Ben-Hur - Lewis Wallace - ebook

Ben-Hur ebook

Lewis Wallace

1,0

Opis

Ben-Hur” to słynna powieść historyczna autorstwa amerykańskiego pisarza, Lewisa Wallace’a.

Autor opowiada o losach żydowskiego arystokraty, młodego Judy Ben Hura, fałszywie oskarżonego przez Rzymianina Messalę, przyjaciela z lat dziecinnych, o zamach na rzymskiego gubernatora Waleriusza Gratusa. Książka ta była wielokrotnie ekranizowana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 597

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursua

Nie polecam

W tej wersji w czterech pierwszych zdaniach są cztery błędy ortograficzne. Ściągnijcie inną wersję.
10

Popularność




Lewis Wallace

BEN-HUR

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-342-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Dżebel-Zubleh, jest to pasmo gór około pięćdziesięciu mil długie, z którego, patrząc na wschód, widzi się Arabię. Głębokie parowy, napełniające się w deszczowej porze strumieniami pędzącymi do Jordanu lub do morza Martwego, ogólnego zbiornika wód w tych stronach, utrudniają przebycie tych gór. Jednym z tych parowów, podążał w kierunku wschodnio-północnym podróżny ku płaskim jak stół równinom.

 Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieścipięć. Broda bujna, nie gdyś czarna, dziś siwizną przypruszona, spadała mu na piersi; twarz ciemną, koloru brunatnego osłaniał zawój, zwany kefia, tak szczelnie, że z pod niego zaledwie barwę oblicza i duże czarne oczy, często w niebo się wznoszące, dostrzedz było można. Fałdziste ubranie, pospolicie na wschodzie używane, nie dozwalało widzieć całej postaci, tem bardziej, że siedział na rosłym wielbłądzie, a nad jeźdzcem i zwierzęciem wznosił się niewielki namiot w rodzaju parasola, przytwierdzony do siodła.  Kiedy wielbłąd wychylił się z parowu, słońce już weszło na niebie i oświeciło pustynię. Ulegając wrodzonemu instyktowi, wyciągnął szyję i przyspieszył kroku, zmierzając ku wschodniemu horyzontowi. I dalej, dalej pędzi szlachetne zwierzę, naprzód zawsze i naprzód, jednostajnym biegiem i zawsze ku wschodowi. Podróżny siedzi spokojnie i nieruchomie, nie zwracając na nic uwagi. Cztery już godziny szło zwierzę z wiatrem w zawody i bez wytchnienia.

 Nikt zaiste nie puszcza się w pustynię dla przyjemności; ci, których zadania życia lub interes tu pędzi, wiedzą, że ścieżki te, choć prowadzą od źródła do źródła i od pastwiska do pastwiska, zasłane są kośćmi trupów. Cóż wiec dziwnego, że nawet serce najodważniejszego szeika, gdy wjedzie w królestwo piasków, szybszem uderza tętnem. I nasz podróżny nie wygląda na człowieka jadącego bez celu; nikt go nie ściga, bo ani razu nie spojrzał poza siebie; nie zdradza również obawy ni grozy, nie czuje, zda się, nawet samotności. Nagle, o godzinie dziesiątej, zwierzę zatrzymało się w biegu, wydając ryk pełen żalu i skargi. Jeździec zbudził się jakby ze snu, rozsunął firanki buraahu, popatrzył na słońce, zdawał się rozpatrywać okolicę, a zadowolony, zawołał: „nareszcie, nareszcie!“ Poczem złożył ręce na piersiach, wzniósł głowę i modlił się w milczeniu. Spełniwszy tę pobożną powinność, wyrzekł miłe dla wielbłąda słowo: ikh! ikh! które jest rozkazem, aby ukląkł. Zwolna, mrucząc z zadowolenia, usłuchał wierny towarzysz, a jeździec zsunął nogę po gładkiej szyi wielbłąda i stanął na piasku.  Człowiek ten był propocyonalnej budowy, niezbyt wysoki, ale silny; rozluźniwszy sznurek przytwierdzający kefiję na głowie, odsłonił twarz, barwy, jak już się rzekło, prawie murzyńskiej. Czoło miał szerokie, nos orli, zewnętrzne kąty oczu podniesione; włosy bujne, o metalicznym odbłysku, spadały w licznych splotach na ramiona. Poznać w nim było Egipcyanina. Podróżny nasz miał na sobie „kamis“ czyli białą, bawełnianą koszulę z wąskimi rękawami, zdobną haftem koło szyi i na piersiach, a sięgającą do kostek. Strój ten uzupełniał płaszcz bronzowy, zwany „abba.“ Na nogach miał sandały przytrzymane rzemykami z miękkiej skóry. Lecz rzecz niezwykle dziwna, że podróżny, chociaż sam był tylko w pustyni, nie miał przy sobie żadnej broni, ani nawet laski, którą pogania się wielbłąda. Świadczyło to o jego odwadze lub też o jego ufności w jakąś nadzwyczajną opiekę...

 Stąpiwszy na ziemię, zapragnął rozruszać długą podróżą ścierpnięte członki i przeszedł się kilka razy w tę i w ową stronę, nie oddalając się od miejsca, w którem spoczął jego wierny podróży towarzysz. Od czasu do czasu zatrzymywał się a przecierając oczy rękoma, badał pustynię aż do ostatnich jej krańców; po każdym takim przeglądzie twarz jego zaciemniał wyraz zawodu, lekki, ale tłómaczący, że kogoś oczekiwał. Jakiż cel, jaki powód mógł zawieść tego człowieka w tak odległe ustronie?  Chociaż nie mógł ukryć wrażenia doznanego z zawodu, nie stracił jednak nadziei, że oczekiwany gość przybędzie; wyjął bowiem z pudła przypiętego do siodła gąbkę i małe naczynie z wodą do obmycia pyska, oczu i nozdrzy wielbłądowi. Po tem zaopatrzeniu wiernego towarzysza, wyjął z tego samego schowku płótno w białe i czerwone pasy, wiązkę cienkich drążków i grubą laskę. Gdy tą laską wykonał kilka poruszeń, pokazało się, że była ona dobrze obmyślonym sprzętem, gdyż składała się z kilku mniejszych części, dających się rozsunąć na długi kij, przenoszący miarę człowieka. Tę wysoką podporę wbił podróżny w ziemię, a naokoło niej umieścił mniejsze drążki, na których rozciągnął płótno, i znalazł się jak w domku, może mniejszym niż dom emira lub szeika, ale zresztą równym tamtemu pod względem wygody.  Zarządziwszy tak wszystkiem, oddalił się na małą odległość i raz jeszcze bacznie popatrzył po okolicy, lecz nie spostrzegł nic prócz szakala kłusującego po równinie i orła szybkującego ku zatoce Akabe.  Podróżny uległ widocznie uczuciu samotności, bo zwrócił się do wielbłąda i rzekł nizkim głosem w języku nieznanym pustyni: „Dom nasz daleko, lecz Bóg jest z nami. Ufajmy i czekajmy.“  Jakby uspokojony własnemi słowy, wyjął nieco fasoli z kieszeni u siodła, a włożywszy je do woreczka, zawiesił tenże u pyska wielbłądowi, który chciwie jadł ulubiony sobie przysmak. Wędrownik przypatrywał się chwilę z zadowoleniem zwierzęciu i znów puścił oko na zwiady w przestrzeń piasczystą, bezgraniczną, rozpaloną padającymi pionowo promieniami słońca.  — Przyjdą — rzekł wreszcie sam do siebie. — Ten, który mnie tudotąd przywiódł, i ich przywiedzie. Trzeba, abym był gotów na ich przyjęcie. — To mówiąc, wyjął przywiezione z sobą zapasy do wieczerzy. Składały się one z soku palmowego, w oplecionem przechowanego naczeniu, i wina z bukłaku, baraniny suszonej i wędzonej, chleba i sera. Nie brakło też owoców, jak granatowych jabłek syryjskich, zwanych „shumi“ i wybornych daktylów. To wszystko zaniósł podróżny do namiotu, złożył jedzenie na kobiercu i nakrył je trzema kawałkami jedwabnego płótna, któremi lepsze towarzystwo na wschodzie, stosownie do przyjętego zwyczaju, przykrywa sobie kolana podczas jedzenia. Z liczby nakryć domyślić się było można liczby biesiadników.  Ukończywszy przygotowania, wyjrzał nasz podróżny znowu, zbadał horyzont i — o radości! ujrzał na wschodzie ciemny jakiś punkt. Widok tego punktu czy cieniu wywarł na nim dziwne wrażenie, stanął jakby skamieniały z szeroko rozwartemi oczyma, dreszcz wstrząsnął jego członkami. Tymczasem spostrzeżony punkt rósł ciągle, niebawem miał wielkość ludzkiej ręki, dalej przybrał dokładniejsze kształty, a w końcu ukazał się całkiem wyraźnie drugi taki sam wielbłąd, jak poprzedni, duży i biały, z honda’hem czyli podróżną lektyką, jakich używają w Hindostanie.  Egipcyanin złożył ręce na piersiach i spojrzał ku niebu.  — Wielki jest Bóg! — zawołał, a oczy zaszły mu łzami.  Przybyły zbliżył się i stanął. I on także w tej chwili zdał się budzić ze snu. Obejmował wzrokiem wielbłąda, namiot i stojącego u wejścia człowieka, zatopionego w modlitwie. Widok ten wzruszył go widocznie — skrzyżował również na piersi ręce, pochylił głowę i modlił się w milczeniu. Po chwili zsiadł z wielbłąda, stanął na piasku i zbliżył się ku Egipcyaninowi, który również szedł mu naprzeciw. Przez chwilę patrzyli na siebie, uścisnęli się, t. j. każdy położył prawą rękę na ramieniu drugiego, a lewą otoczył go w pasie, głowę zaś kładli sobie wzajemnie raz na lewem, drugi raz na prawem ramieniu.  — Pokój tobie, sługo prawdziwego Boga — rzekł nowoprzybyły.  — I tobie pokój, bracie w prawdziwej wierze! pokój tobie i powitanie — odpowiedział Egipcyanin gorąco. — Nowoprzybyły był to człowiek wysoki i chudy, twarz jego szczupła, cery miedzianej, oczy zapadłe, błyszczące; białe włosy i broda spływały mu na piersi. Broni, również, jak pierwszy, nie miał żadnej, a ubranie nosił, jakiego używają mieszkańcy Hindostanu: Na głowie, ponad fezem, zwinięty w szerokie zwoje szal tworzył turban, suknie miał stylem podobne do szat Egipcyanina, tylko „aba“ była krótsza, bo z pod niej wychodziły szerokie spodnie u kostki ściągnięte. Na nogach, zamiast sandałów, nosił pantofle z czerwonej skóry, w palcach zakończone spiczasto. Prócz pantofli reszta jego ubrania była z białego płótna. Postawa cała pełna wspaniałości i powagi! gdy podniósł twarz z piersi Egipcyanina, w oczach jego błyszczały łzy.  — Bóg jest wielki! — zawołał po przywitaniu.  — Błogosławieni ci, którzy Mu służą — dodał Egipcyanin. — Patrz, oto i trzeci przybywa.  Obaj zwrócili wzrok ku północy, skąd już całkiem wyraźnie widać było wielbłąda równie białego jak poprzedni i płynącego niby okręt. — Stali w milczeniu aż nowy podróżny przybył, zsiadł i zbliżył się do nich.  — Pokój tobie, mój bracie — rzekł ściskając Indyjczyka.  Mieszkaniec Hindostanu odrzekł: Niechaj się spełnia wola Pana.  Ostatni z podróżnych nie był wcale podobny do swych towarzyszów; budowa jego wątlejsza, cera biała i rozwiane włosy tworzyły jakby aureolę około jego pięknej, wolnej od nakrycia głowy. W gorącem spojrzeniu ciemno-niebieskich oczu błyszczały rozum i odwaga. Również jak tamci bez broni, z pod zwojów fenickiego purpurowego płaszcza, z wielkim udrapowanego wdziękiem, wysuwała się tunika z krótkimi rękawami, wycięta u szyi, zebrana sznurem w pasie, a sięgająca zaledwie kolan. Ręce, nogi i szyję miał obnażone, a chociaż zdawał się liczyć nad lat pięćdziesiąt, nic prócz powagi w obcowaniu nie znamionowało tego wieku, bo dusza i ciało urągały wpływowi czasu. Nie potrzeba mówić, z którego przybywał kraju, bo każdy odgadł w nim napewno Greka.  Gdy ręce nowoprzybyłego opadły z ramion Egipcyanina, tenże rzekł głosem wzruszonym: Pierwszy stanąłem na miejscu przeznaczonem, czuję się więc wybranym na sługę mych braci: oto i namiot rozpięty, chleb do łamania gotowy, pozwólcie, niech czynię mą powinność.  To mówiąc, zaprowadził obu do namiotu, a zdjąwszy sandały z ich nóg, umył je, poczem zwilżył ręce swych gości i obtarł je ręcznikiem.  Gdy tak dopełnił pierwszych praw gościnności, obmył sam siebie i rzekł:  — Pomnijmy, bracia, że pełnimy służbę, do której potrzeba sił; wzmocnijmy więc ciało pożywieniem, a duszę opowiadaniem skąd i po co przybywamy.  To powiedziawszy, zaprowadził biesiadników na ucztę i posadził tak, że wzajemnie do siebie byli zwróceni. Równocześnie pochyliły się ich głowy, ręce skrzyżowały na piersiach i głośno odmówili następującą prostą modlitwę:  „Ojcze wszystkich — Boże! — co tylko mamy, od Ciebie pochodzi; przyjm nasze dzięki i pobłogosław nam, pozwalając i dalej sprawować wolę Twoją.“  Wymówiwszy ostatnie słowa, spojrzeli ze zdumieniem po sobie, bo oto każdy mówił językiem nigdy pierwej niesłyszanym, a mimo to rozumiał co był powiedział. Więc dusze ich zadrgały wielkiem wzruszeniem, a po cudzie tym poznali, iż Bóg jest pośród nich.

