Bejbi - Hary Rosa - ebook + audiobook

Bejbi ebook i audiobook

Hary Rosa

1,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bejbi” to historia cynicznego mizogina, który sądzi, że jest Pigmalionem. Hary Rosa snuje nielinearną opowieść, wciągając czytelnika w świat erotycznych fascynacji, literackich dygresji, pseudo historycznych dywagacji i filozoficzno-metafizycznych dociekań. To opowieść o poszukiwaniu samego siebie, przyczyn, które sprawiają, że jest się tym, kim się jest i tam, gdzie się jest. To ironiczna alegoria konsumpcjonizmu podszytego „dyskretnym wdziękiem nihilizmu”. Ta mikro powieść to również zaproszenie do wspólnej zabawy formą i samym aktem komunikacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 33 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

–Na Słońcu skończy się wodór, a ono samo zamieni się w czerwonego olbrzyma i rozgrzeje Ziemię tak bardzo, że ta zacznie się topić – powiedziałem.

Klimatyzacja ledwo daje radę, na zewnątrz termometr pokazuje czterdzieści dwa stopnie Celsjusza w cieniu, dlatego leżymy nago, schładzając ciała mgiełką wody termalnej i popijając campari z dodatkiem lemoniady.

– Chodzi o przepowiednię Majów? – pyta Bejbi.

– Koniec realnego świata to zjawisko fizyczne, a nie magiczne, Bejbi – mówię – i nastąpi później, niż to przepowiedzieli Majowie. O jakieś pięć miliardów lat później.

– Oczywiście. Ziemia się stopi, Wszechświat się skończy, wszystko chuj szczeli. A jedzie mi tu czołg?

– Wszechświat skończy się jeszcze później, za jakieś dziesięć seksdecyliardów lat. Liczba taka, Bejbi. Jedynka i dziewięćdziesiąt dziewięć zer. Mówiłaś, że znasz matematykę.

– Ale nie z tyloma zerami, człowieku. A czy wiesz, jak dodać jeszcze jednego turystę do hotelu o nieskończonej liczbie pokoi, zajętych już przez nieskończoną liczbę gości?

Nie pamiętam, z jakiej mysiej nory, sklepu lub imprezy ją wyciągnąłem. Nie pamiętam nawet jej imienia. Nigdy nie pamiętam ich imion. Nie chcę pamiętać. Dlatego nazywam je „Bejbi”. Lepiej tak niż „Człowieku”. Z pewnością jest hostessą, kelnerką, co najwyżej ekspedientką w sklepie kosmetycznym. Taki jest mój target.

Zwykle tylko je posuwam, tym razem, zamiast ją posuwać, bez przerwy do niej mówię. I choć ta narracja nie robi na Bejbi widocznego wrażenia, nie przestaję, bo nie chcę tego opanować.

 

 

Opowiem wam o Bejbi. Leżałem na macie, ćwiczyłem skośne zewnętrzne mięśnie brzucha, mówiłem do Bejbi, a w tle grało radio, bo lubię słuchać radia, kiedy ćwiczę.

Usłyszałem, że w wieku stu trzech lat zmarł w Krakowie Mrożek. Podobno na sam koniec powiedział tylko jedno słowo: „uff”. Mrożkolodzy interpretują to słowo jako idealne podsumowanie twórczości wybitnego blagiera, ale żaden z nich nie wypowiedział się na temat opinii lekarza Mrożka, który twierdził, że pacjent od dłuższego czasu skarżył się na niestrawność.

Nie wiem, co myśleć o takich historiach, dlatego leżałem ciągle na macie. Nie mogłem jednak ćwiczyć, ponieważ Bejbi stanęła nad moją twarzą w rozkroku. Miała na sobie spódniczkę tak krótką, że widziałem wcięcie w jej majtkach, ledwie osłaniających podbrzusze. Sądziła, że moja pozycja horyzontalna to zaproszenie do wspólnej zabawy, kiedy mnie wysłuchała, zorientowała się, że to tylko ćwiczenia, a nie pozycja Kamasutry. Usiadła więc grzecznie obok mnie i słuchała dalej, a ja, zacząwszy raz tę gadkę o skrętoskłonie, nie przestaję mówić, bo sama obecność Bejbi porusza mi struny głosowe.

