Bellew Kurzawa. Smoke Bellew - Jack London - ebook

Bellew Kurzawa. Smoke Bellew ebook

Jack London

4,0

Opis

Tytułowy bohater, Christopher Bellew, to młody człowiek z dobrego domu, wykształcony, mieszkaniec wielkiego miasta, pracujący w redakcji jednej z gazet. Kiedy podczas spotkania ze stryjem dowiaduje się o planowanej wyprawie na Alaskę, decyduje się wziąć w niej udział. Przez pierwsze dni podróży Christopher (Kit) odkrywa swoją słabość fizyczną oraz kompletny brak przygotowania do twardego życia pioniera i poszukiwacza złota. Wyśmiewany przez wytrawnych podróżników i niejednokrotnie poniżany przez nich postanawia jednak kontynuować swoją przygodę i dorównać starym wygom ("Wyga" - pierwotny, roboczy tytuł pierwszego wydania powieści). Dociera w końcu do Dawson na Alasce, gdzie postanawia zostać na dłużej. Już w czasie podróży, dzięki zbiegowi okoliczności uzyskuje przydomek "Zawierucha" („Kurzawa”), który przywiera do niego tak mocno, że niektórzy zapominają jak ma naprawdę na imię. W czasie swojego pobytu na Alasce wplątuje się w wiele zarówno niebezpiecznych, jak i zabawnych przygód.

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
3
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Jack London

 

 

Bellew Kurzawa

Smoke Bellew

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

  

Na język polski przełożył Jerzy Bandrowski.

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekstpolski według edycji z roku 1925.

Pisownię nieznacznie uwspółcześniono.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-472-5

 

 

PRZEDSMAK MIĘSA

 

I.

 

Na początku był Krzysztofem Bellew. Z czasem, kiedy był w gimnazjum, stał się Krzychem Bellew; następnie w kołach cyganerii artystycznej w San Francisco nadano mu przezwisko Kit Bellew. W końcu znany był tylko pod imieniem Kurzawy. Historia rozwoju jego imienia jest zarazem historią jego rozwoju osobistego. A nie byłoby jej nigdy, gdyby nie miał słabej matki, żelaznego wuja i gdyby nie był otrzymał pewnego listu od Gilleta Bellamyego.

– Właśnie przejrzałem numer „Fali” – pisał z Paryża Gillet. – Prawdę mówiąc, O’Harze może się to udać. Ale są błędy i niedopatrzenia. (Tu następowało szczegółowe wyliczenie braków puszczającego pierwsze pędy nowego tygodnika). Idź do niego, odwiedź go i powiedz mu, że to twoje własne zdanie, nie wspominając ani słowem o mnie. Gdyby się dowiedział, że to ja pisałem, zrobiłby mnie zaraz swoim korespondentem paryskim, na co nie mógłbym się zgodzić, ponieważ wielkie miesięczniki i tygodniki płacą mi za moje rzeczy naprawdę. A przede wszystkim nie zapomnij powiedzieć mu, żeby koniecznie spławił cymbała, który pisze sprawozdania z muzyki i sztuki. Pamiętajcie też, że San Francisco miało zawsze swą własną literaturę. A dziś jej nie ma. Poradź mu, niech się rozejrzy, niech wyszuka jakiegośwariata, który by mu pisał przegląd tygodniowy, tylko żeby w to wsadził prawdziwą poezję, blask i koloryt San Francisco.

Stosownie do tej instrukcji Kit Bellew udał się do redakcji „Fali” z radami i wskazówkami. O’Hara wysłuchał. O’Hara spierał się, O’Hara ustąpił, O’Hara spławił cymbała piszącego krytyki. Ale O’Hara miał swe kruczki i zrobił właśnie to, czego się obawiał Gillet w dalekim Paryżu. Jeśli O’Hara czego chciał, żaden przyjaciel nie mógł mu odmówić. Był słodki i niezłomnie uparty. Toteż zanim Kit Bellew zdołał się wymknąć z redakcji, stał się współwłaścicielem i współpracownikiem pisma, przyrzekł pisać tygodniowo całe kolumny recenzji, dopóki by się ktoś przyzwoitszy nie znalazł, i zobowiązał się dostarczać co tydzień felieton na dziesięć tysięcy słów z życia San Francisco – a wszystko bez żadnego wynagrodzenia. O’Hara tłumaczył, że „Fala” była na razie pismem deficytowym; twierdził też z równym przekonaniem, iż w San Francisco jeden tylko człowiek był zdolny do pisania felietonów tygodniowych – a tym człowiekiem był Kit Bellew.

– O, Boże, więc to ja jestem tym wariatem! – jęknął Kit, schodząc wąskimi schodami.

W ten sposób stał się niewolnikiem O’Hary i nienasyconych kolumn „Fali”. Tydzień po tygodniu spędzał w krześle redakcyjnym, walcząc z wierzycielami, zmagając się z zecerami i wypisując dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. „Fala” była ambitna. Zachciało się jej ilustracji. Koszty były wielkie. „Fala” nigdy nie mogła zapłacić honorarium Kitowi ani też innym współpracownikom.

– Oto, do czego się dochodzi, gdy się jest dobrym kolegą! – mruknął Kit pewnego razu.

– A więc Bóg zapłać dobrym kolegom! – wykrzyknął O’Hara, potrząsając ze łzami w oczach prawicą Kita Bellew. – Uratowałeś mnie, Kit, to też w ogień skoczyłbym za ciebie! Jeszcze trochę, stary – a będzie lepiej!

– Nigdy! – jęknął Kit. – Jasno widzę swój los. Nigdy się stąd nie wydostanę!

Wkrótce potem miał złudzenie, że przecież znalazł wyjście z sytuacji. Upatrzywszy odpowiednią chwilę, w obecności O’Hary omal się nie przewrócił, potknąwszy się o krzesło. W kilka minut później uderzył się znów o róg biurka i, macając niepewnymi palcami, zaczął szukać gumy.

– Lampartowałeś się? – mruknął O’Hara.

Kit przetarł oczy dłonią i przez chwilę patrzał na niego zaniepokojony.

– Nie, to nie to – odpowiedział po jakimś czasie. – To moje oczy. Po prostu – zaczynam niedowidzieć.

Przez kilka dni przewracał się i potykał o wszystkie sprzęty w redakcji. Ale serca O’Hary to nie wzruszyło.

– A wiesz co, Kit? – odezwał się pewnego dnia. – Ja ci coś powiem. Idź do okulisty. Mam znajomego – niejakiego doktora Hassdapple’a. To „morus”! Nic cię to nie będzie kosztowało. Zapłacimy mu ogłoszeniami. Ja sam z nim pomówię.

W końcu postawił na swoim i wyprawił Kita do okulisty.

– Nic pańskim oczom nie brakuje – zawyrokował lekarz po starannym zbadaniu. – Doprawdy, oczy ma pan świetne – para takich na milion!

– Nie wspominaj pan o tym O’Harze – bronił się Kit. – I niech mi pan da parę czarnych okularów.

A w wyniku tego wszystkiego O’Hara okazywał Kitowi dużo współczucia i z żarem mówił o                tym czasie, kiedy „Fala” stanie wreszcie na własnych nogach. Na szczęście Kit Bellew miał własne dochody. W porównaniu z dochodami innych ludzi były one małe, wystarczały jednakże, aby z nich móc opłacić wpisowe w kilku klubach i kawalerski pokój w dzielnicy studenckiej. Prawdą też jest, że od czasu jak Kit Bellew stał się wspólnikiem O’Hary, osobiste jego wydatki zostały znacznie zredukowane. Nie miał kiedy wydawać pieniędzy. W domu w ogóle już nie bywał i nie urządzał dla członków miejscowej cyganerii słynnych kolacyjek z przepysznymi potrawami, podawanymi na gorących rusztach. Mimo to chodził wciąż bez grosza, ponieważ „Fala” w swych groźnych a, niestety, częstych chwilach kryzysów finansowych pochłaniała zarówno jego „flotę”, jak i jego pracę umysłową.

