Belfrzy - Dorota Kowalska - ebook + książka

Belfrzy ebook

Dorota Kowalska

3,7

Opis

Tę książkę powinien przeczytać każdy w tym kraju – w końcu taka nasza przyszłość, jaka edukacja naszych dzieci!

Kiedy Polskę sparaliżował strajk nauczycieli, z jednej strony pojawiły się głosy, że nauczyciele nie powinni oczekiwać więcej, bo ich praca nie jest tak wymagająca, mają luksusowe dwa miesiące wakacji, a dzieci i tak uczą się dopiero na korepetycjach. Z drugiej strony zaczęto głośno mówić o tym, że polski program edukacji jest daleko w tyle za innymi krajami europejskimi, że niskie zarobki sprawiają, że do zawodu trafiają osoby z przypadku, a jakakolwiek inicjatywa ze strony nauczycieli z pasją rozbija się o brak pieniędzy i niekończący się proces reform. Co szwankuje w polskiej edukacji, że polskie uczelnie wyższe są tak daleko w światowych rankingach, a szkoła jest uciążliwym koszmarem dla uczniów, nauczycieli i rodziców. Ponoć nauczyciel ma być intelektualnym autorytetem dla swoich uczniów, ale czy rzeczywiście nim jest?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (62 oceny)
20
17
14
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaWojculewicz

Całkiem niezła

Po 4 latach od napisania tej książki, twierdzę, że jest coraz gorzej w edukacji....
00

Popularność




Wstęp

To jest BARDZO WAŻNA KSIĄŻKA. Świadomie piszę wersalikami. Ważna, bo mówi – z perspektywy nauczycieli – o najważniejszym aspekcie naszego życia społecznego, gospodarczego i politycznego.

„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie... Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli”. Tak, wszyscy to znamy, tylko po pierwsze, niewielu z nas wie, że autorem tych słów jest Jan Zamoyski, hetman wielki koronny i doradca Zygmunta Augusta i Stefana Batorego. A po drugie, choć panuje powszechna akceptacja mądrości tej maksymy, to większość jednak ją lekceważy.

W książce Doroty Kowalskiej głos zabrali najlepsi z najlepszych. Belfrzy, którym nie jest wszystko jedno. Dlatego są poobijani, wściekli, zniesmaczeni. Czują się zawiedzeni i oszukani. Ale wciąż prą do przodu. Wypowiadają się ci starsi i ci całkiem młodzi. Łączą ich pasja i chęć, aby dzielić się wiedzą i doświadczeniem z dzieciakami. Żeby pomagać im rozwijać skrzydła i stawać się ludźmi. Obywatelami.

Żeby była jasność: nie cierpię polskiej szkoły. Piszę to ja, Mira Suchodolska, ofiara edukacji, która straciła 16 lat w placówkach niedających mi ani wiedzy, ani wychowania. Ja, córka nauczycielki, a zarazem osoba, która omal sama nie została belferką. Ja, matka ucznia szkół wszystkich poziomów, która głęboko odetchnęła dopiero wówczas, kiedy skończył on swoją edukacyjną przygodę. I wreszcie ja, dziennikarka opisująca od lat system edukacyjny, kłopoty pedagogów i ich podopiecznych oraz zmartwienia rodziców.

Nie lubię polskiej szkoły, gdyż jest karykaturą samej siebie. A jeśli robi coś dobrego dla kolejnych roczników uczniów, to nie dlatego, że tak świetnie została skonstruowana. Nie dlatego, że państwo stara się, aby edukacyjny mechanizm działał perfekcyjnie, aby uczyć szły najlepsze, starannie wyselekcjonowane jednostki, które będą mogły liczyć na wsparcie, także psychologiczne, na dostęp do najnowszej wiedzy związanej z pedagogiką.

Polska szkoła jakoś jeszcze działa tylko dlatego, że trzymają ją na swoich barkach zapaleńcy. Ci nauczyciele, którzy uwierzyli w etos i posłannictwo, są przekonani, że trzeba sprostać zadaniu. A robią to od dziesięcioleci – wbrew systemowi, wbrew szkodliwym programom nauczania, wbrew kolejnym władzom, które mają rewolucyjne pomysły na oświatę. To ci pasjonaci ogarniają chaos i narażają się na kłopoty, lekceważą kolejne odgórnie nadawane dyrektywy. Wiedzą, jak uczyć, żeby wbić do młodych umysłów podstawową wiedzę, która przyda się w życiu.