– Skończę tylko ostatnią serię ćwiczeń, Bejbi, i zaraz się tobą zajmę – powiedziałem. – Wierz mi lub nie, ale zdecydowanie lepiej być dobrze rozciągniętym niż dobrze umięśnionym. Olivier Lafay, francuski filozof i kulturysta, z porad którego chętnie korzystam, twierdzi nawet, że krótkie i źle rozciągnięte mięśnie powodują szybsze zużywanie się stawów i nie trzymają w odpowiedniej odległości kręgów, co może powodować wypadanie dysku. Doświadczyłem tego. Ze trzy lata temu. Pod prysznicem. Schyliłem się tak niefortunnie, że mnie sparaliżowało. Ból dosłownie zablokował mi ciało. Wówczas poczułem strach większy niż ten ból, ponieważ wyobraziłem sobie, że jeśli będę tak stał, skręcony niczym piskorz – ryba taka, Bejbi – to już nigdy się nie wyprostuję, skończę na wózku inwalidzkim i wyrośnie mi garb. Dopiero po miesiącu ćwiczeń rozciągających i masażu stanąłem na nogi. Dlatego musisz chwilę poczekać. Nie chcę być garbusem.

A ona, że skoro mam być garbusem, to poczeka. Zabiera tylko książkę, powiedziała i schowała do torby Dziennik mojego dziadka.

 

 

Skłamałem. Była dziewczyna, której imię pamiętam. Małgorzata Piasecka mieszkała w cichym miasteczku na Żuławach, kiedy byłem jeszcze prostym pastuchem [co nie znaczy, że teraz nim nie jestem]. Jej matka sprzątała po domach, więc Gosia nie należała do miejscowej elity, jeśli można tak powiedzieć, wziąwszy pod uwagę fakt, że był to okres równości klasowej i sprawiedliwego podziału dóbr.

W tym małomiasteczkowym środowisku zachował się jeszcze feudalny zwyczaj pierwszeństwa notabli przed motłochem i kiedy Gosia, ku zgorszeniu wyfiokowanych żon i kochanek adwokatów, felczerów, weterynarzy, kierowników sklepów monopolowych, kierownika kina o dziwnym nazwisku Pankau oraz dyrektora Spółdzielni Ogrodniczej „Ogród”, siadała w pierwszej ławce w kościele i słuchała kazania z rozdziawionymi ustami i zaróżowioną od emocji twarzyczką, nie zwracając najmniejszej uwagi na sarkastyczne półuśmiechy, uśmiechy, a nawet jawne szyderstwa siedzącego za nią towarzystwa, budziła we mnie desperackie pożądanie.

Pachniała przy tym bezwstydnie tatarakiem i landrynkami, które czuć było mimo duszących oparów mirry i kadzidła. Nosiła białe podkolanówki i skromnie obciągała spódniczkę póty, póki nie przyłapano jej z młodziutkim księdzem w zakrystii.

Nie byłoby w tym zdarzeniu nic nadzwyczajnego, bo księża mieli ciche przyzwolenie na takie zachowania, szczególnie wtedy, szczególnie na prowincji, ale Gosia zaczęła puszczać się z każdym, pod warunkiem, że ten każdy potrafił przynajmniej ułożyć zdanie podrzędnie złożone, nie gubiąc zarazem jego erotycznego sensu.

Ćwiczyłem więc wytrwale styl, syntaksę i prozodię, bo miałem nadzieję, że któregoś dnia i mnie dane będzie olśnić Gosię urzekającą inwokacją do waginy, izosylabiczną wstawką w poemacie o łechtaczce lub wprost zamoczyć w niej swe pióro.

Wystawałem pod oknami Gosi, kryjąc się w cieniu lip, z nabrzmiałymi od pożądania lędźwiami, licząc, że skapnie mi coś cudem z Gosinego ołtarza, że nie zjawi się jakiś jej absztyfikant, i wówczas wykorzystam okazję, pójdę do niej, wygłoszę mowę, wyrecytuję wiersz lub zwyczajnie wezmę ją bez żadnych ceregieli.

