż tutaj to mój pierwszy krok.

– Wypijmy za ten dzień i nasze spotkanie. – Andrzej wzniósł toast. – Jesteś interesującą i oryginalną kobietą, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Połączenie urody i inteligencji u kobiety jest rzadkością.

– Chyba musimy już iść, o ile chcemy zdążyć do kina?

*

Zgasły światła. Na ekranie wielka niedźwiedzica usiłowała dobrać się do barci z miodem. Napierała na drzewo, które w pewnej chwili, ulegając jej mocy, zwaliło się i przygniotło ją. Mały niedźwiadek bezskutecznie próbował obudzić matkę…

Poczułam na swoim kolanie dłoń Andrzeja. Zdecydowanym ruchem ją odsunęłam. Po filmie odwiózł mnie do Eli i Serge’a.

– Dlaczego Andrzej tak szybko się pożegnał? Nie został na kolacji? – Ela nie kryła zdumienia.

– Zosia nie powinna zostawiać swojego męża. Kota nie ma, myszy harcują – odparłam i roześmiałam się.

– Dziewczyny, dość ploteczek. Jeżeli mamy jechać do Avignon, to musimy się zbierać! – poganiał Serge.

Cicho zanuciłam piosenkę Ewy Demarczyk do słów Tuwima Na moście w Avignon. Ela podchwyciła melodię i po chwili dołączył się do nas Serge. Śpiewając, dojechaliśmy na miejsce.

Weszliśmy na stare miasto, otoczone wysokim gotyckim murem obronnym z wystającymi ponad nie gotyckimi wieżami.

– Najpierw idziemy nad rzekę.

Serge objął nas w pasie i tanecznym krokiem wbiegliśmy na most, który niczego nie łączył, a jego cztery przęsła urywały się nagle w środku Rodanu.

– Sur le pont d’Avignon, l’on y danse, l’on y danse, Sur le pont d’Avignon l’on y danse tout en rond – śpiewał.

Ela chwyciła mnie za ręce i – w takt piosenki Serge’a – wirowałyśmy niczym małe dziewczynki.

– Przestańcie. Od patrzenia na was zakręciło mi się w głowie. Idziemy do pałacu papieży.

Wąską uliczką, stromo pnącą się ku górze, weszliśmy na duży plac z monumentalną budowlą. Na pierwszy rzut oka niekojarzącą się z kościołem, ale z solidną twierdzą, wojskową warownią zbudowaną na wzgórzu i górującą nad miastem. Patrzyłam z zachwytem na przepiękny gmach, zbudowany z białego kamienia, mieniący się w zachodzącym słońcu. Weszliśmy do środka. W olbrzymich, surowych, pustych holach poczułam się zagubiona. Przeszył mnie chłód. Z ulgą wyszłam na dziedziniec.

– Ale zmarzłam. – Ela rozcierała ramiona. – Zapraszam na kawę.

Usiedliśmy w małej kafejce. Patrzyłam na uliczki tętniące życiem, tłumy przechodniów ubranych w różnokolorowe stroje. Kawa w tym entourage’u smakowała inaczej.

– Moje panie, czas wracać do domu. Musimy przygotować kolację – ponaglał Serge. – Melu, dzisiaj poznasz pana hrabiego Koniecpolskiego.

*

Stół prezentował się okazale. Na przystawkę były owoce morza. W piekarniku piekł się królik po prowansalsku. Serge doprawiał sałatę i układał na desce sery. Po domu rozchodził się zapach korzeni i czosnku.

Dzwonek do drzwi zelektryzował gospodarzy. Po chwili Ela wprowadziła gościa.

Zobaczyłam postawnego mężczyznę w sile wieku. Pod niesfornym czubem siwych włosów uderzała szczerość i ciepłe spojrzenie błękitnych oczu, z których biła radość życia. Cała sylwetka przywoływała portrety szlachetnych mężów.

– Kazimir Koniecpolski. Na zawsze Polak. Rotmistrz ułanów.

– Melania Molska. – Podałam dłoń, którą ucałował z galanterią.

– Ela dużo opowiadała o pani. To już drugi pobyt we Francji? Jak się pani podoba ten kraj?

– Przed laty miałam okazję poznać Riwierę i poeksperymentować ze swoim szczęściem w kasynie w Monte Carlo. Poznałam wspaniałych ludzi. Naszych gospodarzy, a przez nich francuską rodzinę, która przyjęła mnie do swojego grona. Razem pracowaliśmy w winnicy, razem biesiadowaliśmy. Spotkało mnie tutaj wiele życzliwości. Zapadła mi w duszę. Po latach wróciłam i spotkałam się z tą samą życzliwością, która pozwala mi czuć się jak w rodzinie.

– Riwiera to tylko część pięknego i niezwykle popularnego wśród turystów wybrzeża Francji. Proponuję zwiedzenie Prowansji. Jestem pewien, że panią zachwyci. Jutro pragnąłbym zaprosić panią na całodzienną wycieczkę. W ciągu miesiąca moglibyśmy odwiedzić wszystkie najpiękniejsze zakątki. Mam nadzieję, że nasi uroczy gospodarze nie obrażą się, jeżeli panią porwę?

– Chcielibyśmy pokazać Meli wszystkie najciekawsze zakątki Francji, ale ze względu na naszą pracę mamy ograniczone możliwości. Wycieczki możemy robić tylko wtedy, gdy ja będę miała wolne. Mamy jeden samochód i nim dojeżdżam do pracy. W tym czasie Mela i Serge mogą jedynie zwiedzać nasze miasteczko. To wspaniała propozycja. Prawda, Melu?

– Nie wiem, co powiedzieć. Jestem miło zaskoczona…

– A więc zgadza się pani? – Hrabia ujął moją dłoń. – Dziękuję.

– Pozwoli pani, że z racji swojego wieku to ja pierwszy poproszę o pozwolenie zwracania się do pani po imieniu. Mam również nadzieję, że i pani będzie zwracała się do mnie: Kazimir.

Serge rozlał do kieliszków wino.

– Za nasze spotkanie.

Zegar wybił kolejną godzinę.

– W miłym towarzystwie czas szybko leci. Już dobrze po północy. Pozwolicie państwo, że się pożegnam. Odpoczywaj, Melu, bo czeka nas całodzienna wycieczka. Przyjadę po ciebie po śniadaniu. Do zobaczenia. Do jutra.

Kazimir wyszedł dziarskim krokiem. Po chwili usłyszeliśmy, jak z piskiem opon ruszył spod domu.

– Melu, oczarowałaś pana hrabiego. Przez cały wieczór był wpatrzony w ciebie jak w obraz. Nigdy wcześniej go takim nie widziałam. Nikomu nie proponował siebie jako przewodnika. W twój czas pobytu we Francji wpisał się jak do karnetu balowego, rezerwując wszystkie tańce dla siebie. I jeszcze ta niesamowita prośba, byś zwracała się do niego po imieniu… Nikt ze znanych mi osób nie dostąpił takiego zaszczytu – mówiła zdziwiona Ela.

*

– Opracowałem plan naszych wypraw. Jestem pewien, że ci się spodobają. Na początek pokażę ci w Abbaye de Saint-Roman ruiny romańskiego opactwa, założonego przez pustelników w piątym wieku. Największą atrakcją jest unikalny charakter klasztoru, który został wykuty we wnętrzu wapiennej góry. Inną ciekawostką są groby mnichów wydrążone w skale.

Zostawiliśmy auto na parkingu i dalej pięliśmy się wąską ścieżką pod górę. Po drodze zatrzymywaliśmy się, by podziwiać wijący się u podnóża góry Rodan, a w oddali błyszczący w słońcu Avignon.

W skale zachowały się ślady przeszłości. Groby pustelników, wykute w kamieniu w równych szeregach i w kształcie trumien, wyglądały jak żołnierze na defiladzie. Zastanawiałam się, jak mieszkańcy klasztoru żyli podczas upalnego lata w sąsiedztwie braci pochowanych w płytkich kamiennych grobach.

