Berło światła. Kroniki Atlantydy. Tom 1 - Marah Woolf - ebook

Berło światła. Kroniki Atlantydy. Tom 1 ebook

Marah Woolf

4,4

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa, ekscytująca trylogia Marah Woolf o aniołach i Atlantydzie!

ZATOPIONE MIASTO.
Poszukiwania pełne magii i tajemnic.
Arogancki anioł.

Nazywam się Nefertari de Vesci, mam dwadzieścia cztery lata, zajmuję się odzyskiwaniem skradzionych obiektów sztuki i jestem w tym cholernie dobra. Ale pracuję tylko z Malachim, moim bratem, hrabią de Mandeville. Razem decydujemy, które zlecenie przyjąć. W każdym razie tak było, póki nie zjawił się Azrael. Arogancki anioł żąda, żebym znalazła berło światła – insygnium mocy, ocalone przez nieśmiertelnych, zanim niemal dwanaście tysięcy lat temu Atlantyda zniknęła w morskich odmętach. Odmówiłabym, ale anioł mnie szantażuje życiem mojego śmiertelnie chorego brata. Jeżeli jednak zdążę odnaleźć berło, Azrael nie zabierze jego duszy do królestwa umarłych. Wie, że dla Malachiego zrobię wszystko. Nie docenia mnie jednak. Bo nie ma przedmiotu, którego nie umiem odnaleźć.

Zaginione skarby, anielskie skrzydła i niezwykły sojusz,  który obie strony przyprawi o zawrót głowy.

Berło światła z 5-gwiazdkowymi recenzjami na Goodreads i Amazonie!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 599

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (283 oceny)
176
69
26
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elfica

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa i wciągająca przygoda, która nakręciła mnie żeby pojechać do Egiptu i zobaczyć tamtejsze cuda na własne oczy. Niestety bardzo dużo literówek i błędów słownych co było bardzo irytujące, ktoś powinien dokładniej sprawdzić tłumaczenie przed wydaniem.
20
Iwetka_1

Z braku laku…

Zaciekawiła mnie ta pozycja ze względu na mitologię i tutaj się nie zawiodłam, bo jest to fajnie przemyślane. Natomiast reszta mnie rozczarowała. Spodziewałam się przygód podobnych do Indiany Jonesa w spódnicy, w ogóle jakichś przygód, zwrotów akcji, a jest tego jak na lekarstwo. Wątek romantyczny jest rozciągnięty i jest tak infantylnie napisany, że nawet na wattpadzie można znaleźć lepsze. To w jaki sposób poprowadzona jest dynamika, dialogi, ogólnie postać anioła - totalnie mnie rozczarowały. Podsumowując mocno przeciętna.
10
MagdaPrz

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, przygoda wciąga od pierwszych stron. Szkoda tylko, że czytanie psują błędy merytoryczne i ortograficzne.
00
zabie-udko

Nie oderwiesz się od lektury

Najsłabiej wypada tu wątek romantyczny, ale reszta naprawdę ciekawa. Lektura lekka i przyjemna
00
PapieroweDziewczyny

Dobrze spędzony czas

"Priorytety mogą się oczywiście zmieniać, ale marzenia pozostają te same, prawda?"❤️ ⌛️ BERŁO ŚWIATŁA - MARAH WOOLF (tłum. Ewa Spirydowicz) 7,5/10⭐️ ⌛️ Q: która mitologia jest Waszą ulubioną?🤔 ⌛️ Opowiem Wam historię... Historię dziewczyny poszukującej zaginionych skarbów... Historię jej brata, któremu kończy się czas... Historię nietypowego zlecenia otrzymanego przez anioła... ⌛️ ❤️"Wieczny gniew jest bezproduktywny. Tylko tracisz to, co w życiu najważniejsze. Mówiąc krótko, zemsta nie ma sensu. Zniszczy cię" ⌛️ Mało kiedy się zdarza, że chciałabym oceniać książkę nie jako całość, ale jako osobne wątki. W tym przypadku ta książka składa się na: *wątek romantyczny: 45% *właściwa fabuła: 45% *wątki feministyczne i queerowe: 10% ⌛️ Poznajcie AZRAELA, który ma 12000 lat, jest aniołem i ubolewa nad zatonięciem Atlantydy oraz utratą ukochanej. Poznajcie NEFERTARI, 24 lata, człowiek, poszukiwaczka skarbów. Brzmi fajnie? Szkoda, że tak nie jest🥴 WĄTEK romantyczny jest SŁABY i rozwija się ci...
00

Popularność




Tytuł oryginału: Zepter aus Licht

Copyright © 2021 by Marah Woolf (www.marahwoolf.com), represented by AVA international GmbH, Germany (www.ava-international.de)

The book has been negotiated through AVA international GmbH, Germany (www.ava-international.de).

Projekt okładki: Carolin Liepins, München

Redakcja: Joanna Serocka

Korekta: Alicja Laskowska, Renata Kuk

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek

Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-162-0

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

NICKY,

gdyby nie Twój wiersz o aniele śmierci, nie stworzyłabym Azraela

Boston, Beacon Hill

Październik

Stoję na zewnątrz, obserwuję uliczkę i dom po jej drugiej stronie. Otacza mnie smród śmieci i odpadków, więc marszczę nos. Nie spodziewałam się takiego odoru w tak wytwornej dzielnicy. Nieprzyjemny zapach uprzykrza mi te chwile. To przecież najzamożniejsza dzielnica Bostonu, można by oczekiwać, że będą tu panowały porządek i czystość.

Gdyby typ, który mieszka niedaleko stąd w eleganckim domu, chociaż raz odebrał pieprzony telefon, nie musiałabym teraz sterczeć w siąpiącym deszczu. Ale nie spieszy się, bo od dawna wie, czego od niego chcę. Powinnam była zapłacić strażnikowi w Kairze za milczenie. Stracił pracę i musi wyżywić piątkę dzieci. To zrozumiałe, że zadzwonił do dawnego pracodawcy, szemranego menadżera funduszy hedgingowych, który ma więcej pieniędzy, niż jest w stanie wydać, ledwie z niego wydusiłam nazwisko owego menadżera. Najbardziej wkurza mnie, że tego nie przewidziałam, ale myślami byłam cały czas przy Malachim. Mój brat z dnia na dzień czuje się coraz gorzej. Powinnam teraz być u jego boku, a zamiast tego… Otacza mnie kolejna fala cuchnącego powietrza. Obrzydlistwo, idę o zakład, że smród już mnie oblepia. Przeszywa mnie zimny dreszcz. Nie wierzę w duchy czy inne bzdury, ale Boston to miasto o skomplikowanej przeszłości, więc wszystko jest możliwe. Odwracam się, lecz widzę tylko ciemność. Światło z ulicy nie wnika w wąską alejkę, która dzięki temu stanowi doskonałą kryjówkę. Staroświeckie lampy gazowe, które wyrosły na chodnikach wyłożonych czerwoną kostką, służą raczej do ozdoby niż czegokolwiek innego. Tu, w Beacon Hill, każdy szczegół przywodzi na myśl historię, a wszystko po to, by spodobać się turystom. Nawet ten cuchnący zaułek ma specyficzny, staroświecki urok. A przecież to nawet nie prawdziwy zaułek, tylko raczej wąskie przejście.

Za moimi plecami rozlega się chrzęst, jakby ktoś sunął szponami po murze. Niejedno przeżyłam w podróży i z całą pewnością nie jestem tchórzliwa, ale nienawidzę szczurów. Szukam noża u pasa, ukrytego pod miękkim skórzanym płaszczem. Upewniam się, że w kieszeni dżinsów mam spray pieprzowy. Wszystko jest na swoim miejscu. Rzadko zdarza mi się znaleźć w takiej sytuacji, żebym musiała się bronić, ale lepiej sprawdzić. Ludzie, z którymi miewam do czynienia, rzadko dają się przyłapać, lecz zdarzają się także na tyle głupi, że pozwalają, bym ich wytropiła. Ten typ nie stanowi wyjątku. Teraz wstaje, podchodzi do jasno oświetlonego okna, by zaciągnąć zasłony. Chociaż jestem na sto procent pewna, że mnie nie widzi, jego spojrzenie przyprawia mnie o dreszcz. W żyłach buzuje mi adrenalina. To w mojej pracy lubię najbardziej. Podniecenie tuż przed schwytaniem zdobyczy, na którą czasami poluję wiele miesięcy, zanim trafi w moje ręce. Malutki posążek, który jest moim celem, znajduje się tam, w domu, gdzie nie jego miejsce. Ale typ w końcu go odda, jak wszyscy.

Od strony morza wiekowymi uliczkami nadciąga mgła, zakrywa ostatnie promienie słońca. Ruszam z miejsca, gdy wyobrażam sobie, że słyszę za sobą cichy warkot. Nie odwracam się, tylko przechodzę przez ulicę, mijam niskie, czarne ogrodzenie z mosiądzu, pokonuję schody prowadzące do ciemnozielonych drzwi w półokrągłej, bogato zdobionej framudze. Dom musi być wart majątek, ale przecież biedak nie mógłby sobie pozwolić na skradzioną figurkę. Znajduję przycisk dzwonka. Po chwili drzwi stają otworem.

Mężczyzny nie cieszy mój widok.

– Panna de Vesci – wita mnie mimo to. – Wydawało mi się, że sekretarka jasno dała pani do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany spotkaniem, a tym bardziej nie życzę sobie, by nachodziła mnie pani w domu.

Nie pouczam go, że uprzejmość wymaga, by posłużył się moim tytułem, skoro wysłałam mu wizytówkę. Amerykanom po prostu brakuje klasy.

– W takim razie dobrze się składa, że odczekałam, aż pańska urocza żona wyjedzie z dziećmi. Nie chcemy przecież, by maleństwa dowiedziały się, że ich tatuś jest złodziejem.

Nalane policzki i tłusta szyja oblewają się czerwienią. Korzystam z okazji, by przecisnąć się obok niego.

– Proszę zamknąć drzwi! – rozkazuję i chociaż ten człowiek na co dzień dyryguje setkami podwładnych, spełnia polecenie. – Mój czas jest ograniczony, dlatego proponuję, żeby oddał mi pan posążek, zanim przekażę policji dowody, że nabył pan kradziony towar. Ani panu, ani mnie nie zależy na śledztwie. Moim zadaniem jest tylko zwrócić posążek do muzeum, gdzie jego miejsce.