Ale nie, musiało zajść w ciążę bezrozumne krówsko, zanim jeszcze dostałem szansę, a potem dać się zabić. I zostałem na lata z poważnym urazem, wyżywając się na słowie pisanym, bo mówione grzęzło mi w gardle przy każdej kobiecie.

Potrafię zdobywać kobiety. Nie o to chodzi.

W tych sprawach jestem jak Barney Stinson. Nie muszę nawet specjalnie się wysilać. Niekiedy wystarcza gest lub spojrzenie, ale wszystkie te związki są… – jak by to powiedzieć.

Dostałem jednak szansę – tak właśnie pomyślałem, kiedy spotkałem tę Bejbi, bo przy niej słowa same wypływają mi z gardła i po krótkiej wędrówce w przestrzeni spływają na nią, odsłaniając idealnego odbiorcę, który przerywa mówiącemu tylko wtedy, kiedy naprawdę musi, żeby dobrze wszystko zrozumieć, który wspiera mówiącego wpatrzonym w jego usta zachwyconym spojrzeniem, pobudza jego wyobraźnię do coraz odważniejszej metaforyki lekkim rozchyleniem ust i zmusza jego umysł, ledwie dostrzegalnym poruszeniem spierzchniętych warg, do odnajdywania, zaskakujących nawet dla niego samego, paralel.

Przy Bejbi chce mi się opowiadać, bo jest to jak niekończąca się gra wstępna, jak rzadko spożywany egzotyczny owoc.

Durian – powiedzmy sobie szczerze.

Może przesadzam, choć nie, bo kiedy człowiek sądzi, że poznał już wszystkie smaki świata, i spotyka na swej drodze taką Bejbi, wszystko, co do tej pory smakował, zaczyna zalatywać mu płytą paździerzową. Coś się w człowieku wywraca na drugą stronę i nie chce już jeść niczego innego.

I choć zwykle mówię dużo, szczególnie jeśli mam podatne forum, to przecież nigdy sam na sam, nigdy na tyle intymnie, żeby nie musiało to być przygotowane, nigdy tak otwarcie, że może sam bym już sobie tego nie życzył, dlatego ten potok słów, który się ze mnie na Bejbi wylewa, w równym stopniu zaskakuje mnie, co zaciekawia.

To zupełnie nowe doświadczenie sensualne i esencjonalne jednocześnie. Mam bowiem do czynienia ze słuchaczem, który odbiera mnie organoleptycznie, i to wciąga, ponieważ podnosi wagę tego, co mówię, nawet jeśli plotę trzy po trzy, nawet wtedy, albo zwłaszcza wtedy, bo Bejbi pochłania moje słowa całą sobą, jakby żywiła się dźwiękiem.

 

 

Leżałem więc na macie do ćwiczeń, a Bejbi siedziała obok mnie. Czytała, a może tylko przeglądała Dziennik mojego dziadka i grzebała w przepastnej torbie, w której mogłaby zmieścić przynajmniej pół miejskiej biblioteki, a i tak zostałoby jeszcze sporo miejsca na waciki.

Bejbi w bibliotece jednak nie bywa. Mimo to uparła się, aby zabrać mi tę książkę. Dlaczego? Sama tego nie wie. Jej zachcianka bardzo mi jest nie na rękę, nie mam w zwyczaju pożyczać książek, dlatego powiedziałem, że jej nie pożyczę.

– Dziwak – odrzekła.

– Książki trzeba kupować.

– Ja tak nie robię.

– Żeby interes pisarski się kręcił, trzeba je kupować.

– Jesteś jakimś wydawcą? Myślałam, że.

– Że kim?

– Że nikim.

– Nie jestem, ale jeśli książek zabraknie, czeka nas zagłada.

– Jakby nie było telewizji.

– Bez książek nie ma opowieści, bez opowieści nie ma mitu. A bez mitu nie ma nas.

– Pierdolety. Zawsze coś jest.

– A byłaś na pustyni?