Kolejne ekipy rządzące mają różne – graniczące z fiksacją – pomysły na edukację. Dlatego kolejne jej reformy są wprowadzane na szybko, nowe ustawy pisane są na kolanie. Wszystkiemu towarzyszy strach nauczycieli, ale także uczniów i ich rodziców. Kolejne pokolenia młodych ludzi są poddawane – z każdą wprowadzaną reformą – wielkiemu stresowi. Doświadczają uczucia niepewności, co będzie dalej.

O niepewności, ale także o strachu o przyszłość, o jakość edukacji młodych ludzi, mówią rozmówcy Doroty Kowalskiej. Nauczyciele osamotnieni w swojej pracy. Pozbawieni wsparcia, jakie powinni otrzymać. Mało tego – w Polsce nikt nie bada, w jakiej kondycji psychicznej jest ta, bodaj najważniejsza dla rozwoju kraju, grupa zawodowa. Ostatnie reprezentatywne badania pochodzą sprzed dziesięciu lat, ich autorem jest profesor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu dr hab. Jacek Pyżalski, potem ich zaprzestano. Na przeprowadzenie nowych profesor Pyżalski nie może zdobyć pieniędzy.

Możemy domniemywać, że kondycja psychiczna pedagogów – z przyczyn doskonale nam znanych – uległa pogorszeniu wobec tej sprzed dekady. Jednak już 10 lat temu była ona nie najlepsza. Wystarczy przytoczyć parę liczb: 86 procent nauczycieli miało poczucie, że ich obciążenia zawodowe są wyższe niż w innych profesjach, 20 procent zdradzało pełne objawy zespołu wypalenia zawodowego, 16 procent mówiło o obciążeniu konfliktami w szkole. Natomiast jedna czwarta miała poczucie niewielkiego sensu swojej pracy.

Powtórzę: można domniemywać, że teraz jest o wiele gorzej. Tylko nikt tego nie bada.

Bo wyniki mogłyby się rozjechać z oficjalną narracją, że jest dobrze. Ponadto pomoc nauczycielom w ich zadaniach musiałaby się wiązać z nakładami finansowymi. Lepiej więc podtrzymywać mit, że nauczyciele to terroryści, którzy wciąż domagają się podwyżek, mało pracując. Kolejne ekipy rządzące robią wszystko, co mogą, aby znieść Kartę Nauczyciela. I płynące z niej tak zwane przywileje: te urlopy dla podratowania zdrowia (bo na przykład struny głosowe wysilającego się w mówieniu do klasy belfra nie pozwalają po dekadzie wykładów na wydobycie z siebie czegoś więcej niż charkotu), te – niesprawiedliwie zdaniem wielu – naliczane godziny pracy przy tablicy. Nikt nie mierzy czasu, który pedagodzy spędzają nad klasówkami. Nie bierze pod uwagę tych wszystkich kółek zainteresowań, zielonych szkół, olimpiad czy zawodów sportowych, w które – zaniedbując swoje rodziny – ci ludzie się angażują.

Wymagamy od nauczycieli bardzo wiele: mają być autorytetami, muszą świecić przykładem, mają obowiązek poświęcać się swojej pracy, do której koniecznie muszą mieć powołanie. I jeszcze wypełniać misję. Osobom przekonanym o swoim posłannictwie nie trzeba dobrze płacić. I tak będą je wypełniały. Podobną postawę przyjmuje się w stosunku do policjantów czy ratowników medycznych. Albo lekarzy. Lub pielęgniarek. Jednak za każdym razem, kiedy zawód nierozerwalnie łączący się z misją zostanie zdeprecjonowany, kończy się to podobnie – społeczną katastrofą. I w obliczu takiej katastrofy stoimy.

Osoby, którym powierzamy nasze dzieci, muszą być godnie wynagradzane, także dla prestiżu społecznego. Nauczyciel nie jest terrorystą. Próżniakiem, który leni się, kiedy inni pracują. To człowiek, który przez co najmniej 12 lat będzie spędzał z naszymi dziećmi więcej czasu niż my, rodzice. Który będzie miał na niego większy wpływ niż ktokolwiek inny. Dlatego pytam, czysto retorycznie: czy wolelibyście powierzyć swoją latorośl specjaliście, który jest świetnie wyedukowany, zmotywowany do pracy między innymi dobrą pensją, wypoczęty, wyluzowany, w dobrej formie fizycznej? Czy raczej uważacie, że nauczyciel ma pracować i cieszyć się, że w ogóle dostał robotę? Żadnych praw, całkowita podległość, ręce wyciągnięte wzdłuż szwów, zero dyskusji?

