Barbara Brylska. W najtrudniejszej roli - Barbara Rybałtowska - ebook

Barbara Brylska. W najtrudniejszej roli ebook

Barbara Rybałtowska

4,0

Opis

Bestsellerowa biografia pierwszej damy polskiego kina, znanej w Polsce, Rosji oraz w wielu europejskich krajach ze wspaniałych ról filmowych.

 

Biografię Barbary Brylskiej czyta się jednym tchem. Jest to opowieść o życiu pełnym wielkich emocji, o marzeniach i o najważniejszych mężczyznach jej życia. Książka została wzbogacona o zdjęcia z filmoteki i prywatnego archiwum Artystki.

 

Wydawnictwo Axis Mundi z przyjemnością prezentuje uaktualnioną, uzupełnioną o kolejne rozdziały i wzbogaconą unikalnymi fotografiami nową edycję książki, która kilkanaście lat temu znajdowała się na czołowych miejscach list bestsellerów.

 

"Barbara Brylska ze wszech miar warta jest naszej uwagi. Urzeka niezwykłą urodą, odwagą, otwartością i rzadką umiejętnością bycia sobą. Ani sława, ani niepowodzenia nie są w stanie temu przeszkodzić. Basia jest osobą wyjątkową, wartą opisywania i wielkiej uwagi. Cieszę się, że czytelnicy będą mogli choć w skrócie poznać jej ostatnie dokonania. Niebawem minie czternaście lat od chwili, gdy napisana przeze mnie książka "Barbara Brylska w najtrudniejszej roli" znalazła się po raz pierwszy w rękach czytelników. Pisałam to wszystko w najtrudniejszym okresie życia mojej bohaterki, prywatnie mojej przyjaciółki - chciałam czymś zająć myśli Barbary, choć na krótkie chwilę oderwać od tragedii po stracie ukochanej córki. Myślę, że wtedy udało mi się jej troszeczkę pomóc. Na szczęście miała jeszcze syna, talent i  hart, co pomaga jej pracować i trwać z raną nie do zagojenia." - Barbara Rybałtowska

 

"Do dziś pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobiła na mnie Barbara Brylska w ‘Faraonie’. To zetknięcie się z metafizyczną urodą, niecodzienną osobowością i wreszcie wielkim talentem aktorskim sprawia, że każde spotkanie z Basią jest dla mnie świętem." - Bogusław Linda

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (20 ocen)
7
7
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książkę tę dedykuję pamięci mojej tragicznie zmarłej córki Basi Kosmal oraz jej bratu Dudzie – jedynej mojej nadziei.
Barbara Brylska

Był niezwykle upalny dzień majowy 1993 roku. Przytulona do pnia rozłożystego kasztana, za ściśniętym gardłem śledziłam rozgrywającą się akcję. Scenerię stanowił niewielki cmentarz w Pyrach; kilka czy kilkanaście szeregów grobów pod baldachimem wysokich drzew. Poza nimi, tuż za granicą cienia jeszcze kilka rozpoczynających nowy rządek. Ostatni z nich cały przykryty stosami wieńców i wiązanek kwiatów tworzących barwną piramidę. Dalej już tylko chwasty pleniące się na ugorach.

Pochylony nisko mężczyzna klęczy przy grobie. Rękę opiera na betonowej płycie. Znieruchomiały, jakby szukający pulsu, wyczekujący jakiegokolwiek odgłosu pod rozpostartą dłonią.

Aktorka w żałobie, drobna, jasnowłosa, w czarnym koronkowym szalu narzuconym na głowę i ramiona stoi przede mną. Jej nieruchome, przezroczyste spojrzenie skierowane jest na klęczącego u grobu mężczyznę.

Ujęcie wydłuża się w nieskończoność. Mam czas zanotować wszystko dokładnie w pamięci: bezchmurne wysokie niebo, zieleń wybujałych chwastów ciągnących się po horyzont, rozedrgane żarem południa powietrze i śpiewy obojętnych na ludzkie strapienia ptaków. Mam czas nasycić oczy urodą kolorowej kwietnej mozaiki i przeczytać napis na wyłaniającej się spod wieńców metalowej tabliczce: „Zmarła tragicznie BASIA KOSMAL, żyła lat dwadzieścia”...

Już dawno powinien być klaps, ta scena jest stanowczo za długa!

– Ludwik. Wstań, idziemy! – mówi aktorka chropawym, nie swoim głosem.

– Zawsze będę tak robił – odrzekł buntowniczo, ale posłuchał i podniósł się z klęczek...

Koniec mistyfikacji! To nie żaden film. Daremnie czepiałam się nadziei, że coś takiego nie mogło się zdarzyć naprawdę...

***

Rozpakowując walizki po podróży natknęłam się w domu na poskładane dzienniki z ubiegłego tygodnia, zrobiłam sobie krótką przerwę, aby poczytać o tym, co się działo w kraju podczas mojej nieobecności. Wtedy natknęłam się na ten niewiarygodny nekrolog. Znalazłam potem jeszcze jeden i jeszcze, każdy następny potwierdzał hiobową wieść... Wstrząśnięta, nie bez oporów zatelefonowałam. Jak znaleźć odpowiednie słowa dla rodziców dotkniętych tragedią, czy w ogóle są takie słowa?

Przygnębiona po krótkiej rozmowie odłożyłam słuchawkę i zabrałam się do porządkowania rzeczy. Po chwili zadzwonił telefon.