– Proponujesz mi teraz wycieczkę do Egiptu?

– To chaos, Bejbi, dlatego nie pożyczam książek, rozumiesz?

– A ty rozumiesz?

– Urodziłem się na pustyni.

– A ja jestem Lady Gaga.

– Nie dosłownie przecież [głupia pindo]. W małym miasteczku się urodziłem.

– Trochę słabo.

– Jakoś z tej dziury wylazłem.

– Jesteś pewien?

– Nie była aż tak wielka. Można było przeskoczyć z jednego jej krańca na drugi, z polskiego cmentarza wprost na cmentarz mennonitów.

– Pierwsze słyszę.

– Ja też dziwne brzmienie nazwisk, ledwie dających się odczytać na porozbijanych resztkach mogił, przypisywałem niemieckiemu pochodzeniu. Nie znałem tej szczególnej dla mennonitów odmiany plattdeutsch.

– Nie wiem, o czym nawijasz, człowieku.

– Mój dziadek ją znał, ale nie żył już, a nikt inny do znajomości tego języka się nie przyznawał. Zresztą, tak jak i do dziadka.

– A co z nim było nie tak?

– Służył w niemieckiej armii.

– Ja jebnę. Był jakimś hitlerowcem?

– Obywatelem Wolnego Miasta Gdańsk.

– Oczywiście. A ja jestem obywatelką Miasta Wolnych Cipek.

– Nie wnikałem w tę historię.

– Bo to my wygraliśmy, o to ci chodzi?

– Komuś mogło się nie spodobać, że dziadek robił to, co robił.

– A robił?

– Szczerze?

– Ale co ty masz z tym wspólnego?

– Rozumiem dyskrecję mojej rodziny, Bejbi, szczególnie teraz, kiedy czytam, że nawet najbardziej prominentne osoby w kraju to Żydzi.

– W naszym kraju?

– Przecież oni nie stali się Żydami wczoraj, Bejbi. Musieli nimi być od samego początku, tylko z jakichś im tylko znanych powodów nie ujawniali tego faktu. Dziś wiem dlaczego.

– Czekali na takich jak twój dziadek?

– Ja też bym czekał na ich miejscu i nie ujawniał się. Mało kto się ujawnia, bo wie, że gdzieś tam ktoś inny, nieujawniony, z dokładnie przeciwnego powodu niż my, czai się na nas, tak jak my na niego.

– Geje się ujawniają. I lesby.

– I to jest w porządku?

– Nikt im tego nie zabrania.

– Nie spadli przecież z księżyca, Bejbi, żyją pośród nas, znają nas, a jednak się ujawniają.

– Wali mnie to.

– Tylko jak długo ten szantaż emocjonalny będzie działał?

– Mnie nie rusza, kto kogo dupczy.

– Ale nasza mentalność nie funkcjonuje w zgodzie z zasadami relatywizmu kulturowego.

– Na pewno wiesz, o czym mówisz?

– Pół życia spędziłem na pustyni.

– Co ty z tą pustynią? Mieszkasz w Warszawie, na dwudziestym drugim piętrze.

– I co to zmienia?

– Nie wiem. Chyba wszystko.

 

 

Z Gosią było prościej, bo kiedy wystawałem pod oknami Gosi, nie było gejów, nie było pedofilów, biseksualnych, transseksualnych, metroseksualnych, gastroseksualnych. Nie było commingoutów, comebacków, replayów i, choć wyda się to niewiarygodne, nie było nawet manekinów z naturalnym owłosieniem łonowym.

Gdzieś pewnie było to wszystko, w podziemiu, czarnym getcie, na innej planecie, nie było jednak tematu. Co nie znaczy, że życie trzynastolatka było prostsze, jeśli chodzi o te sprawy.

Z pewnością Gosia to była Ona, ja to byłem On, a mennonicki cmentarz wszyscy nazywaliśmy spaleniskiem, bo stary Narloch wykaszał tam trawę, a potem palił ją na potaż, który rozsypywał po całym parku, bo spalenisko było częścią parku, odgrodzoną od niego jedynie niskim, zardzewiałym płotkiem.