– Nie wiedziałem, że figura została pozyskana w sposób nielegalny. – Otwiera i zaciska dłonie. Idę o zakład, że najchętniej skręciłby mi kark, ale brak mu odwagi. Znam ten typ. W towarzystwie kumpli rzuca pogardliwe kawały o kobietach, cudzoziemcach, o najsłabszych jednostkach w społeczeństwie. A więc o każdym, kto nie jest równie uprzywilejowany jak on. Czuje się niepokonany w swojej białej wyższości. Ale w cztery oczy pokornieje, zwłaszcza przyłapany na gorącym uczynku. Tego rodzaju ludzie tak bardzo boją się utraty prestiżu, że najczęściej robią to, czego od nich oczekuję. Ten tutaj nie jest wyjątkiem. W jednej chwili straciłby wszystkich tak zwanych przyjaciół, gdybym nasłała na niego prokuratora, a przecież każdy z nich ma swoje za uszami. Na szczęście jest na tyle bystry, by zdawać sobie z tego sprawę. Przechylam głowę na bok i zbywam milczeniem jego żałosne tłumaczenie. Głupota nie chroni przed karą.

Odwraca się gwałtownie i rusza w kierunku drzwi po prawej stronie wąskiego korytarza. Wnętrze domu urządzono równie gustownie, jak zapowiadała to fasada. Facet prowadzi życie idealne, więc na pewno nie zaryzykuje. Nie dla tysiącletniego posążka. Nawet jeżeli wiem, że zapłacił za niego ponad milion dolarów. Co za marnotrawstwo, skoro może go tylko trzymać w sejfie i ukrywać przed wzrokiem innych. Co za żałosne życie, skoro radość przynosi jedynie posiadanie.

Idę za nim i bez słowa obserwuję, jak otwiera sejf.

– Ma pani dla mnie kopię? – pyta ochryple, sięgając po niewielką kasetkę.

– Oczywiście. – Wyjmuję niemal idealną kopię z kieszeni płaszcza i stawiam na stole. Jego żona nie zorientuje się, że to nie oryginał.

Podaje mi kasetkę. Ostrożnie unoszę wieko. Widok pozłacanej drewnianej statuetki zapiera dech w piersiach. Młodziutki faraon Tutanchamon w objęciach bóstwa. Siedzi na jego ramionach, a dokładniej na jego rękach. Faraon nosi koronę, która przywodzi na myśl nakrycie głowy królowej Nefretete, chociaż nigdy nie udowodniono na sto procent, że naprawdę była jego matką. Ostrożnie wyjmuję figurkę ze skrzyneczki, owijam w chustkę i wsuwam do kieszeni.

– Muzeum Egipskie bardzo dziękuje za współpracę.

Mężczyzna prycha pogardliwie, wkłada kopię do kasetki i ponownie chowa w sejfie.

– Na przyszłość radzę trzymać się z daleka od takich interesów.

– Żegnam, panno de Vesci – cedzi, mrużąc oczy.

Zagrał i przegrał. Nie dziwię się jego frustracji. Wzruszam ramionami i korytarzem wycofuję się do wyjścia. Na szczęście nie idzie za mną, więc sama zamykam za sobą drzwi i oddycham z ulgą. Teraz jeszcze tylko muszę zabrać figurkę do domu i sprawa załatwiona. Ale ja też padam z nóg, a do tego umieram z głodu. Ostatnie dwa tygodnie były bardzo nerwowe. Nawet euforia wygranej nie zdołała przegnać zmęczenia. Na chwilę unoszę twarz ku niebu, wystawiam się na ożywczy deszcz, zbiegam schodkami na chodnik i ruszam uliczką w prawo. Wokół nie ma nikogo. Ciaśniej otulam się płaszczem. Niedaleko jest mały hotelik, w którym prześpię się kilka godzin. Jutro bladym świtem mam samolot. Chmura zasłania księżyc w pełni, robi się jeszcze ciemniej. Przyspieszam kroku, w myślach jestem już pod gorącym prysznicem, w wygodnym łóżku. I właśnie przez to wyobrażenie warkot za moimi plecami dociera do mnie o sekundę za późno.

Kretyński błąd żółtodzioba – to ostatnia myśl, która przelatuje mi przez głowę, zanim zaatakuje mnie cuchnące cielsko. Uderzam kolanami w nierówną nawierzchnię. W ostatniej chwili udaje mi się zamortyzować upadek, tak że moja twarz zawisa nad trotuarem. Coś lekkiego spada na mój policzek, pali skórę. Cholera. Gdyby przeklęty bogacz nasłał na mnie płatnego zabójcę, byłabym w mniejszych tarapatach. Ale na moich plecach z całą pewnością siedzi nie człowiek, lecz demon. Ciężar na grzbiecie znacznie utrudnia mi oddychanie, dłonią macam dżinsy w poszukiwaniu sprayu pieprzowego i modlę się, żeby figurka w kieszeni płaszcza się nie rozbiła. Wówczas musiałabym demonowi, który obrzydliwym jęzorem przesuwa po moim policzku i zapewne zastanawia się już, jak bardzo jestem smakowita, powyrywać ręce i nogi. Oczywiście jeśli przeżyję. Serce podchodzi mi do gardła, kieruję się nie tyle rozsądkiem, co instynktem. Unosząc biodra, przesuwam się w lewo, z całej siły wbijam potworowi prawy łokieć w bok. Piszczy zupełnie nie jak demon, więc korzystam z okazji, by się odwrócić i nasadą dłoni uderzyć go w nos. Stwór stacza się ze mnie, podrywam się na równe nogi, choć niepraktyczny płaszcz i torebka nieco krępują mi ruchy. Odskakuję, usiłuję wziąć się w garść. Demon rzuca się na mnie, wtedy unoszę dłoń, pryskam mu sprayem pieprzowym prosto w wielkie, płonące ślepia, kopię między grube nogi, przypominające kolumny. Wrzeszczy, gdy trafiam w czuły punkt. Niestety nie ucieka, tylko atakuje ponownie. Zakrzywione szpony przecinają powietrze. Nie widzi mnie, bo zaciska powieki. Podobno ten spray pokona nawet niedźwiedzia, niestety na demony chyba nie za bardzo działa. Powinnam ratować się ucieczką, póki nie widzi. Odwracam się, ale stwór chwyta pasek mojej torebki i przyciąga mnie z powrotem. Padam na plecy, z trudem nabieram powietrza. Pazur dotyka mojej szyi. Na próżno usiłuję się uwolnić, on napiera na mnie coraz mocniej. Mam mroczki przed oczami, znowu czuję jad na twarzy. Zaraz stracę przytomność, a przecież nie mogę umrzeć przed Malachim. To nie do pomyślenia. Ta świadomość dodaje mi sił. Nagle wybucha ostre światło, ucisk znika. Podmuch powietrza obsypuje mnie garścią cuchnącego, gorącego popiołu, a na niebie znowu jaśnieje księżyc w pełni. Kaszlę, usiłując odzyskać oddech, i opieram się na łokciach. Mam wrażenie, że każda cząstka mojego ciała boli albo piecze. Chyba jestem już za stara na to gówno.

Przed sobą widzę nieznajomego mężczyznę.

– Rozczarowała mnie pani, panno de Vesci. To był zwykły demon bramy, obcinacz głów. Może następnym razem zaopatrzy się pani w prawdziwą broń? – Choćby się starał, nie mógł brzmieć bardziej obojętnie i pogardliwie.

– Pomoże mi pan, zamiast zadawać durne pytania? – Chcę, żeby podszedł, chcę go zobaczyć albo kopnąć w krocze, na wypadek gdyby mnie też chciał przemienić w kupkę popiołu. Najwyraźniej mam dzisiaj kiepski dzień. A przecież to wyglądało na całkiem normalne zlecenie. Nic nie sugerowało konfliktu z nieśmiertelnymi.

W odpowiedzi rozlega się zimny śmiech, który napawa mnie większym przerażeniem niż atak demona. Może lepiej niech zostanie, gdzie jest. O typie, który stoi przede mną, można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest przeciętny. Z odległości co najmniej dwunastu stóp zrobił z demona kupkę rozżarzonego popiołu. Za pomocą światła. Tym samym od razu zdradził, kim jest. To anioł. Zbieram się w sobie, obronnym gestem kładę dłoń na torebce. Jeżeli zjawił się ze względu na figurkę, czeka go gorzki zawód. Nie dostanie jej. I znowu ten cichy, zimny śmiech, a potem otacza mnie fala jego zapachu. Czuję piasek i wodę, powietrze i ziemię. Jeszcze tego nie wie, ale przez ten zapach rozpoznam go zawsze i wszędzie. Jestem dumna z mojego zmysłu węchu. Tyle że wątpię, byśmy mieli się jeszcze kiedykolwiek spotkać. To tylko głupi przypadek.

– Proszę wracać do domu – żegna się. – A w przyszłości bardziej na siebie uważać. – Odwraca się na pięcie i po prostu odchodzi.

Zaniemówiłam. Nie ruszywszy się z miejsca, obserwuję go, dopóki nie zniknie za rogiem. Nie do wiary, ale przed chwilą anioł ocalił mnie przed demonem bramy ze świata podziemi. To coś nowego, bo – o ile mi wiadomo – nieśmiertelni od wieków ze sobą nie walczą. A już na pewno nie po to, by uratować życie zwykłej śmiertelniczki.

Somerset, Pixton Park

Następnego dnia

Cichutko otwieram drzwi do pokoju mojego brata. Pod żadnym pozorem nie chcę go obudzić, ale muszę go przynajmniej zobaczyć. Moje obawy okazują się bezpodstawne, bo ledwie uchylam drzwi, słyszę dobrze znany mi odgłos. Palce Malachiego tańczą na klawiaturze laptopa, jakby jakaś magiczna więź łączyła go z komputerem. Natychmiast wchodzę do środka. Skoro pracuje, czuje się dobrze. Właściwie to cud, że wciąż jeszcze jest w stanie poruszać rękami i palcami. Cud albo efekt jego żelaznej woli. Selket, nasza potężna rodezjanka, która nie odstępuje go ani na krok, ilekroć wyjeżdżam, i która także teraz leży obok jego łóżka, unosi łeb. Wstaje powoli, podchodzi do mnie. Na powitanie drapię ją po głowie.

– Cześć, kochana. Opiekowałaś się Malachim?

Odpowiada mi cichym pomrukiem.

– Oczywiście – zapewnia mój brat.

Kończy zdanie, a potem podnosi wzrok i uśmiecha się promiennie. Popielatoblond włosy sterczą mu na wszystkie strony, okulary zsunęły się na czubek nosa, ale ciemnobrązowe oczy nie straciły ani odrobiny blasku, nawet jeżeli z daleka widać po nim chorobę. Ten widok łamie mi serce. Zbliżam się, a Selket podąża za mną. Jesteśmy w największej i najpiękniejszej sypialni w całym domu. Łóżko stoi pośrodku, żeby Malachi przez okno widział ogromny ogród. Jesień, pełna złota i żółci, to jego ulubiona pora roku, lecz obawiam się, że podziwia ją po raz ostatni. Wsparty na licznych poduszkach, siedzi na ogromnym zabytkowym łożu z baldachimem, w którym sypiali nasi przodkowie, bielszy niż pościel, której zadaniem jest ogrzewać jego wychudzone ciało, choć prawdopodobnie nie spełnia swojej funkcji.