– Czy znalazłabyś chwilę czasu, żeby pojechać z nami na cmentarz? Bardzo potrzebujemy teraz kontaktu z ludźmi... – mówił Ludwik.

– Zrobię dla was wszystko. Zaraz przyjadę.

Za pół godziny, z bijącym sercem dzwoniłam już do drzwi.

Otworzyły się natychmiast i objęliśmy się ze szlochającym ojcem tragicznie zmarłej dziewczyny.

W półmroku, przy zaciągniętych kotarach, w głębi pokoju siedziała bolejąca matka. Raczej usłyszałam ją, niż zobaczyłam.

– Nie płacz proszę i... nie przytulaj mnie – powiedziała drewnianym głosem.

– Dobrze... i tak nie wiem, co mogłabym wam powiedzieć.

– Najlepiej nic nie mów. Najważniejsze, że jesteś.

Usiadłam. Przy wejściu do dużego living roomu, na barku, paliły się gromnice, rzucając migotliwe światło na dużą wiszącą na ścianie fotografię pięknej dziewczyny o smutnym uśmiechu.

Półmrok, zapach kwiatów i wosku, Barbara dziwnie zmalała, blada, o twarzy mizernej i wąskiej jak przecinek podniosła się z fotela; narzuciła szal na głowę mówiąc:

– Jedźmy. Kiedy Duduś wróci ze szkoły, powinniśmy już być tu z powrotem.

Jechaliśmy do Pyr w milczeniu. W milczeniu robiliśmy potem porządek na grobie. Ludwik nosił wodę, Barbara układała i skrapiała kwiaty, a ja wyrzucałam śmieci. Robiłam to machinalnie, myśląc przez cały czas o tym, jak bardzo przed laty pragnęli tego dziecka. O tym, jak my, dwie młode mamy, spacerowałyśmy razem po mazurskich lasach, ona pchając wózek, z którego uśmiechało się do niej śliczne, ciemnowłose niemowlę, ja prowadząc za rączkę moją małą córeczkę...

Potem, gdy już uporządkowaliśmy grób, uległam mistyfikacji, wydało mi się, że jestem oto świadkiem kręcenia ponurego dramatu filmowego z Barbarą Brylską w roli głównej.

Podczas powrotu do samochodu trzymałam ją mocno pod rękę, bo chwiała się z osłabienia i otumanienia środkami uspokajającymi. Szukałam słów, które potrafiłyby choć na chwilę złagodzić jej ból, i wtedy nagle przyszło mi do głowy, żeby podjąć dawno zarzucony temat.

– Słuchaj – powiedziałam. – Może wyda ci się to nie w porę, ale chciałabym, żeby powstała książka o tobie.

– Teraz???

Aż przystanęła ze zdziwienia. – Teraz nic już nie ma znaczenia... Albo... poczekaj... dobrze. Tylko musi być w tej książce dużo o Basi. Dobrze...

– Jak sobie życzysz – powiedziałam. – Nie ma co zwlekać, poustalam wszystko z wydawcą i zabieramy się do roboty, zgoda?

– Dobrze. Może to i dobrze...

Niedługo potem podpisałyśmy umowę i zaczęła się wspólna praca. Pierwsze rozmowy jak bumerang nieustannie wracały do tragedii. Był taki dzień, kiedy poczułam się zdesperowana i prawie uwierzyłam, że źle wybrałam moment na pisanie książki, ale właśnie wtedy nastąpił przełom. Zauważyłam, że moja rozmówczyni robi się coraz bardziej energiczna, że jej osobowość wynurza się stopniowo spoza mgły cierpienia i środków uspokajających.

Jeszcze raz potwierdził się truizm, że czas i praca mają na szczęście moc zbawienną. Spod ciężaru rozpaczy, zwątpienia zaczęły wyzierać wspomnienia o coraz jaśniejszym zabarwieniu.

***

Z pewnością książka o Barbarze Brylskiej napisana w innym czasie byłaby o wiele pogodniejsza. Tragedia przyczyniła się do tego, że wszyscy moi rozmówcy wypowiedziom swoim przytępili ostrza. Padały przy okazji, z niejednych ust, zarzuty pod moim adresem:

– Nie napiszesz obiektywnej książki, traktujesz wszystko zbyt emocjonalnie!

To prawda. Jednak nawet jeśli tak jest, przytaczam przecież i wypowiedzi innych, którzy ją otaczali i pracowali z nią w różnych okresach jej życia. Kiedy po kilku tygodniach naszych rozmów zwróciłam uwagę, iż przekazuje mi za dużo szczegółów ze swego życia osobistego, ze szkodą dla wiadomości o kolejnych rolach, odrzekła:

– Mówię ci o tym, co dla mnie najważniejsze.

– Ale weź do ręki inne biografie aktorskie, taki Daniel Olbrychski – nie ustępowałam. – On analizuje każdą swoją kolejną rolę, odnosi się do materiału literackiego, z jakiego powstały...

– Daniel to Daniel, a ja to ja! – odparowała. – Moje życie to dopiero materiał na rolę! Największą i najtrudniejszą z tych, które grałam i mogłabym zagrać... – I znowu zaczęła się przede mną spowiadać.

– Sprzedałam ci moją duszę – powiedziała na koniec. – Mam nadzieję, że będziesz wiedziała, co z tym począć.