*

– Dzisiejszy dzień spędzimy w Arles. Było to ulubione miasto Konstantyna III. W nim ogłosił się cesarzem i ustanowił je stolicą cesarstwa. Z tamtego okresu zachowało się wiele budowli. Popatrz na ten amfiteatr. Mieści się w nim dwadzieścia tysięcy widzów. Budowla żyje do dziś. Wystawiane są tu spektakle teatralne i widowiska.

Moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy walczących gladiatorów i wyścigów rydwanów. Słyszałam szczęk oręża i głosy dopingującego tłumu. Widziałam cesarza, który wskazywał kciukiem raz w górę, raz w dół.

– Melu? Gdzie się przeniosłaś duchem? – Kazimir uśmiechnął się. – To dopiero początek naszego spaceru po Arles. Przed nami zwiedzanie teatru rzymskiego i term Konstantyna.

Zatrzymaliśmy się przed fasadą kościoła świętego Trofima. Zachwyciłam się wspaniałym romańskim portalem, ukazującym sceny sądu ostatecznego, i kamiennymi zdobieniami. Nic dziwnego, że zaliczono go do najwspanialszych zabytków sztuki romańskiej.

Był gorący, słoneczny dzień. Błądziliśmy po uliczkach i skwerach. Zrozumiałam zachwyt van Gogha nad intensywnością barw. Słońce oślepiało i przenikało wszystko. Od przyrody poczynając, na budowlach kończąc. Jaskrawe światło podkreślało ich urodę. Czułam unoszącego się ducha szalonego rudzielca. To właśnie tutaj namalował swoje słoneczniki.

Siedliśmy na parkowej ławeczce. Pozwoliłam, by słońce przepływało przeze mnie leniwie. Wyobrażałam sobie, że kilka metrów dalej, w znoszonym, obszarpanym odzieniu i w słomkowym kapeluszu, maluje van Gogh, zatopiony w swój wewnętrzny świat.

Szliśmy alejkami, podziwiając reprodukcje obrazów, ustawionych w miejscach, gdzie powstawały. Spacer śladami malarza był niezwykle ciekawym doświadczeniem.

Dotarliśmy do Café de la Gare, repliki tej, którą malował van Gogh. Tam zamówiliśmy małe co nieco w postaci owoców morza.

Patrzyliśmy na zachodzące słońce.

– Piję za twoje zdrowie i za szczęśliwe dni spędzone razem. – Kazimir wzniósł toast.

– To ja powinnam ci dziękować. Pokazujesz mi Francję z jej najlepszej strony. Swoimi opowieściami przywracasz ruinom dawny blask, przywołujesz ludzi z tamtych epok. To najbardziej frapujące lekcje historii.

– Nie przypisuj mi tak wiele. By doświadczać tego, o czym mówisz, potrzeba twojej wrażliwości. Ale nie ukrywam, że bardzo mi zależy, żebyś zakochała się w tym kraju. Żebyś zapragnęła w nim żyć.

– To byłoby piękne, ale niemożliwe.

– Wszystko jest możliwe.

*

Spędzaliśmy razem kolejne dni, zwiedzając wiele pięknych miejsc, rozmawiając i ciesząc się swoim towarzystwem. Któregoś ranka Kazimir zaproponował mi wyprawę do Marsylii, do miejsca, którego nazwy nie chciał przed czasem zdradzić.

Zaparkowaliśmy przed kompleksem szpitalnym Timone.

– Szpital? Co my tu robimy?

– To jest moja niespodzianka! Myślę, że zapoznanie się z funkcjonowaniem francuskiej służby zdrowia będzie dla ciebie ciekawym doświadczeniem.

Weszliśmy do przestronnego holu. Zauważyłam poruszenie wśród personelu. Podeszła do nas grupa osób.

– Witamy, panie merze. – Jeden z mężczyzn złożył głęboki ukłon.

Kazimir przywitał się.

– To świetna okazja, żeby znowu się spotkać, panie dyrektorze. Oto pani Melania Molska, doktor z Polski, którą miałem szansę rekomendować panu w rozmowie telefonicznej. Zależy mi, by pokazać pani doktor oddział onkologiczny. Będę tłumaczem.

– Mamy jeszcze trochę czasu do odprawy lekarskiej. Zdążymy wypić kawę. Kolego, proszę poprosić ordynatora oddziału onkologicznego.

Niebawem pojawił się ordynator.

– Przedstawiam koleżankę po fachu, doktor Melanię Molską, onkologa. Pani doktor przyjechała z Polski. Proszę, by pokazał pan koleżance nasz oddział, zapoznał ją z naszym systemem pracy, dokumentacją medyczną i programami terapeutycznymi. Proszę pokazać pani doktor nowo powstały oddział dla chorych na SIDA. Pan mer zgodził się tłumaczyć.

Kazimir przytaknął.

System pracy wyglądał podobnie jak w polskich klinikach. Onkologiczne programy leczenia były takie same. Odniosłam wrażenie, że praca w tym systemie nie sprawiałaby mi kłopotu. Po wymianie uprzejmości pożegnaliśmy szpital.

Rozpromieniony Kazimir zaproponował:

– Zapraszam cię na obiad do restauracji. Porozmawiamy.

– Kazimir. Nie wiedziałam, że jesteś merem.

– Bo już nie jestem. Jestem emerytem. Byłem zastępcą mera. Już o tym zapomniałem. Ale na szczęście bywam jeszcze rozpoznawany. Ucieszył mnie fakt, że programy leczenia w Polsce i we Francji nie różnią się. Melu, to nie przypadek, że tu jesteśmy. Chciałem cię przekonać, że nie miałabyś problemów w wykonywaniu swojego zawodu, w swojej specjalizacji we Francji. Jestem pewien, że przez pół roku intensywnej nauki poznałabyś język francuski. Moje wpływy są wystarczające, by załatwić ci pracę w tym szpitalu. Obywatelstwo też dostaniesz bez problemu. – Kazimir wziął moją dłoń i ukrył w swoich dłoniach. – Zostań moją żoną. Uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Zrobię wszystko, byś była szczęśliwa i szanowana. Będziesz cieszyła się prestiżem i wysokim statusem społecznym. To jestem w stanie ci zagwarantować.

– Kazimir. Bardzo cię szanuję. Jestem dumna z naszej znajomości… z przyjaźni… Jednak z wielką przykrością muszę ci odmówić. Nie jestem osobą wolną. W Polsce pozostawiłam mężczyznę, którego kocham. Nie wiem, czy kiedykolwiek poprosi mnie o rękę. Ale dla mnie to bez znaczenia. Wystarczy mi, że będziemy razem. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz i nie pozwolisz, by nasza znajomość i przyjaźń zakończyła się.

– Ja nie tracę nadziei. Jeszcze możesz zmienić zdanie. Będę czekał. Czekał do końca swoich dni. Pozwól odwieźć się na lotnisko w Lyonie. Przyjadę po ciebie o świcie.

*

Wieczorem zadzwonił Marcin. Był bardzo przybity.

– Jestem już po sprawie rozwodowej. Myślałem, że to formalność. A okazało się, że to jedne z najtrudniejszych chwil mojego życia. Byliśmy ze sobą przez trzydzieści lat. Bardzo ją kochałem i nadal kocham, ale razem już być nie możemy. Gdy sędzia zapytała mnie, czy kocham żonę, musiałem skłamać, żeby żyć. Widziałem ból i zaskoczenie na twarzy Anny. Ale nie było już odwrotu. Nasz związek od dawna nas niszczył. A ja stawałem się coraz gorszy. Teraz, gdy jestem już wolny, mogę ułożyć swoje życie na nowo. Brakuje mi ciebie. Tęsknię.

Słuchałam. Wiedziałam, że Marcin jest mi wdzięczny za milczenie. Nie potrzebował pocieszenia, lecz słuchacza.

– Jutro przylatuję do Polski. Przyjedziesz na lotnisko?

– Będę na ciebie czekał. Do zobaczenia.

*

Kończyłam pić kawę, gdy przyjechał Kazimir. Wszedł do domu z dużymi pudłami.