– My… Udało się. – Maskując przerażenie jego widokiem, wykonuję idiotyczny taniec radości po miękkim dywanie leżącym na kamiennej posadzce. Podłoga jest zimna jak niemal wszystko w tym pomieszczeniu, w tym domu. Jednocześnie unoszę posążek, który na szczęście nie doznał szwanku podczas napaści. Nie okazuję strachu. Nigdy. – Chyba nie zwątpiłeś we mnie.

Podchodzę do łóżka, siadam po turecku w nogach. Malachi jest jeszcze szczuplejszy niż przed moim wyjazdem, a przecież nie było mnie zaledwie dwa tygodnie. Niewidzialna pięść boleśnie zaciska mi się na sercu. Był moim idolem, moim bohaterem, moim obrońcą. Dzisiaj jest już tylko bladym cieniem tamtego młodego mężczyzny, a ja nie mogę nic na to poradzić. Cierpi na dystrofię mięśni, nieuleczalną chorobę dziedziczną, która powoli, lecz nieubłaganie go wyniszcza. Pierwsze symptomy pojawiły się stosunkowo późno, ale od tamtego czasu choroba znacznie przyspieszyła. Od dwóch lat niemal nie wstaje z łóżka, a lekarze dają mu już bardzo mało czasu. Ich zdaniem tylko siła woli trzyma go jeszcze przy życiu. Siła woli i pragnienie, żebym nie została całkiem sama.

Pochyla się, delikatnie wyjmuje mi figurkę z rąk.

– Bez ciebie nie udałoby mi się tak szybko. – Gdy go zabraknie, nigdy więcej nie wyruszę na poszukiwanie skarbów. Nie, znajdę sobie nudną pracę w muzeum. Oczy zachodzą mi łzami, więc mrugam, by się ich pozbyć.

Uśmiecha się, nie odrywając wzroku od pozłacanego posążka. Od 2011 roku uchodził za zaginiony. Nikomu nie udało się wpaść na jego trop. W każdym razie do teraz. Ilekroć wyruszamy z Malachim na poszukiwania, dopinamy swego. Muzea albo prawowici właściciele są gotowi zapłacić horrendalne sumy za odzyskanie skarbu. Nie jesteśmy biedni, ale pieniądze są nam potrzebne na leczenie Malachiego. Całkiem niedawno znalazłam dla niego nową terapię. Teraz jeszcze tylko muszę go przekonać, żeby zgodził się spróbować.

– Przepiękna. – Z nabożną czcią obrysowuje bladymi palcami kontury figurki. – Cieszę się, że wróci do domu. Tam, gdzie jej miejsce.

Szukałabym skarbów także bez wynagrodzenia. Ja jednak nie chcę i nie mogę zrezygnować z zapłaty. I dlatego przyjmuję tylko zlecenia korzystne dla nas finansowo. Malachi nie ma pojęcia, jak wiele z nich odrzucam, chociaż mnie także pęka serce, gdy bezcenne dzieła sztuki padają ofiarą kradzieży i znikają w prywatnych kolekcjach bogaczy, którzy nie są w stanie docenić ich prawdziwej wartości. Przedmioty, których szukamy, powstały przed setkami, czasami tysiącami lat. To dzieła ludzi, którzy mieli takie same sny, marzenia i uczucia jak my dzisiaj. Kochali i nienawidzili. Wygrywali i przegrywali. Emocje łączą nas pomimo upływu czasu. Dlatego tak ważne jest, by przypominać ludzkości, że istniały pokolenia przed nami, a po nas nadejdą kolejne. To, jak obchodzimy się z naszym dziedzictwem, wiele mówi o nas, o tym, czy cenimy naszą przyszłość. Niemniej jednak muszę dokonywać odsiewu. Gdybym przyjmowała każde zlecenie, byłabym wiecznie poza domem, a tymczasem Malachi zostaje w Pixton Park i powoli umiera w samotności. Ogromna posiadłość naszej rodziny znajduje się w samym środku przepięknego hrabstwa Somerset. Malachi wymusił na mnie obietnicę, że będzie mógł umrzeć tutaj. Tylko że nie zamierzam do tego dopuścić. Nasi rodzice już nie żyją, nie mogę zostać całkiem sama. Jest jeszcze tyle rzeczy, których możemy spróbować, żeby mu pomóc.

– Czyli wczoraj wszystko poszło gładko, siostrzyczko? – Powieki mu drgają. Nawet krótka wizyta go męczy. Zjawiłam się późno, zapewne czekał na mnie od rana.

– Tak – potwierdzam, nie wdając się w szczegóły. – Byłabym wcześniej, ale samolot z Bostonu do Londynu miał opóźnienie. – Jest późne popołudnie. Nienawidzę opuszczać brata, bo każda minuta jest bezcenna. Dwa tygodnie nieobecności ciągnęły się jak wieczność. Dawny strażnik z Muzeum Egipskiego, który ukradł posążek, okazał się wyjątkowo uparty i dlatego mój pobyt w Kairze się przedłużał, póki nie wydusiłam z niego informacji, że sprzedał figurkę menadżerowi z funduszu hedgingowego w Bostonie. Łudził się, że zdoła wyprzeć się kradzieży, ale Malachi i ja zebraliśmy przytłaczające dowody. Na szczęście kupiec ugiął się szybciej, niż sądziłam, i dlatego spędziłam w Bostonie jedynie dwa dni. Przez chwilę rozważałam, czy opowiedzieć Malachiemu o ataku demona i spotkaniu z aniołem, ale nie chcę go denerwować. I tak wyrzuca sobie, że podczas naszych zleceń to ja działam. Przytulam się do niego, jak to mamy w zwyczaju od dzieciństwa.

– Powinieneś był polecieć ze mną do Egiptu – szepczę. – Ciepło dobrze by ci zrobiło. Mógłbyś zatrzymać się w naszym domu w Luksorze. – Nasza rodzina ma tam posiadłość, w której mieszkaliśmy z rodzicami, gdy pracowali przy wykopaliskach.

– Następnym razem – obiecuje, a moje serce krwawi, bo słyszę wyraźnie, że nie wierzy już, by kiedykolwiek zdołał tam wrócić. Zresztą w tak złym stanie jak teraz podróż byłaby dla niego zbyt wyczerpująca.

I dlatego przez kolejne pół godziny opowiadam mu o kraju, w którym spędziliśmy nasze dzieciństwo. Przypominam upalne słońce, bezmiar pustyni, sykomory kołysane wiatrem i bezkresne niebo. Nie był tam, odkąd nasi rodzice zginęli podczas burzy piaskowej. Ja miałam wtedy czternaście lat, Malachi prawie osiemnaście. Po ich śmierci wróciliśmy do Anglii, ale Egipt pozostał naszą prawdziwą ojczyzną. Czasami boję się, że zapomnę o tym, jak bardzo byliśmy tam szczęśliwi. Po śmierci Malachiego zostanę już tylko ja, by pielęgnować wspomnienia, które bledną z dnia na dzień.

Jego oddech się uspokaja. Milczę. Dopiero teraz łza spływa mi po policzku, spada na białą pościel. Rozpaczliwie walczę z nieuniknionym i nie jestem jeszcze gotowa, by się poddać. Selket porusza głową przy mojej nodze, jakby chciała mnie pocieszyć. Ona już dawno temu się z tym pogodziła i spędza z Malachim tyle czasu, że niemal jestem zazdrosna.

– Kiedy umrę – szepcze Malachi w ciszy – zabierz mnie do Egiptu. Zostaw moje prochy na pastwę pustyni, tak jak zrobiliśmy z rodzicami.

– Nie umrzesz. – Ocieram kolejną łzę z policzka. – Nie gadaj bzdur.

Prostuję się, a Malachi patrzy na mnie z uśmiechem.

– Obiecaj mi to, Taris.

Kręcę głową.

– Proszę. Nie mam siły, to już nie potrwa długo.

Znowu tylko kręcę głową. Nie wymusi na mnie kolejnej głupiej obietnicy. Bo wtedy postawi na swoim i umrze, gdy tylko nabierze pewności, że spełnię wszystkie jego życzenia.

– Musimy o tym porozmawiać, kotku. Zostało mi mało czasu.

„Kotku”, tak zwracał się do mnie, kiedy byłam mała, bo nie odstępowałam go nawet na krok. Wydaje się, że od tamtego czasu minęły wieki.

– Nie musimy. Jeszcze nie. Nie jestem gotowa.

Rozlega się pukanie w wielkie drewniane drzwi. Po chwili stają otworem. Wchodzi Harold, przybiera przy tym najpoważniejszą minę majordomusa ze swojego repertuaru. Pracował jeszcze u naszych rodziców i towarzyszył im we wszystkich wyprawach. Po ich śmierci troszczył się o nas, jakbyśmy byli jego dziećmi, a my kochamy go jak dziadka, którego nigdy nie mieliśmy.

– Co jest? – Wolałabym, żeby firma ochroniarska przyjechała po figurkę dopiero jutro. Chciałabym, aby chociaż na jedną noc miał ją Malachi. To niemądry przesąd, ale historia naszej rodziny jest silnie związana z Egiptem i mam nadzieję, że faraon przyniesie mojemu bratu szczęście. Oczywiście mogłabym sama zawieźć posążek do Kairu, lecz wówczas moja nieobecność przedłużyłaby się jeszcze bardziej.

– Masz gościa, Taris – oznajmia Harold z typową dla niego rezerwą i karci wzrokiem Selket, której nie wolno wchodzić na nasze łóżka, tyle że żadne z nas nie przejmuje się tym zakazem. – Nowy klient.

Nasza sława się rozniosła. Zwracają się do mnie już nie tylko rządy i muzea, ale coraz częściej także osoby prywatne, które chcą odzyskać skradzione im dzieła sztuki. Najczęściej chodzi o obrazy. Wstaję z posłania, zadowolona, że mogę uciec przed prośbą Malachiego.

– Spławię go. Zjemy razem kolację.

Malachi uśmiecha się z wysiłkiem.

– Dowiedz się przynajmniej, czego szuka.

Mam to w nosie. Nie odstąpię brata ani na krok, póki się nie przekonam, czy nowa terapia, którą znalazłam, mu służy. Wysłałam już wszystkie dane do kliniki Mayo w Stanach i czekam na odpowiedź. Tylko że Malachi nie odpuści i będzie nalegał, byśmy kontynuowali tę rozmowę. Ale ja nie zamierzam ustalać z nim szczegółów jego pogrzebu. Nie jestem na to gotowa. I chyba nigdy nie będę.

Harold z troską przygląda się mojemu bratu. Nie poinformował mnie, jak bardzo pogorszył się jego stan, zapewne dlatego że Malachi mu zabronił. Choroba postępuje rzutami. Do tej pory po każdym wracał do formy. Tak będzie również tym razem. To wojownik. Kiedy się podda, umrze, czy tego chcę, czy nie.