To prawda, że wśród nauczycieli jest wiele osób, które nigdy nie powinny wykonywać tego zawodu. Są źle wykształcone, nie lubią uczniów, nie cierpią swojej pracy, czują się kiepsko w swojej zawodowej skórze. Ale to nie ich wina. Tylko systemu, państwa, kolejnych rządów, które odpuściły sobie szkołę. Albo precyzyjniej: traktowały ją w sposób instrumentalny. Kolejni ministrowie oświaty wywodzili się z grona uczniów kształconych w starym pruskim stylu, który sprowadza się do hasła, jakie kiedyś usłyszałam od jednego z moich wychowawców: „Milcz, jak do mnie mówisz”. Dziś czasy się zmieniły, nikogo nie można zmusić do milczenia. Ani uczniów, ani ich rodziców, a tym bardziej nauczycieli. Pani Krystyna Starczewska, będąca legendą wśród pedagogów, opowiada o tym najbardziej dosadnie. Mamy – także w młodym pokoleniu – wielu wspaniałych fachowców. Osoby, które wbrew biurokratycznym przeszkodom dają z siebie wszystko. I choć czasem, jak Dariuszowi Martynowiczowi, ręce im opadają, to idą dalej.

Ale żeby była jasność: to nie tylko państwo, kolejne ekipy rządzące są odpowiedzialne za pogarszającą się kondycję nauczycieli. Fatalnie wygląda w tej kwestii współpraca pomiędzy rządzącymi a samorządami. Ze strony tych ostatnich można usłyszeć o niedofinansowaniu zadań własnych. I to jest w dużej mierze prawda. Ale nie cała. Głos Moniki Berety może zmienić Państwa myślenie. I tak jest z wypowiedziami kolejnych nauczycieli, które przeczytacie w książce Doroty Kowalskiej. Nic nie jest pewne, nic oczywiste. Poza jednym: coś trzeba wreszcie zrobić z tą szkołą.

Mira Suchodolska

WSPÓŁPRACA, NIE RYWALIZACJA

Krystyna Starczewska

nauczyciel dyplomowany

.

Warszawa, 27 kwietnia 2019 roku

Dorota Kowalska: Pamięta pani swój najgorszy dzień w szkole?

Krystyna Starczewska: Tak, przypominam sobie. Ukończyłam studia na polonistyce w 1958 roku i marzyłam o tym, żeby zostać nauczycielką. Wiedziałam, jak rozmawiać z dziećmi, jak rozwijać ich zdolności, zainteresowania. Strasznie chciałam być nauczycielką! Znalazłam pracę w szkole podstawowej w Warszawie na Okęciu. Przeżyłam tam jednak potworny szok. Nie wiedziałam, że można podchodzić do dzieci tak, jak tam podchodzono. Bito je, stawiano do kąta, trzaskano po rękach linijką. Pamiętam taki dzień: jestem w klasie z moimi uczniami i nagle wchodzi do niej chłopiec, a strużka krwi cieknie mu po szyi. Pytam go: „Co się stało? Uderzył cię ktoś na korytarzu?”, a on płaczliwie: „Byłem na rozmowie u pana dyrektora”. Pan dyrektor po prostu targał niegrzeczne dzieci za uszy. Tym razem pociągnął za mocno i naderwał małżowinę uszną.

Pani żartuje?

Wcale nie! Co więcej, ponieważ ja nie biłam dzieci i znalazłam inne metody, żeby nad nimi panować, rodzice stwierdzili na zebraniu, że nie życzą sobie, żeby ich dzieci były traktowane inaczej niż pozostałe, bo później im się stawiają. Chodziło zwłaszcza o chłopców. Kiedy ojciec zbił pasem po pupie jednego z moich uczniów, ten powiedział: „A pani nas nie bije, tylko z nami rozmawia”. Ci ojcowie zakomunikowali, że nie zgadzają się z metodami wychowawczymi, jakie wprowadzam, bo to demoralizuje dzieci. W związku z tym, jeśli nie chcę stosować kar fizycznych, powinnam zapisywać na kartce wykroczenia swoich uczniów, a raz w tygodniu przyjdzie dwóch tatusiów i da im w pupę pasem tyle razy, ile będę sobie życzyła.

