Banda, cz.I Ryder i Eileen - Karolina Sudoł - ebook

Banda, cz.I Ryder i Eileen ebook

Karolina Sudoł

3,0

Opis

W moim świecie nic nie jest oczywiste – ludzie, którzy żyją dookoła mnie, bywają potworami, a potwory… no cóż, możecie nie wierzyć, czasem są niewinne, a przy tym zupełnie bezbronne. I jesteśmy jeszcze my – świadomi istnienia nadnaturalnych strażnicy sprawiedliwości na granicy dwóch światów. Całe moje życie to ulubiona spluwa, solidne kopniaki adrenaliny i banda, która jest dla mnie jak rodzina. Przynajmniej tak było do czasu, kiedy tuż przed naszym nosem, w tajemniczych okolicznościach, nie zaczęli ginąć kolejni nadnaturalni, a ja spotkałem najpiękniejszą kobietę na świecie…

Wbiegliśmy na puste jeszcze o tej porze kąpielisko i słony wiatr dmuchnął nam z mocą w twarze, ale ja nie mogłem się zatrzymać.
Świtało. Zaraz powinna tu być. Chryste, błagam, żeby jej tutaj nie było, nie teraz!
Za późno.
Jak w zwolnionym tempie dostrzegłem jej smukłą sylwetkę na tle spienionego oceanu. Czekała na mnie, tajemniczy uśmiech snuł się po jej cudownych ustach i na ten widok aż ścisnęło mnie w dołku.
Długie, falujące, czerwone włosy. Jasna, błyszcząca skóra. Kolorowe pareo owinięte wokół smukłej talii niczym elegancka sukienka. I ta melodia, którą nuciła swoim niesamowitym głosem…
- NIEEEEEEE!- ryknąłem nieludzko w tym samym momencie, w którym zdezorientowany facet odwrócił się w jej stronę i oddał precyzyjny strzał.


Karolina Sudoł
Urodzona w 1991 roku w Kwidzynie. Zakochana bez pamięci w romansach paranormalnych, muzyce i ludziach, którzy są jej największą inspiracją. Samozwańcza mistrzyni w pokazywaniu wrogiemu światu środkowego palca z szerokim uśmiechem na ustach. Pisze z przyjemnością i dla przyjemności, głęboko wierząc, że bohaterowie i ich historie, które żyją w jej głowie, znajdą odbiorców, którzy je zrozumieją i pokochają tak jak ona.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (12 ocen)
3
2
2
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Dokładnie pamiętam dzień, w którym ją zobaczyłem.

Wracałem niespiesznym krokiem z misji, która wycieńczyła mnie jak mało która. Tego popołudnia razem z Blakiem i Maksem złapaliśmy mały oddział próbujący wywieźć z miasta wampira. Opancerzony, dokładnie wytłumiony i zaciemniony wóz zmierzał beztrosko w stronę granicy, ze skrępowanym, przerażonym Zimnym na pace. Żaden z nas nie przejawiał gorących uczuć do chodzących trupów, ale… no cóż, to właśnie nazywaliśmy sprawiedliwością. Ludzie bywali nieludzcy, a potwory dobre i pożyteczne – taka była prawda, i każdy był wedle niej sądzony. Winny czy niewinny, o tym decydować mógł tylko Xander, którego bez protestów wszyscy traktowaliśmy jako przywódcę naszej ekipy.

Max w żartach nazywał nas bandą wyjętych spod prawa i choć nikt oprócz niego nie używał tego określenia, w głębi duszy czy sumienia każdy z nas się z nim identyfikował.

Było nas dwóch, kiedy to się zaczęło. Poznałem Xandera jeszcze na studiach, ale nasza przyjaźń umocniła się dopiero po tym, kiedy postanowił wymierzyć sprawiedliwość winnym śmierci bliskiej mu osoby. Nie mieliśmy pojęcia, z czym będziemy mieć do czynienia. Byliśmy przerażeni jak dzieciaki, kiedy dotarło do nas, że świat, w którym żyjemy, nie jest taki, jaki się wydawał, a ludzie nie są jedynym wyższym gatunkiem żyjącym na naszej planecie. Szybko przekonaliśmy się, że samonarzucające się podziały są błędne i – serio, tak jakoś wyszło – stanęliśmy pośrodku, starając się strzec tych, którzy tego potrzebowali, opowiadając się tak bezstronnie, jak tylko się dało. Z czasem dołączyli do nas inni, a w nadnaturalnej części społeczeństwa rozniosły się wieści o naszej sprawiedliwej działalności, dając nam tym samym zajęcie na kilka następnych lat. Proszono nas o różne rzeczy – pomoc w waśniach między rasami, ochronę, lewe papiery, odnalezienie bliskich… W uproszczeniu, byliśmy po prostu grupą facetów o dziwnych upodobaniach – mając spore fundusze i umiejętności, postanowiliśmy wytoczyć wojnę światu, nie zakładając z góry, że ludzie są zawsze niewinni i bez skazy.