– Powiedz mu, że niepotrzebnie się fatygował – zwracam się do Harolda. – Nie mamy wolnych terminów.

Służący chrząka.

– To nie jest klient, którego można spławić. Powinnaś z nim porozmawiać. – Majstruje przy kołnierzyku, a taka nerwowość jest do niego niepodobna. Jak zawsze wygląda jak spod igły. Patrząc na niego, nie sposób sobie wyobrazić, że dawniej ślizgał się z nami na parkiecie sali balowej. Najwyżej zdejmował marynarkę, zawsze w kamizelce i krawacie, a jednak po wszystkim nie był nawet w połowie tak zdyszany i spocony jak Malachi czy ja. W życiu nie zapomnę, że Malachi jako prawie osiemnastolatek wyczyniał ze mną takie szaleństwa tylko po to, by mnie pocieszyć po utracie rodziców.

– Idź – ponagla mnie spokojnym głosem. – Zdrzemnę się jeszcze chwilę, a potem opowiesz, czego chciał. Harold, zabierzesz Selket do ogrodu? – prosi lokaja. – Odrobina ruchu dobrze jej zrobi.

– Oczywiście – pada odpowiedź.

Harold przytrzymuje drzwi, żeby wypuścić Selket na zewnątrz.

Poddaję się, całuję Malachiego w chłodny policzek. Nieważne, czego chce przybysz, choćby nawet szukał świętego Graala. Zostanę w Pixton Park. Muszę zadbać o to, by Malachi nie stracił chęci życia. Muszę… Ze strachu brakuje mi tchu, ale uśmiecham się dzielnie. Nie mnie należą się współczucie i uwaga.

* * *

– Gdzie on jest? – pytam Harolda, gdy chwilę później przemierzamy szerokie korytarze rezydencji. Selket truchta przy mojej łydce. Wszystko we mnie wyrywa się do Malachiego, ale biorę się w garść.

– Powinnaś włożyć coś odpowiedniejszego – rzuca w odpowiedzi.

– Dlaczego? Przecież potencjalny klient nie zwraca uwagi na moje ciuchy. Poza tym przyjmę to zlecenie po warunkiem, że mogę je zrealizować stąd, z domu. I nie uprzedziłeś mnie, w jak kiepskim stanie jest Malachi.

– Nie chciał tego. – Harold potwierdza moje wcześniejsze przypuszczenia. – Uszanowałem jego życzenie. Zostało już bardzo niewiele rzeczy, o których może decydować. – W tych słowach kryje się niemy wyrzut, który świadomie ignoruję. – Zatem co powiesz na sukienkę?

– Nie ma mowy – odpowiadam i niemal potykam się o własne stopy. – Sukienka, doprawdy! Czy ja w ogóle mam jakąś sukienkę?

Harold z czułością marszczy brwi.

– Jak zawsze zapominasz o swojej pozycji, moja droga. Co roku pozwalam sobie kupić ci kilka kreacji.

– To te cuda w plastikowych pokrowcach? – żartuję i biorę go pod rękę. – Mam w nosie pozycję, wiesz o tym doskonale. Najważniejsze, żeby klienci płacili dobrze i szybko, i zazwyczaj tak się dzieje, jeżeli dostarczam im tego, czego szukają. A to mogłabym zrobić nawet nago. Liczy się skutek.

Harold chrząka i zatrzymuje się gwałtownie. Doszliśmy do galerii przodków. Po prawej stronie korytarza na ścianie wyłożonej ciemnoczerwoną jedwabną tapetą wiszą portrety naszych protoplastów. Przyglądają mi się krytycznie. Po lewej przez rząd okien widać ogród. Słońce wisi już nisko na niebie. O ile w październiku w Egipcie jest ciągle ciepło, o tyle tu nie ma o tym mowy. Nic dziwnego, że Malachi ciągle marznie. Selket powarkuje, co jest dla niej nietypowe. Co prawda wygląda groźnie, ale jest nieszkodliwa jak wiosenny wietrzyk. Gdyby jednak przyszło co do czego, broniłaby Malachiego i mnie nawet za cenę własnego życia. W pewnym sensie jesteśmy szczeniakami, których nigdy nie miała. Kojącym gestem dotykam jej grzbietu i podnoszę głowę, by przekonać się, co wyprowadza ją z równowagi. Jakieś zielone oczy przyglądają mi się ze znudzeniem spod pytająco uniesionych czarnych brwi. Usiłuję uniknąć tego spojrzenia, odruchowo zaciskam dłoń na sierści Selket. Suka piszczy i przywiera do mnie mocniej. Sama nie wiem, czy ze strachu, czy może w obronnym odruchu, rozluźniam dłoń i kojąco gładzę karmelową sierść.

– Panie Armitage, o ile pamiętam, kazałem zaprowadzić pana do salonu. – Harold, będący zazwyczaj uosobieniem spokoju, teraz podnosi głos. Na przeciwległym końcu galerii kuli się przerażony służący. Ja także jestem zdziwiona. Salon, w którym zazwyczaj przyjmujemy gości, znajduje się kilka korytarzy dalej.

– W rzeczy samej – przyznaje mężczyzna niewzruszony, bez cienia skruchy. – Po prostu byłem ciekaw. – Dzieli nas co najmniej dwadzieścia stóp, a jednak czuję, jak przesuwa wzrokiem po mojej koszulce, podartych dżinsach i bosych stopach.

Znam ten głos. Już go słyszałam. Prawdę mówiąc, zaledwie wczoraj wieczorem. Nie muszę pociągać nosem, by go rozpoznać. Zidentyfikuję go nawet w gasnącym świetle dnia. Często mam do czynienia z mężczyznami. Z potężnymi mężczyznami, ale to całkiem inna kategoria. Ten tutaj jest nie tylko potężny, on… Nie ma sensu dalej owijać w bawełnę. Przede mną stoi anioł, który wczoraj mnie uratował. I to nie byle jaki anioł. W galerii moich przodków stoi Azrael Armitage. O ile mi wiadomo, to najwyższy dowódca armii archaniołów, podporządkowany jedynie Aristoi, Pierwszym Atlantydy. To rada zarządzająca nieśmiertelnymi. Większość ludzi nie ma pojęcia o jej istnieniu, co nieśmiertelnym bardzo odpowiada. Niestety w mojej rodzinie od pokoleń szerzy się specyficzna dolegliwość – notoryczna ciekawość. Nie ominęła ani naszych przodków, ani rodziców, ani Malachiego i mnie, i dlatego nie zaliczamy się do niczego nieświadomej większości ludzkości, lecz doskonale zdajemy sobie sprawę, że między niebem a ziemią znajduje się mnóstwo niesamowitych istot. Na przykład demony bram, które nastają na ludzkie życie. Niektórych nieśmiertelnych identyfikuje się od razu, innych nieco dłużej. Fotografie pana Armitage’a zbyt często trafiają do mediów społecznościowych, bym nie wiedziała, kim jest. Gdyby wczoraj nie było tak ciemno, rozpoznałabym go od razu. Pytanie tylko, czego szukał na Chestnut Street w bostońskim Beacon Hill akurat w tym samym momencie, gdy ja tam byłam. Ja i demon. Jeśli wierzyć Instagramowi i plotkarskim portalom, typ preferuje światowej sławy modelki i aktorki i urządza dzikie orgie. Na pewno nie bawi się w Supermana i nie ratuje dziewic w potrzebie. Jakkolwiek by było, ukrywa skrzydła, czego nie oczekiwałam po kimś takim jak on. Pytanie tylko, co robi na naszej ziemi i czemu zachowuje się tu, jakby był we własnym domu.

– Ciekawa kolekcja. – Wpatruje się w pozłacaną skrzyneczkę w przeszklonej witrynie. – Spuścizna Ramzesa II – identyfikuje bezbłędnie. – Szkatułka na biżuterię jego ukochanej małżonki? – I znowu przesuwa po mnie spojrzeniem. Usiłuję zapanować nad drżeniem. Nie sprawia wrażenia, jakby chciał się na mnie rzucić i wyrwać mi duszę z ciała. Przynajmniej jeszcze nie. Muszę się rozluźnić, dopóki nie dowiem się, o co tu chodzi.

– Po co pan pyta, skoro zna odpowiedź? – Chłód gładkiej marmurowej posadzki wędruje w górę moich nóg. Teraz żałuję, że nie posłuchałam rady Harolda i nie założyłam czegoś innego. Oczywiście nie sukienki. Ale z takim przeciwnikiem lepiej mierzyć się w pełnej zbroi.

– To cacko było w szkatułce? – Podchodzi do kolejnej witryny.

Przechowujemy tu ulubione znaleziska Malachiego. To ostatnie pamiątki po wykopaliskach, które nasza rodzina finansowała w Egipcie na początku dwudziestego wieku. Większość zwrócono, a te trafią do Kairu dzień po śmierci Malachiego. Tak zdecydował. Na razie prosi Harolda, by przywoził go tutaj na wózku inwalidzkim. W lepsze dni wpatruje się w nie godzinami i cieszy ich bliskością.

– Tak – przyznaję, bo nie ma sensu zatajać przed nieśmiertelnym czegoś, o czym wie od dawna. – Czego pan ode mnie oczekuje, panie Armitage? Zakładam, że przyjechał pan nie po to, by podziwiać nasze skarby.

Odwraca się ponownie, wsuwa dłonie w kieszenie czarnych spodni. Poniżej przenikliwych oczu dostrzegam wąski nos i dumnie uniesiony podbródek. Nie ma na sobie marynarki. Widzę szerokie, silne ramiona. Biała koszula opina wyraźnie zarysowaną klatkę piersiową i wąską talię. W przeciwieństwie do mnie, zadał sobie żałośnie dużo trudu, jeżeli chodzi o dobór stroju. Zakasał rękawy koszuli. Tym samym każdy może zobaczyć tatuaże wijące się na jego przedramionach. Długie pasy różnej szerokości nikną pod materiałem. Domyślam się, że pokrywają całe jego muskularne ciało. Między nimi dostrzegam kropki i pętle, i dałabym sobie rękę uciąć, że każda z nich ma znaczenie. Skoro pozwala, bym je zobaczyła, mogłabym je odcyfrować. Nie na darmo władam wieloma martwymi językami. Te tatuaże zapewne opowiadają historię. Jego historię.

– Chciałbym skorzystać z pani usług. – Jego melodyjny głos muska moją skórę, chociaż cały czas znajduje się dość daleko ode mnie.

– Nie stać pana na moje usługi – odpowiadam i w duchu przeklinam Harolda, że go nie spławił. Nie pracuję z nieśmiertelnymi.