Naprawdę?

Słowo honoru, tak było. Po historii z chłopczykiem poszłam do dyrektora, zrobiłam awanturę, powiedziałam, że to łamanie elementarnych praw dziecka, że obserwuję stosowaną wobec uczniów przemoc od dłuższego czasu, bo to było chyba półrocze. Dyrektor odpowiedział, że już od dawna chciał ze mną porozmawiać, bo jestem młoda, nie znam się na wychowaniu i nie słucham starszych, doświadczonych nauczycieli, tylko postępuję według własnych zasad i on sobie nie życzy, żebym dalej pracowała w jego szkole, jeśli nie zmienię swojej postawy. To był chyba mój najgorszy dzień w szkole, bo poczułam całkowitą bezradność. Pracowałam do końca roku szkolnego, potem rozwiązano ze mną umowę. A tak dobrze mi się pracowało z dziećmi. One były przyzwyczajone, że się je bije, stawia do kąta, wymusza posłuszeństwo, więc ja, żeby takich metod nie stosować, wymyśliłam, że będę im opowiadać bardzo ciekawą historię z bohaterami w ich wieku, i zawsze robiłam tak, żeby najciekawszy moment opowieści przypadał na dzwonek, czyli na koniec lekcji. „I co dalej? Spadł, jak się trzymał tą jedną ręką balkonu, czy nie?” – dopytywały dzieciaki. A ja na to: „Jak będziecie dobrze pracować na następnej lekcji, to na koniec znowu będzie 10 minut opowieści”. Wtedy nie było telewizji, nie było tylu rozrywek co dzisiaj, więc moje opowieści były dla nich bardzo atrakcyjne. Tak się nimi zafascynowali, że byli na lekcjach grzeczni, żeby usłyszeć ciąg dalszy. Poza tym inscenizowałam z nimi lektury, które czytaliśmy – bardzo się wciągnęli w te przygotowywane wspólnie przedstawienia. Wystawiliśmy na przykład dla całej szkoły Balladynę Juliusza Słowackiego; to był dla moich uczniów wielki sukces. Ponieważ chciałam poznać dobrze każdego z nich, odbywałam z nimi indywidualne rozmowy po lekcjach. To było bardzo ważne. Poznawaliśmy się, wiedziałam, kto ma kłopoty z babcią, kto z mamą, kto z tatą – skarżyli się na różne rzeczy. Wiedzieli, że zawsze mogą liczyć na moją pomoc i wsparcie w trudnych chwilach.

Wszystko pani o nich wiedziała?

Dużo wiedziałam i dzięki temu mogłam im pomagać indywidualnie. Rozumiałam na przykład, dlaczego ktoś się gorzej uczy, wiedziałam, jakie ma trudności. Po tym incydencie z krwawą strużką na szyi to wszystko runęło. To był moment, kiedy zrozumiałam, że jestem w tym systemie bezradna. Niedawno miałam śmieszne zdarzenie na ulicy: idzie starszy pan z chłopczykiem, ten chłopczyk go o coś pyta, a mężczyzna mu tak ładnie odpowiada na pytanie. Mówię: „Jaki miły dziadek!”. A starszy pan tak na mnie patrzy i pyta: „Zaraz, zaraz, pani Krystyna?”. Mówię: „Tak”. „Ojej, przecież pani była moją nauczycielką na Okęciu, jak byłem w piątej klasie, to mnie dyrektor naderwał ucho!”. Ten mężczyzna poznał mnie po tylu latach i tak serdecznie przywitał.

Mam takie wrażenie, że to bicie, nie tak drastyczne, ale tą przysłowiową linijką po łapach, było w czasach PRL-u na porządku dziennym.

Tak, było. Bicie, stawianie do kąta zdarzało się niemal we wszystkich szkołach.

Nauczyciel miał wtedy większy autorytet?

Miał autorytet oparty na strachu. Uczniowie się go bali. Tak wygląda wychowanie autorytarne: ktoś ma władzę i siłę, więc muszę się mu podporządkować. Dzieci były zresztą przyzwyczajone do takich metod wychowawczych, bo identyczne stosowali na ogół ich rodzice.