– Melu, to wszystko dla ciebie. Proszę, nie odmawiaj. Przyjmij to, a sprawisz mi wielką radość. I mam prośbę. Jeszcze jest trochę czasu, więc przebierz się. Bardzo jestem ciekaw, jak będziesz w tym wyglądać.

Otworzyłam pudła. W jednym z nich była rozkloszowana, długa spódnica z bardzo cienkiego flauszu w kolorze jasnej oliwki; w drugim bluzka z jedwabiu w szerokie biało-czarne pasy, z fantazyjnie wszytymi szerokimi rękawami, z czarnym kołnierzykiem i wstążką, którą można było wiązać jak krawat lub kokardę; w trzecim czarne pantofle na wysokim obcasie, przebój ostatniego sezonu. W czwartym pudełku znajdował się czarny skórzany pasek z dużą ozdobną klamrą. W Marsylii zwróciłam uwagę na witrynę sklepu, w której prezentowano komplet, lecz jego cena była tak wysoka, że straciłam zainteresowanie.

Widząc moje zaskoczenie, Kazimir powiedział:

– Melu. Zauważyłem, że spodobała ci się ta kreacja. Kupiłem ją, by sprawić sobie przyjemność, bo wyobrażam sobie, że za każdym razem, gdy ją założysz, poczujesz się tak, jakbym był przy tobie. Jeszcze raz proszę. Przyjmij to.

Poszłam do pokoju i przebrałam się. Strój leżał idealnie.

– Wyglądasz zachwycająco – powiedziała Ela. – Brakuje ci okrycia wierzchniego. Jakoś temu zaradzimy.

Podeszła do szafy i wyjęła czarny, długi płaszcz o prostym kroju.

– Przymierz. W sam raz dla ciebie. Jesteś wyższa ode mnie. Ten płaszcz u mnie kończy się poniżej kostek. U ciebie kilkanaście centymetrów nad kostką. Zobacz w lustrze, jak wspaniale wyglądają nogi w wysokich obcasach, odsłonięte na tej wysokości. Do tego jest dłuższy od spódnicy o centymetr. Wszystko idealnie do siebie pasuje. Możesz pokazać się panom.

Zachwyt w oczach Kazimira mówił wszystko. Podszedł do mnie i ucałował moją dłoń.

– Dziękuję.

*

Lot do Polski był opóźniony. Poszliśmy do kawiarni. Kazimir zamówił wino.

– Los mi sprzyja. Będę się dłużej cieszył twoim towarzystwem. Wybieram się do Polski jeszcze przed Wigilią. Przyjadę tirem. Mam skompletowane dary leków i odzieży. Wiozę je do kościoła. Jadąc na wschód Polski, odwiedzę cię. Chciałbym cię zaprosić na sylwestra do Białowieży. Będą moi przyjaciele. Między innymi jeden z ministrów Francji.

– Kazimir, twoja przyjaźń, twoje propozycje są dla mnie zaszczytem. Ale mówiłam ci, że nie jestem wolna. Nie rób sobie nadziei. Wczoraj wieczorem otrzymałam telefon od mężczyzny, którego kocham. Jest już wolny. Jeżeli poprosi mnie o rękę, to zgodzę się bez wahania. Natomiast ty zawsze będziesz w moim domu najmilszym gościem. Czy w grudniu, czy kiedy indziej, przyjmę cię z otwartymi ramionami.

Stewardesa poprosiła pasażerów lecących do Polski do odprawy paszportowej.

– Do zobaczenia, Melu.

2.

W hali przylotów zobaczyłam Marcina. Widziałam w jego oczach radość ze spotkania i zachwyt. Przytuliliśmy się.

– Dobrze, że jesteś – powiedział, całując mnie. – Tęskniłem.

– Brakowało mi ciebie. Kocham cię – wyszeptałam.

Objęci i wtuleni w siebie wsiedliśmy do taksówki.

– Jedziemy do mojej mamy. Jest u koleżanki. Będziemy mogli porozmawiać.

Położyłam głowę na jego ramieniu i zamknęłam oczy.

– Obudź się, dojechaliśmy. Weź tylko drobiazgi, torby zostaw mnie.

Weszliśmy do mieszkania.

– Pięknie wyglądasz. Pokaż się. – Marcin obrócił mnie dookoła i przyciągnął do siebie.

Ubrania niemal same zsuwały się z nas i po chwili leżeliśmy spleceni w miłosnym uścisku. Byłam szczęśliwa.

– Przeczuwałem, że pojawisz się w moim życiu – szeptał. – Jeszcze zanim cię poznałem, napisałem wiersz, który za twoją przyczyną się sprawdził.

 

KU ZIELONEJ DOLINIE

zdążę jeszcze zobaczyć

zieloną dolinę

usłyszeć muzykę

kamyków w strumieniu

zmrużę powieki olśniony

nad szczytem

w błękitnym płaszczu

śniegów

 

ukołysze mnie do snu

fala pluskająca

o burtę półksiężyca

z jedwabnym szkieletem

dżonki

 

tajemnicy

 

ze słońcem przyjdzie

dziewczyna łagodna

 

i drogę wskaże

 

jakbym miał wszystko

jeszcze raz zaczynać

 

w wątłej łódce

 

co dalej nie pływała

niż na długość sznura

 

Marcin całował moje włosy. Wziął moją dłoń w swoje dłonie i spytał:

– Zostaniesz moją żoną?

– Tak. Czy już ci mówiłam, że uczyniłeś mnie najszczęśliwszą kobietą na świecie? – odparłam i całowałam jego dłonie. – Kiedy?

– Co powiesz na Boże Narodzenie?

– Tak. Po tysiąckroć tak.

– W nocy napisałem wiersz i piosenkę.

– Zaśpiewaj! – poprosiłam i zaraz usłyszałam:

 

PRZYGODA

To miała być przygoda

szalona noc

z rejestrem danych by zapomnieć

gdy sponad chleba wznosisz ku mnie wzrok

jak w sieci zaplątane nieba

To miała być tabletka ekstazy za grosz

z recitativem prawd odległych

skinieniem dłoni chwytasz blask

na śluby zdrapki ze szczęściem

To łatwość miała być bez strat

ze świtem znowu miało wschodzić Nic

a nie ten sen, co mi się śni

a nie ten sen, co mi się śni

To miała być przygoda brocząca przez noc

a nie błękity Twojej nocnej koszuli

to miała być szalona noc

a nie to złoto białe Twoich włosów

w samo serce

 

Leżałam zasłuchana, aż skończył. Po chwili wyznał:

– Zdarzały mi się przygody. Zawsze miałem co najmniej trzy domy. Byłem bardzo młody, gdy zdradziła mnie ukochana. Zdrada zmieniła moje życie i unieważniła wierność. Wiedziałem, że Anna do mnie wróci. Kochała mnie. Też ją kochałem, ale już nigdy nie mogłem jej bezgranicznie zaufać. Zasmakowałem kobiet. W dniu ślubu Anna była szczęśliwa, ja natomiast wiedziałem, że robię coś na wyrost, co będzie miało konsekwencje na całe życie. Zdrada, która złamała mi serce niemal na starcie dorosłości, była jak kamień młyński, który ciągnął na dno. Moje przygody z kobietami sprawiały mi przyjemność i czułem, że to samo kierowało Anną, kiedy mnie zdradzała. Bywało, że prowokowałem awantury, by mieć pretekst do opuszczenia domu. Nie czułem się z tym dobrze. Przyrzekałem i zawsze łamałem dane sobie słowo. Kochaliśmy się i niszczyliśmy wzajemnie. Stawałem się coraz gorszy. W trakcie kolejnej gwałtownej przepychanki Anna wykrzyczała: „Wiesz, co mnie tylko trzyma w tym zawiązku?”. Zapytałem: „No powiedz, co?! Powiedz!”. A ona na to: „Strach!”. Odpowiedziałem jej wtedy: „To przysięgam ci, że już nigdy więcej nie będziesz się mnie bała”. Nasz związek to był gordyjski węzeł paroksyzmów gwałtowności i przyciągania. Ratunkiem dla nas było rozstanie. Coraz częściej o tym myślałem. Odchodziłem od Anny, wracałem do Anny. Odchodziłem od kochanek i wracałem do nich. I ty wpisywałaś się w mój sposób życia. To miała być przygoda. Twoja bezbronność i ufność, że działam wyłącznie w dobrej wierze, unieważniła mój plan zdobywcy. Twoje bezwarunkowe oddanie się, szacunek i wiara w poczciwe zamiary człowieka, który sam czuje się poraniony przez życie, miało charakter katharsis. Było szokiem i dawało mi nadzieję, że być może przy twojej pomocy odbuduję wiarę w siebie. Stało się dla mnie oczywiste, że jesteś kobietą kompletną, że jest w tobie kapłanka domowego ogniska, kochanka i żona. Twoje zaangażowanie umysłu i serca gwarantowało mi, że jeżeli cię skrzywdzę, to już nic mnie nie uratuje. Jesteś w stanie mobilizować mnie do najlepszego. Przy tobie staję się lepszy.