Stale co jakiś czas pojawiali się rysownicy pism ilustrowanych, którzy nie chcieli już dłużej dostarczać ilustracyj, drukarze, którzy periodycznie odmawiali dalszego druku, wreszcie chłopak redakcyjny, który co rusz to wypowiadał służbę. W takich chwilach O’Hara patrzył na Kita, a Kit robił swoje.

Kiedy parowiec „Excelsior” przybył z Alaski, przynosząc wieści o nowej febrze złotej w Klondike, od której cały kraj zwariował, Kit zrobił O’Harze krotochwilną propozycję:

– Słuchaj, O’Hara! – rzekł. – Ta gorączka złota zapowiada się na większą skalę. Wracają czasy czterdziestego dziewiątego roku. A gdybym tak pojechał i „zrobił” ją dla „Fali”?... Pojadę na własny koszt.

Ale O’Hara potrząsnął głową przecząco.

– Nie mogę się w żaden sposób obejść bez ciebie w redakcji, Kit. A oprócz tego – niema jeszcze godziny, jak rozmawiałem o tym z Jacksonem. Wyjeżdża jutro do Klondike i zobowiązał się przysyłać tygodniowe korespondencje i zdjęcia. Piłowałem go tak długo, aż mi to przyrzekł. A co najlepsze – nic nas to nie będzie kosztowało.

Drugi raz zgadało się o Klondike tegoż popołudnia w klubie, do którego Kit „wdepnął” przypadkiem; w jednej z nisz czytelni natknął się na swego wuja.

– Hallo, bracie mej matki! – powitał go Kit, osuwając się na obity skórą fotel i wyciągając nogi. – Może się przysiądziecie do mnie?

Zamówił „cocktail”, ale wuj poprzestał na lekkim krajowym winku czerwonym, stanowiącym jego jedyny napój. Pełne potępienia spojrzenie rzucił na „cocktail”, a potem na twarz siostrzeńca. Kit spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.

– Wpadłem tu tylko na chwilę! – uprzedził pośpiesznie atak. – Muszę zebrać trochę dat co do ekspedycji Keith’a i Ellery i zrobić z tego jakie pół kolumny.

– Co się z tobą dzieje? – pytał wuj. – Wyglądasz mizernie. Jesteś fizycznie po prostu zniszczony!

Całą odpowiedzią Kita był głuchy jęk.

– Już widzę, że będę miał przyjemność pogrzebania cię.

Kit smutno potrząsnął głową.

– Tylko bez niszczącego robactwa, dziękuję bardzo. Wolę krematorium.

John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w pięćdziesiątych latach wozami przemierzyło stepy; była w nim siła, siła młodości, spędzonej na zdobywaniu nowej ziem.

– Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie.

– Droga do ołtarza, he? – zaśmiał się Kit.

Starszy pan wzruszył ramionami.

– Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mej matki. Bardzo bym chciał, żeby to była droga do ołtarza. Ale – odcięto mi ją. Nie mam czasu.

– Więc cóż do...

– Przemęczenie.

John Bellew zaśmiał się szorstko i niedowierzająco.

– Uczciwą pracą?

I znowu dał się słyszeć śmiech.

– Ludzie są tworami swego otoczenia – rzekł Kit, wskazując szklankę wuja. – Wasz humor jest cienki i gorzki jak wasz napój.

– Przeciążenie pracą! – śmiał się wuj. – Wszakże ty przez całe swoje życie ani centa nie zarobiłeś.

– Załóżmy się, że tak! Zarobiłem – a tylko nigdy nic mi nie wypłacono. Zarabiam pięćset dolarów tygodniowo, a robię za czterech.

– Pewnie obrazy, których nikt nie chce kupić, albo inne jakieś bzdurstwa w tym rodzaju. Umiesz pływać?

– Pływałem czasem.

– Siedzisz na koniu jako tako?

– Próbowałem i tej emocji.

John Bellew wylał na niego całe swe oburzenie.

– Szczęśliwy jestem, że ojciec twój nie dożył całej chwały twojego niedołęstwa – rzekł. – Twój ojciec był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu. Rozumiesz to? Mężczyzną całą gębą. Pewny jestem, że wybiłby ci z głowy ten muzykalno-artystyczny obłęd!

– Niestety, te zwyrodniałe czasy! – westchnął Kit.

– Ja bym to mógł zrozumieć i ostatecznie tolerować nawet – mówił wuj ugodowo – gdyby ci to coś przynosiło. Ale nigdy, przez całe życie ani grosika nie zarobiłeś i w ogóle nie zrobiłeś nigdy nic porządnego.

– Akwaforty, obrazy, wachlarze – wtrącił z uporem Kit.

– Jesteś bazgracz i knociarz! Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.

– Oho, zapomina wuj, że w przedpokoju klubu wisi jeden mój obraz.

– Bohomaz!!! A muzyka? Ta twoja kochana zwariowana matka wydawała setki na twoje lekcje. A ty przepartoliłeś wszystko i do niczego nie doprowadziłeś. Żebyś kiedy choć pięć dolarów zarobił akompaniowaniem byle komu na koncercie! A twoje piosenki – wariactwa, których nikt nie chce drukować, a które śpiewa tylko banda ogłupiałych „nadludzi”.

– Wydałem przecie książkę – te sonety, pamięta wuj? – bronił się Kit miękko.

– Ile cię to kosztowało?

– Jakieś paręset dolarów.

– Czego jeszcze dokazałeś?

– Wystawiłem sztukę plenerową na werandzie klubowej.

– I cóżeś zyskał?

– Sławę!

– I to ty, który umiesz pływać i próbowałeś jeździć konno!

John Bellew postawił szklankę z niepotrzebną gwałtownością.

– No i cóżeś ty wart? Ładnie was wychowują. Na uniwersytecie nawet w piłkę nożną nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie.

– Trochę się boksowałem, biłem się na szable...

– Kiedy boksowałeś się ostatni raz?

– Dość dawno już. Ale uchodziłem za doskonałego eksperta w obliczaniu czasu i odległości, tylko tego niby...

– Gadaj szczerze.

– Uważano, że jestem... nierówny...

– Próżniak – po prostu.

– To też mnie samemu zawsze się zdawało, że „nierówny” to określenie zbyt łagodne.

– Mój ojciec, szanowny panie dobrodzieju, a twój dziadek, uważasz – stary Izaak Bellew, zabił jednym uderzeniem pięści człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia.

– To jest – ten człowiek miał sześćdziesiąt dziewięć lat?

– Nie, twój dziadek – ohydny bandyto! Jak ty będziesz miał sześćdziesiąt dziewięć lat – komara nie zabijesz!

– Czasy się zmieniły, o, bracie mojej matki! Za zabójstwo idzie się dziś do więzienia.

– Twój ojciec zrobił, nie śpiąc, sto osiemdziesiąt pięć mil konno i trzy konie padły pod nim.

– Gdyby doczekał naszych dni, robiłby tę drogę, chrapiąc w Pullmanie.

Starszy pan o mało nie udławił się złością. Ale przecie przełknął ją jakoś i raczył spytać.

– Ile masz lat?

– Zdawałoby mi się...