Sama chodziłam do szkoły w czasach PRL-u, nauczyciele nie bili mnie po łapach, a jednak cieszyli się autorytetem większym niż dzisiaj.

Czy ja wiem? Wydaje mi się, że dzieci po prostu się bały i dlatego słuchały. A autorytet to jednak jest coś więcej niż tylko posłuszeństwo. Wtedy była jasna hierarchia: nauczyciel jest tym, który nakazuje, i należy mu się posłuszeństwo, dzisiaj tego nie ma. I taka sytuacja jest zdrowsza. Dzisiaj musimy się dogadać, musimy się porozumieć, być może pozostał jeszcze ten rodzaj autorytarnego wychowania, ale on bardziej objawia się w obniżaniu stopni, ocen z zachowania niż w stosowaniu przemocy fizycznej.

Posłuszne musiały być nie tylko dzieci, lecz także rodzice, bo dla nich nauczyciel również był kimś!

Tak, tak, ale jednocześnie rodzice potrafili wyrażać swoje zdanie i opinie. Nie byłam dla nich autorytetem, bo nie biłam ich dzieci, w związku z tym mogli mi zaproponować, że będą je bili za mnie. Miałam zresztą dwa takie traumatyczne doświadczenia, bo z liceum imienia Juliusza Słowackiego też mnie wyrzucili z pracy.

Dlaczego?

Po opuszczeniu tej szkoły podstawowej pracowałam przez jakiś czas w liceum dla dorosłych, potem przeniosłam się do liceum imienia Juliusza Słowackiego, którego byłam przed laty uczennicą. Pracowałam tam cztery lata, byłam wychowawczynią, miałam swoją klasę. Bardzo lubiłam pracę z licealistami, to była ciekawa młodzież. Miałam zasadę: nie realizowałam wszystkiego, co było nakazane przez program, bo ten był zideologizowany, kładłam nacisk na dyskusję, rozmowę – młodzież musiała się nauczyć myśleć samodzielnie. Oceniałam uczniów za to, jak potrafią uzasadnić własne poglądy. Byli do tego przyzwyczajeni, w ogóle nie przychodziło im do głowy, że trzeba coś dosłownie powtarzać, tylko że trzeba myśleć. Bardzo dobrze mi się z nimi pracowało. I przyszła matura w 1967 roku, do której przystąpili moi uczniowie. Temat maturalny z języka polskiego dotyczył idei patriotyzmu w literaturze polskiej. Jedna z dziewcząt jako motto do swojego wypracowania o patriotyzmie przyjęła słynne zdanie z listu biskupów polskich do biskupów niemieckich: „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. To była wypowiedź ostro potępiana przez ówczesne władze PRL-u. A ona napisała bardzo piękną pracę w duchu chrześcijańskim, świetnie dobrała lektury, wyciągnęła trafne wnioski – opisała, jak być patriotą, a jednocześnie być wiernym wartościom chrześcijańskim, w jej opinii pokazywał to właśnie list biskupów. Oceniłam tę pracę na piątkę, bo autorka wykazała się samodzielnością myślenia i dobrze uzasadniała swoje poglądy. Druga moja uczennica, mała zbuntowana anarchistka, zaczęła swoje wypracowanie od zdania: „Słowo »ojczyzna«, czy to w ataku, czy to w zagrożeniu, zawsze cuchnie mordem”. W swojej pracy postawiła tezę, że patriotyzm, który łatwo przeradza się w nacjonalizm i szowinizm, jest źródłem największych zbrodni na świecie, nienawiści wobec innych narodów prowadzącej do wojen i prześladowania ludzi traktowanych jako obcych. Dobrała trafnie lektury, także pozaszkolne, cytowała wypowiedzi różnych anarchistów, a pracę zakończyła stwierdzeniem, że naprawdę nie jesteśmy Polakami, Niemcami, Francuzami czy Anglikami, lecz Ziemianami, to znaczy mieszkańcami naszej planety Ziemi i nasz prawdziwy patriotyzm powinien wyrażać się we współpracy i wspólnej trosce o jej przyszłość.

I pani to zdanie pamięta do dzisiaj?