Usłyszeliśmy, jak mama Marcina otwiera drzwi. Wybiegłam na powitanie i wpadłam jej w ramiona.

– Moja córuchno. Jak to dobrze cię widzieć. Dobrze, że już wróciłaś. – Mama całowała i gładziła moje włosy. – Pokaż się! – Delikatnie odsunęła mnie od siebie. – Pięknie wyglądasz. Promieniejesz.

– Marcin poprosił mnie o rękę. Chcemy się pobrać w Boże Narodzenie.

– Moje dzieci, tak się cieszę. – Przytuliła nas do siebie. – Córuchno, nie zwracaj się do mnie „pani”. Jestem twoją mamą i pokochałam cię od pierwszego spojrzenia. Pomogę wam w zorganizowaniu uroczystości.

– Mamo, zorganizujemy wszystko sami. Musimy już iść. Przywiozłem tu Melę z lotniska. Odwiozę ją do domu. Pewnie jest zmęczona. Jeszcze zdążycie poplotkować.

– Zostańcie. Zaraz przygotuję coś do jedzenia. Mela opowie mi o Francji, co zwiedziła… Jestem bardzo ciekawa.

– Przyjadę do ciebie, mamo, jutro. Wszystko ci opowiem. Teraz musimy już iść. Tęsknię za Jolą – odparłam i pocałowałyśmy się na pożegnanie.

W domu zastałam Jolę i Czesię. Córka ucieszyła się na mój widok. Przytuliłam ją.

– Pokaż się. Jak ty wyrosłaś! Tęskniłam za tobą. Przywiozłam ci kilka ciuszków. Mam nadzieję, że będą dobre. Podobają ci się te buciki? – mówiłam, wypakowując prezenty.

– Fajne. Dziewczyny w klasie zzielenieją z zazdrości. Biegnę do pokoju przymierzyć. Zaraz wracam!

Była teściowa przyglądała mi się uważnie.

– Jesteś bardzo elegancko ubrana. Dobrze zrobił ci wyjazd do Francji. Promieniejesz.

– Dzisiaj słyszę to już po raz drugi. Jestem szczęśliwa. Marcin poprosił mnie o rękę. Pobieramy się w Boże Narodzenie.

– Niemożliwe. On jest żonaty. Wasza znajomość nie wyglądała poważnie.

– Po pierwsze, jest wolny. Otrzymał rozwód. Po drugie, nasza znajomość nie była przelotnym flirtem. Myślę, że dałaś się zwieść żartom Marcina i wyrobiłaś sobie o nim fałszywe zdanie. Jeżeli chodzi o mnie, to prawda, że promienieję. Jestem szczęśliwa, tak jak nigdy przedtem nie byłam. Kocham i jestem kochana. Jestem szanowana. Właśnie o takim mężczyźnie, mężu marzyłam.

Czesia poczerwieniała na twarzy. Zauważyłam cień Joli podsłuchującej za drzwiami. Po chwili weszła do pokoju, przytuliła się do teściowej i przeszywając mnie zimnym, stalowym wzrokiem, czule się do niej zwróciła:

– Babuniu, chodźmy do mojego pokoju.

– Córeczko! Muszę z tobą porozmawiać. Mam ci tyle do opowiedzenia… – zaczęłam, ale usłyszałam trzaśnięcie drzwi do pokoju Joli i zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.

*

Następnego dnia udaliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego. Nasz ślub miał się odbyć pierwszego dnia świąt. Zamówiliśmy zaproszenia. Gdy wracaliśmy do domu, rozpadał się śnieg, a potem nastąpiła zamieć. Ochłodziło się. Trzymając się pod rękę, szliśmy w kierunku przystanku autobusowego. Pomyślałam, że szybciej i bezpieczniej będzie pojechać do domu taksówką.

Wykonałam półobrót. Poczułam, jak unoszę Marcina w górę, przestawiając go o sto osiemdziesiąt stopni. Nie czułam żadnego ciężaru i oporu jego ciała. Wsiedliśmy do taksówki. Marcin nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Gdy dojeżdżaliśmy do domu, spytał:

– Czy wiesz, co się stało? Przestawiłaś mnie, jak gdybym nic nie ważył. Przebierałem nogami w powietrzu. Zmieniałaś mi kierunek ruchu.

– Sama jestem zdziwiona. Czy ci mówiłam, że jestem nie z tego świata? Jestem nieśmiertelna i pewnie jeszcze nie raz cię zadziwię – odparłam i roześmiałam się.

*

– Córeczko, pomóż mi wybrać odpowiednią sukienkę do ślubu.

– Sama wybierz. Ja się na tym nie znam. – Jola zamknęła się w pokoju.

Zza drzwi dobiegły mnie ubolewania Czesi.

– Tak nie chcę, żebyś znienawidziła mamę, jak Lucynka. Martwię się o ciebie.

Zrobiło mi się słabo. Uderzenia serca czułam aż w gardle.

– Jolu. Wezwij pogotowie. Źle się czuję – zawołałam.

Opadłam na fotel. Pokój wirował jak na karuzeli. Zobaczyłam stojącą w drzwiach córkę.

Kochanie… pomóż…

– Nie odstawiaj cyrków!

Weszła Czesia ze szklanką wody.

– Napij się. Może się lepiej poczujesz.

– Wezwij pogotowie…

Usłyszałam sygnał erki. Przyjechali moi koledzy.

– Masz bradykardię. Znowu grozi ci zatrzymanie akcji serca – powiedział lekarz, oglądając elektrokardiogram. – Podajemy pani doktor atropinę i wieziemy do szpitala – zadecydował.

W szpitalu zajął się mną profesor.

– Połóżcie koleżankę na reanimacji – zlecił. – Proszę się nie martwić. Tak jak poprzednim razem, damy sobie radę – pocieszał mnie.

– Panie profesorze. Ja wychodzę za mąż. Mój ślub ma się odbyć za kilka tygodni. Do tego czasu muszę wyjść ze szpitala – powiedziałam z płaczem.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Proszę, by pani narzeczony się ze mną skontaktował. I proszę nie płakać. Napięcie źle służy naszej sprawie.

*

Marcin wszedł do gabinetu profesora.

– Marcin Rybarkiewicz. Jestem narzeczonym pani doktor Molskiej. Pan profesor życzył sobie ze mną rozmawiać?

– Tak. – Profesor wskazał fotel. – Wie pan, że pani doktor uległa ciężkiemu zatruciu? Większość zmian jest nieodwracalna. Ze względu na wielorakość uszkodzeń stan zdrowia pańskiej narzeczonej będzie się pogarszał. Nie mam dla pana dobrych wieści. Jest duże prawdopodobieństwo, że pani doktor może przeżyć tylko kilka miesięcy. Nie wiem, czy w tej sytuacji powinien pan wstępować w związek małżeński. Proszę to przemyśleć.

*

– Melu. Jak się czujesz? – Marcin siadł przy łóżku.