– Ja sam wiem dokładnie. Dwadzieścia siedem. Skończyłeś szkoły w dwudziestym drugim roku życia – pięć lat wałęsasz się, bawisz i próżnujesz. I czymże ty jesteś przed Bogiem i przed ludźmi? Kiedy byłem w twoim wieku, miałem tylko jeden komplet bielizny. Konwojowałem bydło w Coluzie. Byłem twardy jak krzemień, a spać mogłem z kamieniem pod głową. Żyłem befsztykami i niedźwiedziem mięsem. A fizycznie dziś jestem z pewnością zdrowszy i mocniejszy od ciebie. Ważysz najwyżej jakieś sto sześćdziesiąt pięć funtów. Dziś jeszcze mógłbym cię bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wymłócić pięściami.

– Nie potrzeba przecie dokazywać cudów siły, aby wypić „cocktail” lub filiżankę herbaty – mruknął Kit lekceważąco. – O, bracie mojej matki, czyż nie widzicie, że czasy się zmieniły? A oprócz tego źle mnie wychowano. Moja kochana, zwariowana matka...

John Bellew zrobił gniewny gest.

– Jak wuj sam ją scharakteryzował, była dobrą dla mnie. Ubierała mnie zawsze w ciepłe trykociki i tak dalej. Jako młody chłopak parę razy spędziłem wakacje w opisany powyżej przez wuja, tak zwany specyficznie męski sposób – ale dziwno mi, że też wuj nigdy mnie nie zaprosił. Brał wuj przecie ze sobą Robbie i Hal’a i woził ich przez Sierras i Meksyk...

– Byłeś zbyt wydelikaconym paniczykiem.

– A, to już wasza wina, o, bracie mej matki, wasza i tej mojej – jakby tu powiedzieć – kochanej matki. Byłem przecie tylko wątłym dziecięciem! Cóż mi pozostawało prócz akwafort, obrazów i wachlarzy? Czyż więc moja wina, że nie zaznałem, co to trud w pocie czoła?

Starszy pan spojrzał na swego siostrzeńca z nietajonym wstrętem. Cierpieć nie mógł tych łagodnych wymówek wiecznie pobłażającej sobie lekkomyślności.

– Dobrze. Mam właśnie zamiar urządzić sobie tak zwane przez ciebie „męskie” wakacje. Gdybym cię tak zaprosił i chciał wziąć ze sobą?

– Muszę stwierdzić, że zaproszenie jest poniekąd spóźnione. A dokądże to wuj się wybiera?

– Hal i Robert jadą do Klondike. Mam zamiar odprowadzić ich przez Przełęcz do Jeziora, a potem wrócić.

Nie mógł mówić dalej, bo młody człowiek skoczył i chwycił go za rękę.

– Mój zbawco!

W Johnie Bellew zbudziło się natychmiast podejrzenie. Nie śniło mu się nawet, aby jego zaproszenie mogło być przyjęte.

– Nie myślisz chyba na serio? – rzekł.

– Kiedy wyruszamy?

– Będzie to ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.

– Nie, nie będę. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, odkąd jestem w „Fali”.

– Każdy musi wziąć ze sobą żywność na cały rok. Tobołów zwali się tam tyle, że tragarze indyjscy nie będą w stanie ich przenieść. Hal i Robert będą musieli sami transportować całe swoje wyekwipowanie. Jadę z nimi – aby im w tym pomóc. Jeśli chcesz jechać z nami, musisz też pomagać.

– Zobaczymy!

– Ale co ty tam udźwigniesz! – żachnął się wuj.

– Kiedy wyjeżdżamy?

– Jutro.

– Niechże wuj sobie nie pochlebia przypadkiem, że to wszystko sprawiło kazanie wuja – mówił Kit, żegnając się z nim. – Właśnie chciałem wyrwać się stąd, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od O’Hary.

– O’Hara? Któż to taki? Japończyk?

– Nie. To Irlandczyk, handlarz niewolnikami i mój najserdeczniejszy przyjaciel. Jest on wydawcą, właścicielem, redaktorem i w ogóle najgrubszą rybą w „Fali”. Co chce, to zrobi. Duchom może kazać sobie służyć.

Tej samej nocy Kit Bellew pisał do O’Hary.

„Jadę na kilkutygodniowe wakacje. Będziesz musiał obejrzeć się za jakimś wariatem, który by pisał ci przegląd tygodniowy. Bardzo mi przykro, stary, ale moje zdrowie tego wymaga. Za to, gdy wrócę, wezmę się do roboty ze zdwojoną energią”.

 

 

II.

 

Kit Bellew wylądował wśród opętanego ruchu w zatoce Dyea, zapchanej tysiącami funtów bagażu, zawierającego narzędzia i zapasy żywności, i tysiącami ludzi.

Te niezmierne masy bagażu, całymi górami wyrzucane z parowców na brzeg, zaczęły powoli troczyć się w górę doliną Dyea w kierunku grzbietu Chilcoot. Był on odległy o dwadzieścia osiem mil zaledwie, ale transport mógł się odbywać tylko na plecach ludzkich. To też, mimo że tragarze indyjscy podnieśli cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, byli zawaleni pracą i nie ulegało wątpliwości, że zima zaskoczy większą część bagażu po niewłaściwej stronie działu wód.

Najdelikatniejszym ze wszystkich „mamusinych synków” był oczywiście Kit. Jak setki innych jego towarzyszów podróży dźwigał wielki rewolwer, przyczepiony do pasa z nabojami. Co do tego to winę ponosił i jego wuj, pełen wspomnień dni bezprawia. Ale sam Kit Bellew miał usposobienie romantyczne. Był zachwycony wrzeniem i bujną wrzawą złotej gorączki, na której życie i ruch patrzył okiem artysty, entuzjazmując się nią. Na serio jej nie brał. Jak to mówił na pokładzie statku – ostatnia jego godzina jeszcze nie wybiła. Był sobie na wakacjach, ot, popatrzeć przez płot, jak ludzie żyją na świecie – i wrócić.

Zostawiwszy na piasku swych towarzyszów, czekających, rychło parowiec wyrzuci na brzeg ich bagaż, wałęsał się po zatoce, zdążając ku staremu etapowi handlowemu. Nie dął się, choć zauważył, że inni „rewolwerowi” fanfaronują niesłychanie. Minął go olbrzymi, na sześć stóp wysoki Indianin z nieprawdopodobnie wielkim ciężarem. Kit szedł za nim chwilę, podziwiając bajeczne łydy tego człowieka i pełną wdzięku swobodę, z jaką się poruszał pod ciężkim brzemieniem. Indianin złożył ciężar na schodach przed głównym wejściem do etapu i Kit przyłączył się do grupy poszukiwaczy złota, którzy z podziwem otoczyli tragarza. Ładunek jego ważył sto dwadzieścia funtów, co wywołało uwagi, wygłaszane z szacunkiem i podziwem. Była to bądź co bądź sztuka nie lada i Kit bardzo wątpił, aby mógł kiedykolwiek dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero iść z nim.

– Pójdziecie z taką furą aż do jeziora Lindermana, stary? – zapytał Indianina.

Olbrzym, prostując się z dumą, mruknął, że tak.

– Co wam przyniesie taki jeden ładunek?

– Pięćdziesiąt dolarów.

Tu Kit przerwał rozmowę. Wzrok jego padł na młodą kobietę, stojącą w drzwiach etapu. Różniła się tym od innych kobiet, przybyłych na pokładzie statku, że nie miała kusej spódnicy ani bloomerowskiej bielizny. Ubrała się po prostu do podróży, jak byłaby się ubrała każda inna kobieta. Co go uderzyło, to wrażenie, że tu właśnie jest na swoim miejscu, że do tego świata należy. Prócz tego była młoda i ładna. Piękność i płeć jej jasnej, owalnej twarzy przykuły go do siebie i Kit patrzył na nią tak długo, aż to odczuła i spotkała jego wzrok chłodnym, bacznym spojrzeniem ciemnych oczu, okolonych długimi rzęsami. Oczy te z widoczną uciechą zsunęły się z jego twarzy na wielki rewolwer u pasa, a potem znów przeniosły się na twarz, pełne rozbawionego uśmiechu lekceważenia. Uderzyło go to, jak kijem. Zwróciwszy się ku stojącemu obok mężczyźnie, wskazała mu Kita. Towarzysz jej zmierzył go wzrokiem od stóp do głów tym samym uśmiechem lekceważenia.