Szukało się tam czaszek, poniemieckich hełmów i broni. Nikt go nie pilnował, bo i po co, skoro większość płyt nagrobnych tak była rozbita, że widać było ciemne wnętrza mogił.

Wszystko było na wierzchu. Jak to na prowincji.

O tak, znam te prowincjonalne mieściny, choć może racja, może w dobie internetu i telewizji cyfrowej nie ma już prowincji, a jedynie trudna droga dojazdowa.

Urodziłem się w miasteczku z trudną drogą dojazdową, Bejbi, w Witowie, gdzie Anton Alfut zawracał kijem księżyc.

Kiedyś obiłbym gębę za takie gadanie. Broniłbym honoru miasteczka, ulicy, bloku, klatki schodowej i każdego z jej mieszkańców, może poza Wierciną. O to mniejsza, ale byłem tam przecież ostatniego lata i to, co kiedyś mówili złośliwcy, dziś mówią sami mieszkańcy.

 

 

Jeśli przybywasz do miasteczka koleją, dzięki której ono jeszcze w ogóle funkcjonuje, wyłania się przed tobą obrazek jak z zapyziałej kartki pocztowej z początku stulecia, z bezsensownie ogromnym budynkiem stacyjnym na pierwszym planie.

W czasach Trzeciej Rzeszy był to ważny węzeł kolejowy, ale dziś to ruina. Liczy się tylko kolei wąskotorowa, która jeździ jako atrakcja turystyczna trasą, którą za czasów swojej świetności woziła całkiem innych pasażerów do pieców krematoryjnych Zivilgefangenenlager Stutthof.

– To ile dziś sztuk, Unteroffizier Rose?

– Trzy tysiące sześćset dwa, Herr Oberleutnant, w tym dwa tysiące trzynaście kobiet i czterdzieścioro dwoje dzieci. Za dziesięć minut podstawią wagony.

– Żydzi?

– Jakieś siedemdziesiąt procent.

– Dokładniej, Rose, dokładniej! Jesteście matematykiem, Rose, nicht wahr?

– Jawohl, Herr Oberleutnant. Dokładnie dwa tysiące czterysta pięćdziesiąt sześć sztuk.

– Gut. Idźcie teraz coś zjeść, Rose, bo jesteście tak chudzi, że i was wezmą za opał.

Unteroffizier Günter Viktor Rose trzasnął obcasami i odprowadzany rechotem podoficerów oddalił się w kierunku latryn, skąd, z pustym już pęcherzem, poszedł wprost do dworcowej kantyny, zastanawiając się, czy oficer powiedział „za”, czy „na” opał.

Odkąd przydzielono mu to zadanie, odkąd musiał liczyć, Unteroffizier Günter Viktor Rose nie mógł jeść.

Wojna to wojna, front to front, ale to tutaj to był absurd, który przerastał jego pojmowanie świata, obezwładniał wolę i wyłączał wszelkie odruchy – łaknienie, sen, nawet oddychanie.

Günter był jak manekin poruszany rozkazami przełożonych i gdyby ich zabrakło, przestałby funkcjonować. Jadł, kiedy nadchodziła pora karmienia. Wstawał, kiedy go budzono. Kopulował, kiedy mu kazano, i szedł, kiedy szli inni.

Co mogę zrobić? – pytał sam siebie.

Licz opał – odpowiadał sam sobie.

Więc liczył dopóty, dopóki nie przyszli Rosjanie. Wycofał się wówczas na zachód, bo inni też się cofali, jednak pewnego dnia był już tak zmęczony, że położył się tam, gdzie stał, i zasnął.

Bez jedzenia i bez picia leżał w jakimś dziwnym letargu, aż znaleźli go polscy żołnierze.

Na wszystkie pytania odpowiadał: liczę opał.

Co mógł powiedzieć innego, przecież nikt nie uwierzyłby w ten obłęd. Powtarzał więc aż do znudzenia: liczę opał.

Pewnie dzięki temu nie zwariował i wypuszczono go z niewoli w pierwszym rzucie jeńców.