Zgodnie z tą zasadą dzisiejszego popołudnia z rąk moich oraz moich towarzyszy zginęło pięcioro ludzi, a ocalono jednego krwiopijcę, który według raportu Blake’a został przetransportowany bezpiecznie do naszej bazy, odpowiednio nakarmiony i zabezpieczony w oczekiwaniu na przesłuchanie. Nazajutrz, kiedy powinien wrócić Xander, wszyscy mieliśmy być obecni przy przesłuchaniu nadnaturalnego. Liczyliśmy na to, że jego zeznania doprowadzą nas choć trochę bliżej do rozwikłania misji tajemniczej grupy, której działania od dwóch miesięcy spędzały nam sen z powiek. Paliłem się do wyznaczenia sprawiedliwości kretynom, którzy wydawali się kolekcjonować „niesamowite okazy”, diabeł jeden wie w jakich celach. Do tej pory otrzymaliśmy pięć zgłoszeń o zaginięciu nadnaturalnych: dwa wampiry, żywiołak, dżin i młody wilkołak. Sprawa była tym cięższa, że rasowych, czystej krwi wilkołaków z darem przekazywanym w genach zostało już niewiele. Jeden z nich, Cain, był jednym z nas i nie skłamię, jeśli wyznam, że cholernie dobrze było go mieć po swojej stronie. Do tej pory znaleźliśmy zwłoki trzech ze zgłoszonych przypadków. Strata każdego z nich głęboko mnie poruszyła, rodząc palącą potrzebę zemsty. To nie tak, że miałem w tym jakiś osobisty interes; po prostu nienawidziłem, kiedy ktoś przyznawał sobie prawo do zarządzania czyimś istnieniem lub do odbierania go. Śmiertelne czy nie, każde było darem i nie wyobrażałem sobie, by dla jakichkolwiek zysków można je było niszczyć. Tak, wiem, byłem paskudnym hipokrytą – sam bez wahania mordowałem tych, którzy dopuszczali się takich czynów. Działanie w dobrej intencji musiało wystarczyć za moje usprawiedliwienie, innego najzwyczajniej w świecie nie miałem, a od znienawidzenia samego siebie dzieliło mnie naprawdę niewiele.

Chłodny wiatr szarpał połami mojego skórzanego płaszcza. Przytrzymywałem go od niechcenia na tyle, by nie odsłaniał mojego torsu, całego upstrzonego rozmaitymi rodzajami broni. Lato było w pełni, ale wieczory bywały zimne i wietrzne – szczególnie tu, nad Zatoką, gdzie właśnie przechodziłem, zmierzając do mieszkania na obrzeżach miasta. W myślach widziałem już kolację odgrzewaną w mikrofali i szklaneczkę whisky, która zwykle niezawodnie koiła moje nerwy.

Resztki adrenaliny przeszywały moje ciało, pozostawiając przyjemne poczucie odrętwienia. Uwielbiałem je. To było jak haj, skuteczny i upajający. Być może dlatego tak angażowałem się w swoją pracę. Nic innego nie dawało mi tego uczucia, żadne inne przeżycia nie zastępowały potężnego skoku ciśnienia i błogostanu towarzyszącego jego uchodzeniu z nabuzowanego ciała. Nie to, żebym nie próbował żyć inaczej. Miałem kiedyś normalną pracę, dom, psa, nawet narzeczoną. Mama cholernie długo próbowała mnie zmusić do takiego życia, ale ani ona, ani nawet moja przeklęta eks-dziewczyna nie były w stanie mnie zrozumieć. Może tak naprawdę sam siebie nie rozumiałem. Wszyscy moi dawni znajomi pozakładali rodziny, pobrali kredyty na wesela, mieszkania, zagraniczne wycieczki, latali całymi dniami po marketach, kompletując zdrową żywność i modne ubrania dla całej swojej cholernej familii. A mi chciało się rzygać na samą myśl o prowadzeniu takiego życia. To nie było dla mnie. Nie chciałem być tego częścią. Moim życiem były misje, moją rodziną kumple z ekipy, a narzeczoną ulubiona spluwa. Nie potrafiłem tego zmienić i nie chciałem, by ktokolwiek robił to za mnie. Tylko to dawało mi spełnienie.