– Chechaquo – rzekła dziewczyna.

Mężczyzna, który w swym tanim ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej miał wygląd włóczęgi, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest nadzwyczajnie ładna. Zapamiętał sobie jej chód, przysięgając, że pozna go choćby po tysiącu lat.

– Zauważyliście tego człowieka z dziewczyną? – trącił go w podnieceniu sąsiad. – Wiecie, kto to?

Kit zatrząsł przecząco głową.

– Cariboo Charley. Przed chwalą mi go pokazano. Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Jukonem. Właśnie stamtąd przyjechał.

– A co znaczy „chechaquo”?

– Wy jesteście „chechaquo”, ja jestem „chechaquo” – brzmiała odpowiedź.

– Może być, że jestem, ale powinni byście się naprzód przekonać. Co znaczy to słowo?

– „Mamin synek”.

Idąc z powrotem ku zatoce, Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności być nazwanym „maminym synkiem” przez taką kozę z wyraźnie oszczerczymi skłonnościami.

Kiedy tak szedł między workami, mając oczy przepełnione wizją Indianina. Z olbrzymim brzemieniem, przyszło mu na myśl spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki, ważący – jak wiedział – równo sto funtów. Stanąwszy koło niego, pochylił się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że to jest ciężar w sam raz dla niego. W następnej przyszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po pięciu nędznych minutach runął na brzemię, z którym się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew, przyglądającego mu się z zimnym, sarkastycznym uśmiechem.

– O Boże! – wykrzyknął apostoł hartu. – Oto z lędźwi naszych wyszło pokolenie słabeuszów. W szesnastym roku życia bawiłem się takimi drobiazgami.

– O, bracie mej matki! – odpowiedział Kit. – Zapominacie, że mnie nie karmiono niedźwiedziem mięsem.

– I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.

– Może mi wuj pokaże?

John Bellew pokazał. Prawda, że nie miał więcej niż czterdzieści osiem lat, ale pochyliwszy się nad workiem, zważył go, ujął dobrze, aby nie stracić równowagi i, dźwignąwszy go, jednym ruchem stanął wyprostowany z workiem mąki na plecach.

– Chwyt, mój chłopcze, chwyt, i uważasz? – krzyże!

Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.

– O, bracie mej matki! Jesteście cudownym okazem! Jak myślicie, potrafię się nauczyć tego chwytu?

John Bellew wzruszył ramionami.

– Weźmiesz ogon pod siebie, zanim stąd ruszymy!

– Niech się wuj o to nie boi! – jęknął Kit. – Tam jest O’Hara, lew ryczący. Nie wrócę, póki nie będę musiał wrócić.

 

III.

 

Pierwsza „tura” udała się Kitowi. Aż do rozdroża Finnegana. Do przeniesienia ważącego dwa tysiące pięćset funtów bagażu aż do rozdroża Finnegana udało się im nająć tragarzy indyjskich. Ale dalej trzeba już było wszystko nieść na własnym grzbiecie. Planowano robić milę dziennie. Było to rzeczą łatwą – na papierze. Odkąd John Bellew siedział w obozie, zajmując się głównie kuchnią, mógł pomóc tylko, od czasu do czasu, przy sposobności, skutkiem czego każdy z trzech młodych ludzi musiał co dzień przenieść o milę przypadające na niego osiemset funtów. Gdyby bagaż podzielono na pięćdziesięciofuntowe paczki, znaczyłoby to codzienną szesnastomilową przechadzkę z ciężarem, a oprócz tego bez ciężaru piętnaście mil – „bo ostatni raz nie będzie już trzeba wracać” – zrobił Kit radosne odkrycie. Gdyby bagaż podzielono na paczki osiemdziesięciofuntowe, trzeba by robić już tylko dziewiętnaście mil dziennie, zaś piętnaście mil, jeśliby ciężar każdej paczki wynosił sto funtów.

– Nie lubię chodzić – rzekł Kit. – Niech już będzie po sto funtów.

A spostrzegłszy śmiech niedowierzania na ustach wuja, dodał:

– Rozumie się, że muszę do tego dojść stopniowo. Ale – nie święci garnki lepią. Zacznę od pięćdziesięciu funtów.

Zrobił, jak powiedział i raźno pobiegł szlakiem. Zwalił worek na miejscu następnego postoju i wrócił. Poszło łatwiej, niż myślał. Ale dwie mile starły kwiat jego siły i odkryły znajdującą się pod nim słabość. Drugi pakunek ważył już sześćdziesiąt pięć funtów. Sprawa była ciężka – już nie biegł. Naśladując swych towarzyszów, przysiadał kilka razy po drodze, oparłszy worek o kamień lub pień. Za trzecim nawrotem rozzuchwalił się. Wziął w szelki worek fasoli, ważący dziewięćdziesiąt pięć funtów, i poszedł. Ledwie jednak zrobił sto sążni, uczuł, że padnie. Usiadł i otarł twarz z potu.

– Krótkie wysiłki i krótkie odpoczynki – mruknął. – Na tym polega cały dowcip.

Czasami jednak nie mógł zrobić ani stu sążni nawet, a za każdym razem, kiedy się dźwigał z wysiłkiem, worek wydawał mu się cięższy. Ledwo dyszał, pot lał się z niego strugami. Zanim zrobił ćwierć mili, zerwał z siebie wełnianą koszulę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Po chwili rzucił kapelusz. Zrobiwszy pół mili, zrozumiał, że nie da rady. Nigdy w życiu tak się nie natężał i czuł, że dłużej już stanowczo nie wytrzyma. A gdy tak siedział, dysząc ciężko, wzrok jego padł na wielki rewolwer i ciężki pas z ładunkami.

– Dziesięć funtów zbytecznego obciążenia! – zaśmiał się, odpinając pas.

Ale ani mu się śniło nawet wieszać go na drzewie. Rzucił go po prostu w krzaki. A kiedy koło niego przeciągał szereg tragarzy, idących tam i z powrotem, zauważył, że wielu nowicjuszów pozbawiło się swych śmiercionośnych żelaz.

Marsze stawały się coraz krótsze. Chwilami nie mógł już zrobić stu stóp i złowróżbne bicie serca oraz gwałtowny szum w uszach, połączony z drżeniem kolan, zmuszały go do odpoczynku. A odpoczynki stawały się coraz dłuższe.

Ale umysł jego pracował. Miał przed sobą dwadzieścia osiem mil, to znaczy dwadzieścia osiem dni takiej pracy, zaś według tego, co słyszał, była to podobno najłatwiejsza część drogi.

– Zobaczycie, co to będzie, kiedy dojdziemy do Chilcoot! – mówili podczas krótkich pogawędek jego towarzysze. – Tam trzeba leźć na czworakach!

– Co mnie obchodzi Chilcoot! – odpowiadał. – Nie dla mnie! Zanim tam dojdziemy, dawno już będę gryzł ziemię!

Poślizgnięcie się i gwałtowny, rozpaczliwy wysiłek w celu odzyskania równowagi przeraziły go. Czuł, że się w nim wszystko przewróciło.

– Jeśli upadnę z tym workiem na plecach, wyciągnę kopyta! – rzekł do sąsiada.