– Coraz lepiej. Już wstaję. Kłopoty z sercem mam za sobą. Myślę, że jeszcze w tym tygodniu zostanę wypisana do domu.

– Pamiętaj, że nie mam zamiaru przesuwać daty ślubu. – Przytulił mnie.

*

– Przejrzałam całą szafę. Nie mam odpowiedniej sukienki do ślubu – skarżyłam się Marcinowi kilka dni później.

– To jesteśmy w tej samej sytuacji. Ja nie mam żadnej garderoby. Dom opuściłem w tym, co akurat miałem na sobie, a w torbie była jedynie szczoteczka do zębów. Nie martw się. Mamy jeszcze kilkanaście dni. Coś wymyślimy. Jutro rano umówiłem się z moim przyjacielem. Pojedziemy razem i zaprosimy go na ślub.

*

Przemek, przyjaciel Marcina, przywitał nas chłodno.

– Nie wiem, czy mogę ci podać rękę na powitanie. Zakochałeś się w młodszej kobiecie. To jestem w stanie zrozumieć. Ale nie rozumiem, jak mogłeś opuścić Annę i wszystko jej odebrać. Pozbawić mieszkania. Mało tego, zostawić ją i córkę bez środków do życia, czyszcząc konto w banku. Obie głodują. To niewybaczalne.

Marcin pobladł. Ze ściśniętym gardłem wykrztusił:

– To potwarz. Niczego nie zabrałem. Wszystko zostawiłem Annie. Kiedy w czasie rozprawy rozwodowej domagała się różnych rzeczy, sędzia powściągnęła ją uwagą, że mąż wszystko oddał i nie ma nic. Córce oddałem samochód. Z domu wyszedłem tak, jak stałem. Swoją pensję dzielę na trzy. Dwie trzecie oddaję córce, a jedną trzecią zatrzymuję dla siebie. Mogę oddać jeszcze tylko krew i życie.

– Przepraszam cię. Te wiadomości mam od Anny. Nie przypuszczałem, że kłamała.

– Znasz mnie nie od dzisiaj. Jak mogłeś uwierzyć, że skazałem na głód swoje dziecko?

– To było niewiarygodne. Ale Anna uchodzi za osobę prawdomówną. Dlatego jej uwierzyłem. Jeszcze raz przepraszam.

– Chcieliśmy zaprosić ciebie i twoją żonę na nasz ślub. – Marcin podał mu zaproszenie.

– Z przyjemnością przyjdziemy z Władką. Mówiłeś, że nie masz ubrań. Jak pójdziesz do ślubu?

– To jest problem. Nie mam w co się ubrać.

– To nie masz problemu. Wczoraj odbył się pokaz mody. Do końca roku ubrania z modeli zostaną w naszych magazynach. Zaraz coś ci przyniosę.

Po chwili Przemek powrócił z ciemnym garniturem.

– Przymierz. Powinien być dobry. Leży jak na modelu.

– Nie masz sukienek, garsonek damskich? Mela też nie ma w co się ubrać. Szukaliśmy w sklepach, ale nic odpowiedniego nie znaleźliśmy.

– To był męski pokaz mody. Ale zadzwonię do swojej koleżanki. Macie takie same figury. – Popatrzył na mnie. – Wiem, że ma ładną białą garsonkę. Na pewno pożyczy. Wasze małżeństwo będzie udane. Pójdziecie do ślubu w pożyczonych rzeczach. To dobra wróżba.

*

– Widzę, że przygotowania do ślubu idą pełną parą. Waldemar też związał się z kobietą. Przywoził ją kilka razy do Jolinówki, a teraz ściągnął ją do siebie, do USA. Tam, gdzie w grę wchodzi interes syna, nigdy nie dam po sobie poznać swoich prawdziwych uczuć, że tej czy innej osoby nienawidzę – oświadczyła Czesia.

– Dlaczego mi to mówisz?

– Żeby było wiadomo.

Kątem oka zauważyłam, że rozmowie przysłuchuje się Jola. Czesia odwróciła ku niej głowę.

– Ubieraj się, jedziemy do moich znajomych.

– Już jestem gotowa. Możemy wychodzić.

– Córuś, myślałam, że mi pomożesz w kuchni. Mam tyle pracy… Wigilia, święta i przygotowanie obiadu dla gości…

– Nie moja małpa, nie mój cyrk. Babuniu, wychodzimy.

*

Do ślubu zastało kilka dni. Marcin zamieszkał w moim domu. Przyjechali rodzice. Siedzieliśmy przy kolacji, gdy zadzwonił telefon.

– Melu. Tu Kazimir. Zatrzymałem się w hotelu, przy trasie wylotowej na Warszawę. Jestem tirem z darami. Jutro ruszam w dalszą drogę.

– Bardzo się cieszę. Czekaj na mnie. Zaraz przyjadę po ciebie taksówką.

– Marcin, jadę po Kazimira. Opowiadałam ci o nim. W ciągu godziny powinniśmy przyjechać. Nie kładźcie się spać.

Kazimir czekał na mnie w hotelowej kawiarni.

– Witaj. Co za miła niespodzianka. Zapraszam cię do mojego domu. Nie pozwolę ci nocować w hotelu. – Uściskaliśmy się na powitanie.

– Co za radość znowu cię zobaczyć! Z przyjemnością przyjmę zaproszenie. Poproś kierowcę taksówki, by podjechał pod tira. Musimy coś wypakować.

Kazimir wszedł do samochodu i podawał kierowcy skrzynki z koniakami i szampanem.

– Melu. To najlepszy francuski koniak i oryginalny szampan. Uczcimy nasze spotkanie.

– Czy pamiętasz, jak mówiłam ci, że mężczyzna, którego kocham, jest wolnym człowiekiem? Oświadczył mi się. Za kilka dni będę jego żoną.

Po twarzy Kazimira przesunął się cień. Jego oczy straciły blask.

– Cały czas miałem nadzieję… Wiem, mówiłaś mi… Ale i tak będę na ciebie czekał do końca swoich dni. Szampana na weselu wypijcie za swoje i moje zdrowie.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu.

– Melu, życzę ci, byś była szczęśliwa, ale gdyby…

– Nic nie mów. Wiem…

W domu powitała nas moja mama.

– Miło mi poznać… Mela dużo opowiadała o pobycie we Francji, o pana gościnności i opiece, jaką pan nad nią roztoczył.

– Witam. Córka została zauroczona Francją. – Ojciec wyszedł na spotkanie gościa i szerokim gestem zaprosił do salonu.

– Zależało mi, by pokazać Meli Francję z jak najlepszej strony, i mam nadzieję, że będzie do niej często wracać.

Kazimir usiadł przy stole.

Mama pełniła honory pani domu, częstowała zakąskami. Ojciec rozlewał trunki. Weszłam do salonu w towarzystwie Marcina.

– Kazimirze, chciałam przedstawić ci swojego przyszłego męża.

Marcin skłonił się. Kazimir popatrzył na domowe kapcie na nogach Marcina i wolno przesuwał wzrok po jego sylwetce, uważnie go lustrując. Twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

– To pan jest ukochanym Meli? – zapytał, podnosząc się.

– Marcin Rybarkiewicz – odparł mój narzeczony i skłonił lekko głowę.

Kazimir bez słowa opadł na krzesło. Rozmowa przy stole nie kleiła się. Marcin przeprosił towarzystwo.

– Pozwólcie państwo, że się pożegnam. Pójdę do siebie. Nie siedź długo. Oszczędzaj serce – szepnął.

Atmosfera ożywiła się. Panowie wspominali swoje szlaki bojowe w czasie drugiej wojny światowej. Mama podsuwała im smakołyki. Ojciec dbał, by kieliszki z alkoholem nie były puste.

– Mamo, przygotowałam posłanie dla Kazimira w pokoju obok.

– Odpoczywaj. Ja się wszystkim zajmę. Jutro przygotuję śniadanie. Nie wstawaj. Panowie też nie wstaną wcześnie rano. Zmykaj.

Następnego dnia odwiozłam Kazimira taksówką na parking, gdzie pozostawił tira.