Wciąż pamiętam. Autorka tej pracy zrobiła kilka błędów ortograficznych, bo jako anarchistka nie uznawała żadnych zasad, także tych dotyczących poprawnej pisowni, więc dałam jej czwórkę, obniżając ocenę za ortografię. Napisałam, że praca jest samodzielna, jej autorka rzeczowo i trafnie uzasadnia własne poglądy. Przed ostatecznym wystawieniem ocen wezwał mnie dyrektor i powiedział, że na wniosek sekretarza partii mam postawić za obie te prace oceny niedostateczne. Obie dziewczyny miały więc nie zdać matury – ich prace uznane zostały bowiem za wrogie ideologicznie.

I co pani zrobiła?

Powiedziałam, że nie zmienię wystawionych przez siebie ocen. Stwierdziłam, że jeżeli ktoś jest winien, to tylko ja, bo nie uprzedziłam uczniów, że nie wolno im myśleć na maturze, tylko powtarzać obowiązujące slogany. Ta moja wypowiedź jeszcze bardziej rozwścieczyła dyrektora i sekretarza partii.

Była pani nauczycielem niepokornym!

Moim uczennicom komisja wystawiła w końcu oceny dostateczne. Zwołano zebranie rady pedagogicznej, na której ogłoszono, że zostaję usunięta ze szkoły, że nie mam prawa więcej uczyć. Potem dostałam list z kuratorium, w którym napisano, że pozbawia się mnie prawa do nauczania na terenie całego kraju.

Co pani wtedy zrobiła?

Zdałam egzamin na studium doktoranckie na wydziale filozofii UW. Otrzymałam stypendium, zrobiłam doktorat, a potem do 1989 roku pracowałam w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.

I w roku 1989 wróciła pani do nauczania?

W 1989 roku wróciłam do nauczania, ale nie w państwowej szkole. Założyliśmy własną szkołę – Bednarską. To była szkoła, w której chciałam wprowadzić takie zasady wychowania i nauczania, jakie uważałam za właściwe.

Czy wie pani, jak potoczyły się dalsze losy dwóch uczennic, które pani uratowała przed oblaniem matury?

Ta mała anarchistka niestety nie żyje, zmarła wiele lat temu. A druga jest lekarką, poszła na medycynę. Teraz jest już na emeryturze.

Mówi pani: „Od początku chciałam uczyć, od zawsze chciałam zostać nauczycielem”. Skąd się to wzięło? Pamięta pani swoich nauczycieli?

Miałam różnych nauczycieli: dobrych i złych. Wiedziałam, że szkoła nie powinna być miejscem generalnego stresu, że bardzo złą rzeczą jest wytwarzanie w niej rywalizacji, która może potem bardzo dużo kosztować człowieka, bo z różnych powodów będzie uznany za gorszego, a to może wpłynąć na jego dalsze losy. Miałam różne przeżycia w szkole i muszę powiedzieć: do pracy nauczycielskiej zachęciły mnie raczej nie te dobre przykłady nauczycieli, których bardzo szanowałam, tylko te negatywne przeżycia. Chciałam być inną nauczycielką.

Opowie pani o tych złych przeżyciach?