– To jeszcze nic! – brzmiała odpowiedź. – Zaczekajcie, jak przyjdziemy do Canyonu! Tam trzeba będzie przechodzić przez rwący strumień po pniu sosnowym długim na sześćdziesiąt stóp, bez poręczy, bez niczego, z wodą spienioną, na zaklęśnięciach pnia sięgającą wam do kolan. Kto zleci z pnia z workiem na plecach – przepadł. Musi utonąć.

– Doskonała dla mnie nowina! – odezwał się Kit.

A mówił to z otchłani wyczerpania swego prawie serio, jak myślał.

– Topi się tam trzech do czterech ludzi dziennie – zapewniał go sąsiad. – Pomagałem raz w wyławianiu jednego Niemca. Znaleźliśmy przy nim cztery tysiące dolarów.

– Zachęcające, muszę przyznać – bąknął Kit, wstając z trudem i wlokąc się dalej.

On i jego worek fasoli stali się chodzącą tragedią. Ten worek przypomniał mu owego złośliwego staruszka, który siedział na karku Sindbada. Oto te szczególne, męskie wakacje! – myślał. – Niewola u O’Hary była słodką w porównaniu z nimi. Kilkakrotnie już nieledwie uwiodła go myśl, aby rzucić w krzaki worek z fasolą, okrążyć obóz, podkraść się do zatoki i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek, idący w stronę cywilizacji.

Ale nie ustąpił. Gdzieś tam tkwiła w nim jeszcze jakaś resztka silnej woli i Kit wmawiał w siebie, że co drudzy potrafią, on także może. Powtarzał sobie to w kółko i wykładał niezrozumiale tym, którzy go mijali. To znowu, spoczywając, z zazdrością przyglądał się silnym, obładowanym jak muły Indianom, dźwigającym znacznie większe ciężary niż on. Zdawało się, że oni nigdy nie odpoczywają, lecz idą i idą z wytrwałością i pewnością, która go przerażała.

Siedział i klął – bo idąc, kląć z powodu braku oddechu nie mógł – i walczył z pokusą powrotu do San Francisco. Zanim się mila skończyła, przestał kląć i zaczął płakać. Były to łzy wyczerpania i pogardy dla samego siebie. Czuł się zupełnie rozbity, złamany. Kiedy wreszcie ujrzał nowe stanowisko i szarpnął się naprzód, runął na twarz z workiem fasoli na plecach. Nie zabiło go to, leżał jednak jaki kwadrans, zanim zebrał tyle sił, że mógł się wyplątać z rzemieni, po czym osłabł śmiertelnie. Tak zastał go Robbie, który walczył z tymi samymi trudnościami. Ale widok omdlenia Roberta dodał Kittowi odwagi.

– Co drudzy mogą zrobić i my potrafimy! – pocieszał go Kit, choć w głębi duszy nie był bardzo pewny, czy sam w to wierzy.

 

 

IV.

 

– Mam przecie dwadzieścia siedem lat i jestem mężczyzną! – zapewniał się kilkakrotnie w duchu w następnych dniach.

Istotnie, zachęta była niezbędna. Po tygodniu, w którym swoją drogą udało mu się przenieść o milę osiemset funtów, sam stracił piętnaście funtów na wadze. Na wychudłej twarzy była tylko skóra i kości. Stracił wszelką elastyczność, tak fizyczną, jak i duchową. Już nie chodził, lecz wlókł się, a kiedy wracał po nowe brzemię, choć nic nie niósł, powłóczył nogami, jakby był Bóg wie jak obładowany.

Stał się jucznym bydlęciem. Zasypiał nad jedzeniem, a sen miał ciężki, zwierzęcy, o ile nie zrywał się z głośnym jękiem, obudzony kurczami w nogach. Wszystkie kości go bolały. Chodził z popękanymi pęcherzami na stopach, ale to było niczym w porównaniu z tym, jak strasznie uderzył się w nogę wśród zalanych wodą głazów w Dyea Flats, przez które ścieżka ciągnęła się na przestrzeni dwóch mil – co stanowiło trzydzieści osiem mil podróży. Mył się tylko raz na dzień. Jego paznokcie, połamane, wykrzywione i pełne zadziorów, były czarne od brudu. Pierś i plecy z głębokimi pręgami od rzemiennych szelek kazały mu myśleć pierwszy raz ze znajomością rzeczy o koniach, które widywał na ulicach miasta.

Jednym zwłaszcza dopustem bożym, który o mało zupełnie go nie rozśrubował, była strawa. Nadzwyczajny wysiłek wymagał nadzwyczajnego odżywiania, a jego żołądek nie był przyzwyczajony do wielkich ilości wędzonki i ordynarnej, w wysokim stopniu trującej fasoli brunatnej. W rezultacie żołądek zwracał pokarm, a ponieważ to trwało przez kilka dni, męka, spowodowane nią rozdrażnienie, a wreszcie głód o mało go nie powaliły. Ale wreszcie nastały dni radosne, kiedy mógł jeść jak zwierzę drapieżne i z wilczym wzrokiem wołać o więcej.

Kiedy przenieśli wszystek bagaż i zapasy żywności przez kładki u ujścia Canyonu, zmienili plan. Przez Przełęcz przyszła wieść, iż nad jeziorem Lindermana wycięto ostatnie drzewa zdatne na łódki. Dwaj krewniacy, zabrawszy deski i świdry, piłę i inne narzędzie, polecieli naprzód, zaś Kit i wuj mieli dalej wlec bagaże.

Teraz John Bellew gotował na przemian z Kitem, a zresztą nosił paki i worki razem z nim. Czas leciał, na wierchach pokazał się pierwszy śnieg. Dać się złapać przez śnieg po tej stronie Przełęczy znaczyło całoroczną zwłokę. Starszy pan brał na swe kozły po sto funtów ciężaru. Kit uczuł się tym zawstydzony, zaciął zęby i nałożył na kozły również sto funtów. Gniotło trochę, ale on umiał się już naciągnąć, a jego ciało, pozbawione tłuszczu i stwardniałe choć chude, zaczęło się prężyć muskułami. Prócz tego obserwował drugich i uczył się. Obejrzał rzemienie, jakimi Indianie przymocowywali kozły do głowy i sporządził je sobie. Było to znaczne ułatwienie, tak że teraz mógł już położyć na szczycie swego brzemienia jakiś lżejszy, nieporęczny w pakunku przedmiot. W krótkim czasie mógł iść ze stu funtami w szelkach, z piętnastu do dwudziestu leżącymi wolno na górze i ułożonymi na jego karku, niosąc w jednej ręce siekierę lub parę wioseł, zaś w drugiej zasmolony kocioł obozowy.

Chociaż jednak pracowali do upadłego, szło im wciąż trudniej. Droga stawała się coraz uciążliwsza, bagaż gniótł coraz bardziej, a im niżej opuszczała się na górach linia śniegu, tym wyżej skakało „porto”, aż wreszcie doszło do sześćdziesięciu centów od funta. Krewniacy nie dawali znaku życia, z czego Kit wraz z wujem domyślali się, że pewnie są już przy pracy, ścinają drzewa i tną deski na czółna. John Bellew zaczął się niepokoić. Spotkawszy garstkę Indian, wracających z Jeziora Lindermana, namówił ich, żeby mu wnieśli rzeczy na szczyt Chilcoot. Zgodzili się, zażądawszy trzydziestu centów od funta, co wuja zniszczyło. Pokazało się też, że umowa nie obejmuje jakich czterystu funtów bagażu z ubraniami i sprzętami obozowymi. Wobec tego wuj pozostał, aby te rzeczy wywindować, Kitowi zaś kazał iść naprzód z Indianami. Stanąwszy na szczycie góry, Kit chciał powoli dźwigać swą tonę naprzód, czekając, póki wuj, jak tego był pewien, nie dogoni go ze swymi czterystu funtami.

 

 

V.