 Stosównie do ówczesnej rachuby, powyższe spotkanie miało miejsce w roku 747 po założeniu Rzymu, w miesiącu Grudniu, a więc w zimie i to wyjątkowo ostrej na owych błogosławionych wybrzeżach Śródziemnego morza. Nasi podróżni gawędzili, jedząc i pijąc, a Egipcyanin, jako gospodarz, przemówił, jak następuje:  — Dla podróżnego niema nic słodszego na obczyźnie, jak usłyszeć własne imię z ust przyjaciela. Przed nami wiele dni wspólnego życia, czas nam się poznać, a jeśli taka wola wasza, niech zacznie ten, który ostatni z nami się połączył.  Zwolna, ostrożnie, jakby licząc się z wyrazami, uczynił Grek zadość wezwaniu, i rzekł:  — To co mam powiedzieć, tak jest nadzwyczajnem, iż nie wiem od czego zacząć i jak się wyrazić. Nie rozumiem często sam siebie; silnie jednak wierzę, iż to co czynię, jest wolą Pana, a służba Jego ciągłem zachwyceniem. Kiedy rozważam otrzymane posłannictwo, czuję niewysławioną radość i szczycę się niem.  Wzruszenie nie dozwalało mu mówić dalej, a towarzysze odczuwając jego słowa, spuścili oczy.  — Daleko stąd, na zachód — mówił Grek dalej — leży kraina, której pamięć nigdy nie zaginie, bo jej zawdzięcza ludzkość swe najczystsze zachwyty. Nie myślę tu mówić o sztukach pięknych, filozofii, wymowie, poezyi i wojnie. O moi bracia, sława mej ojczyzny będzie po wsze czasy świecić mądrością zawartą w księgach, a głoszącą całemu światu wolę Tego, którego szukać idziemi. Kraina, o której mówię, to Grecya, a jam jest Gaspar, syn Kleantesa, Ateńczyka. Naród mój, ciągnął dalej, oddany był nauce, i ja nie odrodziłem się od mych przodków. Dwaj nasi najsławniejsi filozofowie uczą o duszy ludzkiej i jej nieśmiertelności, wierzą w istność Boga i Jego najdoskonalszą sprawiedliwość. Liczne szkoły filozoficzne wiodły spór o te dwie zasady, i ja obrałem je za przedmiot mych studyów, jako jedynie godne zastanowienia i badania. Przeczuwałem, że istnieje związek między Bogiem a duszą, ale rychło spostrzegłem że umysł ludzki może ten związek tylko do pewnego stopnia wyjaśnić, dalej wiedza jego napotyka na nieprzezwyciężone zapory, których bez pomocy nadzwyczajnej nie usunie. Tej pomocy wzywałem i szukałem, ale nikt nie odpowiedział na me wołanie; opuściłem więc szkoły i miasto.  Na te słowa wynędzniałą twarz Indyjczyka rozjaśnił poważny uśmiech zadowolenia.  — W północnej stronie mej ojczyzny, w Tessalii, — mówił Grek — jest góra sławna jako przybytek bogów; tam rządzi Zeus, którego Grecy czczą ponad wszystkie bogi; góra ta zowie się Olympem. Tam udałem się a znalazłszy jaskinię na spadzistości góry, w miejscu, gdzie się chyli ku południo-wschodowi, tam zamieszkałem. Oddając się rozmyślaniom, błagałem każdem westchnieniem o objawienie. Ufność moja była wielką, wierząc w Boga niewidzialnego ale wszechmocnego, wierzyłem w możliwości Jego odpowiedzi, gdy go o nią całą duszą błagać będę.  — Ach, i otrzymałeś odpowiedź, nieprawdaż? — zawołał Indyjczyk, wynosząc w górę ręce.  — Słuchajcie mnie, bracia — mówił Grek dalej, z trudnością opanowując wzruszenie. — Drzwi mojej pustelni wychodziły na morze, na zatokę Cermaik. Pewnego dnia ujrzałem człowieka spadającego z pomostu okrętu, który właśnie podniósł kotwicę i rozwinąwszy żagle, odbijał od lądu; mimo wypatku dopłynął człowiek ów do brzegu i znalazł u mnie schronienie i opiekę. Był to Izraelczyk, uczony w historyi i prawach swego narodu; on mnie pouczył, że Bóg, którego wzywałem i czciłem, istnieje rzeczywiście i że przed wieki był prawodawcą i królem Izraela. Cóż to było, jeśli nie objawienie, o którem marzyłem? Wiara moja nie była próżną; Bóg usłyszał wołanie moje i wysłuchał je.  — Jak wysłuchuje tych, którzy Go wzywają z wiarą — rzekł Indyjczyk.  — Czemuż, niestety — dodał Egipcyanin — tak mało jest takich którzy rozumieją objawienie!  — To jeszcze nie wszystko — ciągnął Grek. — Człowiek ten, tak cudownie mi zesłany, powiedział mi jeszcze, że jak dotąd objawienie było tylko dla ludu Izraela, tak i nadal jego własnością pozostanie; prorocy, którzy w pierwszych wiekach po objawieniu mówili z Panem, zostawili obietnicę, że On przyjdzie znowu, a to drugie Jego przyjście oczekiwane jest obecnie, każdej chwili, w Jerozolimie. Ten, który ma przyjść, będzie Królem Izraelskim. Jakto, nicże nie uczyni Pan dla reszty świata? zapytałem. Nie, odparł dumnie, my jesteśmy Jego wybranym ludem. Odpowiedź ta nie zniweczyła wcale moich nadziei; nie mogłym przypuścić, aby Bóg miał ograniczyć Swą miłość i miłosierdzie na jeden tylko naród, jakby na jednę rodzinę. Postanowiłem koniecznie zbadać tę tajemnicę; a nareszcie udało mi się przełamać pychę Izraelity, który mi wyznał, że jego ojcowie byli tylko wybranymi sługami, przeznaczonymi do przechowania wiary w prawdziwego Boga, aby kiedyś świat poznał żywą prawdę i był zbawion. Gdy Judejczyk mnie opuścił, zostałem sam; dusza moja przejęła się pokorną modlitwą i błagałem, aby mi było danem oglądać Króla, gdy przyjdzie i oddać mu cześć. Raz w nocy, siedząc u drzwi mej jaskini, rozmyślałem i usiłowałem zbliżyć się do tajemnic mego istnienia, a przyświecała mi wiara w jednego Boga. Nagle, na ciemnej morza powierzchni ujrzałem gwiazdę; zwolna zwiększała się, i wznosiła, zbliżając się ku mnie; nareszcie stanęła nad moją głową, tuż u drzwi moich, tak, że jej światło padało mi wyprost na oblicze. Padłem na ziemię i usnąłem, a we śnie słyszałem głos mówiący:

 — Gasparze! Wiara twoja zwyciężyła! Bądź błogosławiony! Z dwoma innymi, którzy przyjdą z dalekich krańców ziemi, zobaczycie Tego, który jest obiecany, abyście o Nim świadczyli, gdy będzie potrzeba cudów na potwierdzenie Jego prawdziwości. Wstań, idź, a ufając Duchowi, który cię prowadzić będzie, spotkasz ich.  Wstałem rano a Duch towarzyszył mi wśród blasku światła jaśniejszego nad słońce. Wziąłem moje pustelnicze zapasy, ubrałem się jak dawniej, z tajemnego miejsca wyjąłem skarb, który z sobą niegdyś przyniosłem. Właśnie przejeżdżał okręt, zawołałem nań, zabrał mnie i zawiózł do Antyochii, gdzie kupiłem wielbłąda i przybory do podróży.  Przez ogrody i sady, zdobiące brzegi Orontesu, przybyłem do Emessy, Damaszku, Bostry i Filadelfii, a stamtąd tu dotąd. Oto, bracia, moja historya, niechże teraz posłucham waszej.  Egipcyanin i Indyjczyk spojrzeli po sobie; pierwszy wzniósł ręce, drugi skłonił głowę i rzekł:  — Brat nasz dobrze mówił, oby moje słowa równą były napełnione mądrością.  Tu zamilkł, a po chwili namysłu rzekł:  — Znać mnie będziecie, bracia, pod imieniem Melchiora. Mówię do was językiem jeśli nie najstarszym na świecie, to najdawniej używanym pisemnie — myślę o indyjskim sanskrycie. Urodziłem się w Hindostanie Braminem. Religia ta pozostawiła w duszy mojej dziwną próżnię. Szukałem przeto spokoju i ukojenia w samotności; szedłem wzdłuż Gangesu aż do źródła wód tegoż wśród gór Himalajskich. Tu więc, gdzie pierwotna jeszcze przyroda nęci mędrca samotnością, a wygnańca obietnicą bezpieczeństwa, postanowiłem przebywać tylko z Bogiem i wśród modlitwy i postu oczekiwać śmierci.  Tu znów brakło Melchiorowi głosu, a chude ręce splotły się jak do modlitwy.  Po chwili mówił dalej.  — Pewnej nocy, chodząc w samotności, zawołałem z utęsknieniem: Kiedyż przyjdzie Bóg i wybawi mnie? Czyż jest odkupienie? — Nagle światło oświeciło ciemności, a wnet zmnieniając się w gwiazdę, zbliżyło się ku mnie i zatrzymało się nad moją głową. Olśniony niezwykłą jasnością, padłem na ziemię i usłyszałem głos mówiący łagodnie: Miłość twoja zwyciężyła. Bądź błogosławiony, synu Indyi. Odkupienie się zbliża. Z dwoma innymi, którzy przyjdą z dalekich stron świata, ujrzycie Odkupiciela i będziecie świadczyć o Jego przyjściu. Wstań rano i idź na spotkanie towarzyszów, a całą wiarę złóż w Duchu, który ciebie i ich wieść będzie.  — Od tego czasu światło pozostało ze mną; wiedziałem, że było ono znakiem obecności Ducha. Rano ruszyłem tą samą drogą, którą tu przyszedłem, w otworze góry znalazłem kamień wielkiej wartości, który sprzedałem w Hurdwar. Przez Lahor, Kabul i Yezd przybyłem do Ispahanu, gdzie kupiłem wielbłąda. Stamtąd wiodła mnie gwiazda do Bagdadu, gdzie, nie zastawszy żadnej karawany, postanowiłem podróżować sam bez trwogi, bo Duch był i jest ze mną! O jakże wielką jest łaska, której doznaliśmy, jakże wspaniałą, o bracia, chwała nasza! Zobaczymy Odkupiciela, będziemy mówić do Niego i oddamy Mu cześć! — Skończyłem, bracia!  Grek, pełen życia i ognia, głośno wypowiadał zadowolenie swoje; Egipcyanin zaś zaczął swą opowieść z charakterystyczną powagą:  — Pozdrawiam was, bracia moi. Cierpieliście wiele, dzieliłem waszą boleść, cieszę się wspólnie zwycięstwem. Posłuchajcie teraz mojej historyi.  Napiwszy się wody z obok stojącego bukłaka, tak począł mówić:  — Urodziłem się w Aleksandryi, z rodu książąt i kapłanów, wychowanie odebrałem stósowne do mego rodu. Wczas bardzo uczułem niezadowolenie z nauki religii, tyczącej duszy po śmierci. Wierzyłem, że dusza ludzka do wyższych celów jest przeznaczona i tonąc w rozmyślaniach, ujrzałem jasno, że śmierć jest tylko punktem rozstania, po którem źli idą na potępienie, wierni zaś wierze i sprawiedliwości wznoszą się do wyższego życia, pełnego radości wiekuistej: życia z Bogiem i w Bogu. Opuściłem świat, poszedłem tam, gdzie nie było ludzi, ale był Bóg. Udałem się w głąb Afryki. Na wysokiej górze, u której stóp wije się szeroka rzeka, tam zamieszkałem. Dłużej niż rok góra ta była mi domem, owoc palm żywił ciało, modlitwa duszę. Pewnej nocy przechadzałem się wśród palm w pobliżu jeziora, wołając w myśli: ludzkość ginie, kiedyż przyjdziesz, o Boże? miałżebym nie widzieć odkupienia? Zwierciadło wody świeciło gwiazdami, jedna z nich zdawała się poruszać i zniżać nad powierzchnią wody, od której nabrała nowego blasku, olśniewającego wzrok, i zwolna posunęła się ku mnie; zatrzymała się wreszcie nad moją głową tak blizko, że zdawało mi się, iż ją ręką dosięgnę. Padłem na ziemię i ukryłem twarz w dłoniach, a głos nadziemski dał się słyszeć: Dobre twoje uczynki zwyciężyły. Z dwoma innymi z dalekiego świata zobaczycie Zbawiciela i świadczyć o Nim będziecie. Wstań i idź na ich spotkanie, a gdy wszyscy przybędziecie do świętego miasta Jeruzalem, pytajcie ludzi, gdzie jest Ten, który się narodził król żydowski? Albowiem widzieliśmy Jego gwiazdę na Wschodzie, idziemy, aby Mu oddać cześć. A złóż ufność w Duchu, który cię prowadzić będzie.

 — Na potwierdzenie tych słów światło rozproszyło ciemności i zostało ze mną, rządziło mną i prowadziło. Gwiazda wiodła mnie wzdłuż rzeki do Memfis, gdzie zaopatrzyłem się we wszystko co potrzebne na pustyni. Kupiłem wielbłąda i przybyłem bez odpoczynku przez Suez i Kufilch, przez kraje Moabu i Ammonu aż do tego miejsca. Bóg z nami, bracia!  Wewnętrznej ulegając sile, wszyjscy trzej wstali i podali sobie ręce.  — Czyż może być wyraźniejsze i wznioślejsze powołanie? — mówił Baltazar. — Gdy znajdziemy Pana, bracia, wraz z nami wszelkie pokolenia cześć mu oddadzą!  Po tych słowach zapanowało milczenie przerywane westchnieniami i uświęcone łzami. Była to radość nieopisana, radość dusz u brzegów zdroju życia, dusz spoczywających w Odkupicielu i upojonych obecnością Boga!  W końcu ręce ich opadły, wszyscy wyszli za namiotu, pustynia była spokojną jak niebo, słońce zachodziło, wielbłądy spały.  Za chwilę zwinięto namiot, resztki zapasów schowano do pudła, poczem podróżni wsiedli na wielbłądy, a Egipcyanin przewodniczył im. Jechali zwolna wśród chłodnej nocy, wielbłądy równym szły tempem. Podróżni jechali w głębokiej pogrążeni zadumie.  Księżyc wznosił się powoli, a trzy wysokie białe postacie cicho postępowały w świetle jego. Nagle w powietrzu nad nimi, nie wyżej jak wierzchołki najbliższego pagórka, zajaśniał płomień; serca podróżnych zabiły przyspieszonem tętnem, święty dreszcz przeniknął ich i wszyscy jakby jednym zawołali głosem: „Gwiazda! Gwiazda! Bóg z nami!“

II

W otworze zachodniego muru Jerozolimskiego tkwiły dębowe oddrzwia zwane bramą Betleemską lub Jopejską. Plac, znajdujący się przed tą bramą, jest jedną z najznaczniejszych części miasta. Za dni Salomona wielki tu był handel, brali w nim udział kupcy z Egiptu i bogaci handlarze z Tyru i Sydonu. Od owej chwili trzy tysiące lat minęło, a i dziś jeszcze odbywa się targ na tem miejscu. W ową epokę i na taki targ wiodę czytelnika.

 Była trzecia godzina dnia — Żydzi liczyli godziny począwszy od wschodu słońca; pierwszą godziną była pierwsza po wschodzie słońca i wiele ludzi już się rozeszło; jednakże natłok niewiele się zmniejszył. Między nowo przybyłymi szczególniejszą budziła uwagę grupa składająca się z mężczyzny, kobiety i osła.  Mężczyzna stał przy ośle, trzymając rzemień, na którym go prowadził; oparł się na kiju, który mu służył do popędzania osła i podpierania się. Ubiór jego taki jak wszystkich innych Żydów, tylko wydaje się nowym. Sądząc z rysów twarzy, liczył około pięćdziesięciu lat życia, broda jego siwizną przypruszona; rozgląda się niepewnie i ciekawie, co dowodzi, że jest tu obcym. Osioł zajada wiązkę zielonej trawy, jakiej pełno na targu, i zadowolony nie zważa na to, co się dokoła niego dzieje, ani też na kobietę siedzącą na jego grzbiecie w miękko wysłanem siodle. Postać niewiasty okrywa z wierzchu suknia z wełnianej materyi, a biała zasłona osłania głowę i szyję. Od czasu do czasu uchylała nieco zasłony, aby spojrzeć dokoła. Wreszcie zaczepił ktoś nieznajomego męża:

 — Czy nie jesteś Józefem z Nazaretu?  Mówiący stał tuż obok zapytanego.  — Tak mnie nazywają — odparł Józef, zwracając się ku pytającemu z powagą — A ty.... ach! pokój tobie! wszakżeś mój przyjaciel Rabbi Samuel.  — Wzajemnie pozdrawiam cię — rzekł Rabbi a patrząc na kobietę, dodał po chwili: pokój tobie, twemu domowi i wszystkim przyjaciołom twoim.  Przy ostatnich słowach położył rękę na piersi, pochylił głowę ku kobiecie, która odsunąwszy zasłony, ukazała oblicze prawie jeszcze dziecięce.  Znajomi podali sobie ręce, jakby je mieli do ust podnieść, w ostatniej chwili jednak cofnęli uścisk, każdy pocałował swoją rękę, kładąc potem dłoń na czole.  — Na waszych szatach tak mało pyłu — rzekł Rabbi — zapewne noc przepędziliście tu w mieście ojców naszych.  — Nie — odparł Józef — wczoraj zdążyliśmy przed nocą tylko do Betanii, tam nocowaliśmy, a o brzasku puściliśmy się dalej.  — A zatem macie jeszcze podróż przed sobą — czy może do Joppy?  — Nie tak daleko, tylko do Betleem.  Zachowanie się Rabbiego, dotąd szczere i przyjacielskie, zmieniło się teraz, oblicze nabrało groźnego, posępnego wyrazu, a z gardła ozwał się chrapliwy głos.  — Tak, tak — widzę — urodziłeś się w Betleem i wieziesz tam córkę, aby być wpisanym w księgi stosownie do rozkazu cesarza. Dzieci Jakóba są w niewoli, jak niegdyś w Egipcie, ale niemasz ani Mojżesza, ani Jouzego. Gdzież nasza potęga!  Józef odpowiedział, nie zmieniając ani głosu ani postawy:  — Niewiasta ta, nie jest moją córką.  Rabbi nie zważając na to tłómaczenie, mówił dalej: — Cóż robią Zeloci w Galilei?  — Jestem cieślą, a Nazaret mieściną — odparł Józef rozważnie, — ulica przy której stoi ławka moja, nie prowadzi do żadnego większego miasta. Obrabianie drzewa i piłowanie desek zabiera mi tyle czasu, że nie mogę brać udziału w sporach stronnictw.  — Przecież Żydem jesteś — rzekł Rabbi poważnie — jesteś Żydem, i to z pokolenia Dawida; nie sądzę, abyś chętnie płacił inną daninę, jak tę, którą dawny zwyczaj nakazał składać Jehowie.  Józef milczał, a jego przyjaciel mówił dalej: Nie żalę się bynajmniej na podwyższenie podatku.... denar, to nic. Ale czemże jest ten podatek, jeśli nie obrazą naszej narodowości, jeśli nie uległością wobec tyrana. Powiedz mi, jest-że to prawdą, że Juda mieni się Messyaszem? Musisz to wiedzieć, bo żyjesz wśród jego uczniów.  — Słyszałem od jego zwolenników to samo — odpowiedział Józef.  W tej chwili uchyliła się zasłona i twarz niewiasty zabłysła przed okiem Rabbiego, piękność jej rozjaśniało wejrzenie pełne uroku i zajęcia, a rumieniec oblał czoło i twarz, poczem znów zasłona ukryła wszystko. Rabbi zapomniał o czem mówił i cichszym głosem rzekł: Córka twoja jest skromną.  — Nie jest moją córką — powtórzył Józef.  Ciekawość Rabbiego rosła, co widząc Nazarejczyk, dodał spiesznie: Jest córką Joachima i Anny z Betleem, o których pewnie słyszałeś, gdyż używali dobrej sławy.  — Tak — potwierdził Rabbi z uszanowaniem — znałem ich, ród wiedli od Dawida, znałem ich dobrze.  — Nie żyją już — mówił dalej Józef — umarli w Nazarecie i zostawili dom. Oto ich córka, która nie mogąc inaczej dojść do swej własności, musiała podług naszego prawa, zaślubić najbliższego krewnego. Jest więc moją żoną.  — Teraz rozumiem, jako urodzeni w Betleem, udajecie się tam stósownie do rzymskiego edyktu, aby swe imiona podać do spisu ludności.  Mówiąc te słowa, załamał Rabbi ręce ze zgrozą, a spojrzawszy ku niebu, wołał: — Bóg Izraela żyje! w prawicy jego zemsta! — To rzekłszy, odwrócił się i spiesznie odszedł.

 A także Józef z małżonką swoją, ponieważ osieł ich już się był posilił, ruszył drogą w stronę Betleem. Słońce silnie przypiekało, to też Marya zdjęła zasłonę, ukazując głowę bez nakrycia. Korzystajmy z tej chwili i przypatrzmy się jej bliżej.  Nie miała więcej lat piętnastu. Twarz owalna, cery bladawej, nos kształtny, wargi nieco rozwarte i pełne, nadawały ustom wyrazu słodyczy, czułości i ufności; oczy duże, niebieskie, ręce długie; śliczne, złote włosy spadały w cudnej z całością harmonii na jej ramiona. Z całej jej postaci bił blask niezwykłej czystości. Często zwracała wzrok ku niebu, a drżące jej usta wymawiały słowa modlitwy. Józef zwracał się od czasu do czasu ku niej a widok jej napełniał go niebiańską radością.  Tak przebyli wielką równinę i dotarli do wzgórza Mar Elias, a przeszedłszy przez dolinę, przybyli do Betleem. Natłok ludu był tu wielki, a Józef widząc takie przepełnienie, zaczął się lękać, ażali znajdzie pomieszczenie dla Maryi. Nie zatrzymując się dłużej i na nikogo nie zwracając uwagi, szedł dalej i stanął dopiero u drzwi gospody miasta przy rozstajnych drogach.  Aby dobrze zrozumieć, co się Nazareńczykowi wydarzyło w gospodzie, trzeba wiedzieć, że gospody na Wschodzie niczem nie były podobne do gospód ludów zachodnich. Nazywano je khanami z perskiego, a były to po prostu miejsca ogrodzone, ale bez domów ni szałasów, często bez bramy lub jakichkolwiek drzwi. Obierając miejsce na taką gospodę, myślano tylko o cieniu, ochronie osób, dobytku ich i wodzie. Takiemi były gospody, w których odpoczywał Jakób, gdy szedł po żonę do Padan-Aram, a podobne do nich można dziś jeszcze widzieć na oazach pustyni. Niektóre z nich, szczególnie przy gościńcach wiodących do wielkich miast, jak między Jerozolimą a Aleksandryą, były urządzone po książęcemu, były to zwykle fundacye królewskie. Tego rodzaju khany były wtedy domem i własnością szeika, który wywierał stąd wpływ na całe swoje pokolenie. Ostatecznem przeznaczeniem takiej budowy było mniej pomieszczenie i ugoszczenie podróżnych, jak raczej były one targowicami, twierdzami, punktami zbornymi dla kupców i rzemieślników, — czasem tylko schronieniem dla spóźnionych lub zbłąkanych podróżnych; zresztą wśród tych murów, jak rok długi, załatwiano rozmaite sprawy sądowe i targowe, jakby na rynkach miejskich.  W zwykłych gospodach nie było ani gospodarza, ani gospodyni, służącego lub kucharki; stróż u bramy przedstawiał cały zarząd i wszelką władzę. Nikt tu nie rozkazywał ani nikt nie podawał rachunków; wynikiem tego systemu było, że każdy przybywający przywoził żywność dla siebie i zwierząt, lub nabywał je od kupców będących właśnie w gospodzie. Tak samo było z łóżkiem i posłaniem; właściciel i zarządca dawał tylko wodę, odpoczynek, opiekę i schronienie, a dawał je dobrowolnie i bezinteresownie.  W miejscowości takiej jak Betleem, gdzie był jeden tylko szeik, nie mogło być więcej gospód; a Nazarejczyk, chociaż tu urodzony, nie mógł rachować na gościnność w mieście, tem bardziej, że od dawna tu nie mieszkał. Co więcej, spis dla którego tu przybył, mógł trwać tygodnie a nawet miesiące, gdyż rzymskie prowincyonalne władze odznaczały się taką powolnością, że weszła w przysłowie. Wobec tego wszystkiego nie podobna było zamieszkać u znajomych lub krewnych, a Józef, w miarę jak zbliżał się do gospody, coraz popędzał osła, choć było pod górę, bo droga była nabita ludźmi, którzy z wielkim hałasem prowadzili bydło, konie, wielbłądy itd. Widząc natłok obcych, Józef zaniepokoił się, ażali znajdzie gdziekolwiek pomieszczenie, bo rzeczywiście tłum oblegał drzwi gospody, a podwórze jej, jakkolwiek obszerne zdawało się być przepełnione. Tuż u bramy siedział na dużym pniu cedrowym stróż gospody, włócznia jego o mur oparta, a pies leżał u stóp jego.

 — Pokój Jehowy z Tobą — rzekł Józef, dotarłszy w końcu do stróża.  — Czego mnie życzysz, i ja tobie życzę, a co posiędziesz, niech się mnoży tobie i dzieciom twoim — odparł stróż poważnie, nie ruszając się wcale.  — Urodziłem się w Betleem — rzekł Józef rozważnie — czyliż nie znajdę miejsca dla —  — Niema.  — Słyszeliście może o mnie, jestem Józef z Nazaretu. Tu jest dom ojców moich, bo jestem z pokolenia Dawidowego.  Słowa te podtrzymywały nadzieję Nazareńczyka; jeśli one go zawiodą, każde inne nie zdadzą się na nic, nawet ofiara kilku syklów. Być synem Judy, to cenna rzecz — ale nierównie cenniejszą w opinii pokoleń było, być z domu Dawidowego, — nie było nic zaszczytniejszego.  Z uszanowaniem powstał stróż z miejsca swego i rzekł: Rabbi, nie mogę ci powiedzieć, kiedy te drzwi po raz pierwszy się otwarły na powitanie podróżnego, dawniej to pewno niż tysiąc lat, a od tego czasu nigdy nie zamknęły się przed dobrym człowiekiem, jeśli tylko było miejsce, na któremby spoczął. Gdyśmy tak postępowali z obcymi, jakże inaczej mielibyśmy czynić z swoimi? A jednak musi być słuszna, kiedy stróż domu tego mówi potomkowi Dawida: „niema miejsca!“ Dlatego pozdrawiam cię na nowo, a jeśli chcesz się sam przekonać, chodź za mną, a pokażę ci, że niema miejsca w gospodzie: ani w izbach, ani w podwórzu, ani na dachu. Mogęż cię zapytać. Rabbi, kiedy przybyłeś?  — Dopiero przed chwilą.  Stróż uśmiechnął się, mówiąc:  — Obcy, który mieszka pośród was, niechaj będzie jako jeden z was i macie go miłować jako siebie. — Czy nie tak mówi prawo, Rabbi?  Józef milczał.  — Jeśli takie jest prawo, ażaliż mogę powiedzieć takiemu, który pierwej przybył: Idź swoją drogą, bo oto przybył inny, który zajmie miejsce twoje — Józef słuchał mowy jego spokojnie.  — Gdybym nawet tak powiedział, czyliż miejsce to przynależałoby tobie? Patrz, jako ich wielu czeka od dziewiątej.  — Któż są ci wszyscy ludzie? — zapytał Józef, wskazując na tłum — i co ich tu sprowadza?  — To, co zapewne i ciebie, Rabbi, edykt cesarski. — Tu stróż rzucił pytające spojrzenie na Nazarejczyka, potem mówił dalej — ta przyczyna ściągnęła większą część tych, którzy są w gospodzie. Prócz tego przybyła wczoraj karawana jadąca z Damaszku do Arabii i Dolnego Egiptu. To, co tu widzisz najbliżej, należy do tej karawany, tak ludzie jak i wielbłądy.  Józef jeszcze nie ustąpił.  — Podwórze takie obszerne — rzekł.  — Tak, ale całe założone tłumokami, pakunkami jedwabiu, korzenia i innymi towarami.  Tu twarz podróżnego zaszła smutkiem, oczy spuścił na dół i rzekł wzruszony: Nie dbam o siebie, ale mam żonę z sobą, noc ciemna, zimniejsza na tej wysokości niźli w Nazaret, nie może ona przepędzić nocy pod gołem niebem. Czy nie znalazłoby się dla niej jakie miejsce w mieście?  — Ci ludzie — odrzekł stróż, wyciągnąwszy rękę w kierunku tłumu stojącego przed bramą — byli wszyscy w mieście i mówią, że wszystko jest zajęte.  Znów Józef patrzał w ziemię, mówiąc na wpół do siebie: „ona taka młoda! jeśli jej uścielę posłanie na wzgórzu, zimno ją zabije.“ Potem znów przemówił do stróża:

 — Może znaliście jej rodziców Joachima i Annę z Betleem, równie z rodu Dawidowego?  — W młodości mojej znałem ich, byli to sprawiedliwi ludzie.  Mówiąc to, spuścił stróż oczy w zamyśleniu, nagle podniósł głowę i rzekł:  — Nie mogę zrobić miejsca dla ciebie, Rabbi, ale bez dobrej rady nie puszczę cię. Ileż was osób jest?  Józef zamyślił się, a potem odpowiedział: — Tylko żona i ja.  — Dobrze, nie przepędzicie nocy na dworze. Sprowadź żonę, a spiesz się, bo gdy słońce zajdzie za górę, rychło noc nadejdzie.  — Błogosławię cię błogosławieństwem podróżnego bez dachu, błogosławieństwo gościa nie ominie cię również.  Mówiąc to Nazarejczyk, spiesznie wrócił do Maryi, którą był w czasie rozmowy ze stróżem gospody zostawił w pewnem oddaleniu a wróciwszy z nią, rzekł:  — Oto ta, o której mówiłem.  Marya miała twarz odsłoniętą.  — Niebieskie oczy i złote włosy — zauważył po cichu stróż, patrząc na Maryę. — Takim był młody Dawid, gdy śpiewał Saulowi.  Biorąc rzemienne lejce z rąk Józefa, rzekł do Maryi: — Pokój Tobie, córko Dawida, — a do Józefa — Rabbi, pójdź za mną.  Szli wązkiem przejściem, które wiodło przez podwórze gospody, a potem zwrócili się za przewodem stróża ku wapiennym wzgórzom, wznoszącym się za gospodą po zachodniej stronie.  — Prowadzisz nas do jaskini — zauważył Józef.  — Jaskinia, do której idziemy — rzekł, zwracając się do Maryi stróż — była schronieniem twojego dziada Dawida; uprowadzał on tu dotąd przed niebezpieczeństwem trzody swoje z pól poniżej nas będących, tam, gdzie oto źródło w dolinie; później, gdy był królem, szukał w tej starej chacie zdrowia i odpoczynku; lubił też sprowadzać tu wielkie trzody, a żłoby ich są tu jeszcze, jako były za dni jego. Lepiej odpocząć pod dachem, gdzie on sypiał, niż w podwórzu lub przy drodze. Ale oto i chata przed jaskinią.  Chata była nizka i ciasna, właściwie była wejściem do skały z którą była złączona, i nie miała żadnego okna. Prócz wrót na wielkich zawiasach i ścian żółtą polepionych gliną, nie było nic więcej.  Podczas, gdy drewniane rygle odsuwano, Marya zsiadła z osła, a stróż, otworzywszy wrota, zawołał: chodźcie!  Podróżni weszli, rozglądając się wokoło, i wnet spostrzegli, że chatka służyła tylko do zakrycia otworu jaskini czy groty, prawdopodobnie naturalnej, długiej około czterdziestu stóp, dziewięć do dziesięciu wysokiej, a dwanaście do piętnastu szerokiej. Światło padało przez drzwi i dostatecznie oświecało wnętrze, tak że można było widzieć nierówną, pełną wyboi podłogę, na której leżały resztki siana, słomy i innych domowych zapasów, zajmujących cały środek komory. Przy ścianach były nizkie, kamienne, cementem lepione żłoby dla owiec, bez żadnych zagrodzeń ani klatek. Jakkolwiek śmieci i słoma pokrywały wszelkie zagłębienia podłogi, a pajęczyny wiszące tu i owdzie, wyglądały jak kawałki brudnego płótna, miejsce to nie było gorszem od wnętrza gospody.  — Wejdźcie — rzekł przewodnik — a cokolwiek tu znajdziecie, jest przeznaczonem dla takich, jak wy podróżnych, bierzcie więc. — Potem rzekł do Maryi:  — Możeszże tu spocząć?  — Miejsce to świętem jest — odpowiedziała.  — Żegnam was. Pokój z wami!  Gdy poszedł, podróżni zajęli się uporządkowaniem jaskini.  O oznaczonej godzinie przed wieczorem ustał hałas i ruch w gospodzie, a zapanowała uroczysta cisza; w tym bowiem czasie każdy Izraelita, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, zwracał się ku Jerozolimie, modląc się. Była to święta dziewiąta godzina dnia, w której składano ofiarę w świątyni na górze Moria. Skoro ręce modlących opadły, ruch rozpoczął się na czas krótki na nowo: jedni zasiedli do wieczerzy, drudzi zabierali się do spoczynku. Chwilę później światła pogasły, zapanowała cisza, i wszyscy poukładali się do snu.

***

 Nagle, około północy, ktoś na dachu zawołał: Wstawajcie, bracia, wstawajcie i patrzcie, jako niebiosa goreją.  Na głos ten ludzie półsenni, siadali na posłaniu, patrzeli nic nie rozumiejąc, a spojrzawszy na niebo, budzili się od razu, lecz jeszcze niczego pojąć nie mogli. Ruch z dachu przeszedł na podwórze, wkrótce cała ludność z gospody, podwórza, podziemia i oparkanienia patrzyła z podziwieniem na niebo.  I widzieli promień światła, zaczynający się na skłonie nieba poniżej najbliższej gwiazdy, skąd ukośnie padał na ziemię; u szczytu promienia świeciła modra gwiazda, rzucająca świetlaną smugę niby snop promieni. Z boków jasność spływała łagodnie, łącząc się z ciemnościami nocy, gdy rdzeń jej gorzał jako słońce. Zjawisko zdawało się tkwić na najbliższej górze i tworzyło blade uwieńczenie szczytu wapiennych wzgórz. Było tak jasno, że ludzie widzieli wzajemnie swoje twarze i wyryte na nich zdziwienie.  Promień świecił ciągle, zdziwienie zmieniać się poczęło w bojaźń i lęk: bojaźliwsi drżeli, odważniejsi rozmawiali szeptem.  — Widziałżeś kiedy coś podobnego? — pytał jeden.  — Zdaje mi się, że światło wisi nad górą; nie mogę powiedzieć co to jest, nigdy czegoś podobnego nie widziałem — brzmiała odpowiedź.  — Byłażby to spadająca gwiazda? — zapytał inny niepewnym głosem.  — Skoro gwiazda spadnie, światło gaśnie.  — Już wiem — zawołał jeden — pasterze ujrzeli lwa i zaświecili ogień, aby go zdala zatrzymać od trzody.  Najbliższy sąsiad mówiącego odetchnął swobodniej i rzekł twierdząco: Tak, to nic innego, gdyż się dziś tyle trzód rozbiegło w dolinie.  — Nie, nie! Gdyby wszystkie drzewa z całej judzkiej doliny na jeden stos złożono i zapalono, jeszczeby płomień nie był tak jasny.  Widząc, że nic się dalej nie dzieje groźnego, uspokoili się ludzie i wnet nastąpiła cisza.  — Bracia — przerwał ją wreszcie żyd o sędziwem obliczu — powiadam wam, jasność ta, to drabina, którą ojciec nasz Jakób widział we śnie. Niech będzie błogosławiony Bóg ojców naszych.

III

O dwie mniejwięcej mile na południe-wschód od Betleem leży dolina oddzielona od miasta pasmem wzgórz. Rosną na niej drzewa karłowate: sosny i morwy. Ponieważ dolina ta zasłoniętą jest od wiatrów północnych, służy ona, czy to latem czy też zimą, za doskonałe pastwisko dla trzód, które tu dotąd pasterze zganiają. Niedaleko od miasta znajdowało się wielkie schronisko dla owiec, dokąd mogli się pasterze wraz z swemi trzodami schronić. Było to miejsce otoczone murem wysokości człowieka i ubezpieczone dokoła gęstymi krzami cierniowymi, aby snać dziki zwierz, jak lew lub pantera, nie wpadł do owczarni i nie uczynił szkody. Dnia poprzedniego, w którym zaszły co dopiero opowiedziane wypadki, przybyła pewna liczba pasterzy z swemi trzodami do tej doliny i od wczesnego już ranka brzmiały zarośla nawoływaniami, hukiem siekier, beczeniem kóz i owiec, rykiem bydła i szczekaniem psów. O zachodzie słońca spędzono trzody do zagrody, a gdy wieczór zapadł, pasterze zapalili wielki ogień niedaleko bramy, posilili się skromną wieczerzą i siedli, aby odpocząć i pogwarzyć, zostawiając zawsze jednego z pośród siebie na straży.  Widok tych ludzi dziwne robił wrażenie — nie nakrywają nigdy głów, to też twarde włosy sterczą wypalonemi od słońca kępkami, brody kędzierzawe, splecione w warkocze zasłaniają szyję i piersi, dodając postaciom wyrazu dzikości. Za odzienie służą im skóry kozie lub baranie na zewnątrz włosem obrócone, grubym pasem w biodrach ujęte a zostawiające ręce i nogi obnażone aż do kolan. Stroju dopełniały małe woreczki zwieszone z prawego ramienia, a zawierające zapasy żywności i kamienie do tradycyjnej procy, w którą każdy był uzbrojony. Obok każdego leżał kij pasterski, symbol powołania i broń przeciw napaści. Rozmawiali o swych trzodach i przygodach dnia tego, aż sen skleił ich powieki.  Noc była jasna, mroźna, gwiaździsta, bez żadnego wiatru. Atmosfera zdawała się być tak czystą, jak nigdy, czuć było jakiś święty powiew, jakby przeczucie, że niebo zbliży się ku ziemi, aby jej szepnąć wieść dobrą.  Przy wejściu do zagrody chodził miarowym krokiem będący na straży pasterz; czasem, usłyszawszy jakiś głos wśród śpiącej trzody lub krzyk szakala od strony gór, przystawał i nasłuchiwał. — Północ się zbliżała. — Poszedł więc ku ognisku, aby zbudzić następującego po nim pasterza, gdy nagle oblała go niezwykła jasność, łagodna, niby księżycowa; ujrzał całą dolinę, pastwiska, trzodę, wszystko jak za jasnego dnia. Dreszcz wstrząsnął nim całym. Spojrzał w górę, nie widział gwiazdy, światło jakby z otwartego w niebie okna padało na ziemię; wielce przerażony począł wołać:  — Wstawajcie! Wstawajcie!  Psy zaczęły skomlić ze strachu.  Trzody zbiły się w jednę kupę.  Pasterze zerwali się na równe nogi i chwycili za broń.  — Cóż się dzieje? — pytali.  — Patrzcie! — zawołał stróż — Niebo w płomieniach!  Nagle jasność nabrała jeszcze siły, pasterze zakrywając oczy, padli na twarze; wtem usłyszeli głos pełen niepojętego uroku:  — Nie bójcie się.  Słuchali.  — Nie bójcie się, bo oto oznajmiam wam wielką radość, która napełni wszystkie narody ziemi.  Głos pełen słodyczy, spokoju, czysty, poruszył ich do głębi i napełnił ufnością. Uklękli z czcią i ujrzeli wpośród jasności postać ludzką, w szacie nadzwyczajnej białości, ponad jej ramionami wznosiły się końce skrzydeł; nad głową postaci świeciła gwiazda, ręce wzniosła nad pasterzami, błogosławiąc im, a twarz jej była dziwnie spokojna i cudownie piękna.  Nieraz słyszeli pasterze Judei i w swej prostocie rozmawiali o aniołach, żadna też wątpliwość nie powstała w ich sercach, a w uniesieniu myśleli: „Chwała Boża jest pośród nas; Bóg posłał do nas Anioła, jako kiedyś posyłał do proroków Swoich.“  Anioł mówił dalej: Dziś narodził się wam Zbawiciel w mieście Dawidowem, który jest Chrystus Pan.  I znów nastąpiła cisza, a słowa jego wyryły się w sercach pasterzy.  — A ten wam znak — mówił anioł dalej — znajdziecie niemowlątko owinione w pieluszki, położone w żłobie.  Święty posłaniec nie mówił już więcej; został jednak jeszcze chwilę; a gdy pasterze stali oniemieni, pojawiły się niezliczone zastępy aniołów, chwalących Boga i mówiących:  „Chwała Bogu na wysokości, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.“  Ten hymn pełen uroczystych tonów brzmiał długo i powtarzał się wiele, wiele razy.  Nareszcie anioł wzniósł w niebo oczy, zwolna poruszył skrzydłami, roztaczając je poważnie, a były one wewnątrz białe jak śnieg i mieniące niby muszle morskie. Rozpostarłszy skrzydła, uniósł się anioł lekko bez trudu i zniknął wraz z światłem. Długo jeszcze po Jego odejściu słychać było z górnych sfer hymn, w miarę oddalenia cichnący: „Chwała Bogu na wysokości, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli.“