Pamiętam, że jeśli nie zgadzałam się z tym, co mówi nauczyciel, o coś pytałam, to słyszałam w odpowiedzi: „Cicho bądź, słuchaj uważnie!”. Nie można było zgłaszać wątpliwości, rozmawiać o tym, czego się człowiek uczy. Mam też takie wspomnienie z okresu wczesnego dzieciństwa, które często do mnie wracało, kiedy myślałam o wyborze swojej przyszłej drogi. Po powstaniu warszawskim, kiedy mieszkańcy musieli opuścić miasto, przewieziono nas do obozu w Pruszkowie, potem mieszkaliśmy w Milanówku. Mama zamieszkała z najmłodszym bratem w pokoju, w którym spało kilkanaście osób, a ja i moi dwaj starsi bracia bliźniacy zostaliśmy przyjęci do sierocińca prowadzonego przez zakonnice. Przerażona po potwornych wojennych przeżyciach znalazłam się w sierocińcu – umieszczono nas w sali, po dwoje dzieci w jednym łóżku. Pierwszej nocy zachciało mi się siusiu, więc wstałam z łóżka, podeszłam do siostry, która spała w naszej sali za parawanem, i powiedziałam, że chciałabym się załatwić, ale nie wiem gdzie. Siostra powiedziała, że ubikacja jest na końcu korytarza. Wyszłam, korytarz był ciemny. Po tym, co przeżyłam w czasie wojny, bałam się iść tym pustym korytarzem. Wróciłam i powiedziałam, że tam jest ciemno, że potwornie się boję. A ona: „Pomódl się, pan Bóg przyśle ci aniołka, który cię zaprowadzi”. Pomodliłam się, ale żaden aniołek się nie pojawił. Wróciłam i powiedziałam, że nie wiem, co mam zrobić, bo nie ma żadnego aniołka. „Jakbyś była dobrym dzieckiem, to aniołek by przyszedł, a teraz radź sobie sama i nie zawracaj mi głowy!” – usłyszałam. Położyłam się i zsikałam do łóżka. Rano dziewczynka, z którą spałam, powiedziała do siostry: „Ta nowa mnie obsikała”. Zakonnica zebrała wszystkie dziewczynki, kazała mi pokazać prześcieradło i powiedziała, żeby nikt się ze mną nie bawił i żeby mówili do mnie „siusiawa”, dopóki nie nauczę się porządku. Zaczęło się prześladowanie ze strony dzieci: nie chciały się ze mną bawić, pokazywały mi język i odwracały się, kiedy do nich podchodziłam. Czułam się strasznie. Pewnego dnia zobaczyłam moich braci idących ulicą, pobiegłam do nich i rzuciłam się jednemu z nich na szyję. Zakonnica wyszła za mną, chwyciła mnie za rękę i zaprowadziła z powrotem do budynku. Powiedziała, że nie tylko siusiam do łóżek, ale jeszcze całuję chłopców, co jest zachowaniem skandalicznym. Kazała mi stać pod ścianą w czasie obiadu, nie dostałam nic do jedzenia i miałam patrzeć, jak inne grzeczne dzieci jedzą. Byłam przerażona, postanowiłam uciec, szukać mamy. Zakonnice znowu mnie złapały i zamknęły, tym razem w izolatce. Strasznie się rozchorowałam, miałam wysoką gorączkę. To, co przeżywałam w sierocińcu, zapadło mi głęboko w pamięć. Miałam poczucie, że dorośli nie rozumieją dzieci, że nie liczą się z ich przeżyciami, potrafią tylko wydawać polecenia i karać za niepodporządkowanie się nakazom. Te dawne wspomnienia wracały do mnie, kiedy myślałam o tym, co chciałabym robić w życiu. Tak, chciałabym zajmować się dziećmi, ale zupełnie inaczej, niż robiły to zakonnice w sierocińcu.

To traumatyczne doświadczenie, ale myślę, że takich historii zdarzały się dziesiątki, nie tylko u zakonnic.

O tak, moja historia na pewno nie jest odosobniona. Zdarzają się i dziś podobne przeżycia dzieciom w przedszkolach czy domach dziecka. Tylko że moje przeżycia u zakonnic bardzo mocno zapadły mi w pamięć: strach, bezsilność, wstyd... Ma pani rację, traumatyczne doświadczenie.

Pani mama była nauczycielką?

Tak, pochodzę z nauczycielskiej rodziny. Moja mama uczyła języka polskiego, pisała podręczniki. Po wojnie była zatrudniona w szkole dla pracujących.

Czy uważa pani, że wychowanie w nauczycielskim domu miało wpływ na pani zawodowe wybory?

Na pewno w dużym stopniu miało. Pokazywało, jak ważna jest praca nauczyciela.

A pani chciała zmieniać świat?

Nie, chciałam stworzyć miejsce porozumienia z dzieckiem. Miejsce, w którym będzie się ono mogło rozwijać – to mnie bardzo pociągało.

I te swoje plany, marzenia o idealnej szkole postanowiła pani urzeczywistnić?