A zatem BARBARA BRYLSKA W NAJTRUDNIEJSZEJ ROLI, czyli jej życie.

Rodzice – Felicja z Pietrzaków i Zenon Brylski. Zdjęcie zrobiono w dniu ślubu cywilnego w 1940 roku.

Gdy Felicja Pietrzakówna ukończyła ostatnią klasę czteroletniej szkoły powszechnej w Skotnikach, nauczyciel Komicz odwiedził jej ojca. Wychwalał przed nim zdolności dziewczynki, namawiał do tego, by kształcić ją dalej.

Ojciec, mężczyzna dorodny i stanowczy, wysłuchał pochwał i rad, ale wiedział swoje. Felicja, podobna do niego jak dwie krople wody, była co prawda jego oczkiem w głowie, ale oprócz niej miał przecież jeszcze szóstkę drobiazgu (trzech urwisów i trzy dziewuszki). Każde z nich trzeba było nakarmić i jakoś zabezpieczyć. Kto by w takiej sytuacji zaprzątał sobie głowę wysyłaniem do szkół dziewczyny, gdy ta w dodatku całkiem do rzeczy, więc i bez tego w życiu nie przepadnie. No i mało to roboty w gospodarstwie i w polu, żeby pozbywać się dobrowolnie rąk zdatnych do pracy? Co innego zimą. Po wykopkach i zbiorach może sobie jechać do Łodzi. Znają tam bogatego Żyda, u którego może popracować, zarobi sobie, świata się napatrzy, a jeszcze i opiekę znajdzie.

Jak postanowił, tak uczynił. Dziewczyna pomagała w obejściu, latem przy żniwach, przy wykopkach jesienią, na zimę jeździła do Łodzi na zarobek.

Gdy we wrześniu 1939 roku wybuchła wojna, była już dorosła i śliczna jak malowanie. Toteż nikt we wsi się nie zdziwił, gdy pewnej niedzieli przyjechała do domu w towarzystwie jasnowłosego młodzieńca, który był nie mniej od niej urodziwy. Ona ciemna, on jasny, stanowili ładną parę. We wsi uważano, że uśmiechnęło się do niej szczęście. Zenon Brylski, chłopak z miasta, z dobrym fachem, bo ślusarz, w dodatku „złota rączka”, taki, co to wyrzeźbić potrafi i zegarek naprawi. Zegarmistrzostwo, prawdę mówiąc, stanowiło jego pasję. Rodzice Felicji byli nim zachwyceni, uznali, że jest znakomitym kandydatem na zięcia. Trochę mniej zdecydowania przejawiała sama kandydatka na żonę, bowiem narzeczony zdążył już przed nią odkryć swój niełatwy charakter. Ojciec jednak machnął ręką na dziewczyńskie grymasy i ustalono bliską datę ślubu.

Wkrótce więc pobrali się i zamieszkali w Łodzi. Czasy były ponure. Polska, jak długa i szeroka, pod jarzmem okupacji, ciągłe zagrożenie. Młodzi jednak, jak wielu rodaków, mieli nadzieję, że koszmar nie potrwa długo i zdecydowali się na powiększenie rodziny. Uznali, że bezpieczniej będzie przyszłej matce pod opieką rodziców na wsi, gdzie zagrożenie było nieporównywalnie mniejsze niż w mieście. Pod ręką była tam doświadczona akuszerka, pani Komiczowa, żona nauczyciela.

Dwudziestego dziewiątego maja 1941 roku Felicja Brylska z Pietrzaków wydała na świat córeczkę. Nie posiadała się ze szczęścia, ale uczucie to zaprawione było szczyptą goryczy, bo jak się okazało, zawiodła oczekiwania męża, który pragnął mieć syna. Od tej pory stosunki małżonków oziębiły się, Zenon Brylski bywał nadąsany i demonstrował swoje niezadowolenie przy lada okazji. W parę dni po urodzeniu się maleństwa przyszedł do chaty Pietrzaków pan Komicz, przynosząc byłej uczennicy piękny kaktus. Młoda mama podziękowała grzecznie, ale w duchu martwiła się długo, czy aby ta kłująca, nie lubiana przez nią roślina nie okaże się złą wróżbą dla jej dziecka.

W dwa tygodnie po narodzinach zawieziono niemowlę do kościoła parafialnego pod wezwaniem świętej Małgorzaty, gdzie odbyła się ceremonia chrztu. Przybył też na nią z Łodzi tata dziewczynki, który sam wybrał imiona dla swojej pierworodnej: BARBARA STANISŁAWA.

Nikt spośród zebranych na cichej uroczystości w parafialnym kościółku nie przewidywał, że wrzeszcząca wniebogłosy kruszyna będzie w przyszłości sławna i podziwiana, że zostanie gwiazdą filmową. Czego by sobie dla swej córeczki rodzice nie marzyli, ich wyobraźnia nie sięgała aż tak wysoko.

Felicja Brylska w ciągu dwóch lat przebywała z dzieckiem u rodziców, pomagała im w gospodarstwie i czuwała nad rozwojem córeczki. Potem Niemcy zabrali rodzicom majątek i wysiedlili ich do skleconej naprędce lepianki, a dziadka małej Basi zapędzili do kopania okopów. Nie było innego wyjścia, jak wracać do Łodzi.