Odnalazł żonę i pięcioletnią córeczkę na Żuławach zatopionych przez cofające się wojska. I został. Tu, gdzie liczył opał. Z dala od rodzinnego domu w Wolnym Mieście Gdańsku, które przestało tymczasem być wolne. Jemu nie robiło to już różnicy.

Chciał tylko zagubić się w fali napływających uchodźców, w masie takich jak on straceńców, typów znikąd, zasrańców bez rodowodu lub z rodowodami, które parzyły jak kainowe znamię, i należało o nich zapomnieć tak, jak on chciał zapomnieć, i zacząć wszystko od nowa.

Ale czy można zapomnieć, kiedy każdego dnia widzi się ten sam dworzec?

 

 

Bar dworcowy w Witowie jeszcze za czasów mojego dzieciństwa słynął na całych Żuławach Wielkich z fasolki po bretońsku.

Zawsze można było natknąć się tu na dworcowe Typo, co to zabłąkało się przypadkiem albo celowo zrobiło sobie przystanek w tej dziurze do czasu, aż nie wypędzi go stąd milicja lub samo nie wpadnie na bardziej sensowny pomysł.

Dworcowe Typo bez płci i wieku. Okutane w wojskowy szynel lub oblepione plastrami brudnych szmat. Gotowe na każdą aurę. Potomek dziadów proszalnych, który żyje ze zbieractwa butelek, złomu i resztek pożywienia. Żul barowy.

A za barem wiecznie zaspany bufetowy. Ni pies, ni wydra – przypomniał mi kolejarz, który okazał się moim szkolnym kolegą i jeśli był nim rzeczywiście, to w czasach prekambryjskich, bo kiedy patrzyłem na tę pozbawioną uzębienia szczękę, z przyklejonym do dolnej wargi niedopałkiem, na tę obrzmiałą i siną twarz, nie potrafiłem dopatrzyć się w niej dawnego urwisa, który jednym szybkim ruchem ściągał ze straganu warzywnego Pikula trzy papierówki naraz: dla siebie, dla mnie i dla małego Henia.

– Henio nie żyje – powiedział

– A co mu się stało? – zapytałem.

– Położył się z wieczora, a rano już nie żył.

– Ale dlaczego?

– Kto go tam wie. Może jakby wstał wcześniej?

– A Głupi Karol?

– Po tym nic nie widać.

– Że żyje?

– Że głupi, jak się człowiek napatrzy na tych w sejmie.

– Ale ciąga za sobą drewnianą kaczkę, jak dawniej?

– Kurwica mnie bierze, jak ich słucham.

– Podobno Narloch ją zrobił, tę kaczkę.

– Starego Narlocha zabiły podatki – powiedział kolejarz.

– Myślałem, że ta maszyna do latania, którą skonstruował. Podobno gdzieś na niej poleciał i wpadł do rzeki.

– Nie bez powodu odleciał. Jego zakładu też już nie ma. Zrobili tam tera bazarek. Manhattan, kurwa mać, aż nad rzekę się ciągnie.

Pojawia się od razu pytanie: to wszędzie jest Manhattan?

Nie wiem, w Witowie jest.

Był też Pekin po drugiej stronie rzeki i to w Pekinie Anton Alfut zawracał kijem księżyc. Póki nie umarł. A ja zainkasowałem tysiąc sześćset złotych netto za tę jego śmierć.

Nie zabiłem go przecież. Bez przesady.

 

 

Opowiadanie napisałem o Antonie Alfucie, który codziennie rano, punkt szósta, pojawiał się na dworcu kolejowym.

Pociąg relacji Witów–Toruń dowoził Antona do kotłowni Banku Spółdzielczego w pobliskim miasteczku.

Anton nigdy nie skarżył się na dojazdy. Co prawda na samym początku, kiedy tylko zaczął pracować w banku jako palacz, obiecano mu znaleźć coś bliżej miejsca zamieszkania, jednak z roku na rok sprawa obumierała, aż w końcu umarła zupełnie.