Jego śmiech przyprawia mnie o gęsią skórkę. Podchodzi do mnie. Biorę się w garść, zanim spojrzę mu prosto w twarz. Ku mojemu szczeremu żalowi nikt nie jest odporny na piękno anioła. Długie do ramion białe włosy otaczają twarz o regularnych rysach i śniadej cerze. Z jednej strony spływają luźno, z drugiej splótł je w warkocz. Przewyższa mnie o ponad głowę. Jego chłodne oczy, zielone jak mech, przenikają mnie na wylot.

– Wygląda pani na znacznie młodszą, niż jest w rzeczywistości.

Arogancki dupek. Co, wczoraj tego nie zauważył? Przełykam komentarz, bo nie chcę, żeby Harold dowiedział się o spotkaniu z demonem. Przeżyłam, i tylko to się liczy. Niestety zawdzięczam to aniołowi, a nie lubię mieć długów.

– Pan także – odpowiadam zwięźle i cieszę się, gdy Selket szturcha go, żeby się cofnął.

– Nic jej nie zrobię, śliczna. – Kojącym gestem dotyka jej łba. W odpowiedzi ona pociera głową o jego udo, na co Armitage uśmiecha się, jakby doskonale wiedział, że nie oprze mu się żadna istota płci żeńskiej.

Później będę musiała z nią poważnie porozmawiać. Nie rzucamy się facetowi na szyję, ot tak po prostu. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby polizała jego dłoń. Z drugiej strony nie mogę mieć jej za złe entuzjastycznego powitania. Prawdopodobnie jest równie smakowity, jak przystojny i pachnący. Szacuję, że ma najwyżej trzy, może cztery lata więcej ode mnie. Czyli jakieś dwadzieścia siedem albo osiem. Tyle samo, ile Malachi, a jednak różnią się jak dzień i noc. Ten tutaj emanuje życiem. Oczywiście jego wiek to tylko pozory. Nieśmiertelni zatrzymali się na etapie, na jakim byli, gdy Atlantyda zatonęła, a oni dotarli na stały ląd. Przez sekundę zastanawiam się, jak to jest – nie starzeć się od prawie dwunastu tysięcy lat. Ja mam dopiero dwadzieścia cztery, a już zdarza mi się, że nie mogę się doczekać starości. Czy ciężar odpowiedzialności wraz z wiekiem staje się lżejszy, czy bardziej przygniata? Dla mnie tylko jedno jest pewne – gdy któregoś dnia zasiądę przy kominku w salonie w Pixton Park i będę opowiadała wnukom, że tymi korytarzami przechadzał się prawdziwy anioł, Malachiego nie będzie u mojego boku. Ta bolesna myśl ściąga mnie na ziemię. Otrząsam się z odrętwienia.

– Odprowadzę pana do wyjścia. Obecnie nie przyjmuję nowych zleceń. Niepotrzebnie się pan fatygował.

Chwyta mnie za rękę, gdy go mijam. Mam na sobie tylko koszulkę i ciepło jego dłoni parzy mi skórę, gdy pochyla się nade mną.

– Żadna fatyga. Liczyłem jednak na rozmowę w cztery oczy. Mam dla pani propozycję nie do odrzucenia.

– Rozczaruję pana. Odrzucę każdą propozycję. – Trzymam się z daleka od bogów, aniołów, dżinów i wszystkich nieśmiertelnych, którzy od klęski Atlantydy żyją wśród nas, ludzi. Wystarczy, że wiem o ich istnieniu.

– Nie tę. – Zaszczyca mnie uśmiechem. Nie jest delikatny ani szarmancki. Właściwie to nawet nie jest uśmiech. I nagle ze strachu uginają się pode mną kolana.

Nietrudno zidentyfikować nieśmiertelnego. Większość ludzi widzi jednak tylko to, co chce, i umykają im ważne szczegóły. Najczęściej postępują tak ze strachu, wygody lub ignorancji. Ten anioł właściwie nawet nie stara się ukryć swojej natury. Jego postać otacza lśniąca aura, w jego oczach płonie ogień. Zawsze miałam nadzieję, że moje drogi nigdy nie skrzyżują się ze ścieżkami nieśmiertelnych, co jednak nie oznacza, że nie interesowałam się ich istnieniem. Bo największym grzechem ludzkości jest zamykanie oczu na otaczającą rzeczywistość. Rodzice uczyli nas sami. Po ich śmierci naszą edukacją w Pixton Park zajmowali się liczni korepetytorzy. Można powiedzieć, że jestem chodzącą encyklopedią. Dlatego wiem doskonale, kim jest Azrael Armitage. To anioł śmierci. Oddziela duszę od ciała. Wykreśla imiona z Księgi Żywych i tym samym przynosi ostateczną śmierć, chociaż w tym celu nie musi nawet nikogo dotknąć. Idę o zakład, że odwala swoją robotę bez mrugnięcia okiem. Robi mi się zimno, gdy dociera do mnie, dlaczego tu jest. Z przerażeniem patrzę mu w oczy. Uśmiecha się zadowolony. Nie sposób nie zrozumieć tego grymasu. Jest równie ostry, jak lodowaty.

– Chyba dojdziemy do porozumienia – oznajmia tym miękkim głosem.

– Haroldzie – zwracam się do majordomusa, który z kamienną twarzą stoi kilka metrów za mną. – Proszę, każ podać w salonie herbatę i kanapki. Mam coś ważnego do omówienia z panem Armitage’em. – Nigdy na to nie pozwolę. Nieśmiertelni nie umierają sami z siebie, ale można ich zabić, może ich dopaść choroba. Jeżeli nie wydarzy się ani jedno, ani drugie, dopiero wtedy żyją wiecznie. Co prawda nie jestem wojowniczką, ale umiem posługiwać się nożem, który jak zawsze tkwi za moim paskiem. Jeżeli będzie trzeba, wbiję go w jego czarne serce, zanim zdąży zbliżyć się do Malachiego. Może nawet wystarczy nóż do papieru z mojego gabinetu.

Harold wzdycha z ulgą. Już wcześniej zrozumiał, po co zjawił się anioł. Teraz chwyta Selket za kark i nie pozwala jej pójść za nami, co suce najwyraźniej nie przypada do gustu. Tyle że nie wie już, czy chce mnie chronić, czy paść aniołowi do stóp.

– Proszę za mną – zwracam się do niego.

Azrael idzie za mną szerokim korytarzem.

– Piękna posiadłość – oznajmia po dłuższej chwili.

– Tak – odpowiadam zwięźle. Nie mam ochoty na rozmowę o niczym. Pixton Park od wielu pokoleń należy do rodziny mojego ojca. Nasi przodkowie byli spokrewnieni z piątym hrabią Carnarvon. Obecny hrabia, wuj George, przejął dziedzictwo po śmierci naszych rodziców i pozwolił nam tu zostać, chociaż jego żona, ciotka Fiona, najchętniej widziałaby nas w zamku Highclere, rodowej siedzibie Carnarvonów. Tam mogłaby się o nas troszczyć. Jednak ja i Malachi woleliśmy mieszkać w domu, w którym byliśmy szczęśliwi z rodzicami. Chcieliśmy zostać razem, poza tym obawiałam się prywatnej szkoły, do której zazwyczaj uczęszczały dziewczęta z naszej rodziny. Hrabia zarządzał naszym majątkiem, dopóki Malachi nie osiągnął pełnoletności. Jako dwudziestolatek wyjechał do Londynu na studia, ja tymczasem mieszkałam dalej w Pixton Park, z Haroldem, służbą i korepetytorami. Brat w niemal każdy weekend wracał do domu. Byliśmy nierozłączni. Od zawsze planowaliśmy wspólny powrót do Egiptu, a potem Malachi zachorował.

Historia naszej rodziny jest ściśle związana z krajem nad Nilem. Piąty hrabia Carnarvon nabył w 1914 roku licencję na wykopaliska w Dolinie Królów. Finansował prace Howarda Cartera, aż ten w listopadzie 1922 roku odkrył grób Tutanchamona, a tym samym ściągnął na nas klątwę faraona. Przy tym chcę podkreślić, że nie chodzi o bzdury, jakoby wielu członków tamtej wyprawy zmarło w podejrzanych okolicznościach, lecz o klątwę namiętności. Od tego czasu nie możemy się wyzwolić spod uroku Egiptu, co oznacza, że jakiś członek naszej rodziny prawie na pewno akurat teraz znajduje się w kraju nad Nilem. Tamten świat rzucił na nas czar. Właśnie dlatego rodzice dali mi na imię Nefertari, na cześć ukochanej żony faraona Ramzesa II.

– Przynosi pani zaszczyt imieniu wielkiej królowej. – Głos Azraela wyrywa mnie z zadumy.

Marszczę brwi. Czy on myśli, że komplementy złagodzą szantaż, który planuje?

– Czyżby czytał pan w myślach?

– Niestety nie – odpowiada lekko. – Ten dar posiadają tylko bogowie. Gdyby spotkała pani Horusa, radzę uważać. Bywa bardzo niedyskretny.

– Dzięki za ostrzeżenie – odpowiadam złośliwie. – Ale to chyba mało prawdopodobne, żeby zawędrował do zimnej Anglii.

– Niestety, gości w moim londyńskim domu częściej, niżbym sobie życzył. Gustuje w Angielkach.

Przewracam oczami.

– Takie informacje doprawdy mógłby pan zachować dla siebie. Proszę mi tylko powiedzieć, czego pan chce, a potem się rozstaniemy.

– Skąd ten gniew, Nefertari? – Zatrzymaliśmy się przed drzwiami do salonu. Otwiera je przede mną, chociaż właśnie zmierza do nas służący. – Chciałem tylko pogawędzić. Wydaje się pani spięta. Czyżby miała pani za sobą trudny lot? Powinna pani zacząć wybierać business class. Jest o wiele wygodniejsza.

Ależ zarozumiały typ.

– Taris – rzucam, by nie pouczyć go, że dla środowiska byłoby o wiele lepiej, gdyby korzystał z własnych skrzydeł, zamiast niczym krezus rozbijać się samolotami. Zapewne uwodzi wszystkie stewardesy i już dawno dołączył do Mile High Club. Odpycham sprośne obrazy, które podsuwa mi wyobraźnia. – Większość nazywa mnie Taris. – Nefertari brzmi bardzo wyniośle, nawet jeżeli dzisiaj mało kto wie, kim była moja imienniczka.

– Na szczęście nie należę do większości. – Śmiech, który towarzyszy tym słowom, niemal, ale tylko niemal, przyprawia mnie o gęsią skórkę. Jestem odporna na takich facetów jak on. Zazwyczaj piękna fasada skrywa pustkę. Pewnie niektórzy uznają to za uprzedzenia, ale z moich doświadczeń wynika, że tak się zwykle dzieje. Idealnie piękni mężczyźni rzadko zadają sobie trud, by doskonalić także ducha. I tak zawsze dostają to, czego chcą. Zresztą nie przypominam sobie ani jednego artykułu o tym aniele, w którym rozwodzono by się nad jego dojrzałym intelektem.