FELICJA z PIETRZAKÓW BRYLSKA: „Basia przyszła na świat w bardzo złych czasach (mam na myśli wojnę). Cieszyłam się z córeczki, mimo że mąż wolał syna. Byłam źle odżywiona, toteż bałam się bardzo porodu. Z tego powodu wyjechałam do Skotnik, bo pod skrzydłami ukochanej mamy czułam się bezpieczniej.

Basia Brylska z mamą
29 maja 1942 rok. W pierwszą rocznicę urodzin pierwsza sesja zdjęciowa z wpadką (zasiusiany stolik).

Przez dwa lata było nam znośnie. Basia była szczupła, ale bardzo ruchliwa i dobrze mi się chowała. Miała dwa latka, gdy wrzuciła kota do studni, za to, że wypił babci śmietanę. Nie uczyniła tego bynajmniej z okrucieństwa, tylko z chęci przypodobania się babci, która pomstowała: «czekaj nicponiu, niech no cię tylko dopadnę, nie daruję tej śmietany, w studni utopię!»

Topielca naturalnie uratowaliśmy, a Basia była pierwsza w kolejce do utulania go, czego także miał serdecznie dosyć i wyrywał się jak mógł z jej czułych rączek. Podobnie było z kurczętami, które od jej pieszczot często padały bez tchu. Była szalona na punkcie wody i gdziekolwiek zobaczyła napełnione naczynie, natychmiast wchodziła w nie tak jak stała, w ubranku i bucikach.

Po jej drugich urodzinach zaczęła się gehenna. Niemcy wysiedlili moich rodziców z majątku. Musiałyśmy z Basią wracać do Łodzi. Tam też nie czekało nas nic dobrego. Mąż zmuszony był ukrywać się, bo szukało go gestapo, a Niemcy zmusili mnie do pracy w wielkiej szwalni wojskowej.

Wywiozłam więc Basię z powrotem na wieś. Szybko doszłam do wniosku, że córeczka nie powinna przebywać długo w tak trudnych warunkach. Rodzina żyła naprawdę w nędzy. Już po paru tygodniach mała była zaniedbana i niedożywiona. Miała poobijane kolanka i wyglądała jak bezpańskie dziecko. Serce mi się ściskało, gdy na nią patrzyłam, więc postanowiłam, że niech się dzieje co chce, a ja zabiorę ją do Łodzi.

Nie była to łatwa decyzja. W hali, w której pracowałam, wisiały plandeki, za którymi musiałam ukrywać Basię. Kobiety ze mną pracujące rozumiały sytuację i pomagały mi. Dawałam dziecku zabawki, karmiłam je na zapas i błagałam, żeby siedziało cicho. Serce mi krwawiło, kiedy widziałam, jak zza zasłon śledzi mnie to smutne, załzawione spojrzenie. Nic dziwnego, że nie mogłam znieść tego na długą metę, tym bardziej że znowu spodziewałam się dziecka. Pewnego dnia postanowiłam, że koniec ze szwalnią, zostaję w domu. Moje koleżanki z pracy uprzedzały mnie, że u Niemców nie można sobie tak po prostu z pracy zrezygnować, że mogę mieć kłopoty, ale byłam zdesperowana i podjęłam ryzyko. Uprzedziłam tylko Basię, żeby w razie pukania do drzwi siedziała cicho. Biedny mały więzień nie mógł znieść pobytu w zamknięciu, toteż ledwie rozległo się pukanie, a właściwie dobijanie do drzwi, zawołała radośnie: «proszę!» Leżałam w łóżku, bardzo źle się czułam. Przyszły po mnie trzy osoby: kierownik brygady, w której pracowałam, inny Niemiec w mundurze i tłumaczka, sekretarka dyrektora zakładu. Do dziś jestem przekonana, że to Basia uratowała mnie wtedy przed aresztowaniem. Kiedy kazano mi się ubrać i wyjść, zaczęła płakać razem ze mną, podeszła do Niemca, objęła go za nogi i głaskała po rękach prosząc: «zostaw mamusię, zostaw proszę!» Wszyscy moi nieproszeni goście byli zdumieni, że rozumie zagrożenie, bo miała niewiele ponad trzy lata.

Cała rodzina Brylskich
Siostrzyczki Basia i Jadzia

Przedtem intruzi zachowywali się wobec mnie bardzo arogancko, ale po interwencji Basi zmiękli i oświadczyli, że darują mi niesubordynację pod warunkiem, że wrócę do pracy. Nie miałam innego wyjścia, jak ponowne wywiezienie dziecka na wieś. Ciąża, praca i zajmowanie się dzieckiem to było już ponad moje siły. Po przyjściu na świat drugiej córki, Jadzi, wszystko odmieniło się na lepsze. Wojna się skończyła, mąż wrócił do domu, przeprowadziliśmy się do większego mieszkania i życie potoczyło się normalniej. Byliśmy nareszcie wszyscy razem i pierwsze lata Jadzi były szczęśliwe. Zagrożenie, niewygody i strach przed głodem nie były jej udziałem. Minęły jeszcze trzy lata i Basia poszła do szkoły. Od początku była zdolną i pilną uczennicą. Zachowywała się natomiast jak łobuz, nawet miewała obniżony stopień ze sprawowania. Podstawiała chłopakom nogę, zrywała czapki z głów, pociągała za szelki. Była za to karana, stawiano ją w kącie, ale to nie skutkowało.