– Melu, z całego serca życzę ci, byś była szczęśliwa. Mam nadzieję, że twój wybrany będzie cię kochał i szanował, tak jak na to zasługujesz. Zawsze kiedy będziesz we Francji, proszę, byś zechciała spędzić w moim towarzystwie chociaż kilka chwil. Tego mi chyba nie odmówisz?

– Obiecuję.

3.

Nadszedł dzień ślubu. Przyjechali świadkowie, Daria z mężem Ziutkiem.

Pojechaliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego. W holu powitała nas mama Marcina – Helusia.

– Dzieci, wszyscy na was czekają.

Kręciła się wśród przybyłych gości jak bąk. Moi rodzice rozmawiali z Darią, jej mężem i ciocią. Mama uśmiechała się do mnie. Ojciec stał sztywny, jak na defiladzie. Szukałam wzrokiem Joli. Zauważyłam ją w rogu holu. Stała przytulona do Czesi. Marcin rozmawiał z Przemkiem i Władzią. Widziałam, jak się rozgląda w poszukiwaniu swojej córki Kasi. Mama Marcina wzięła mnie za rękę i poprowadziła do stojących na uboczu mężczyzn.

– To piękne dziewczątko to moja Mela – powiedziała i zaraz dodała: – Melu, poznaj męża mojej siostry i jej syna.

Panowie skłonili się.

– Miło mi. Szukam mojego Marcina. – Rozejrzałam się.

Widząc go, skinęłam dłonią, przywołując do siebie.

– Marcin jeszcze nie jest pani… – zagadnął wuj.

– To prawda. Ale za chwilę będzie.

Marcin i Jola podeszli do nas.

– To moja córka! – powiedziałam z dumą.

– Proszę dodać: piękna córka. – Wuj z galanterią przywitał się z Jolą.

Otworzyły się drzwi i usłyszeliśmy dźwięki Ave Maria.

Marcin wziął mnie pod rękę i poprowadził. Za nami szli goście. Rozpoczęła się ceremonia zaślubin. Powtarzaliśmy za urzędniczką przysięgę małżeńską. Kiedy Marcin wkładał mi na palec obrączkę, ze szczęścia łzy stanęły mi w oczach. Po chwili ogłoszono nas mężem i żoną. Marcin pocałował mnie.

– Kocham cię, mój mężu – szepnęłam.

Zagrano Marsz weselny Mendelssohna. Pierwsza podeszła do nas Daria.

– W imieniu swoim i całego zespołu onkologicznego składam wam najlepsze życzenia. Żyjcie w szczęściu sto lat.

Obie mamy mocno nas przytuliły. Ojciec uścisnął nasze dłonie. Wuj Marcina podszedł do mnie i całując w rękę, skomentował:

– Dopiero teraz może pani powiedzieć, że Marcin jest pani. Życzę wam dużo szczęścia.

Była teściowa podeszła do nas razem z Jolą.

– Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia – powiedziała ze ściśniętym gardłem. – Mam nadzieję, że nie skrzywdzicie Joli.

– Wszystkiego dobrego – powtórzyła Jola i zaraz dodała: – Z babcią Czesią jadę do jej znajomych. Potem jedziemy do Jolinówki. Wrócę po Nowym Roku.

– Myślałam, że przyjdziecie na obiad.

– Mamy inne plany. To już postanowione. – Naburmuszyła się.

– Więc życzę ci miłego pobytu. Będę na ciebie czekała – powiedziałam i uściskałam ją.

Przyjęcie weselne przygotowałam w naszym domu. Weselnicy zasiedli za stołem. Prym wiodły obie mamy. Późnym wieczorem goście rozjechali się do domów.

Wuj Marcina, żegnając się z nami, zaprosił nas na następny dzień na rodzinny obiad.

W końcu zostaliśmy tylko ze świadkami, Przemkiem i Władzią. Przemek nastawił muzykę. Zaczęliśmy tańczyć. Zabawę przerwał dzwonek do drzwi.

– Któż to może być o takiej porze? – Marcin zszedł na dół.

Po chwili wrócił do salonu ze Sławą. Sława, ubrana w sobie tylko właściwy sposób, wniosła do pokoju donicę z wystającym z niej kaktusem, sterczącym jak fallus, i przyklejoną do niego dużą muszlą o wywiniętych na zewnątrz brzegach. Stawiając prezent na stole, głośno powiedziała:

– Marcin, niech kaktus symbolizuje twój członek, a muszla – pochwę Meli. Używaj jej.

Miałam wrażenie, że palę się ze wstydu. Co za szczęście, że starszyzna opuściła przyjęcie. Gdyby Sława przyszła wcześniej, nie zniosłabym upokorzenia.

Daria odciągnęła mnie na bok.

– Kto to jest? Widziałaś, jak się ubrała? I jeszcze ten podarunek? Co za chamstwo! – Poczuła się osobiście dotknięta. – Chłopaki, pijemy ostatni toast. Za szczęście Meli i Marcina. A teraz pora spać. Dajmy gospodarzom odpocząć – zarządziła.

Wzięła Sławę pod rękę i zaczęła wypychać za drzwi.

– Przed chwilą przyszłam… – protestowała Sława.

– Młodzi są zmęczeni. Już świta. Do widzenia!

– Ach, rozumiem, rozumiem. Młodzi palą się do nocy poślubnej – zawołała entuzjastycznie.

– Właśnie. – Darii udało się wypchnąć gościa.

Niedługo potem pożegnali nas Przemek i Władzia.

– Mamy nadzieję, że niebawem nas odwiedzicie.

*

Obudziłam się wtulona w Marcina. Patrzyłam na obrączkę lśniącą na moim palcu. Pocałowałam ją. Obróciłam głowę i zobaczyłam leżącą na mojej poduszce kartkę. Czytałam.

 

Chcesz wiedzieć

kim jesteś

dla mnie

 

domem

i kołysanką

 

różą czerwoną

w parkach

jaworu

 

poszyciem leśnym

i wonią

 

jesteś poręką

pomocnej mi dłoni

 

w mojej dłoni

dłonią

 

liniami papilarnymi

według Wzorca

w Niebo

 

jesteś mi kochanką

i jedyną

 

moją żoną

 

Z oczu leciały mi łzy. Marcin obudził się i spytał z niepokojem:

– Co się stało? Dlaczego płaczesz?

– To ze szczęścia, że obdarzyłeś mnie swoją miłością.

*

– Kochanie, co mam założyć na spotkanie z twoją rodziną? Sukienkę mini od Eli czy komplet od Kazimira?

– Komplet od Kazimira. Pani Melania Rybarkiewicz jest niezwykle elegancką kobietą. Właśnie tak. – Mąż przyglądał się z zadowoleniem mojemu odbiciu w lustrze. – Nic już nie poprawiaj. Wyglądasz świetnie.

Wsiedliśmy do taksówki.

– Postaram się w dwóch słowach scharakteryzować osoby, których spodziewam się na obiedzie – powiedział Marcin. – Wuja Wuwę poznałaś na ślubie. Wzięty doktor, uosobienie dawnego etosu „dobrego doktora”. Serdeczny dla pacjentów i reszty, która kiedyś też może potrzebować porady. Jego główne cechy to wieczny optymizm, umiłowanie rodziny i realistyczny pragmatyzm w niesieniu pomocy oraz humanistyczna elastyczność tolerancji wobec błędów.

Podczas jazdy taksówką dowiedziałam się najważniejszych rzeczy o każdym z gości, których miałam spotkać na tym przyjęciu.

I tak wiem już, że ciocia Patrycja, żona Wuwy, to niemal wzorcowy przykład żony i matki rodu, niosącej brzemię odpowiedzialności za wszelkie ewentualne przejawy niefrasobliwości swojego małżonka. Wiecznie zatroskana o zachowanie najwyższych standardów etycznych, niełatwo dająca się pogodzić ze skrajną nieufnością wobec niespodzianek, jakie przynosi życie.