Byłam w opozycji, najpierw od 1976 roku współpracowałam z Komitetem Obrony Robotników, potem, po wprowadzeniu stanu wojennego, założyliśmy pismo „KOS”, którego byłam redaktorem. Założyliśmy też Zespół Oświaty Niezależnej. Spotykaliśmy się i dyskutowaliśmy o tym, jak powinna wyglądać szkoła, kiedy Polska odzyska niepodległość. Z ramienia tego zespołu brałam także udział w obradach Okrągłego Stołu, przy „podstoliczku oświatowym”. Tam postulatem, o który szczególnie walczyłam, był ten o uzyskanie prawa do zakładania szkół autorskich, niezależnych – tych, które później zostały nazwane niepublicznymi. I myśmy to prawo wywalczyli – we wrześniu 1989 roku ruszyła pierwsza taka szkoła, to było nasze I Społeczne Liceum Ogólnokształcące. Przygotowywaliśmy się do tego długo, zresztą w bardzo zabawny sposób. Przez rok, myśląc, że może uda się powołać do życia niezależne placówki, ogłosiliśmy, że kto chciałby do takiej szkoły chodzić, może przyjść na spotkanie: rodzice, uczniowie i nauczyciele, którzy chcieliby w takiej szkole uczyć. Pan profesor Maria Krzysztof Byrski, wtedy dziekan instytutu orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, udzielił nam sali na swoim wydziale. Spotykaliśmy się na uniwersytecie prawie cały rok i dyskutowaliśmy wspólnie: rodzice, uczniowie, nauczyciele, jak ta szkoła ma wyglądać. Rozmawialiśmy o programie dydaktycznym i wychowawczym. Tam wymyśliliśmy – to był nasz wspólny pomysł – że nasza szkoła powinna być szkołą demokratyczną.

Jak pani zdaniem powinna ta idealna szkoła wyglądać?

Potem, po rozmowach Okrągłego Stołu, kiedy zapadła decyzja, że takie szkoły mogą powstawać, ogłosiliśmy pocztą pantoflową, że jeśli ktoś chciałby do takiej szkoły przyjść, to zapraszamy na egzamin wstępny. Przyszło bardzo dużo kandydatów. Przyjęliśmy część, reszta dzieci poszła do drugiego liceum. Tyle tylko, że nie mieliśmy ani budynku, ani pieniędzy na prowadzenie szkoły. Nie było wiadomo, co robić. W lipcu odbyły się egzaminy, a we wrześniu miała rozpocząć się nauka. Zaczęłam biegać po rektorach uczelni i pytać, czy nie znaleźliby nam u siebie jakiegoś miejsca, w którym można by było zmieścić cztery klasy, bo tyle chcieliśmy założyć, w każdej po dwudziestu uczniów. W końcu rektor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego powiedział, że ma cztery domy akademickie na Polu Mokotowskim. W każdym z nich była świetlica, w której mogliśmy umieścić jedną klasę. Tak zaczęliśmy – chodziło się na lekcje do Adary, Cezara, Hiltona i Dendrytu, tak się te akademiki nazywały. Nauczyciele podczas przerw siedzieli na ławeczce przed akademikiem, sekretariat mieścił się na schodach, a konkretnie na parapecie okiennym. W takich warunkach we wrześniu ruszyła nasza szkoła. Niedługo potem rozwiązano PZPR i pałacyk przy ulicy Bednarskiej, w którym mieściła się szkoła partyjna, oddano Uniwersytetowi Warszawskiemu. Rektor UW pozwolił nam umieścić na Bednarskiej liceum. I tak staliśmy się I SLO „Bednarska” z klasami o nazwach: Adara, Cezar, Dendryt, Hilton – nikt nie chciał zmieniać tych nazw na tradycyjne: Ia, Ib, Ic, Id.

Więc takie nazwy zostały?

Zostały, od tego czasu do dziś w naszych szkołach nie ma numerowych klas, każda klasa ma swoje imię. Na początku roku szkolnego uczniowie wymyślają te nazwy, czasami są bardzo śmieszne, a potem mamy specjalną uroczystość nadania imion poszczególnym klasom.

Jeszcze raz zapytam: jak powinna wyglądać idealna szkoła?

Jak powinna wyglądać idealna szkoła, tego nie wiem. Wiem, że szkoła, którą utworzyliśmy, nie była idealna, ale stworzyliśmy kilka podstawowych zasad jej funkcjonowania, które uznaliśmy za właściwe. Nie wszystkie nasze pomysły udało się zrealizować. Kiedy dostaliśmy uprawnienia szkoły państwowej, musieliśmy na przykład realizować ministerialny program nauczania, a zrezygnować z realizacji programu stworzonego przez nas. Myślę, że aby odpowiedzieć na pani pytanie, najpierw trzeba zadać inne pytanie: jakiemu celowi ma służyć szkoła? Co powinno być celem szkoły w dzisiejszym świecie?

No właśnie: co?