Była za to bardzo uczuciowa. Przyprowadzała ze szkoły na obiad biedniejszą koleżankę, zabierała dla niej kanapki na drugie śniadanie. Gdy zauważyła, że martwię się lub płaczę, nie odeszła ode mnie nigdy, zanim się nie uspokoiłam. Wszystkie troski przeżywała razem ze mną.

Była zwinną i szczupłą dziewczynką, o niezwykle pięknych warkoczach, rzadko widywało się u dziewczynek takie włosy. Narzekała nieraz, że jej ciążą i zanudzała mnie prośbami, żebym pozwoliła je obciąć. Nie chciałam o tym słyszeć.

Jednakże gdy podczas wakacji wyjechała na obóz ze szkołą plastyczną, wróciła z niego już bez warkoczy. Tłumaczyła się, że koleżanki obcięły je, gdy spała. Nie bardzo w to wierzyłam, ale co mogłam zrobić?

W szkole średniej także uczyła się dobrze. Z każdym rokiem stawała się poważniejszą, ładniejszą i inteligentniejszą dziewczyną. Byłam z niej dumna”.

Skotniki, ach Skotniki! Od kiedy je pamięta, zawsze były miejscem niezwykłych wzruszeń i radości. Mała, rzadko zabudowana wieś w powiecie łęczyckim, o zagrodach ukrytych w kępkach drzew górujących nad falującymi złocistymi polami albo nad zielenią łąk popstrzonych różnobarwnym kwieciem. Tu las, tam łany i świergot ptaków, i stukot kół wozów jadących po gościńcu, i przestrzeń, przestrzeń, przestrzeń! W domu dziadków Pietrzaków, zawsze pełnym przyjaznych wujków i cioć, spędzała wszystkie ferie szkolne, wakacje i święta. Wyruszała tramwajem do Ozorkowa. Tam zaraz za przystankiem, jeśli tylko było już dostatecznie ciepło, czym prędzej zdejmowała buciki i obowiązkowo białe skarpetki, brała je do ręki i w podskokach szła do Skotnik, odległych o dziewięć kilometrów. Rzadko kiedy pokonywała ich tylko dziewięć, bo przeważnie zbaczała z drogi. Jakże mogła się temu oprzeć, kiedy dookoła, w zaroślach, na łąkach, w zbożach, działo się tyle ciekawych rzeczy!

Wiosną wdychała z rozkoszą specyficzny, ukochany zapach rozmokłej po roztopach ziemi. Wszędzie stały wielkie kałuże, które nieraz przybierały rozmiary stawów i świeciły błękitnie jak oczka wśród soczystej zieleni świeżych traw i złocistożółtych kaczeńców. Robiła z nich wielkie bukiety, żeby ofiarować babci. Potem znowu zaorane pola, a nad nimi wysoko mniejszy od główki szpilki skowronek śpiewający wniebogłosy srebrnym głosikiem. Basia stała z wysoko zadartą głową, aż czuła ból w karku, i słuchała zapominając o bożym świecie. Potem, kiedy śpiew się urywał, puszczała się biegiem. Mijała wsie i zarośla, potem znowu pola i znowu łąki. Latem dawała nura w falujące zboża, znajdowała tam maki, chabry i kąkole. Gdy wynurzała się z naręczem tych pięknych kwiatów, uważała, żeby nie zobaczył jej dziadek, który zabraniał buszowania w zbożu.

Buszująca w zbożu dwulatka i jej mama. W głębi dwie ukochane ciocie. (1943 rok).

Często przed wejściem do domu myła nogi w przydrożnym rowie z kryształowo czystą wodą i zakładała białe skarpetki i buciki. Zabierało jej to niekiedy sporo czasu, bo pod przezroczystą wodą widoczne były chwasty rosnące na dnie, które falowały listkami i układały się coraz to inaczej poruszane płynącą wodą.

Babcia, drobna, wiecznie zapracowana i zasuszona, miała nieprawdopodobnie ogromne i miękkie serce. Basia czasem rozmyślała nad tym, że musi ono zajmować bardzo dużą część jej niepozornej postaci. Myła naczynia, pokrzykiwała na dzieci, psa, kota i kury, te szkudnice, co właziły wszędzie i nieustannie coś wykradały. Na nic się zdało to jej ruganie, pokrzykiwanie, bo i tak wszyscy w zagrodzie, nie wyłączając owych głupich, szkudnych kur, wiedzieli doskonale, że jest nieogarnionym morzem czułości i troski i że zawsze można znaleźć ukojenie przytulając się do niej. Ledwie Basia zjawiła się na progu chaty, babcia wyjmowała z koszyka świeże jajeczka i wkładała do saganka grzejącego się na płycie. Za parę minut mały gość raczył się swoim ulubionym daniem – jajkami na miękko. Zagryzając pajdą chleba z dopiero co ubitym masłem, Basia nie przerywała opowieści o mamie, tacie, małej siostrzyczce, aż babcia upominała: „Nie otwieraj tak buzi przy jedzeniu, bo pies ci jajko zeżre!”.