Oczywiście, że miałem potrzeby zwykłego faceta. Nawet tacy jak ja potrzebują czasem napełnić żołądek dobrym żarciem i przytulić choćby na chwilę kobiecy tyłek. To jednak zawsze była chwila. Nie czułem przy tym niczego, poza zaspokojeniem pierwotnych potrzeb.

Plaża była pusta. Wybrałem jej rzadko uczęszczany fragment, pokryty podmywanymi przez wodę głazami i zwinnie zeskoczyłem z mostu, którym do tej pory szedłem. Krótkiemu skokowi towarzyszył kolejny malutki kopniak mojego narkotyku. Gdy moje ciężkie wojskowe buty zetknęły się z bezpieczną, równą częścią skały, przeciągnąłem się i wciągnąłem w płuca potężną dawkę świeżego, przepełnionego jodem powietrza. Rozkoszując się jego słonawą wonią, rozsiadłem się na skałach, wyciągając swobodnie nogi. Zostało kilka minut do zachodu słońca. Wyjątkowo lubiłem tę porę dnia – żaden był ze mnie romantyk, po prostu wtedy jak nigdy docierało do mnie, że kolejny dzień dobiegł końca. Ten był dobry. Udało nam się uratować kolejne istnienie, źli ludzie wąchali kwiatki od spodu, a ja byłem spełniony.

Pozwoliłem sobie zamknąć na chwilę oczy, by poczuć ostatni ciepły dotyk słońca na zmęczonej twarzy. Wiatr szarpnął moimi długimi, jasnymi włosami, a ja uśmiechnąłem się kwaśno do własnych myśli – mama załamałaby ręce, widząc moją obecną fryzurę i kilkudniowy zarost.

Otworzyłem na powrót oczy, mrużąc je lekko przed jaskrawym blaskiem pomarańczowego zachodu, i moje wyczulone zmysły natychmiast zarejestrowały zmianę w otoczeniu. Przez dłuższą chwilę błądziłem spojrzeniem po opustoszałej plaży, aż w końcu zatrzymałem się na brzegu wody, kilkaset metrów ode mnie. Krwistoczerwona plama wyraźnie odcinała się od skąpanych w świetle fal. Dla faceta z moimi zainteresowaniami mogło to być tylko jedno – krew. Chciałem się podnieść, ale wtedy do moich uszu dotarł najbardziej niesamowity dźwięk, jaki kiedykolwiek udało mi się usłyszeć.

Był tak cichy, że chyba cudem udało mi się go usłyszeć, mimo to sprawił, że na całym ciele dostałem dreszczy. Naprawdę nie wyolbrzymiam, używając słowa CAŁYM. Moja skóra naelektryzowała się i spięła, w oczekiwaniu na kolejne tony cichej melodii, tak rzewnej, słodkiej i przejmującej, że aż coś mi drgnęło w środku. Im dłużej wpatrywałem się w jaskrawą plamę koloru na wodzie, tym wyraźniej dostrzegałem, czym była.

Włosy. Długie, skręcające się w nieposkromione loki włosy, o odcieniu tak niespotykanym, że aż nieprawdopodobnym. Ich właścicielka siedziała na płyciźnie, wpatrzona w dal, jakby tak samo jak ja napawała się widowiskiem serwowanym przez niebo. Dłonią machinalnie przeczesywała niesamowite pukle, a ja byłem w stanie przysiąc, że docierał do mnie ich zapach – intensywna woń alg, nieoczekiwanie przemieszana ze słodkim zapachem lilii wodnych i czymś jeszcze, czymś nieuchwytnym, nienazwanym, co sprawiło, że krew w moim ciele nagle zaczęła wrzeć. Chciałem podejść bliżej, ale nie mogłem się poruszyć. Wciąż docierająca do mnie melodia jakby sparaliżowała moje ciało, zahipnotyzowała mnie i uczyniła niemym widzem. Chłonąłem więc niesamowity widok, dziewczynę o czerwonych włosach, która, nie wiedzieć czemu, przyćmiła do reszty zachód słońca.