 

Kit dreptał teraz szlakiem wraz ze swymi traganami indyjskimi. Zdając sobie sprawę z tego, że marsz będzie długi, prosto na szczyt Chilcootu, nie wziął więcej niż osiemdziesiąt funtów. Indianie uginali się pod brzemieniem, szli prędzej, niż on przywykł. Kit jednak nie przeląkł się tego, pewny już, iż Indianom dorówna.

Uszedłszy ćwierć mili, chciał odpocząć. Ale Indianie szli wciąż dalej! Wobec tego szedł z nimi, aby nie stracić swego miejsca w szeregu. Po pół mili był przekonany, że nie ujdzie już ani kroku, lecz zaciąwszy zęby, nie opuszczał szeregu i ku wielkiemu swemu zdziwieniu pod koniec mili spostrzegł, że wciąż jeszcze żyje. A potem, w jakiś niewytłumaczony sposób przyszło coś, co się nazywa drugim oddechem i następna mila była już znacznie łatwiejszą. W jakiś niewytłumaczony sposób druga mila znowu była znacznie łatwiejsza od pierwszej. Trzecia mila o mało go nie zabiła, ale choć na pół przytomny z bólu i zmęczenia, ani przystanął. I właśnie, właśnie kiedy czuł, że padnie niezawodnie, przyszedł spoczynek.

Indianie, zamiast zwyczajem białych tragarzy siedzieć w szelkach, porozpinali rzemienie na barkach i na głowie i odpoczywali, leżąc wygodnie, paląc i rozmawiając. Minęło dobre pół godziny, zanim ruszyli w dalszą drogę. Ku wielkiemu zdziwieniu Kit czuł się zupełnie wypoczętym i od tej chwili nowe jego motto brzmiało: „długi wysiłek i długi odpoczynek”.

Wierch Chilcoot zupełnie usprawiedliwiał straszną opinię, jaką o nim szerzono, i istotnie dawał mnóstwo sposobności do czołgania się na czworakach. Ale gdy Kit stanął na grzbiecie działu wód w gęstej zawiei śnieżnej, Indianie byli wraz z nim, a Kit z ukrywaną dumą powtarzał sobie w duchu, iż przecie nadążył im, nie jęknąwszy ani razu i nie pozostawszy, ani razu w tyle. Jego nową ambicją stało się dorównać wytrwałością Indianom.

Kiedy zapłaciwszy Indian, odprawił ich, zapadły ciemności, zerwała się burza z zadymką i Kit pozostał sam, na grzbiecie górskim, na wysokości tysiąca stóp ponad strefą lasów. Mokry do pasa, zgłodniały i wyczerpany, dałby był całoroczny dochód za odrobinę ognia i filiżankę kawy. Zamiast tego pochłonął około tuzina zimnych podpłomyków i wśliznął się pod fałdy na pół rozbitego namiotu. Zasypiając, przypomniał sobie wuja Bellew i uśmiechnął się z występną radością na myśl o tym, jak to on teraz w najbliższych dniach spędzać będzie swoje męskie wakacje, windując na górę czterysta funtów. Co do niego, to choć miał ich dwa tysiące, nie troszczył się o nie; trzeba je było tylko spuścić na dół.

Rano, zesztywniały z zimna i zmęczenia, wygrzebał się spod płócien, zjadł parę funtów surowej wędzonki, ścisnął w szelkach, jakie sto funtów i ruszył skalistą dróżką. O paręset sążni niżej ścieżka wiodła przez mały lodowiec, a potem na dół, ku jezioru Krateru. Widać było ludzi, podążających przez lodowiec. Kit przez cały dzień znosił swe worki i paki na górny kraniec lodowca, a w końcu widząc, że „tury” są bardzo krótkie, wziął na plecy sto pięćdziesiąt funtów. Jego zdumienie, że może poważyć się na coś podobnego, nie miało końca. Od przechodzącego Indianina. Kupił za dwa dolary trzy twarde jak kamień suchary marynarskie, które, wraz z wielką ilością surowej wędzonki, wystarczyły mu na kilka razy. Niemyty i zziębnięty, w mokrym od potu ubraniu, drugą noc przespał w górach, zawinąwszy się w płótna namiotu.

Wczesnym rankiem rozesłał na lodzie płachtę płótna brezentowego, władował na nią trzy czwarte tony i zaczął ściągać na dół. Ten cały ładunek. W pewnym miejscu, gdzie lodowiec był bardziej stromy, ładunek zsunął się szybciej, poderwał mu nogi, zarzucił na siebie i poleciał wraz z nim na dół.

Ze stu wychodźców, uginających się pod brzemieniem ciężarów, stanęło, patrząc, co z tego wyniknie. Kit z całej siły wrzeszczał, ostrzegając ludzi, którzy też przystawali i schodzili mu z drogi. Na dole, na drugim krańcu lodowca, pokazał się mały namiot, który zdawał się lecieć ku Kitowi, z taką szybkością rósł mu w oczach. Kit wyminął ubitą ścieżkę, którą tragarze skręcali na lewo, i leciał polem świeżo spadłego śniegu, tak, że aż się za nim zakurzyło. Ale śnieg zahamował trochę pęd. Kit ujrzał, jak w pewnej chwili góra worków, na której jechał, runęła na namiot, zerwała boczne sznury, uderzyła w przednie płótna i wjechała do środka namiotu, wioząc go na górze worków. Namiot zatoczył się jak pijany, a Kit, owiany chmurą zimnego pyłu, znalazł się naraz twarzą w twarz ze zdumioną młodą damą, zawiniętą w koc, a która w Dyea nazwała go „chechaquo”.

– Widziała pani, jak się za mną zakurzyło? – spytał wesoło.

Rzuciła na niego pełne nagany spojrzenie.

– I co tu opowiadać o czarodziejskich kobiercach latających! – zachwycał się.

– Może by pan usunął wreszcie ten worek z mojej nogi? – rzekła zimno.

Spojrzał i dźwignął się czym prędzej.

– To nie był worek. To był mój łokieć. Bardzo przepraszam.

Informacja ta nie zmieszała panny, a jej chłód był wprost wyzywający.

– Całe szczęście, że mi pan nie przewrócił piecyka – zauważyła.

Idąc za jej spojrzeniem, spostrzegł przenośny piecyk żelazny, a na nim imbryk z kawą, koło której krzątała się młoda Indianka. Wciągnął w nozdrza woń kawy i znowu zwrócił wzrok na pannę.

– Jestem „chechaquo” – zaznaczył.

Niezadowolony wyraz jej mówił mu, że uważa go tu za zbytecznego. Ale Kit był bezczelny.

– Wyrzuciłem już swoje żelazo śmiercionośne! – dodał.

Dopiero wówczas poznała go i oczy jej błysnęły.

– Nigdy bym nie przypuszczała, że pan zajdzie tak daleko! – oświadczyła.

Ale on znowu chciwie wciągnął w nozdrza powietrze.

– Jak Boga kocham – kawa!

I zwróciwszy się ku niej, rzekł wprost:

– Dam sobie odciąć mały palec – proszę, niech pani tnie choćby zaraz! Zrobię, co pani zechce. Zostanę pani niewolnikiem na rok i dzień, czy na jak długo pani będzie chciała, jeśli mi pani da filiżankę kawy.

Przy kawie przedstawił się jej i dowiedział się, z kim ma do czynienia. Nazywała się Joy Gastel i należała do rodziny kolonistów, osiadłych tu od dawna. Urodziła się na etapie poczty handlowej nad Great Slave i jeszcze jako małe dziecko wędrowała wraz z ojcem przez Góry skaliste nad Jukon. Udawała się tam i teraz – jak mówiła – wraz z ojcem, którego jednak interesy zatrzymały po drodze w Seattle.