Wchodzimy do pomieszczenia, a chwilę później dwie pokojówki serwują herbatę i kanapki. Nie zamierzam obsługiwać intruza, więc nalewam tylko sobie. Wygodnie rozsiadam się na kanapie, obejmuję filiżankę dłońmi. Zimno mi ze strachu, ale nie chcę tego okazać. Na arabskich bazarach targuję się do upadłego, ale to będą najważniejsze negocjacje mojego życia. Bez względu na to, czego zażąda za duszę Malachiego, dostanie to.

Azrael nie daje po sobie poznać, czy drażni go mój brak uprzejmości. Sam nalewa sobie herbatę, dodaje odrobinę mleka, nakłada na talerz kanapeczkę z ogórkiem, wbija w nią zęby, żuje z rozkoszą.

– Twoje srebrne oczy są bardzo nietypowe – mówi, przechodząc nagle na ty. Kończy kanapkę. – Właściwie znałem tylko jedną osobę, która miała takie same oczy, a ty jesteś do niej zadziwiająco podobna, chociaż ona przywiązywała nieco więcej wagi do stroju.

– O ile się nie mylę, miała niewiele do powiedzenia w kwestii tego, co na siebie wkładała. Wszak musiała podobać się Ramzesowi. Myślisz, że nadal byłaby jego ukochaną małżonką, gdyby włożyła coś, co nie przypadło mu do gustu?

– Zapewne – przyznaje. – Ramzes II bywał bardzo uparty w kwestii swoich życzeń.

– Nie gadaj bzdur! – atakuję go. – Podobieństwo wynika wyłącznie stąd, że jeden z moich wielce szanownych przodków nie zdołał utrzymać swojego narządu w spodniach i za wszelką cenę musiał zrobić dziecko Egipcjance. Ale idę o zakład, że o tym wiesz od dawna.

Azrael uśmiecha się, słysząc niezbyt przyjemną historię mojego pochodzenia.

– Przynajmniej uznał dziecko. No i popatrz na siebie. Nawet dzisiaj mogłabyś zamieszkać w wiosce Beduinów.

Zagryzam wargi. Ta rozmowa do niczego nie prowadzi, choć Azrael ma rację. Geny egipskich przodków odezwały się we mnie z wyjątkową siłą. Mam co prawda bardzo jasną karnację, ale w spadku otrzymałam także długie, gładkie i przede wszystkim kruczoczarne włosy oraz srebrne kocie oczy Nefertari. Jest o nich mowa w niejednym dokumencie. Nawet Ramzes II, jej małżonek, osobiście napisał o nich wiersz dla ukochanej małżonki.

– Czego chcesz? – Przechodzę do rzeczy. Nie musi prawić mi komplementów.

Upija łyk herbaty i odstawia filiżankę.

– Czas twojego brata dobiegł końca, ale o tym zapewne wiesz.

– To tylko chwilowe pogorszenie. Za kilka dni znowu dojdzie do siebie – zbywam go nonszalancko. Nie okażę bólu, który przy jego słowach ścisnął mnie za serce i żołądek. Za żadne skarby.

– Ostatnie podrygi, tak bym to nazwał. Jego dusza jest gotowa odejść, ale jego duch nie chce zostawić cię samej.

– A jego duch jest silniejszy niż ciało i dusza – zapewniam rozpaczliwie. – Malachi walczy. Nie dostaniesz jego duszy.

– To nie jest moja decyzja.

– Ozyrys cię przysłał? Nie za wiele zachodu jak na jednego człowieka? – Każde słowo pali mnie w gardle. Ozyrys włada światem umarłych, a także zasiada w radzie Aristoi. Stał na czele dziewięciu egipskich bogów, zanim jego rodzony brat Set nie pociął go na kawałki. Egipska Dziewiątka to bóstwa, założyciele starożytnego Egiptu.

Azrael spokojnie sięga po filiżankę i pije kolejny łyk.

– Owszem – przyznaje po chwili wahania.

– Dlaczego po prostu nie zabierzesz jego duszy? – Palce dygoczą mi tak bardzo, że muszę odstawić filiżankę, aby nie rozlać herbaty. Chciałabym nim potrząsnąć i kazać mu odejść, ale tylko wbijam paznokcie we wnętrze dłoni, aż do bólu.

Azrael wstaje, podchodzi do okna. Owiewa mnie jego zapach. Taki sam, jak wczorajszego wieczoru. Zapach pustyni po jednym z rzadkich deszczów. Zarazem ożywczy i korzenny. Dziwne, bo o ile mi wiadomo, przez większość czasu mieszka w Londynie.

– Rzeczywiście, właściwie dlaczego jej po prostu nie wezmę? Świetne pytanie. – Odwraca się do mnie, opiera o parapet. Za jego plecami wysokie dęby kołyszą się na jesiennym wietrze. Już wkrótce opadną wszystkie liście. – Jest coś, czego Ozyrys pragnie bardziej niż duszy twojego brata.

Cała się spinam na te słowa.

– Mianowicie?

– Aristoi szukają czegoś, co zaginęło bardzo dawno temu. Z jakiegoś powodu uważają, że jesteś w stanie to odnaleźć. – W jego spojrzeniu jest tyle sceptycyzmu, że wiem, iż nie podziela ich zdania.

– Jak dawno temu? – Chwytam przynętę jak pies kość. Dla Malachiego dostarczę nieśmiertelnym nawet gwiazdkę z nieba.

Bacznie obserwuję siedzącą naprzeciwko mnie kobietę. Ma dwadzieścia cztery lata, ale w dżinsach i koszulce wygląda, jakby dopiero co skończyła liceum. Jej ciało nie jest przesadnie wychudzone, zgodnie z kanonem mody dla wielu współczesnych kobiet, lecz ładnie ukształtowane. Widzę po niej, że rusza się dużo i chętnie. Ma uprzejmy, chłodny głos, z nutką arogancji, czego można się spodziewać po przedstawicielce jej klasy społecznej. Nie spodziewałem się natomiast, że tak skutecznie będzie się broniła przed demonem bramy. Idę o zakład, że poradziłaby sobie z nim nawet bez pomocy. Zabawne, jak bardzo złości ją moja obecność. Kobiety jej pokroju są pewne siebie i ślepo przekonane o własnej wartości, i nie ma chyba ludzkiego typu, który toleruję mniej. Tyle że do takiego scenariusza nie pasuje jej strój. Wygląda raczej jak córka ogrodnika niż potomkini arystokracji. Sposób, w jaki wczoraj walczyła o życie, wzbudził mój respekt. Nagie stopy kołyszą się niecierpliwie, jakby chciała się zerwać na równe nogi i kopnąć mnie w krocze. Potrząsam głową, odpycham tę pozornie niewinną wizję i przesuwam wzrok na jej twarz. Skórę ma niemal przezroczystą, a oczy naprawdę zwracają uwagę. Kłamałem. Przywodzą mi na myśl nie tylko spojrzenie małżonki Ramzesa.

Przypominają mi także Neith. To jedyne podobieństwo między tymi dwiema kobietami. Neith była delikatna i cierpliwa. Była moją miłością, moją lepszą połówką. Bez niej moje życie jest szare i zimne. Popełniłem błąd, przychodząc tutaj, ale nie mogłem się przeciwstawić rozkazowi Aristoi. To Pierwsi, najpotężniejsi spośród nieśmiertelnych. Ich decyzje stanowią nasze prawo. Kiedyś byłem jednym z nich, a potem usiłowałem ocalić Atlantydę i poniosłem sromotną klęskę. To moja ostatnia próba odzyskania dawnej pozycji. Nawet jeśli zawsze będę dźwigał na sobie ciężar win za katastrofę ojczyzny, może tym sposobem naprawię chociaż część krzywd. Rozkazy Ozyrysa i pierwszego archanioła Izrafila były jednoznaczne. Wezwali mnie do siebie. Jeżeli także tym razem zawiodę, już nigdy nie zasiądę na moim tronie wśród Aristoi. To nie do pomyślenia. Zrobię wszystko, żeby odzyskać należne mi miejsce, a to oznacza także obcowanie z tą nieznośną kobietą.

Spojrzenie Nefertari jest czujne i zadziwiająco pozbawione strachu, zważywszy na to, czym jej zagroziłem. Ile mogę jej powiedzieć? Co już wie? Czytałem jej życiorys. Taka młoda, a już przeżyła więcej niż gros ludzkości podczas trzech żyć. Zapewne jest także dzielna, jeżeli chce znaleźć berło. Wolę sobie nawet nie wyobrażać, co ruszy jej tropem, gdy tylko przyjmie to zlecenie. Przesuwam wzrok na tatuaż na jej ramieniu. Gwiazda Dawida otulona różanymi kolcami. Najwyraźniej wierzy w przymierze bogów i ludzi. Czyli jest jednak troszkę naiwna. I dobrze, jeśli o mnie chodzi, bo może dzięki temu nie będzie kwestionowała mojej opowieści. Żaden śmiertelnik nie może wiedzieć, czego tak naprawdę szukamy. Dostałem wyraźne polecenie, by przekonać ją na wszelkie możliwe sposoby. Żadna kobieta nie zdołała mi się oprzeć. Tym razem nie będzie inaczej.

– Zanim Atlantyda przepadła – zaczynam od półprawdy – zabraliśmy nasze święte insygnium, berło światła, na stały ląd. Ma dla nas ogromne znaczenie. – Waham się chwilę. – Ogromne rytualne znaczenie. To symbol naszej mocy. Niestety, został skradziony.

– I teraz uważacie, że ja znajdę to berło? Jak w ogóle do mnie trafiliście?

Unoszę brew. Nie sprawia wrażenia kobiety, która potrzebuje potwierdzenia swojej wartości. Proszę, jak można się nabrać.

– Najwyraźniej wieść o twoich sukcesach dotarła nawet do Aristoi.

Kiwa głową wyniośle jak księżniczka, która pozwala poddanemu mówić dalej.

Rozbawiony mimowolnie uśmiecham się pod nosem.

Kąciki jej ust także unoszą się odrobinę.

– Czyżby ukradł go człowiek? – zawiesza teatralnie głos. – Doprawdy? Dlatego tu jesteś? Czyżbyście nie byli w stanie zniżyć się do przyziemnego myślenia śmiertelników?

Zaciskam zęby. Z jej głosu bije złośliwa radość. Stawka w tej grze jest dla niej bardzo wysoka, ale zaskakuje mnie swoją swobodą.

– Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że złodziejem jest nieśmiertelny, konkretnie jeden z bogów, choć to rzeczywiście ludzie pomogli je ukryć. – Staram się zapanować nad wzbierającym we mnie gniewem. To moja wina, że muszę prosić ją o pomoc. Nie spodziewałem się, że upadnę tak nisko. Ale to ja zabrałem insygnia z Atlantydy, wszystkie trzy. W tajemnicy przed pozostałymi Aristoi, którzy w moich oczach byli niekompetentni i niezdolni odpowiednio wcześnie powstrzymać Seta, boga chaosu. Z tymi insygniami dokonałby straszliwych rzeczy. – Przewiozłem berło z Atlantydy na stały ląd, ale ledwie tego dokonałem, nasza cudowna ojczyzna przepadła w odmętach oceanu – tłumaczę zwięźle, jakby z tym czynem nie wiązała się najgorsza chwila mojego życia. Odpycham to wspomnienie, jak zawsze od tamtej pory, i odwzajemniam jej spojrzenie. Powinna być przerażona, zaszokowana, wzburzona. – Gdyby berło trafiło w ręce Seta, zniszczyłby ludzkość.

Ale Nefertari tylko przygląda mi się uważnie i w zadumie przygryza dolną wargę, jakbym był interesującą bakterią pod mikroskopem. Strach, który jeszcze niedawno za wszelką cenę starała się ukryć, zniknął, do głosu dochodzi bizneswoman. Wie dokładnie, jak dobić targu, i muszę to uszanować. Lubię stawać w szranki z równym sobie przeciwnikiem, a wśród śmiertelników niełatwo o kogoś takiego. W gruncie rzeczy przychodzi mi do głowy tylko jeden. Król Salomon, cholerny spryciarz.

– Jeżeli znajdę ci to berło, nie zabierzesz duszy Malachiego? – pyta prosto z mostu, gdy otrząsa się z zamyślenia.

Zazwyczaj nie lubię kłamać. Ale czasami to nieuniknione.

– Tak, może ją zachować.

Podrywa się na równe nogi, podchodzi do mnie, wyciąga rękę.

– Przysięgnij – żąda. Zaskakuje mnie tym odrobinę.

Wpatruję się w jej wąskie palce. Rzadko się zdarza, by zwykły człowiek traktował mnie bez szacunku. Najchętniej pokazałbym jej, gdzie jej miejsce, ale dostałem jednoznaczne wytyczne. Nie pojmuję, skąd w Izrafilu i Ozyrysie przekonanie, że ta mała zdoła odnaleźć berło, skoro nam nie udaje się to od trzech tysięcy lat. Jednak decyzję Aristoi są wiążące. Jej dłoń niemal niknie w mojej. Ma silny uścisk i przyjemnie ciepłą skórę.

– Przysięgam – mówię cicho i mam nadzieję, że się tym zadowoli. – Ale pamiętaj, czego żądasz. Jego ciało jest bardzo słabe.

Mruga, przez chwilę wpatruje się w nasze splecione dłonie, a potem cofa rękę.

– On wyzdrowieje – zapewnia z głębokim przekonaniem. – Powiedz mi wszystko, co powinnam wiedzieć o tym berle. Posiada magiczną moc? Dlaczego szukacie go dopiero teraz, skoro zaginęło tak dawno temu? Jeżeli wierzyć Platonowi, Atlantyda zatonęła w dziewięć tysięcy sześćsetnym roku przed naszą erą. Czyli prawie dwanaście tysięcy lat temu, a nie wczoraj. – Odwraca się na pięcie i rusza w kierunku drzwi.

W ślad za nią wychodzę na korytarz, gdzie majordomus czeka, niczym wierny rycerz. Nefertari wchodzi do pokoju po drugiej stronie holu. Bez trudu rozpoznaję, że to jej gabinet. Siada za ogromnym biurkiem, wskazuje mi miejsce naprzeciwko, jak zwykłemu petentowi. Doprawdy jest zabawna. Błądzę wzrokiem po regałach, stosach papierów, pergaminów i zwojów, poniewierających się po całym gabinecie. Na jej biurku posążek Echnatona służy jako przycisk do papieru. Faraon przewróciłby się w grobie, gdyby o tym wiedział. I gdyby miał grób. Jak większość mężczyzn z jego warstwy społecznej był bardzo pewny siebie i zadarł nawet z nieśmiertelnymi. Jako pierwszy z długiej linii faraonów miał złudne wrażenie, że mogą zagrać bogom na nosie. Kiepsko na tym wyszli. My nadal tu jesteśmy, oni dawno przeszli do historii.

Zapach cygar i brandy bije z ciężkich zasłon, grubego dywanu, wiekowych regałów. To pomieszczenie urządzili mężczyźni dla mężczyzn, a jednak Nefertari idealnie tu pasuje.

Otwiera notes, chwyta długopis i kieruje na mnie spojrzenie swoich srebrnych oczu.

– No dobrze – zaczyna. – Przewiozłeś berło z Atlantydy na stały ląd. Mniej więcej dwanaście tysięcy lat temu. Kiedy je skradziono? Wtedy czy później? – Zapisuje coś.

Pochylam się. Dopiero po chwili dociera do mnie, co ona robi. Błyskawicznie kreśli ukośne, pionowe znaki. Żarty sobie stroi?

– To pismo klinowe?

– Tak – potwierdza machinalnie. – W dzisiejszych czasach stosunkowo łatwo da się odczytać hieroglify, dlatego wolę pismo klinowe z czasów Babilonu. Tym sposobem pisze się szybciej. Trochę je zmodyfikowałam. No więc gdzie po raz ostatni widziano berło?

Najwyraźniej cierpliwość nie należy do jej mocnych stron. Jest jeszcze dziwniejsza, niż mi się do tej pory wydawało. Kobieta w jej wieku powinna chodzić na imprezy, upijać się, uwodzić mężczyzn. Na pewno nie powinna wiecznie wyruszać na poszukiwania skarbów, notować pismem klinowym i zaszywać się w wiejskiej posiadłości z chorym bratem. Nie, z nią naprawdę jest coś nie tak.

– Ostatnie wieści o berle pochodzą z czasów króla Salomona. Pokazał je królowej Saby podczas jej wizyty w Jerozolimie – mówię powoli i ani na sekundę nie spuszczam z niej wzroku. Wtedy liczyłem, że zdołam mu je odebrać. Niestety drań okazał się sprytniejszy, niż się spodziewałem. Jeden jedyny raz nie doceniłem człowieka i przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie popełnię tego błędu.

Nefertari nawet nie mrugnie.

– Możliwe, że Salomon podarował berło królowej? Podobno zrobiła na nim wielkie wrażenie.

– A on na niej. Pokochała jego mądrość i doświadczenie. – Mój głos ocieka drwiną. Salomon chciał zaciągnąć królową do łóżka. To takie proste.

– Rozumiem. Rzadko spotyka się mężczyznę, który dysponuje tymi cechami. Zapewne dawniej było tak samo.

– Jak widzę, nie owijasz w bawełnę – odcinam się. – Wydaje się, że na temat mojej płci masz nie najlepsze zdanie.

Unosi brew, co zapewne oznacza potwierdzenie.

– O ile sobie przypominam teksty źródłowe, to były jego jedyne zalety. Czy w jego haremie nie mieszkało ponad tysiąc kobiet? Najwyraźniej ktoś wiecznie musiał się upewniać w pewnej kwestii.

Kopnęłaby go w jaja, to pewne.

– Cóż…

Przygląda mi się podejrzliwie.

– Poznałeś go, prawda? No, powiedz.

– Oczywiście – przyznaję. – Już jego ojca Dawida podejrzewaliśmy o posiadanie berła. Niestety nie udało nam się go przekonać, by je oddał. A uwierz mi, próbowaliśmy. Po prostu wszystkiego się wyparł.

– Wy, czyli bogowie i anioły, istoty nieśmiertelne. Dlaczego nie odebraliście berła siłą?

Zaciskam zęby.

– Próbowaliśmy.

Śmieje się rozbawiona.

– I dlatego posłaliście Dawidowi Goliata? – Krzyżuje ręce na piersi, jakbyśmy znajdowali się w sali sądowej, a ona występowała w roli adwokata. – Bo Goliat to demon, prawda?

Zadziwiające, jak szybko potrafi dodać dwa do dwóch. To kujonka z wyraźnymi brakami w kwestiach społecznych, w innym wypadku dygotałaby ze strachu, ale muszę przyznać, że jest bardzo mądra. Podczas swoich wypraw nie raz znalazła się niebezpieczeństwie. Porywano ją, bywała ranna, ale wygląda na to, że jak kotka – posiada więcej niż jedno życie. Za każdym razem udało jej się wrócić, i to z poszukiwanym skarbem.

– Trzeba było spróbować, ale Dawid nas przechytrzył.

– Kamieniem i procą. Żałosne, jeżeli mam być szczera.

Opieram dłonie o stół i pochylam się nieco.

– Wysłanie Goliata nie było moim pomysłem, jeżeli o to ci chodzi. – Właściwie dlaczego w ogóle się przed nią tłumaczę?

– Nieważne. Załatwię ci to. – Kojąco gładzi mnie po ramieniu, jakbym był dzieckiem. Jej dotyk przyprawia mnie o dreszcze. Parskam oburzony, chociaż tak naprawdę jestem raczej zmieszany. To, co w przypadku innego człowieka wywołałoby panikę i strach, u niej wywołuje tylko znudzony uśmiech. Ma przewagę i wyraźnie się nią rozkoszuje. Jestem na tyle wielkoduszny, że pozwalam jej na tę chwilę triumfu. Wystarczająco szybko sprowadzę ją na ziemię.

Nie patrzy na mnie, znowu coś zapisuje.

– W Koranie jest pewna opowieść o Salomonie. – Znowu przesuwa na mnie srebrne spojrzenie. – Mowa tam o jego nadprzyrodzonych zdolnościach. Podobno potrafił rozmawiać ze zwierzętami i z dżinami.

– Z dżinami każdy może porozmawiać – mruczę zdenerwowany, bo za szybko znalazła się zbyt blisko prawdy. – Są niemal równie gadatliwe jak ty.

Uśmiecha się, w ogóle nie poczuła się dotknięta.

– Ale Salomon kazał dżinowi sprowadzić do Jerozolimy tron królowej Saby, a nie każdy dżin wypełni rozkaz śmiertelnika, czy może tutaj też się mylę?

– Nie. Człowiek, który spróbowałby czegoś takiego, marnie by skończył. Dżiny są nie tylko gadatliwe, lecz także wybuchowe. Salomon zlecił im wszelkie ciężkie roboty w Jerozolimie. Wzniosły dla niego wiele świątyń. – Musi przecież dostać jakieś informacje. Akurat tych mogę spokojnie udzielić.

Mruży oczy.

– Tyle tylko, że podobno panował nad dżinem za sprawą pierścienia, który dostał od anioła, a nie za sprawą berła.

Zastygam w bezruchu i mam nadzieję, że tego nie zauważyła. Z każdą minutą staje się bardziej niesamowita. Skąd ona to wszystko wie? Z głowy? Można by podejrzewać, że przygotowała się na moją wizytę.