Fela to córka Leokadii, jednej z sióstr naszej mamy. Pani profesorowa, magister farmacji. Może trochę arbitralna. Z drugiej strony pielęgnująca z talentem i pieczołowitością rodzinny etos. Pełna ciepła dla osób, których pomysł na życie nie wchodzi w kontradykcję z jej wyobrażeniami i planami na przyszłość.

Mariusz, mąż Feli. Profesor. Chłodny i zdystansowany obserwator życia. Zdolny do skutecznej kontroli i nadzoru własnych reakcji i emocji.

Piotr. Syn Wuwy. Poznałam go na ślubie. Wybitny architekt, który swoją karierę w pełni rozwinął na Zachodzie. Z wyboru, wskutek zawartego małżeństwa, wreszcie dzięki formalnie uznanemu obywatelstwu – Brytyjczyk. I to we wszystkich aspektach obiegowego stereotypu gentlemana angielskiego, utrwalonego w literaturze dziewiętnastowiecznej. Surowy ojciec i planista w projektowaniu karier utalentowanych synów.

Dana. Jego żona. Zachowując wszelkie proporcje, to niemal osobowościowy sobowtór Margaret Thatcher, konserwatywnej premier Wielkiej Brytanii. Łatwo stwierdzić jej niezwykłe talenty menadżerskie w stosunku do rodziny i jej relacji z dalszym otoczeniem.

*

Drzwi otworzyła nam ciocia Patrycja. Przez chwilę patrzyła na mnie uważnym wzrokiem, po czym uściskała mnie serdecznie.

– Witam was. Ty jesteś pewnie Mela? Miło mi cię poznać. Zwracaj się do mnie: ciociu.

– Pierwszą osobę podbiłaś. Nie przypuszczałem, że tak od razu pokonasz jej nieufność. Gratuluję – szepnął Marcin.

Ciocia zaprowadziła nas do pokoju.

Czułam na sobie badawczy wzrok całej rodziny. Byłam wypytywana o moją pracę i o moich rodziców. Wydawało mi się, że zarówno ciocia, jak i wuj niemal ostentacyjnie omijają temat okoliczności mojego poznania z Marcinem. Lody zostały przełamane.

*

Wieczorem razem z moimi rodzicami wybieraliśmy się na kolację do mamy Marcina. Gdy wsiadaliśmy do samochodu, zauważyłam biegnącą ku nam Jolę.

– Odprowadziłam babcię Czesię na dworzec. Ja nie pojechałam. A wy dokąd się wybieracie?

– Jedziemy na kolację do Helusi. Ty też byłaś zaproszona. Bardzo się ucieszy, gdy przyjedziesz z nami. Wskakuj do samochodu. Córuś, dziękuję, że jesteś – szepnęłam, całując jej policzek.

Dom wypełniony był korzennymi zapachami. Na środku pokoju duży stół uginał się pod obfitością przekąsek. Było to pierwsze spotkanie naszych rodziców i wiedziałam, że mamie Marcina bardzo zależało, by przyjęcie wypadło godnie. Helusia wszystkie potrawy przygotowała własnoręcznie i nie pozwoliła sobie pomóc.

– Jolusiu – zwróciła się do mojej córki – wdrap się na taboret i podaj mi kieliszki do nalewki.

Jola ustawiła kieliszki przed biesiadnikami. Helusia weszła do pokoju z butelką alkoholu.

– Nalewkę sama robiłam. Ma już swoje lata. Ja nie piję, bo jestem abstynentką. Przekazuję ci, synu, karafkę i proszę, byś zatroszczył się o gości.

Marcin rozlał płyn do kieliszków. Mama nalała do swojego kieliszka odrobinę owocowego soku i wzniosła toast.

– Za szczęście naszych dzieci.

Panowie opróżnili kieliszki jednym haustem. Ojciec poczerwieniał i zobaczyłam, jak oczy wychodzą mu z orbit. Przez chwilę nie mógł złapać tchu, po czym ze wszystkich sił postanowił opanować atak kaszlu. Marcin, krztusząc się, wykrzyknął:

– O kurwa! Co to jest?

– Synu! Jak ty się odzywasz? Skąd to rynsztokowe słownictwo? Co za wstyd! – Helusia zatrzęsła się z oburzenia.

– Mamo! Chciałaś nas otruć?

– Co ty mówisz? Co za insynuacje? – Rozpłakała się.

– To spróbuj, co nam dałaś do picia! Sama sobie nalałaś soku, a nas poczęstowałaś eterem!

Helusia podniosła do ust kieliszek.

– Na Boga! Nie próbuj tego świństwa. – Marcin wyjął kieliszek z rąk matki.

– Ja przepraszam. Nalewkę trzymałam na specjalne okazje w szafce z lekami. Bałam się, że jest za słaba i dolałam spirytusu stojącego obok. Musiałam pomylić butelki i zamiast spirytusu wzięłam eter.

Ojciec doszedł do siebie. My z mamą wybuchnęłyśmy śmiechem.

– Helenko, nic się nie stało. Nic lepiej nie mogło uwiecznić w pamięci tej kolacji, jak toast tym trunkiem – powiedziała moja mama.

Jola sprzątnęła ze stołu kieliszki i nieszczęsną butelkę. Wszyscy, śmiejąc się i dowcipkując, prześcigali się w opowiadaniu różnych historyjek.

– Jolu, chodź do nas! Co ty tam robisz tak długo? – zawołał Marcin.

Zaniepokojeni brakiem odpowiedzi, wbiegliśmy do kuchni i stanęliśmy jak wryci. Jola, przewieszona przez zlewozmywak, była w stanie głębokiej narkozy. Ułożyliśmy ją na tapczanie.

– Jolu. Otwórz oczy – przerażona Helusia rozcierała jej ręce.

Jola wymamrotała coś pod nosem i przekręcając się na bok, znów zapadła w sen.

*

Nadszedł sylwester. Przygotowałam kolację. Usiedliśmy w salonie przy ulubionym drinku.

– Rok temu o tej porze spędzałem sylwestra pod oknami szpitala, gdzie leżałaś. Wtedy nie przypuszczałem, że za rok będziesz moją żoną. Opowiedz mi o swoim pierwszym małżeństwie. No i o George’u.

– Jak wiesz, moje małżeństwo trwało osiem lat. Od początku nam się nie układało. Nie czułam się kochana, co więcej, byłam upokarzana i znieważana. Kiedy zostałam posądzona o zdradę, podjęłam decyzję o rozwodzie. Rozprawa odbyła się w kilka dni po wręczeniu Waldemarowi pozwu. Przeprowadziłam się do George’a do Krakowa. Kilka lat temu rozstaliśmy się. Ulegając córce, próbowałam reaktywować związek z Waldemarem. Na moje szczęście w porę się wycofałam.

– Jak zwykle za rozpad związku odpowiada mężczyzna. Wy pozostajecie niewinne. Wychodzę. Nie czekaj na mnie.

– Co ty mówisz? Nic nie rozumiem. Nie wychodź. Proszę.

Usłyszałam trzaśnięcie zamykanych drzwi. Usiadałam na fotelu. Pokój wirował, jedna myśl goniła drugą: „Co się stało? Co ja zrobiłam? Dlaczego? Czy to koniec naszego małżeństwa?”.

Skuliłam się w fotelu. Rano usłyszałam, jak Marcin wchodzi do domu. Zerwałam się i zbiegłam po schodach.

– Wróciłeś! Tak się bałam! Tęskniłam! Kocham cię! – wołałam i próbowałam się do niego przytulić. – Zrobię śniadanie.

– Nie pytasz, gdzie byłem? – Marcin odsunął mnie od siebie.

– Sam mi powiesz, jeżeli uznasz, że powinnam wiedzieć.