On nie domagał się jednak przenosin. Polubił te dojazdy, bo dawały mu okazję ujrzenia innych twarzy niż spowszedniałe oblicza mieszkańców Witowa i poczucia nowych zapachów. Nie przeszkadzał mu nawet kwaśny fetor wydzielany przez dworcowe Typa.

Zdarzało się, że zamieniał na dworcu dwa lub trzy słowa z kimś obcym. Nie z własnej woli oczywiście.

Pytano go, na przykład, o zapałki, odpowiadał wtedy, od dawna przygotowanym i międlonym w ustach zdaniem, że nie posiada, chociaż, owszem, jest palaczem, niestety… kotłowym.

Rozmowa przeważnie urywała się na tym, ale i tak dawała mu tyle radości, że rekompensowała niedostatki rannego wstawania, i starczało jej jeszcze na długie, samotne godziny w kotłowni.

W takich momentach Anton uważał, że jest bardzo zabawny. Czy miejscowi, którzy mieli go za mruka, a wielu pewnie za stukniętego, doceniliby jego dowcip? Wątpliwe, czyby w ogóle chcieli z nim rozmawiać. Woleli mówić, że to on zawraca kijem księżyc. Odkąd pamiętał, tak mówili. Nawet za życia matki tak mówili.

Anton mieszkał z ojcem w małym, dwupokojowym mieszkanku na przedmieściach Witowa. W Pekinie.

Skończył czterdzieści lat i nie był żonaty. Nie był przyzwyczajony do kobiet. Nie ożenił się, bo – tak naprawdę – nie znał kobiet.

Zawsze uczęszczał do męskich szkół. Uczyli go mężczyźni. Ojciec, jeśli nawet miewał jakieś kobiety, nie przyprowadzał ich do domu. Nigdy nie rozmawiali o tych sprawach. W ogóle rzadko rozmawiali. Prawdę mówiąc, nie rozmawiali wcale. Jakoś nie było o czym. Każdy z nich żył w swoim świecie i tak się składało, że te światy nigdzie się nie spotykały.

Anton prowadził życie monotonne. Ktoś mógłby nawet powiedzieć – nudne. Faktem jest, że w czterdziestym roku życia ciągle był prawiczkiem, co mógł potwierdzić stary felczer, którego Anton odwiedzał regularnie raz do roku i który wybawił go ponad trzydzieści lat wcześniej od ciągłych poszturchiwań niezadowolonych nauczycieli i skierował do szkoły dla chłopców specjalnej troski.

Od tamtej pory widywali się rokrocznie w dniu urodzin Antona i rozmawiali. Przeważnie o tym, jak każdy z nich spędził miniony czas. Niewiele tego było, bo i życie jakieś cieniutkie. Mimo to Anton wychodził po tych rozmowach bardziej zmęczony niż po nowej dostawie koksu, ale i spokojniejszy.

W dniu swoich czterdziestych pierwszych urodzin Anton nie przyszedł do mnie na rozmowę – powiedział felczer. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się, co zaszło, kiedy wszedł do baru na dworcu i wzbudził zainteresowanie rozespanych podróżnych.

Zaraz wszystko wróciło do normy. Znowu zajęto się sobą, a on, odprowadzany leniwym wzrokiem co bardziej przytomnych, podszedł wolno do kontuaru i odstał swoje pięć minut, zanim bufetowy dobudził się na tyle, aby letnią wodą zalać mu zleżałą herbatę ekspresową. W uflejonym fartuchu za barem trudno mu było nawet domyślić się kobiety.

Anton nigdy nie wiedział, kto go obsługuje, bo w tym przydymionym, szarym świetle postać za kontuarem stanowiła tylko jeszcze jeden mebel, bezpłciowe wyposażenie baru. Czasem tylko wyostrzony alkoholem samczy instynkt prowokował przyjezdnego do odegrania przed bufetem mniej lub bardziej sugestywnej sceny tokowania. Zawsze jednak zniecierpliwienie było odpowiedzią na pijackie zaloty. I krzyk: „Won, pijanico! Wonston!”.