Wyjechawszy stamtąd na pokładzie osławionego „Chantera”, rozbił się i teraz musiał wracać do Puget – Sound parowcem, który przybył na pomoc.

Wobec tego, że dama siedziała wciąż zawinięta w koce, Kit nie rozpoczynał dłuższej rozmowy, lecz wymówiwszy się z nadludzkim bohaterstwem od drugiej filiżanki kawy, wycofał siebie i swe trzy ćwierci tony bagażu z namiotu. Prócz tego wyniósł z namiotu kilka spostrzeżeń, a mianowicie: ona ma pociągające imię i pociągające oczy. Nie może mieć więcej jak dwadzieścia, dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata. Jej ojciec musi być Francuzem. Ona ma własną wolę i szalony temperament. Wychowanie odebrała z pewnością nie na kresach.

 

 

VI.

 

Nad zheblowanymi przez lodowce skałami i linią lasów szlak wiódł dokoła jeziora Krateru i wchodził w skalisty wąwóz prowadzący do Obozu Szczęśliwego i pierwszych karłowatych świerków. Przeniesienie tędy ciężkiego bagażu wymagało całych dni pracy do upadłego.

Obite płótnem czółno przewoziło towary przez jezioro. Za dwoma nawrotami w dwóch godzinach mogło przewieźć Kita i jego tonę towaru na drugą stronę. Ale Kit był bez grosza, a przewoźnik żądał czterdziestu dolarów od tony.

– To nędzne czółno to istna kopalnia złota, mój przyjacielu! – rzekł do niego Kit. – A nie chcielibyście mieć drugiej takiej kopalni?

– Pokażcie mi ją tylko – brzmiała odpowiedź.

– Ja ją wam sprzedam za cenę kosztów przewiezienia moich zapasów. Jest to idea nieopatentowana i możecie przystąpić do jej eksploatacji natychmiast, gdy ją wam zakomunikuję. Umowa stoi?

– Stoi! – zgodził się przewoźnik, a Kitowi spodobało się jego spojrzenie.

– Doskonale. Widzicie ten lodowiec? Weźcie oskard i zabierzcie się do niego. Za dzień możecie przekopać porządną rynnę. Widzicie ten wierch? Oto „towarzystwo Chilcoot Crater Lake do spuszczania na dół. Towarów i pakunków, z ograniczoną odpowiedzialnością”. Możecie brać po pięćdziesiąt centów od stu funtów, mieć sto ton dziennie i, nie ruszając palcem, zbierać pieniądze.

W dwie godziny później cały jego bagaż znajdował się już na drugim brzegu jeziora, co oszczędziło mu trzy dni drogi. John Bellew dopędził go już na drodze do jeziora Głębokiego, drugiego krateru, wypełnionego lodowatą wodą.

 

 

VII.

 

Ostatni odcinek szlaku z Długiego jeziora do jeziora Lindermana miał trzy mile długości, a sam szlak, o ile to można było w ogóle nazwać choćby szlakiem wiódł przez ostry grzbiet na wysokości przeszło tysiąca stóp, opuszczał się w dół stromym zboczem, usianym śliskimi głazami, a wreszcie szedł przez rozległe bagno. John Bellew zdumiał się na widok Kita, który ze stu funtami na plecach schylił się po pięćdziesięciofuntowy worek mąki i rzucił go na szczyt kozłów, opierając o kark.

– Chodźcież, proroku hartu! – zawołał na niego Kit. – Dalej, bierzcie się do swej niedźwiedziej strawy i jednej pary bielizny!

Ale John Bellew potrząsnął głową.

– Zdaje się, że zaczynam się starzeć, Krzysztofie!

– Macie przecie tylko czterdzieści osiem lat. Czy możecie sobie wyobrazić, że mój dziadek, szanowny panie, a wasz ojciec, zacny Izaak Bellew, jednym uderzeniem pięści zabił człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia?

John Bellew uśmiechnął się i przełknął w milczeniu swoje własne lekarstwo.

– O, bracie mej matki, pragnę wam powiedzieć coś bardzo ważnego. Wychowano mnie na paniczyka, a jednak dźwignę dziś więcej od was, zajdę dalej niż wy i gdyby mi się spodobało, mógłbym was bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wygrzmocić pięściami.

John Bellew uścisnął jego dłoń i rzekł uroczyście.

– Krzysztofku, chłopcze mój, wierzę, że możesz to zrobić. Wierzę, że mógłbyś to zrobić nawet z kozłami na plecach. Dokazałeś cudu, mój chłopcze, ale doprawdy wprost niepodobna w to uwierzyć.

Kit robił teraz cztery „tury” dziennie, to znaczy dwadzieścia cztery mile po górach, z czego dwanaście mil ze stu pięćdziesięcioma funtami na plecach. Był dumny, twardy i zmęczony, lecz zdrowy, jak rydz. Jadł i spał, jak nigdy jeszcze nie jadał i nie sypiał w swym życiu, a kiedy zadanie zbliżało się do końca, był jakby zmartwiony.

Ale jeden problem go niepokoił. Sprawdził, że można upaść ze stu funtami na plecach i przeżyć to. Zdawało mu się jednak, że gdyby tak upadł z dodatkowym ciężarem pięćdziesięciofuntowym na głowie, musiałby skręcić kark. A tymczasem tysiące stóp jego towarzyszów każdą ścieżkę prowadzącą przez mokradła w krótkim czasie rozdeptywały tak, że trzeba było znowu wybierać sobie jakąś inną drogę. Otóż właśnie przy takiej sposobności, kiedy Kit torował sobie nową ścieżkę, rozwiązał ten zajmujący go problem.

Miękki, wodnisty grunt osunął się pod nim. Kit potknął się i upadł na twarz. Pięćdziesięciofuntowy worek wcisnął mu twarz w błoto i zesunął się, nie uszkodziwszy mu karku. Ze stu funtami na plecach Kit podniósł się tak, że stanął na czworakach. Ale to było wszystko. Jedna ręka zapadła mu się znowu aż po łopatkę, układając miękko na błocie jego policzek. W tej pozycji nie można było zsunąć z siebie szelek, a stu funtowy ciężar na plecach nie pozwalał wstać. Czołgając się na czworakach, przy czym to jedna to druga ręka głęboko zapadała mu w grząskie błoto, starał się dotrzeć do miejsca, w którym leżał pięćdziesięciofuntowy worek z mąką, tak się jednak tym szamotaniem wyczerpał i tak zrył grząską powierzchnię, że naraz jedna mała kałuża znalazła się w nazbyt bliskim sąsiedztwie jego ust i nosa.

Próbował przewrócić się na wznak, na swój ładunek, ale zyskał tyle tylko, że oba jego ramiona zamoczyły się aż po pachy, co dało mu przedsmak topienia się. Z doskonałą cierpliwością wyjął powoli naprzód jedną rękę, a potem drugą i podłożył je sobie pod brodę, aby twarz utrzymać nad powierzchnią bagna. A potem zaczął wołać o ratunek. Po pewnym czasie usłyszał kroki i odgłos stóp, mlaszczących po bagnie.

– Podajcie mi rękę, przyjacielu – rzekł. – Albo rzućcie mi jaki sznur czy tykę...

Odpowiedział mu głos kobiecy, który poznał natychmiast.

– Jeśli mi pani rozwiąże szelki, będę mógł wstać sam.

Przeklęte sto funtów wleciały w błoto z mokrym świśnięciem i Kit dźwignął się powoli.

– Ładna zabawa! – roześmiała się miss Gastell na widok jego oblepionej błotem twarzy.

– Nie najgorsza! – odpowiedział z humorem. – Jest to moje ulubione ćwiczenie gimnastyczne. Radzę pani próbować go czasami. Wyborne, jeśli idzie o wyrobienie muskułów piersiowych i grzbietu.