– Nie zgrywaj świętej. Wczoraj spotkałem Sławę. Dużo mi o tobie opowiadała. Jesteś inteligentna i sprytna. Twardo dążysz do celu. A celem twoim było usidlenie mężczyzny i zamążpójście. Ja wpisałem się w twój scenariusz. Małżeństwo ci nie wyszło. Drugi facet cię porzucił. Wokół twojej osoby jest wiele niejasności i aura skandalu. Twoja córka też dziwnie na ciebie patrzy. Jak nie twoje dziecko. Dlaczego? Dochodzą do mnie informacje od Anny i od innych znajomych kobiet, które pracowały w tym samym szpitalu, co ty. Odszedłem od Anny. Od kobiety, którą kocham. Związałem się z tobą. Po rozwodzie z Anną mogę żenić się i rozwodzić, ile dusza zapragnie. Ślub dla mnie nic nie znaczy. Co na to powiesz?

– Co mogę powiedzieć na te oskarżenia? Przypuszczam, że Sława oczerniła mnie z powodu mojej reakcji na jej chory plan względem mojej osoby. Uroiła sobie, że po rozwodzie ze swoim mężem ja zostanę jego drugą żoną i będziemy żyć sobie w trójeczkę, tworząc tercet erotyczny. Prosiłam ją, by zostawiła mnie w spokoju i już nigdy mnie nie nachodziła. W szpitalu pracowało mi się trudno. Moje relacje z kolegami z pracy nie układały się. Byłam nauczona innego stosunku do pacjenta, do jego rodziny, innego rytmu pracy. Nie odnalazłam się w tych realiach. Jak wiesz, napisałam doktorat, ale nie doszło do obrony. Musiałam odejść ze szpitala. Zostałam pomówiona o kradzież i zwolniona. Nigdy nikomu nic nie zabrałam. Wszystko, co posiadam, zawdzięczam swojej ciężkiej pracy. Jak mam udowodnić swoją niewinność?

– To, co mi powiedziałaś, to rewelacja. Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? Dlaczego to ukrywałaś?

– Bałam się, że nie uwierzysz. Chciałam ci powiedzieć dopiero wtedy, jak mnie dobrze poznasz.

– O ile wiem, to twoja była szefowa ma prywatny gabinet w domu. Odwiedzimy ją. I co ty na to?

– Dobrze.

*

Siedliśmy w poczekalni. W gabinecie pani profesor była ostatnia pacjentka.

– Wejdziesz sama. Zostaw uchylone drzwi – powiedział Marcin.

– Mela? Co za niespodzianka! Wyglądasz kwitnąco. Jak się czujesz? Czy myślałaś o obronie pracy doktorskiej? Jeszcze nie jest za późno. Praca jest skończona. Trzeba ją oddać do recenzentów. W tym roku mogłabyś jej bronić – powiedziała szybko, przyglądając mi się uważnie.

– Nie przyszłam w sprawie doktoratu. Chciałam z panią porozmawiać o moim zwolnieniu z pracy.

– Ty ciągle o tym samym. Rozmawiałam z dziewczynkami. Były u ciebie z kwiatami zaraz po twojej operacji. Źle się czułaś i nie zostały wpuszczone na salę. Kwiaty zostawiły w dyżurce! – mówiła z narastającą irytacją.

– Chcę porozmawiać o przyczynach mojego zwolnienia z pracy.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi. Zwolniłaś się na własną prośbę, z powodu kłopotów rodzinnych. Miałaś wrócić do swojego miasta. To napisałaś w swoim podaniu o zwolnienie! Czyżbym się myliła? Zgodziłam się. Czego jeszcze chcesz?

– Pani mnie zmusiła do napisania zwolnienia z pracy. Zarzuciła mi pani kradzież i szantażowała mnie. Czy pani tego nie pamięta? Dobrze pani wie, że dawno byłabym po obronie doktoratu. Było duże prawdopodobieństwo, że obroniłabym też habilitację. Usunęła mnie pani ze swojej drogi. Jakie były dowody, żeby żonglować tak strasznym oskarżeniem? Czy naprawdę doszło do tej kradzieży?

– Faktycznie! Nie miałam żadnych dowodów przeciwko tobie! Nawet nie sprawdziłam, czy rzeczywiście kradzież miała miejsce. I co teraz zrobisz? Zaskarżysz mnie przed sądem? Udowodnisz?! – krzyczała.

Oprzytomniałam, gdy Marcin, obejmując mnie, powtarzał:

– Wracajmy do domu.

4.

– Jolu, dlaczego nie gasisz świateł, jak wychodzisz z pokoju? Rozświetlona jest cała góra domu. Płacimy bardzo duże rachunki za prąd. Moje zwolnienie lekarskie już się skończyło, a renty inwalidzkiej jeszcze nie mam. Nasze oszczędności też się już skończyły. Twój ojciec płaci alimenty z rocznym opóźnieniem. Jak wiesz, jest to równowartość kilku pudełek zapałek. Musimy zacząć oszczędzać. Żyjemy z pensji Marcina i z trudem wiążę koniec z końcem. Ty mi w tym nie pomagasz.

– Jeżeli uważasz, że ojciec płaci za niskie alimenty, to podaj go do sądu. Ale wiedz, że ojciec nie po to haruje za granicą, żeby utrzymywać ciebie i twoją rodzinę!

– Jak ty się do mnie odzywasz? Czy słyszysz sama siebie? Sama utrzymywałam siebie i ciebie. I nikt mi w tym nie pomagał. Jak chcesz, to swojego ojca sama podaj do sądu i mnie w to nie mieszaj. Alimenty odbieraj od Czesi również sama. Ja się ich zrzekam.

– Utrzymywałaś? To już nie pamiętasz toreb wypakowanych mięsem, które dostawałaś od dziadków? A jak twoja matka dawała ci pieniądze, to też tego nie pamiętasz? Więc nie mów mi, że sama mnie utrzymywałaś. A z babcią Czesią to ja mogę rozmawiać bez ciebie. Powiedziała, że jej noga w tym domu nie postanie!

– A co ją takiego spotkało w tym domu, poza okazywanym jej szacunkiem przeze mnie i Marcina?

– Nie dam sobą manipulować! – Jola pobiegła do swojego pokoju.

– Co tu się dzieje? Czemu płaczesz? – Marcin wszedł do pokoju, zwabiony krzykami.

– Krążę wokół Joli i mam wrażenie, jakbym biła głową w mur. Czy jest jeszcze coś, co mogłabym zrobić, by zrozumiała, jak ją kocham i jakie ma dla mnie znaczenie?

– Bądź cierpliwa. To dla niej nowa sytuacja. Miała nadzieję, że wrócisz do Waldemara. Nasz ślub pozbawił ją złudzeń. Daj jej czas. Wierzę, że to się zmieni. W każdym razie masz moje słowo, że zrobię wszystko, żeby twoja córka dobrze się czuła ze mną, z nami. A to dobry początek. Otrzyj łzy i więcej wiary. – Uśmiechnął się.

5.

– Kochanie, dostałam wezwanie na komisję lekarską. Może wreszcie skończą się nasze problemy finansowe – powiedziałam do Marcina.

Lekarka zbadała mnie. Dokładnie przejrzała dokumenty ze szpitali.

– Koleżanko, powinnam orzec pierwszą grupę niezdolności do pracy. Ale takie orzeczenie nie pozwoli pani na podjęcie jakiegokolwiek zatrudnienia. Więc przyznam pani drugą grupę. Będzie pani mogła pracować w warunkach specjalnych.

Dostałam decyzję o przyznaniu mi drugiej grupy inwalidztwa, z możliwością pracy w warunkach chronionych, wraz z uznaniem trwałego uszkodzenia zdrowia w siedemdziesięciu procentach.

– Musisz odwołać się od tej decyzji do sądu pracy. Zaniżono ci procentowy uszczerbek na zdrowiu – powiedział Marcin, oglądając papiery. – Proszę cię, byś jeszcze dziś założyła sprawę w sądzie.

*

Na pierwszej rozprawie sędzia powołała biegłych sądowych. Rozpoczęłam wędrówkę po wyznaczonych lekarzach. Po zakończeniu badań sąd, na podstawie opinii biegłych, orzekł trwały stuprocentowy uszczerbek na zdrowiu. Ucieszył mnie ten wyrok, gdyż wiązało się to z wyższym odszkodowaniem za utratę zdrowia.