Nasyciwszy apetyt, zdejmowała buciki, które nie na długo zagrzały miejsca na jej żwawych nóżkach, i biegła na łąki. Tam zachowywała się jak psiak spuszczony z łańcucha. Skakała, biegała w kółko, tarzała się po łące. Potem zziajana kładła się w trawie z rękami pod głową i patrzyła długo w wysokie niebo, na którym chmury układały się w tajemnicze góry, ogrody pełne dziwacznych puszystych drzew i zwierząt. Nie obywało się bez zrywania kwiatków, wicia wianków i układania bukiecików. Nade wszystko lubiła stokrotki. Te maleńkie kwiatuszki o białych, ostro zakończonych płatkach działały na jej wyobraźnię. Kiedyś wieczorem spojrzała w niebo pełne gwiazd, przymknęła oczy i zdziwiła się niepomiernie. Gwiazdy do złudzenia przypominały stokrotki! Trochę mniej wyraźne, mniejsze, ale z takim samym ciepłym punkcikiem w środku.

Postanowiła któregoś wieczoru dokładniej przyjrzeć się gwiazdom. Przystawiła drabinę i weszła na dach stodoły. Nie była to wyprawa udana. Do gwiazd było ciągle bardzo, bardzo daleko, a do tego kiedy rozczarowana chciała zejść na dół, okazało się, że dziadek czeka na nią przy drabinie wygrażając sękatym palcem. Jej wyprawy na dachy i strychy na ogół kończyły się źle. Pewnego razu weszła po drabinie na strych obory. Chciała tam przyjrzeć się gniazdom jaskółek (bo gniazda ptasie, nieraz pełne miniaturowych kolorowych jajeczek, wprawiały ją w nie mniejszy zachwyt niż stokrotki). Posiedziała tam dość długo, a w tym czasie młodziutki wujek Zygmunt dla żartu odstawił drabinę na bok. Zauważyła jej brak w momencie, kiedy wielki gwóźdź utkwił w jej chudym ramieniu, przebijając je na wylot. Niefortunny żartowniś prędko pospieszył jej z pomocą i błagał, żeby nie mówiła dziadkowi o zajściu. Wspólnymi siłami leczyli ranę okładami z liści babki i mała cierpiętnica nie puściła pary z ust. Na szczęście ręka goiła się dobrze, ale blizna została do dzisiaj. Basia poza dziadkiem nie bała się prawie niczego. No, może tylko chrabąszczy, które chłopaki wrzucali jej pod bluzkę. Sama, już jako mała dziewczynka, chadzała do lasu po grzyby i jagody. Las był piękny i przyjazny, pełen zapachów i śpiewu ptaków. Kiedyś zabrała ze sobą piękny, malowany babciny dzban. Napełniła go po brzegi jagodami, ale w drodze powrotnej potknęła się i stłukła go. Żal jej było babci, obiegła więc całą wieś w poszukiwaniu podobnego dzbana. Zdobyła go, wróciła na miejsce katastrofy, pozbierała jagody i babcia się nie gniewała, tylko dziadek narzekał, że jagody są za drobne i niedojrzałe.

W Skotnikach zawsze było co robić, o nudzie nie było mowy. Biegało się po polach, pasało się krowy w towarzystwie małych kuzynów i niedorosłych wujków i ciotek, można było uczepić się przejeżdżającego drogą wozu i podjechać kawałek. W zabawach Basia przejawiała wiele fantazji, była pierwsza tam, gdzie trzeba okazać odwagę. Często popisywała się swoją sprawnością fizyczną wykonując różne ćwiczenia na belce pod dachem stodoły.

Basia z rodzicami (lato 1943 rok).
Pierwsza Komunia Święta
Z mamą

Gdy miała dwanaście, trzynaście lat, w domu dziadków często zbierała się młodzież. To dlatego, że ciocia Wandzia była panną na wydaniu. Chłopcy i dziewczęta żartowali i śpiewali przy lemoniadzie, czasem nawet tańczyli. Jej, niestety, nikt nie zapraszał do tańca. Co najwyżej jakiś chłopak wrzucił jej chrabąszcza za bluzkę; darła się wtedy jak opętana. Bardzo pilno jej było do dorosłości i pewnego razu zapragnęła udowodnić wszystkim, jak jest dojrzała. Położyła się na kocu w kostiumie do opalania. Wyskubała z koca trochę czarnego puchu i ułożyła pod pachami. Z rękami pod głową leżała demonstrując wytrwale swoją dorosłość. Miała pecha, bo jej zaimprowizowany atrybut dojrzałości zainteresował jedynie kury, które kręcąc łebkami dziobały co jakiś czas ułożone pracowicie kępki puchu. Poza nimi tego feralnego dnia nikt nie pojawił się w pobliżu. Nie pozostało jej nic innego, jak zazdrosne przyglądanie się zakochanym z boku. Teraz, po latach mówi, że największą wartością, jaką wyniosła z pobytów na wsi, było swobodne obcowanie z przyrodą. Tam nauczyła się wielu pożytecznych rzeczy: jest niezrównaną zbieraczką grzybów, umie rozróżniać zioła, potrafi przyrządzić pyszną potrawę z pleniącej się na łąkach jarmuszki.

Żadne frykasy, które niejednokrotnie serwowano jej jako gwieździe w wielkim świecie, żadne kawiory czy langusty nie sprawiały jej podniebieniu takiej rozkoszy, jak biały barszcz z ziemniakami w mundurkach, podawany czasami na śniadanie, obiad i kolację.

Nauka nigdy nie sprawiała Basi kłopotu, uczyła się chętnie i łatwo. Gorzej było z zachowaniem. Ona sama wspomina siebie jako bardzo pokorne dziecko. To prawda, że czasem stawiano ją do kąta, ale kto mając parę lat potrafi wysiedzieć przez czterdzieści pięć minut bez ruchu. Jak nie podstawić nogi koledze, który po wyjściu ze szkoły zmusza do wyklepywania orła na śniegu?