Otarł twarz, zgarniając błoto dłonią i strzepując je z palców na ziemię.

– Och! – wykrzyknęła, poznając go. – To pan... pan... pan – Kurzawa!

– Szczerze dziękuję pani za pomoc w porę i za ten nowy przydomek – odpowiedział. – Zostałem drugi raz ochrzczony. Będę nastawał, aby mnie nazywano Kurzawą. Mocne to nazwisko i nie bez znaczenia.

Urwał. Lecz po chwili znów zaczął mówić gwałtownie z dzikim wyrazem twarzy.

– A wie pani, co zrobię? – zapytał. – Po pewnym czasie wrócę do Stanów Zjednoczonych. I ożenię się. I postaram się o to, żeby mieć dużo dzieci. A potem, o zmroku, będę zbierał dzieci dokoła siebie i będę im opowiadał o wszystkich cierpieniach i mękach mej wędrówki na Chilcoot’skim szlaku. A jeśli one wtedy w głos się nie rozpłaczą – powtarzam, jeśli nie zapłaczą głośno – duszę z nich wytłukę!

 

 

VIII.

 

Zima podbiegunowa przyszła w mgnieniu oka. Wysoka na sześć cali warstwa trwałego śniegu pokryła ziemię, a w spokojniejszych stawach tworzył się lód mimo gwałtownych podmuchów wiatru. Pewnego popołudnia, właśnie kiedy taki wiatr dął, Kit i John Bellew skończyli wraz z krewniakami ładowanie bagażu na czółno, a potem stali na brzegu, patrząc jak łódź znika w śnieżycy, szalejącej nad jeziorem.

– A teraz spać, bo jutro skoro świt ruszamy w powrotną drogę! – rzekł John Bellew. – Gdyby nie ta zadymka na szczycie Chilcoot, już jutro wieczorem moglibyśmy stanąć u Dyea, a gdybyśmy jeszcze jakim szczęśliwym wypadkiem złapali statek, za tydzień moglibyśmy być w San Francisco.

– Udały się wujowi wakacje? – spytał zamyślony Kit.

To ich ostatnie obozowisko nad jeziorem Lindermana składało się już tylko z żałosnych szczątków. Krewniacy zabrali wszystko, co mogło służyć do jakiego takiego użytku, nie wyłączając namiotu. Podarte płótno brezentowe, rozpięte jako zasłona od wiatru i śniegu, chroniło zaledwie częściowo. Obiad musieli gotować na ogniu pod gołym niebem w dwóch starych kociołkach. Zostawiono im tylko koce i parę racyj żywności.

Od chwili odbicia czółna Kit był dziwnie zamyślony i zdenerwowany. Wuj zauważył to, lecz przypisywał ukończeniu ciężkiej pracy. Podczas obiadu Kit raz tylko się odezwał:

– O, bracie mej matki – rzekł ni stąd, ni zowąd – po tym wszystkim życzę sobie, abyście nazywali mnie Kurzawa. Narobiłem trochę kurzu na tej drodze, prawda?

W kilka minut później poszedł w kierunku namiotów, gdzie krzątali się poszukiwacze złota, przenoszący jeszcze swój bagaż, lub sporządzający czółna. Bawił tam kilka godzin, a kiedy wrócił i zawinął się w koc, John Bellew już spał.

W ciemnościach zimnego i wietrznego poranku Kit wstał, rozpalił ognisko między swymi nogami, przez co wytopił lód z butów, po czym ugotował kawę i przysmażył wędzonkę. Było to nędzne i zimne śniadanie. Gdy skończył, zapakował koc. John Bellew skierował się w stronę Chilcoot; Kit wyciągnął do niego rękę.

– Do widzenia, bracie mej matki – rzekł.

John Bellew spojrzał na niego i aż zaklął ze zdumienia.

– Niech wuj nie zapomina, nazywam się Kurzawa – napominał go Kit.

– Cóż ty będziesz robił?

Kit skinął ręką w stronę północy poprzez chłostane wichrem jezioro.

– Po cóż wracać, skoro się zaszło tak daleko? – zapytał. – A oprócz tego mam już przedsmak mięsa i – smakuje mi. Pójdę dalej.

– Jesteś bez grosza – zaprotestował John Bellew. – Nie masz wyekwipowania.

– Ale mam cel w życiu. Pamiętajcie o swym siostrzeńcu Krzysztofie Kurzawie Bellew. Znalazł cel w życiu. Jest służącym dostojnego pana. Ma cel w życiu, sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie i koryto. Pójdzie ku Dawson z parą dudków i służącym drugiego dostojnego pana – jako kucharz obozowy, wioślarz i człowiek do wszystkiego. A O’Harę z jego „Falą” niech diabli wezmą. Do widzenia.

John Bellew, osłupiały ze zdumienia, ledwie mógł wyjąkać:

– Nie rozumiem.

– Mówią, że szare niedźwiedzie są w Jukonie tłuste – tłumaczył mu Kit. – A więc, ponieważ ja mam już tylko jeden komplet bielizny, idę poszukać niedźwiedziego mięsa – oto wszystko.

 

THE TASTE OF THE MEAT

 

In the beginning he was Christopher Bellew. By the time he was at college he had become Chris Bellew. Later, in the Bohemian crowd of San Francisco, he was called Kit Bellew. And in the end he was known by no other name than Smoke Bellew. And this history of the evolution of his name is the history of his evolution. Nor would it have happened had he not had a fond mother and an iron uncle, and had he not received a letter from Gillet Bellamy.

″I have just seen a copy of The Billow,″ Gillet wrote from Paris. ″Of course O’Hara will succeed with it. But he’s missing some tricks.″ Here followed details in the improvement of the budding society weekly. ″Go down and see him. Let him think they’re your own suggestions. Don’t let him know they’re from me. If you do, he’ll make me Paris correspondent, which I can’t afford, because I’m getting real money for my stuff from the big magazines. Above all, don’t forget to make him fire that dub who’s doing the musical and art criticism. Another thing. San Francisco has always had a literature of her own. But she hasn’t any now. Tell him to kick around and get some gink to turn out a live serial, and to put into it the real romance and glamour and colour of San Francisco.″

And down to the office of The Billow went Kit Bellew faithfully to instruct. O’Hara listened. O’Hara debated. O’Hara agreed. O’Hara fired the dub who wrote criticisms. Further, O’Hara had a way with him--the very way that was feared by Gillet in distant Paris. When O’Hara wanted anything, no friend could deny him. He was sweetly and compellingly irresistible. Before Kit Bellew could escape from the office, he had become an associate editor, had agreed to write weekly columns of criticism till some decent pen was found, and had pledged himself to write a weekly instalment of ten thousand words on the San Francisco serial--and all this without pay. The Billow wasn’t paying yet, O’Hara explained; and just as convincingly had he exposited that there was only one man in San Francisco capable of writing the serial and that man Kit Bellew.

″Oh, Lord, I’m the gink!″ Kit had groaned to himself afterward on the narrow stairway.

And thereat had begun his servitude to O’Hara and the insatiable columns of The Billow. Week after week he held down an office chair, stood off creditors, wrangled with printers, and turned out twenty-five thousand words of all sorts. Nor did his labours lighten. The Billow was ambitious. It went in for illustration. The processes were expensive. It never had any money to pay Kit Bellew, and by the same token it was unable to pay for any additions to the office staff.

″This is what comes of being a good fellow,″ Kit grumbled one day.

″Thank God for good fellows then,″ O’Hara cried, with tears in his eyes as he gripped Kit’s hand. ″You’re all that’s saved me, Kit. But for you I’d have gone bust. Just a little longer, old man, and things will be easier.″

″Never,″ was Kit’s plaint. ″I see my fate clearly. I shall be here always.″