 Gdy pasterze wrócili do przytomności, patrzeli na siebie ze zdziwieniem, nareszcie jeden z nich rzekł: — To był Gabryel, posłaniec Pana do ludzi.  Wszyscy milczeli.  — Chrystus Pan się narodził; alboż nie tak mówił?  Wtedy drugi odzyskał mowę i odpowiedział: — Tak mówił.  — Wszak mówił także, ze to się stało w mieście Dawidowem to jest Betleem; wszakże mamy znaleźć dziecię owinione w pieluszki.  — I położone w żłobie.  Ten, który mówił pierwszy, patrzył zamyślony w ogień, nareszcie rzekł jakby nagłem opanowany postanowieniem: — Jedno jest tylko miejsce w Betleem, gdzie są żłoby, jedno tylko, a to w jaskini w pobliżu za gospodą. Bracia, chodźmy i obaczmy to, co się stało. Kapłani, doktorowie i uczeni w Piśmie od dawna oczekują Chrystusa i oto narodził się, a Pan dał znak nam, po którym poznamy Go. Chodźmy oddać Mu pokłon.  — Jakże zostawimy trzodę?  — Pan strzedz jej będzie. Spieszmy się!  Wszyscy wstali i opuścili zagrodę.

***

 Minęli góry i miasto i stanęli u bramy gospody, a u bramy zastali stróża.  — Czegóż chcecie? — zapytał.  — Widzieliśmy dzisiaj wielkie rzeczy i usłyszeliśmy wielką nowinę.  — Widzieć... i myśmy widzieli, ale nic nie słyszeli. I cóż słyszeliście?  — Chcemy iść do jaskini, aby się o wszystkim przekonać; a po tem ci opowiemy. Chodź z nami i obacz oczami własnemi.  — Daremna droga!  — Bynajmniej, narodził się Mesyasz!  — Mesyasz? Skąd to wiecie?  — Chodź i patrz.  Stróż rozśmiał się pogardliwie.  — Mesyasz? — powtórzył — po czem chcecie Go poznać.  — Urodził się dzisiajszej nocy i leży w żłobie. Tak nam oznajmiono. A jest tylko jedno miejsce w Betleem, gdzie są żłoby.  — W jaskini? — Tak jest... chodź z nami.

 Przeszli podwórze gospody, nie zatrzymywani już przez nikogo, mimo że niektórzy w gospodzie się znajdujący bynajmniej nie spali i rozmawiali o światłości, którą w nocy widzieli.

 Drzwi do jaskini stały otworem. Wewnątrz błyszczał przyćmionem światłem kaganiec. Przybyli weszli śmiało do wnętrza.  — Pokój wam! — rzekł stróż, zwracając się do Józefa. — Oto przyszli ludzie, którzy szukają Dzieciątka, które narodziło się tej nocy, owinione jest w pieluszki i leży w żłobie.  Promień radości przebiegł po obliczu Józefa. Zwróciwszy się ku wnętrzu jaskini, wskazał ręką i rzekł:  — Oto tam!  I zaprowadził ich do żłobu, w którym leżało Dzieciątko. Przy świetle kagańca ujrzeli niemowlę i oglądali je w niemem podziwieniu. Dziecię nie ruszało się i było podobne każdemu innemu nowonarodzonemu dziecięciu.  — To jest Chrystus — rzekł jeden z pasterzy.  — Chrystus — powtórzyli wszyscy, padając na kolana i oddając Mu cześć. Jeden z nich powtarzał z uniesieniem: — Oto Pan, pełne są niebiosa i ziemia chwały Jego.  Prości ci ludzie całowali brzeg sukni Matki i z radością odeszli. Wracając przez gospodę, opowiadali wszystkim co ich spotkało, a idąc przez miasto i całą drogę z powrotem do trzód, śpiewali hymn Aniołów. „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dolnej woli!“ Wieść o narodzeniu Chrystusa Pana rozeszła się po całej okolicy, a światło, które widziano, potwierdzało opowieść. Następnych dni nawiedzały ciekawe tłumy jaskinię, wielu wierzyło, ale większość naigrawała się i szydziła.

IV

Drogą od Shechem, jedenastego dnia po narodzeniu dzieciątka po południu, zbliżali się mędrcy do Jerozolimy, przeszedłszy strumień Cedron, spotykali mnóstwo ludzi, którzy stawali i ciekawie im się przypatrywali.  Geograficzne położenie Judei było bardzo korzystne, gdyż leżała na głównej drodze wiodącej przez pustynię. I kupcy, przebywający tamtędy, musieli zatrzymywać się w Jerozolimie, gdzie zniewoleni byli opłacać cło od przywiezionych towarów. Ruch w Jerozolimie był zatem znaczny; podobnie jak w Rzymie schodziły się tutaj wszelkie narodowości świata. Mimo to trzej mędrcy wzbudzali podziwienie u wszystkich.

 Dziecko należące do gromadki kobiet, siedzącej przy drodze naprzeciw „grobów królewskich,“ widząc jadących, złożyło rączki, wołając: Patrzcie, patrzcie! jakież to piękne dzwonki! jakie wielkie wielbłądy!  Dzwonki były srebrne, a wielbłądy, jak wiemy, niezwykłej wielkości i białości, ruszały się z nadzwyczajną powagą; zaopatrzenie u siodeł świadczyło o długiej podróży a zarazem o bogactwie ich właścicieli. Jednak ani dzwonki, ani wielbłądy, ani ubranie, ani zachowanie się podróżnych nie było tak dziwne, jak pytanie, które jadący na czele zadawał przechodniom.  Nasi podróżni zatrzymali się naprzeciw „grobów,“ wprost owej gromadki niewiast.  — Dobre niewiasty — rzekł Baltazar, gładząc brodę i wychylając się z pod namiotu — czy niedaleko już do Jerozolimy?  — Niedaleko — rzekła kobieta, za którą schroniło się dziecko. — Gdyby drzewa na owej grocie były niższe, mógłbyś widzieć stąd wieże miasta.  Baltazar spojrzał na Greka i Indyjczyka, a potem zapytał: — Gdzież mamy szukać Tego, który się narodził, Króla żydowskiego?  Kobiety popatrzyły po sobie, nie dając odpowiedzi.  — Ażaliż nie słyszałyście o Nim?  — Nie.  — A zatem opowiadajcie wszystkim, żeśmy widzieli Jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać Mu cześć.  To rzekłszy, pojechali dalej, pytając innych również daremnie. Koło groty Jeremiasza spotkali liczne jadące towarzystwo, które tak się zdziwiło pytaniem i powierzchownością podróżnych, że zawróciło z drogi i pojechało wraz z nimi do miasta.  Trzej podróżni tak byli zajęci swojem posłannictwem, że nie zwracali uwagi na wspaniały widok, który się im ukazał, gdy zbliżali się ku miastu. Liczny tłum ciekawych towarzyszył podróżnym. Stanęli nareszcie przed bramą Damasceńską.  — Pokój tobie! — rzekł Egipcyanin czystym głosem.  Straż nie dała żadnej odpowiedzi.  — Przybywamy z dalekich stron, szukając Tego, który się narodził, Króla żydowskiego. Czy możesz nam powiedzieć, gdzie Go znaleźć możemy?  Żołnierz podniósł przyłbicy i zawołał głośno w stronę strażnicy. W tej chwili wyszedł starszy oficer (setnik). — Rozstąpcie się — zawołał na tłum; a gdy nie dość szybko usłuchano jego rozkazu, wysunął się naprzód, robiąc sobie miejsce dzirytem na prawo i lewo.  — Czego chcecie? — zapytał Baltazara.  — Gdzież jest Ten, który się narodził Król żydowski? — odrzekł Baltazar.  — Herod? — spytał Rzymianin zdziwiony.  — Herodowi Cezar dał królestwo, zatem nie Heród.  — Innego króla żydowskiego niema.  — Na wschodzie widzieliśmy gwiazdę Tego, którego szukamy, aby Mu oddać cześć.  Pomieszanie Rzymianina wzrosło.  — Idźcie dalej — odrzekł nareszcie — idźcie dalej... nie jestem Żydem... pytajcie o to Doktorów w świątyni, albo kapłana Hanny (Annasza), a jeszcze lepiej, samego Heroda. Jeśli jest jaki inny król żydowski, on będzie wiedział, gdzie jest.  To mówiąc, przepuścił cudzoziemców, którzy minęli bramę i wjechali w wązką uliczkę. Baltazar zaś rzekł do towarzyszy: Osiągnęliśmy cel naszego przybycia, przed północą całe miasto będzie wiedziało o naszem posłannictwie. A teraz ruszajmy do gospody.  Tego samego dnia o zachodzie słońca kilka kobiet prało bieliznę na stopniach schodów wiodących do stawu Siloam. Każda z nich klęczała, mając przed sobą duże gliniane wiadro. Siedząca na najniższym stopniu dziewczyna podawała wyżej stojącym wodę. Kiedy tak były zajęte pracą, nadeszły dwie inne kobiety, aby nabrać wody w wiadra, które z sobą przyniosły.  — Pokój wam — rzekła jedna z nowo przybyłych. Pracujące odpowiedziały również pozdrowieniem.  — Noc nadchodzi, czas skończyć — rzekła jedna z nich.  — Jeszcześmy roboty nie skończyły — odrzekła inna.  — Ale czas iść na spoczynek i...  — posłuchać ploteczek — przerwała druga.  — Co słychać nowego.  — Jakto, czy nic nie wiecie?  — Nic, zgoła nic.  — Mówią, że się narodził Chrystus — rzekła przybyła i szybko opowiedziała co słyszała.  Ciekawym był widok rozjaśnionych twarzy praczek, które pousiadały na wiadrach obróconych dnem do góry i słuchały, od czasu do czasu przerywając opowiadającej wykrzyknikami.  — Chrystus, co mówisz?!  — Tak mówią.  — Kto?  — Wszyscy o tem opowiadają.  — Możnaż temu wierzyć? — Dziś popołudniu przybyło trzech podróżnych przez Cedron drogą od Shechem — opowiadała mówiąca, chcąc pokonać wszelkie wątpliwości. — Każdy z nich jechał na wielbłądzie białym jak mleko, bez żadnej odmiany, i większym niż kiedykolwiek widziano w Jerozolimie.