– To nie był pierścień – odpowiadam powoli. Jeżeli chce mnie oszukać, będzie pierwszą w tym domu, której duszę zabiorę.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Nie bardzo mam kiedy, bo ty ciągle gadasz.

Wykrzywia twarz w grymasie.

– Sorry, masz rację. No więc, czy berło ma magiczną moc? Czy kiedy je znajdę, muszę o czymś wiedzieć?

Głęboko nabieram tchu.

– Tak, radzę ci zachować ostrożność, ale ja lub ktoś z moich zaufanych zawsze będzie przy tobie. Nie dotkniesz berła.

– Zazwyczaj pracuję sama.

– Nie tym razem – rzucam ostrzej, niż zamierzałem. Chciałaby.

– Dobrze, dobrze – ustępuje, co oczywiście natychmiast budzi moją nieufność. – Dwudziestego trzeciego lipca pięćset osiemdziesiątego siódmego roku przed naszą erą. Jeruzalem upadło. Świątynie splądrowano, podpalono budynki, większość klasy wyższej trafiła w niewolę. – Tym samym padło królestwo Judy.

W duchu biję jej brawo.

– Dokładnie tak to wyglądało. – To była jatka.

Na szczęście nie dopytuje o szczegóły, tylko mruży oczy.

– Czy w tamtym okresie berło stanowiło część świątynnego skarbu? Tę chwilę od śmierci Salomona dzieli przecież zaledwie czterysta lat.

– Nie znalazłem go – przyznaję i odczuwam frustrację na tę myśl. Chociaż upłynęło już tyle stuleci, do dzisiaj nie pogodziłem się ze świadomością, że utraciliśmy Atlantydę. Dwanaście tysięcy lat to szmat czasu. Można by pomyśleć, że zdążyłem zaakceptować stratę. Ale to nieprawda. Pamiętam każdy szczegół mojego ówczesnego życia i ciągle chcę je odzyskać. Może teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Nabuchodonozor zabrał jeńców do Babilonu. – Nefertari myśli na głos. – Niemożliwe, żeby nie wspomniano o łupach. Mógłbyś naszkicować to berło? Muszę wiedzieć, jak wygląda, żebym ci nie przyniosła złego towaru.

Sądząc z jej tonu, nawet przez sekundę nie wątpi w to, że zdoła je odnaleźć. Lecz pycha, jak wiadomo, kroczy przed upadkiem. Stopniowo dociera do mnie, dlaczego Ozyrys i Izrafil uparli się, aby skontaktować się akurat z Nefertari de Vesci. Wśród poszukiwaczy skarbów cieszy się niemal legendarną renomą. Ale nawet ona nie dokona cudu. Właściwie jak to się stało, że w ogóle zwrócili na nią uwagę? Przecież Ozyrys ciągle tkwi w Krainie Umarłych. A zatem to na pewno Izrafil. Pierwszy pośród archaniołów spędza znaczną część roku w Egipcie. Zapewne coś o niej usłyszał. Ale ta sprawa ją przerasta, co udowodniła już wczoraj. Nie zauważyła demona, chociaż od dawna deptał jej po piętach. Z drugiej strony, zazwyczaj ma do czynienia tylko ze złodziejami i oszustami. Aristoi powinni to jeszcze przemyśleć. Niestety, mamy niewiele opcji. Po śmierci Salomona nie pojawiła się ani jedna wzmianka o berle.

Podsuwa mi kartkę i ołówek.

– Naszkicuj berło tak dokładnie, jak to możliwe, jeżeli mogę prosić.

Jest bezczelna, głośna, za dużo mówi, za bardzo wierzy w swoje umiejętności. A przecież jest tylko człowiekiem. Śmiertelnym, kruchym. Jeżeli mam z nią pracować, muszę nauczyć ją szacunku. Zapewne maskuje strach, wmawiam sobie. Sięgam po przybory i szkicuję. Nefertari wstaje, podchodzi do regałów z książkami. Obcisłe dżinsy opinają jej szczupłe nogi i pośladki jak druga skóra. Zwinnie niczym małpka wskakuje na drabinkę i zdejmuje książkę z półki. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Jeszcze nigdy nie poznałem kobiety takiej jak ona, co prawdopodobnie wynika z tego, że mój typ wygląda zupełnie inaczej. Mimo to ciągle gapię się na jej plecy. To wszystko pachnie awanturą. Ogromną awanturą. O ile to możliwe, będę schodził jej z drogi. Przecież ona naprawdę podczas wypraw jest sama. Nie pojmuję, dlaczego pozwalają na to mężczyźni z jej rodziny. Powinienem poważnie porozmawiać z jej bratem. Gdyby była moją siostrą, nie pozwoliłbym jej samej wychylić nosa za drzwi. Horus albo Dante byliby jej nianiami i telefonicznie informowali mnie o wszystkim.

– Miałeś rysować, a nie gapić się na mój tyłek, aniele – karci mnie. Zaciskam zęby i opuszczam wzrok na papier.

Berło było wyjątkowe, przepiękne. Doskonale pamiętam jego każdy, nawet najmniejszy szczegół.

– Co właściwie wydarzyło się wtedy na Atlantydzie? Czytałam Kritias Platona, pamiętam, co pisał o wyspie, ale dialog urywa się w kluczowym momencie. Ostatnia wzmianka to informacja, że Zeus zgromadził bóstwa wokół siebie, ale co było dalej? I nie ma tam ani słowa o berle.

– To nie Zeus usiłował przemówić bogom do rozumu. Wersja Platona to bzdura. Zeusa za bardzo pochłaniały rozliczne kochanki. – To był jeden z problemów. Aristoi nie traktowali poważnie zagrożenia, jakie stanowił Set. – Zresztą akurat wtedy szlajał się z tym dupkiem Prometeuszem, a Odyn z Lokim, który wodził go za nos. Tyle że ci dwaj razem nie byli nawet w połowie tak niebezpieczni jak Set.

– Opowiesz mi swoją wersję? – Sadowi się wygodnie na drabince i patrzy na mnie z wyczekiwaniem.

Powinna poznać prawdziwą wersję tej historii, żeby mogła wypełnić swoją część zadania. Siadam wygodniej.

– Nieśmiertelni powstali z nicości – zaczynam. – A nicość powstała najpierw z oślepiająco białego światła, potem z bezdymnego ognia, a na końcu z popiołu. Ze światła zrodziły się anioły, z ognia dżiny, z popiołu bogowie. Jednocześnie pojawiło się także berło światła.

Nie wspominam, że dżiny dostały pierścień, a bogowie koronę. Na razie chodzi tylko o berło. Takie mam wytyczne.

– Wszyscy zamieszkaliśmy na Atlantydzie – opowiadam. – Aż do dnia, gdy Set rozpętał wielką wojnę. Gardził pozostałymi bogami, bo płodzili dzieci ze śmiertelnymi kobietami i tym sposobem rozcieńczali boską krew. Chciał przejąć władzę nad Atlantydą, ale w tym celu potrzebował berła. Chciał użyć jego mocy, skoncentrowanej magii, żeby zniszczyć ludzkość, a innych nieśmiertelnych przepędzić z wyspy. Według niego należała się bogom. – Dosłownie spija słowa z moich ust, chłonie każdą informację jak gąbka. Idę o zakład, że nie zapomni ani jednej sylaby. – Set zebrał spore grono zwolenników i rzucił wyzwanie Aristoi. Najwyżsi bogowie, archanioły i królowa dżinów postanowili, że będziemy z nim walczyć i zniszczymy jego armię. – Znowu przerywam, bo zbliżam się do najtrudniejszej części. Akurat w tym wypadku nie mogę powiedzieć całej prawdy. Nie może wiedzieć o arce. Żaden człowiek nie może się dowiedzieć, że tak naprawdę istnieją trzy insygnia. Ludzkość nie może zapragnąć ich mocy. – W tej wojnie stałem na czele armii aniołów.

– Set naprawdę był w stanie pokonać was wszystkich?

Wydawało się, że moje rewelacje nie budzą w niej lęku czy strachu. Co z nią nie tak? Ale nie było jej tam, nie miała pojęcia, jak straszne były tamte dni. Czuję, jak znowu ogarnia mnie dobrze znana mi wściekłość. Zniżam głos, nie myślę o dziewczynie i opowiadam dalej.

– Na stałym lądzie toczyła się bezpardonowa walka. My, nieśmiertelni, walczyliśmy ramię w ramię z ludźmi przeciwko Setowi i jego demonom. Dołączyły do niego, bo uwolnił je ze świata umarłych.

Urywam na chwilę. To nie była walka, lecz rzeź, a Set i jego potwory biły nas w tym na głowę.

– Nie mieliśmy szans. Zrobiłem to, co uważałem za najrozsądniejsze, zanim nas ostatecznie pokonał. Do tego zadania wybrałem siedmiu najbliższych przyjaciół. Każdemu z nich powierzyłbym własne życie. Zostawiliśmy pole bitwy za sobą i zawróciliśmy na Atlantydę, do świątyni. Towarzyszyli mi Horus, bóg światła, Dante, książę dżinów, Enola, moja najlepsza przyjaciółka i peri1, Schesmu, bóg winorośli, Zafiel, anioł deszczu, Taran, także dżin i zarazem młodszy brat Dantego, a także moja ukochana Neith.

Nefertari unosi brwi. Ponieważ milczę, dopytuje:

– Neith była boginią wojny, prawda? I śmierci.

Potwierdzam ruchem głowy, bo od tysięcy lat staram się o niej nie rozmawiać. Wspomnienia są zbyt bolesne.

– Przemknęliśmy się obok kapłanów i kapłanek, którzy w świątyni modlili się o wynik bitwy, i wykradliśmy berło. Nikt nie miał prawa wiedzieć o naszym planie, a jednak gdy wychodziliśmy ze środka, czekał na nas batalion najgorszych demonów Seta.

– Ktoś zdradził – stwierdza chłodno fakt, który do mnie dotarł dopiero wiele setek lat później.

Potakuję.

– Chroniliśmy berło, ale byliśmy już zmęczeni bitwą. Jako pierwszy poległ Schesmu, potem Taran, na końcu Zafiel. Horus został ranny, ale nie chciałem się poddać. Walczyłem i mordowałem, dopóki za moimi plecami nie rozległ się krzyk. Jeden z demonów klęczał nad Neith, wbijał szpony w jej pierś. Krew była wszędzie. Zanim przybyłem z pomocą, Dante uciął napastnikowi głowę. Zabiliśmy wszystkich, chociaż trzykrotnie przewyższali nas liczebnie.

– Przeżyła? – pyta cicho Nefertari. Wstaje z drabiny, wraca do biurka.

Przełykam ślinę. Nie odpowiadam na jej pytanie.