W sprawności rzadko kto potrafił jej dorównać. Często popisywała się wykonując różne ćwiczenia, zdawała się być bez kości.

Pewnego razu została poćwiczyć po lekcjach w sali gimnastycznej. Za chwilę sala wypełniła się młodzieżą i poproszono ją, żeby stanęła spokojnie z boku, jeśli chce popatrzeć, bo właśnie zaczyna się trening. Naturalnie popatrzyła, a zaraz po treningu podeszła do trenera i zapytała, czy mogłaby przychodzić na zajęcia i ćwiczyć razem z innymi.

W ten sposób została podopieczną klubu sportowego „Włókniarz”. Najpierw patrzono na nią z pobłażliwością, ale wkrótce z zainteresowaniem, zwłaszcza trener. Basia okazała się cennym nabytkiem i rokowała duże nadzieje w wielu dyscyplinach gimnastycznych. Najbardziej jednak spodobały się jej ćwiczenia na kółkach. Okazało się, że ma niezwykle silne ręce i była jedyną dziewczynką w klubie, która mogła uprawiać tę męską dyscyplinę. Treningi pochłonęły ją bez reszty i może wyrosłaby z niej pierwsza w tej dyscyplinie zawodniczka, gdyby pewnego dnia po wywiadówce mama nie wtargnęła do sali gimnastycznej i nie zadecydowała, że musi pożegnać się z treningami, bo zarobiła tróję z matematyki... Posłuszna córka spakowała kostium gimnastyczny i tak skończyła się jej kariera sportowa. Była to pierwsza trójka w jej szkolnej historii. Zdążyła przyzwyczaić rodziców do samych czwórek i piątek, dlatego mama zareagowała tak ostro. Swoją ulubioną dyscyplinę od tamtej pory uprawiała tylko w snach. Z uczuciem niezmiernego szczęścia fruwała wysoko na kółkach, wykonując wymyślne ewolucje. Trójka z matematyki natomiast zaprzyjaźniła się z nią na dobre, aż do matury.

Czasem na wywiadówki w szkole podstawowej chodził ojciec, dawny wychowanek szkolny pani Jadwigi Bukowskiej, która była również wychowawczynią Basi. W czasie uroczystości szkolnych siadywał obok nauczycieli, z czego córka była bardzo dumna.

Przyjaźń z ojcem, niestety, ucierpiała trochę, gdy dowiedział się, że córka zamiast uczyć się jego ukochanego zawodu zegarmistrza, złożyła papiery do Liceum Technik Plastycznych. Trochę miał też żalu do swojej byłej nauczycielki, która namówiła Basię na tę szkołę, zamiast pozwolić jemu pokierować nią według własnej woli. Ponieważ doceniał skrupulatność dziewczynki, tak przydatną w jego ulubionym rzemiośle, żal jego był tym większy.

W liceum Basia postanowiła, że pójdzie na studia plastyczne i zadba o to, żeby w domu nigdy niczego nie brakowało. Odkąd sięgała pamięcią, życie jej i najbliższych zawsze pełne było wyrzeczeń, brak pieniędzy limitował wszystko. Przyrzekła sobie, że kiedy dorośnie, postara się zarabiać tyle, żeby nikt z jej bliskich nie musiał się we wszystkim ograniczać. „To jedno z dziecięcych marzeń udało mi się zrealizować w dużym stopniu” – powiedziała po latach.

Pewnego razu, gdy była w pierwszej klasie liceum, do szkoły przyszli filmowcy. Wybrali kilka dziewczynek, a w tej liczbie i Basię, do filmu Kalosze szczęścia. Po próbnych zdjęciach zostawiono tylko ją. Jakiś pomocnik reżysera powiedział jej: „(...) gdybyś miała odrobinę mięsa na policzkach, byłabyś pięknością”.

Było to trochę bezceremonialne, a ona nie za bardzo znała się wtedy na konwenansach. Poczuła się lekko dotknięta, ale w cichości ducha postanowiła trochę przytyć, bo opinie ludzi z filmu zaczęły się dla niej liczyć. Była przekonana, że wkrótce posypią się następne propozycje, skończy ze szkołą i zacznie wielką karierę filmową.

Jako trzynastolatka próbuje ujarzmić gitarę
Dziewiętnastolatka, tuż po maturze, na wakacjach z narzeczonym Janem Borowcem

Minęły jednak trzy dni zdjęciowe, za które wypłacono jej zawrotną sumę: sto osiemdziesiąt złotych, potem jeszcze dni pełne oczekiwania i... cisza. Nie padła żadna propozycja. Zarobione pieniądze oddała mamie i dumna była, że schowane zostały pod serwetkę na kredensie, gdzie znajdował się cały bank rodzinny. Później mama i tak wydała je na potrzeby Basi. To nic, ważne, że choć przez chwilę były jej osobistym wkładem we wspólny budżet.

Jeszcze przez jakiś czas czekała z trzepotem serca na wieści o wspaniałych rolach, ale pewnego dnia powiedziała sobie: „Basta! Widać te kalosze szczęścia nie były na moją miarę... Przeżyję i bez grania w filmach, wielkie rzeczy!”.