 Zdziwienie słuchaczek rosło, otworzyły oczy i usta z wielkiego zdziwienia. — Muszą być bogaci — mówiła dalej opowiadająca — bo siedzieli pod jedwabnymi namiotami, przytwierdzonymi do złocistych siodeł. Wszystko zresztą, uzdy, trendzie, lśniło się od złota, a srebrne dzwonki wydawały śliczną muzykę. Jeden z nich, jadący na przodzie, zatrzymywał się i wszędzie po drodze pytał dzieci, kobiet, przechodniów: „Gdzie jest Ten, który się narodził, Król żydowski?“ — Oczywiście nikt mu na to nie odpowiedział, nikt nie rozumiał czego chcieli, więc jechali dalej, a lud zdziwiony tłómaczył sobie pytania ich w najróżnorodniejszy sposób. „Szukamy, bo widzieliśmy gwiazdę Jego na Wschodzie i przychodzimy oddać Mu cześć“ — nikt tego zrozumieć nie zdołał. — O toż samo pytali Rzymianina w bramie, a on, nie mędrszy od prostego ludu po drodze, odesłał ich do Heroda.  — Gdzie są teraz?  — W gospodzie; tłumy ludu cisną się ustawicznie, aby ich widzieć.  — Któż oni są?  — Nikt tego nie wie. Mówią, że są to Persowie, mędrcy, którzy rozmawiają z gwiazdami — prorocy może... tacy, jak niegdyś Eliasz lub Jeremiasz.  — O kim to oni myślą, pytając o Króla żydowskiego?  — Oczywiście o Chrystusie, który się narodził.  Jedna z kobiet, składając robotę, śmiała się i rzekła: Dobrze, gdy Go zobaczę, uwierzę.  Inna idąc za przykładem poprzedniej dodała: A ja nie uwierzę, aż ujrzę, że wskrzesza umarłych.  Trzecia rzekła spokojniej: Dawno był obiecanym, to też dość mi będzie, gdy Go ujrzę uzdrawiającego trędowatych.  Tak rozmawiając, siedziały kumoszki długo, aż je noc i zimno zmusiły do pójścia do domu.