Anton nieraz obserwował podobne scenki z ulubionej, narożnej części baru, gdzie stał malutki stolik z wiecznie tym samym wykoślawionym krzesłem. Opowiadał mi potem, jak siedząc tam, sączył swoją lurkę i cały oddawał się patrzeniu. Niczego nie lubił bardziej od dyskretnej obserwacji sennie przelewającego się obok życia. Chłonął je całym sobą, aby odtwarzać je potem w kotłowni banku, wpatrując się godzinami w żarzący się koks. Tym głównie się zajmował.

Również tamtego dnia zamówił herbatę i ruszył w kierunku narożnej części baru. Podróżni poobsiadali małe barowe stoliki całymi gromadami. Klanami rodzin, kupami bab, grupami żołnierzy pozajmowali kawałki barowej przestrzeni i tylko gdzieniegdzie siedziała samotna, jak on, postać.

Anton usiadł na wykoślawionym krześle. Mógł stąd swobodnie obserwować wszystko i wszystkich, nie płosząc nikogo nachalnym spojrzeniem.

Widział rezerwistów, którzy o tej porze roku wychodzili z wojska. Ramiona okrywały im kolorowo wymalowane chusty. Znaki rozpoznawcze tych, którym odebrano dwa lata życia w imię czegoś, czego nie bardzo pojmowali. Manifestowali odzyskaną swobodę koślawymi malowidłami symboli wolności – torsem umięśnionego Murzyna zrywającego kajdany, sylwetami ptaków, złotem i błękitem. Zachłyśnięci wolnością, przyprawioną alkoholem, nie potrafili sobie z nią poradzić i droga powrotna do domu wydłużała się ponad miarę.

Spali, złożywszy przydymione głowy między butelkami na stole. Śnili o kobietach, które na tak długo im wydarto, ale teraz to się zmieni, teraz wszystkie są ich i kiedy zechcą, pierdolną dźwiaaami – taksie pożeegnają skuuuurwami. Cztery. Śnili o „kotach” i chorążym Benku, któremu, mimo wszystko, nie udało się ich ujebać.

Anton jakby podglądał te sny, bo sączył swoją lurkę z uśmiechem zaciekawienia, ale i aprobaty. Mógł tu wypatrzyć wszystkie ludzkie typy, jakie przemierzają ten piękny kraj z jednego krańca na drugi.

Gdzie to wszystko tak jedzie? – pytam nieraz sam siebie, kiedy dostanę się między ten tłum, i pewnie wy też się pytacie i większość z nich się pyta, kiedy widzi nas pośród siebie. Jedyna korzyść z tych przemieszczeń to drżący dotyk metafizyki, rodzaj transgresji, którego Anton mógł doświadczyć właśnie w tym zapyziałym barze, bo pewnie dostrzegł szkarłatnego anioła, który przybrał postać Marylki Kętrzyńskiej.

Kobiety zawsze jawiły się mu jako anioły. Albo złe i czarne, albo niewinne i białe, albo czerwone jak krew, skurwione, te najpiękniejsze.

Ciągle miał przed oczami twarz Marylki, od kiedy podejrzał, jak podwieszoną za ręce Ginter lizał po nagim ciele, ale drzwi wejściowe do baru otworzyły się i powoli, z namaszczeniem wsunęło się dworcowe Typo. Natychmiast po całym lokalu rozszedł się nieznośny fetor. Ludźmi wzdrygnęło przez sen, jednak otrząsnęli się jak kot po walerianie i od nowa popadli w odrętwienie.

Typo podeszło do kontuaru. Z zakamarków brudnych szmat wysupłało utytłane w czymś lepkim groszaki i zamówiło herbatę ekspresową. Bufetowy, mrucząc pod nosem, z wyraźnym wstrętem przeliczył moniaki. Typo ujęło pewnym chwytem gorącą szklankę, odwróciło się do sali i ze znawstwem taksowało wzrokiem podróżnych.

Jego oczy napotkały spojrzenie Antona, dziko wyjące tęsknotą za człowiekiem. Ludzie zawsze wyczuwali w tym spojrzeniu aprobatę, cień zainteresowania, Bóg wie co innego, i widać Typo więcej zachęty nie potrzebowało.

Barman, a może barmanka