Trochę jej było żal i tego, że nie zarobi pieniędzy, które mogłaby oddać mamie, ale znalazła na to radę. Właścicielka prywatnego sklepiku z pamiątkami zamawiała u uczniów jej szkoły ręcznie malowane kartki świąteczne. Płaciła po złotówce za sztukę. Basia, tak samo jak większość młodzieży mającej pustki w kieszeni, nabyła większą liczbę kartoników zaproszeniowych i przystąpiła do malowania. Doszła szybko do wprawy i wychodziło spod jej pędzelka wiele zaśnieżonych wiosek, Mikołajów ciągnących sanki, a przed Wielkanocą pisanek z kurczakiem lub zajączkiem. O filmie wkrótce zupełnie zapomniała.

Wtrzeciej licealnej pani wychowawczyni zabrała swoją trzódkę na wycieczkę do Krakowa. Wycieczka jak wycieczka, zachwycający stary gród pełen zabytków, które należy zobaczyć, wesoła kompania szkolnych koleżanek przez trzy długie dni. Ale dla Basi wycieczka ta miała znaczenie szczególne. W Krakowie w Wyższej Szkole Lalkarskiej studiował chłopak, w którym podkochiwała się od pierwszej klasy liceum. W tym samym budynku co jej szkoła mieściło się Liceum Kulturalno-Oświatowe, do którego uczęszczał. Tadek Błaszczyński był pierwszym, który ją pocałował. Ich szkoły organizowały wspólne obozy wakacyjne. Cierpiała na nich z obawy, że któraś z bardziej doświadczonych koleżanek go jej odbierze. Tadek próbował uzyskać zgodę na coś więcej niż pocałunek, ale nie powiodło mu się. Basia była bardzo krótko trzymana w domu. Przysłuchując się rozmowom starszych doświadczeniem koleżanek nieraz nie miała pojęcia, o czym mówią. Niemniej jednak spotykała się z Tadkiem, bywała u jego rodziców. Trwało to przez dwa lata, a potem on wyjechał na studia do Krakowa. W czasie wycieczki odbyły się ich ostatnie randki. Wieczorami uciekała przez okno z „Domu Turysty”, żeby przesiadywać na plantach przy świetle księżyca z Tadziem. Potem wysłała mu kartkę z Łodzi, na której odtworzyła te pełne uroku chwile.

Siedemnastolatka sfotografowana przez cichego adoratora na wycieczce szkolnej.

Basia miała siedemnaście lat i głowę pełną marzeń. Pozbyła się już niewygodnych ciężkich warkoczy i miała włosy równo obcięte, spadające gęstą falą na ramiona, z przedziałkiem pośrodku i patrzące zadziornie niezwykłej urody oczy z rzęsami jak firanki. Kiedy czytała, rzęsy rzucały cienie do połowy policzków.

Taką właśnie zobaczył ją po raz pierwszy Jan Borowiec. Stał na korytarzu i wyglądał przez okno pociągu, a kiedy odwrócił się i spojrzał do przedziału, nie oderwał oczu do końca podróży. Jego zainteresowanie było podobne zapamiętaniu, a przedmiotem zauroczenia szczupła panienka zajęta lekturą.

Kiedy Basia poczuła utkwione na sobie spojrzenie, podniosła oczy i wzruszyła ramionami. Za chwilę znowu zerknęła, ciekawa, czy chłopak dalej się jej przygląda. Uśmiechnął się, a ona szybko spuściła oczy. Teraz już trudno było jej się skupić na czytaniu. Korciło ją, żeby przyjrzeć się temu, który patrzy na nią z takim nie skrywanych zachwytem. Koleżanki też to zauważyły, mrugały do niej porozumiewawczo i trącały ją łokciami chichocząc. Ale im było to już obojętne. On w ogóle nie spuszczał z niej oczu. Rumieniła się, lecz zerkała na niego coraz częściej. Stwierdziła, że ma ujmujący uśmiech i w ogóle przypomina modnego gwiazdora filmowego Jeana Marais. Ani się spostrzegła, jak zaczęła pragnąć, aby cudowna podróż trwała bez końca i żeby miły chłopak nie znudził się nigdy jej widokiem. Tymczasem pociąg pracowicie zbliżał się do węzłowej stacji Koluszki, co miało położyć kres wspólnej podróży zapatrzonych w siebie nieznajomych. Kiedy młodzian zorientował się, że dziewczyna wraz z koleżankami wysiada, szybko napisał coś na kartce i wcisnął jej tę inskrypcję do ręki. Nie docenił jednak czujności wychowawczyni, która do pewnego czasu śledziła rozwój sytuacji. Gdy tylko karteczka znalazła się w ręce dziewczyny, wyrwała ją i wrzuciła bezceremonialnie do kieszeni. Biedny Romeo pozostał z niemądrą miną w oknie ruszającego pociągu.

Tak zakończył się romantyczny epizod z wagonu. Basia trochę pomarzyła o miłym nieznajomym. Wkrótce jednak klasówki i powtórki wymazały zupełnie z pamięci całą tę balladę wagonową. Minęło kilka tygodni. Była sobota. Wszyscy w klasie z niecierpliwością czekali na dzwonek, toteż z pewnym zadowoleniem odnotowano wtargnięcie koleżanki, która oświadczyła, że Brylska proszona jest do pani dyrektor. Wezwana wyszła z klasy z duszą na ramieniu.