V

Tegoż samego dnia późno wieczorem, kiedy zaciągano pierwszą nocną straż, odbywało się na rozkaz króla Heroda wielkie zebranie w pałacu na górze Syon. Przybyło na nie około pięćdziesięciu osób. A byli to znaczniejsi kapłani, uczeni w piśmie, doktorowie prawa, składający radę królewską. Między nimi byli przedstawiciele rozmaitych sekt: Faryzeusze, Saduceusze i Esseńczycy.  Komnata, w której odbywało się posiedzenie, znajdowała się w dolnej części pałacu, a była obszerną i urządzoną na sposób rzymski. Posadzka marmurowa, ściany bez okien, malowane na safianowy żółty kolor. Ława w kształcie litery U, zwrócona otworem do drzwi, zajmowała środek sali, a pokryta była szerokiemi poduszkami z żółtego sukna. W zagięciu ławy, stał ogromny śpiżowy trójnóg, kunsztownie złotem i srebrem wykładany; nad nim zaś zwieszał się od stropu świecznik o siedmiu ramionach, z utkwionym w każdem ramieniu kagańcem.  Mężowie, uczestniczący w naradzie, byli to ludzie podeszli w latach, długie ich brody, duże nosy, czarne błyszczące oczy nadawały im niezwykle grozą przejmującego wyrazu. Zachowanie się ich było pełne godności i powagi.  Na pierwszem miejscu siedział przewodniczący zebrania, po prawej i lewej stronie zajęła miejsca reszta członków. Szczególną zwracał uwagę przewodniczący; postaci wysokiej, przygarbiony i skurczony pod ciężarem lat, podobny był do szkieletu. — Biała szata zwieszała mu się w fałdach z ramion. Ręce w pół zakryte rękawami z białego i w czerwone pasy jedwabiu, złożył poważnie na kolanach. Gdy mówił, podnosił prawą rękę i wskazujący palec, aby słowom swoim dodać większego znaczenia. Szacunek wzbudzającą głowę okalały białe, jak jedwab cienkie włosy. Skronie mocno miał zapadnięte, to też czoło wystawało niby poorana skała, oczy bez blasku i niepewne, nos spiczasty; cała zaś niższa część twarzy ginęła w brodzie rozwianej a wspaniałej jak u Arona. Był to Hillel, Babilończyk. Mając już lat sto sześć, był jeszcze rektorem Wielkiej rady.  Na stole przed nim leżał zwój pergaminowy, hebrajskiem zapisany pismem; za siedzeniem jego stał paź, bogato ubrany, czekający na rozkazy.  Zgromadzenie rozpoczęło się przemową, potem nastąpiła rozprawa nad przedłożonemi do omówienia sprawami, a gdy doszli do wniosku, każdy przybrał wyraz jeszcze więcej uroczysty, poważny zaś Hillel, nie ruszając się, zawołał na pazia:  — Hist!  Chłopiec zbliżył się z uszanowaniem.  — Idź, powiedz królowi, że możemy mu dać odpowiedź. — Chłopiec wyszedł spiesznie.  Po chwili weszli dwaj żołnierze i stanęli po obu stronach podwoi; za nimi wstąpiła do komnaty dziwna postać — starzec w purpurowej sukni z brzegiem szkarłatnym; złota taśma, tak cienka, że się gięła jak skóra, przytrzymywała szatę w pasie, sprzączki obuwia świeciły klejnotami. Wązka filigranowa korona błyszczała na jego głowie. Zamiast pieczęci u naplecznika wisiał sztylet. Szedł, kulejąc i opierając się ciężko na lasce. Nie podniósł oczu, aż gdy doszedł do zgromadzonych; wtedy jakby pierwszy raz ich ujrzał, spojrzał dumnie wokoło, jak ktoś zdziwiony i szukający nieprzyjaciela, tak ponurem, podejrzliwem i groźnem wejrzeniem. Był to Heród, zwany wielkim, godny naśladowca rzymskich cezarów, sumienia zbrodniami obciążonego, dzierżący mimo podkopanego zdrowia despotycznie berło, człowiek podejrzliwy, zazdrosny i okrutny.  Gdy Herod wszedł, powstał ogólny ruch w zgromadzeniu — starsi kłaniali się nizko, grzeczniejsi wstawali i oddawali pokłon.  Po odebraniu hołdu, Herod posunął się do trójnoga, stanął naprzeciw Hillela, który pozdrowił go pochyleniem głowy.  — Odpowiedź! — rzekł król rozkazującym tonem do Hillela, oparłszy się dumnie obiema rękoma na lasce — odpowiedź!  Oczy Patryarchy świeciły łagodnością, podniósł głowę, a patrząc śmiało w oblicze królewskie, rzekł wśród ogólnego milczenia.  — Niechaj pokój Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba będzie z tobą, o królu.  Słowa te były jakby inwokacyą, wstępem; potem innym tonem mówił dalej:  — Pytałeś nas, gdzie się ma narodzić Chrystus?  Król skinął głową twierdząco, ale złowrogiego wzroku nie odwrócił od mędrca:  — Takie stawiłem pytanie.  — Więc dowiedz się, królu — mówię tu w swojem i całego zgromadzenia imieniu, bo wszyscy się na jedno zgadzamy: w Betleem w Judei.  Tu Hillel spojrzał na zwój pergaminowy, leżący na trójnogu, a wskazując nań drżącym palcem, rzekł: w Betleem w Judei, bo napisano jest przez Proroka: „I ty, Betleem, ziemio Judzka, nie jesteś ostatnia między książęty Judzkiemi, bo z ciebie wyjdzie Ten, który opanuje cały naród Izraelski.“  Twarz Heroda zmieniła się, oczy spoczęły na pergaminie, — zamyślił się. Otaczający widząc gniewne oblicze pana, zadrżeli, tak on jak i oni milczeli, nareszcie król obrócił się i wyszedł z komnaty.  — Bracia — rzekł Hillel — oto jesteśmy wolni.  Zgromadzenie powstało i rozeszło się grupami.  — Symeonie — rzekł Hillel.  Człowiek liczący mniej więcej pięćdziesiąt lat, przybliżył się ku niemu.  — Zwiń święty pergamin i weź go z poszanowaniem.  Gdy rozkaz został spełniony, rzekł Hillel:  — Teraz podaj mi ramię, pójdę do lektyki.  Opuścili salę.  Tak odszedł sławny Hillel i Symeon, syn jego, przyszły jego następca w mądrości, nauce i godności.  Tegoż samego wieczora, ale znacznie później, nasi trzej podróżni mędrcy udali się w gospodzie na spoczynek. Kamienie, które im służyły za wezgłowia, tak wysoko podpierały głowy, że przez otwór w sklepieniu mogli patrzeć w ciemności nocy, a patrząc w migocące gwiazdy, myśleli o swojem niezwykłem powołaniu. Otóż byli już w Jerozolimie, pytali przy bramie o Tego, którego szukali, oznajmili Jego narodzenie, teraz pozostaje im tylko znaleźć Go, i w tem zdali się zupełnie na Ducha. Ludzie, nadsłuchujący głosu Boga lub wyczekujący znaku z Nieba, nie mogą spać. Wśród tego oczekiwania wszedł w ciemności sklepienia jakiś człowiek.  — Wstańcie! — rzekł — przynoszę rozkaz, któremu natychmiast trzeba uczynić zadosyć.  Wszyscy usiedli na posłaniach.  — Od kogo przybywasz? — spytał Egipcyanin.  — Od króla Heroda.  Każdy z podróżnych doznał niemiłego wzruszenia.  — Ażaliż nie jesteś stróżem gospody? — zapytał znów Baltazar.  — Jestem.  — Czego król chce od nas?  — Posłaniec jego jest tam, niechaj wam odpowie.  — Powiedz mu, aby oczekiwał naszego przybycia.  — Dobrze uczyniłeś, mój bracie — rzekł Grek, gdy stróż poszedł. — Widocznie rozniosła się wieść o naszem przybyciu i celu naszej podróży. Dowiemy się, z jaką posłaniec przyszedł wiadomością.  Wstali, wyłożyli sandały, przepasali szaty i poszli.  — Pozdrawiam was, życzę pokoju i przepraszam, ale król mój i pan, posłał mnie z prośbą do was, abyście spiesznie udali się do pałacu, gdzie z wami pragnie pomówić na osobności.  Tak poseł spełnił swoje poselstwo.  Kaganiec wisiał u wejścia gospody, przy jego świetle spojrzeli Mędrcy po sobie i poznali, że Duch jest z nimi. Wtedy Egipcyanin przystąpił do stróża i rzekł tak, aby go nikt nie słyszał: Wiesz, gdzie są złożone nasze wory w podwórzu i gdzie spoczywają nasze wielbłądy. Skoro pójdziemy, przygotuj wszystko do naszego odjazdu, — w razie gdyby tenże okazał się potrzebnym.  — Idźcie w pokoju, możecie mi zaufać — odrzekł stróż.  — Wola króla, naszą jest wolą — rzekł Baltazar do posła, — prowadź nas.  Ulice Jerozolimy były wówczas tak samo wązkie jak teraz, ale nie tak nierówne i brudne, bo Herod dbał o porządek i czystość. Idąc za posłem, pogrążyli się Mędrcy w milczeniu. Przy jasnem świetle gwiazdy, tem jaśniejszem, że po obu bokach często mieli mur, ginącem czasem znów poza szczytami domów, zeszli z pagórka. W końcu stanęli przed bramą pałacu.  Przy świetle ogni, palących się w dwóch wielkich kotłach, zobaczyli ogólne linie budowy, oraz kilku ze straży opartych na broni. Przez przejścia pod arkadami, przez podwórza i kolonady nie zawsze oświecone, przez liczne schody, niezliczone komnaty i cele, szli niepytani i niezatrzymywani, aż ich zaprowadzono do wieży niezwykle wysokiej. Tu nagle zatrzymał się przewodnik a wstępując w otwarte podwoje, rzekł:  — Wejdźcie, król jest tam.  Powietrze w komnacie, do której weszli, było przesiąknione zapachem sandałowego drzewa, a całe urządzenie jej odznaczało się bogactwem. Posadzkę komnaty, raczej jej środek pokrywał kobierzec o długim włosie, a na nim stał tron. Przybyli mogli zaledwie pobieżnie przypatrzeć się rzeźbionym i złoconym otomanom i łożom, wachlarzom, dzwonkom i muzykalnym narzędziom, złotym świecznikom i murom malowanym na sposób grecki. Herod, ubrany jak wtedy, gdy zapytywał doktorów i prawników na zgromadzeniu, siedział na tronie i zwrócił całą uwagę przychodniów. Na brzegu kobierca, do którego się nieśmiało zbliżyli, oddali pokłon aż do ziemi, co widząc król, zadzwonił i kazał słudze postawić trzy krzesła naprzeciw tronu.  — Usiądźcie — rzekł uprzejmie.  — Od północnej bramy — mówił dalej, gdy usiedli — miałem doniesienie popołudniu o przybyciu trzech cudzoziemców, dziwnie ubranych i zdających się pochodzić z dalekich stron. Ażali wy nimi jesteście?  Egipcyanin, za znakiem danym przez towarzyszy, odpowiedział kłaniając się nizko: Gdybyśmy byli kimi innymi, niż jesteśmy, potężny Herod, którego sława napełnia świat cały, nie byłby po nas posyłał. Nie możemy wątpić, iż jesteśmy tymi, których szukasz.  Herod przyjął to przemówienie skinieniem ręki.  — Któż wy jesteście? Skąd przybywacie? — pytał i dodał znacząco: niech każdy mówi za siebie.  Po kolei zdali mu sprawę, opowiadając o krajach i miastach ojczystych, o drogach, któremi do Jerozolimy przybyli. Trochę rozczarowany Herod, zapytał wprost.  — O co pytaliście żołnierza i starszego przy bramie?  — Pytaliśmy ich, gdzie jest Ten, który się narodził Król żydowski?  — Rozumiem teraz, dlaczego wzbudziliście tyle ciekawości, a i ja niemniej jestem zaciekawiony. Azaliż jest inny król Żydów?  Egipcyanin rzekł bez trwogi.  — Jest, nowonarodzony.  Wyraz bólu skrzywił twarz monarchy, zdawało się jakoby ciężkie jakieś przypomnienie opanowało umysł jego:  — Nie u mnie, nie u mnie — zawołał.  W tej chwili widział zapewne blade i straszne widma pomordowanych dzieci, pokonując jednak wzruszenie, rzekł:  — Gdzie jest ten nowy król?  — Tego właśnie pragniemy się dowiedzieć.  — Przynosicie mi dziwną wieść — zagadkę od Salomonowych trudniejszą. — Tu zamilkł na chwilę, a potem mówił dalej:  — Jak widzicie, jestem podeszłym w wieku, w którym ciekawość jest tak niepokonaną jak w dzieciństwie; żartować z nią byłoby okrucieństwem. Powiedzcie, co więcej wiecie, a uczczę was jako sobie równych, jak król czci króle. Powiedzcie mi wszystko, co wiecie o nowonarodzonym, a pójdę z wami szukać Go; a gdy Go znajdziemy, zrobię co zechcecie, przywiodę Go do stolicy, nauczę sztuki panowania, użyję moich wypływów u Cezara na jego korzyść i chwałę. Przysięgam, że zazdrość niepostanie między nami. Powiedzcie mi tylko, jakim sposobem, oddzieleni morzem i pustynią, mogliście o Nim usłyszeć.  — Powiem ci prawdę, królu.  — Mów — rzekł Herod.  Baltazar powstał i rzekł głosem uroczystym.  — Widoczna w tem ręka wszechmocnego Boga.  Po twarzy Heroda przebiegł cień trwogi.  — On kazał nam przyjść tu, obiecując, że znajdziemy Zbawiciela świata; że Go zobaczymy, oddamy Mu cześć i będziemy o Nim świadczyć, a jako znak każdemu z nas danem było widzieć gwiazdę Jego, a Duch Jego był z nami i teraz, o królu, Duch Jego jest i tu obecny.  Uczucie pełne zdziwienia opanowało trzech Mędrców. Grek z trudnością powstrzymywał radość swoją, Herod natomiast badał wzrokiem twarz każdego z nich a zdawał się być coraz podejrzliwszym i więcej niezadowolonym.  — Drwicie ze mnie — rzekł. — Nie mogę inaczej sądzić, chyba powiecie mi co nastąpi po przyjściu nowego króla.  — Odkupienie.  — Od czego?  — Od grzechów.  — Jak?  — Mocą Boską — przez wiarę, miłość i dobre uczynki.  — Więc... — tu wstrzymał się Herod, a z wejrzenia i wyrazu twarzy nikt nie mógł odgadnąć, z jakiem uczuciem mówił dalej: jesteście więc posłańcami Chrystusa. Czy powiedzieliście już wszystko?  Baltazar skłonił się nizko na znak potwierdzenia i dodał:  — Sługami twymi jesteśmy, o królu.  Monarcha poruszył dzwonkiem, a gdy się sługa ukazał rzekł: — Przynieś dary.

 Sługa wyszedł, wrócił za chwilę a klękając przed gośćmi, dał każdemu wierzchnią suknię czyli płaszcz szkarłatny i niebieski oraz złoty pas. Zaszczyt ten przyjęli Mędrcy wdzięcznie, składając dzięki według wschodniego obyczaju.  — Jeszcze słowo — rzekł Herod po ukończonej ceremonii. — Mnie i starszemu żołnierzowi przy bramie mówiliście o gwiaździe widzianej na wschodzie.  — Tak — rzekł Baltazar. — Jego gwiazdę, gwiazdę Nowonarodzonego.  — Kiedyż się ona ukazała?  — Wtedy, gdyśmy odebrali rozkaz i poselstwo.  Herod powstał, dając do poznania, że posłuchanie skończone. Schodząc z tronu, zbliżył się ku nim i rzekł uprzejmie: Jeśli, jak wierzę, o mężowie pełni mądrości, jesteście posłańcami Chrystusa właśnie narodzonego, wiedzcie, że dzisiejszej nocy pytałem najświadomszych w tych rzeczach Żydów i oni jednogłośnie orzekli, że Chrystus ma się narodzić w Betleem w ziemi Judzkiej. A więc idźcie tam, mówię wam, idźcie i szukajcie małego Dzieciątka, a gdy znajdziecie, przynieście mi wieść o tem, abym mógł pójść i oddać Mu cześć. Tymczasem w drodze nie doznacie żadnej przeszkody ni opóźnienia. Pokój wam! — To rzekłszy, wstał i wolnym krokiem opuścił komnatę.  Natychmiast przewodnik wywiódł ich na ulicę i zaprowadził do gospody, w której bramie rzekł Grek: Udajmy się do Betleem, jako nam radził król.  — Tak — zawołał Indyjczyk. — Duch goreje we mnie.  — Niech się tak stanie — dodał Baltazar żywo. — Wielbłądy gotowe do podróży.  Obdarzywszy stróża, wsiedli podróżni na siodła, spytali o drogę do Jopejskiej bramy i pojechali. Bramę zastali otwartą na swe przybycie i udali się drogą, którą niedawno przebywali Józef i Marya. Gdy zjechali z Hinnonu w dolinę Refaim, ukazało się światło, zrazu blade i niepewne. Serca podróżnych zabiły raźniej; światło się wzmagało, a wnet poczęło razić oczy, aż je przysłonić musieli. Skoro zaś odważyli się znów na nie spojrzeć, było jako inne na niebie, ale szło przed nimi blizko i powoli. — W zachwyceniu złożyli ręce do modlitwy.  Często wśród drogi powtarzali na przemian w uniesieniu:. „Bóg z nami! Bóg z nami!“ I szli za gwiazdą, aż stanęła nad stajenką w bliskości w Betleem.