Kiedy słońce całkiem zniknęło za linią horyzontu i plażę otulił kojący półmrok, postać w wodzie ożywiła się. Oparła się na łokciach, odchylając głowę do tyłu i patrząc w gwiazdy, powoli zapalające się na niebie. Cieszyłem się, że była najwyraźniej nieświadoma mojej obecności. Choć nigdy bym się do tego nie przyznał, byłem gotów spędzić tak całą noc, o ile wciąż by tu była. Zapatrzony w nią czułem się nad wyraz spokojny oraz zrelaksowany i pierwszy raz od kiedy pamiętam, to uczucie przyniosło mi zadowolenie… Przynajmniej do chwili, gdy fale cofnęły się, a ja zobaczyłem coś, na co zupełnie nie byłem przygotowany.

Dziewczyna roześmiała się cicho, a ja zdusiłem kolejny dreszcz wywołany tym słodkim dźwiękiem. Oprócz jej melodyjnego głosu dotarł do mnie chlupot wody. Bezwiednie zaczęła igrać z falami, wyrzucając w górę fontannę wody… ogonem. Kurwa, chyba zwariowałem, ale naprawdę zamiast pary nóg ujrzałem dziko błyszczący w świetle księżyca ogon i długie płetwy.

Zmroziło mnie.

– Pieprzona Arielka – rzuciłem znacznie głośniej, niż miałem zamiar, i drgnąłem nerwowo. Odruchowo przybrałem pozycję, jakbym szykował się do skoku. Przysunąłem się bliżej krawędzi skały, gotów zejść z niej w każdej chwili.

Cholerny mętlik gwałtownie wybuchł w mojej głowie i… zniknął bezpowrotnie, gdy tylko ta niezwykła istota obróciła się, zaalarmowana hałasem.

Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ona. Cała jej skóra lśniła srebrzystym blaskiem. Była naga, nie licząc łusek pokrywających ogon i częściowo dłonie. Czerwone loki opadły na ramiona, niezbyt dokładnie zakrywając pełne piersi. Za nic nie oderwałbym wzroku od tego idealnego obrazka, gdyby nie jej twarz. Była… nie, słowo piękna nie opisałoby jej zbyt dobrze, a ja nie byłem żadnym poetą, by choćby spróbować ją określić. Duże oczy, otoczone gęstą zasłoną długich rzęs, miały kolor wody – niebiesko-zielone, pociągające i dzikie jak fale. Wysokie kości policzkowe i zadarty nos czyniły jej buzię niemalże majestatyczną – dumną, ale nie wyniosłą. Kiedy, zapewne ze strachu, przygryzła pełne, jasnoróżowe usta, nie wytrzymałem i jęknąłem z wrażenia.

Była najdoskonalszą i najbardziej wyjątkową istotą, jaką kiedykolwiek widziałem, a podczas misji zdarzało mi się widywać różne osobliwości.

Odnalazła mnie wzrokiem i zamarła. Przysięgam, miałem wrażenie, że nawet woda na chwilę zupełnie się zatrzymała. Serce zaczęło tłuc mi się po żebrach, kiedy w ciszy wpatrywaliśmy się w siebie, niemo badając przeciwnika. Nie poruszyła się, kiedy wreszcie zebrałem się na odwagę i zeskoczyłem ze skały. Wystarczyłoby kilka kroków i znalazłbym się obok niej, ale bałem się ją wystraszyć. Wyglądała na dostatecznie przerażoną, a ja szybko stwierdziłem, że nie chciałbym nigdy widzieć tej emocji na jej twarzy, kiedy na mnie patrzyła.

Dziwnie było to przyznać, ale onieśmieliła mnie. Czy miała ten cholerny ogon, czy nie, nadal była młodą, nagą

kobietą, a ja gapiłem się na nią jak kretyn. Nie umiałbym ukryć, jak ogromne wrażenie na mnie zrobiła i nawet nie próbowałem. Ona też mi się przyglądała. Widziałem, jak spojrzenie jej bystrych morskich oczu bada dokładnie moją twarz. Teraz, kiedy widziałem ją wyraźniej, wydawała się jeszcze piękniejsza. Taka istota po prostu nie mogła istnieć. Była zbyt idealna. Nie to, żeby zwykle kręciły mnie ogony zamiast nóg, ale… taka po prostu była. Zbyt doskonała, by być prawdziwą.

Ostrożnie zrobiłem kolejny krok w jej stronę, uważnie badając jej reakcję. Im byłem bliżej, tym więcej szczegółów zauważałem. W cudowne włosy wpięła opaskę z wodorostów, ze starannie wplecionymi w nie muszelkami. Nie mogłem się powstrzymać i uśmiechnąłem się na ten widok. Arielka. Znalazłem cholerną syrenkę z bajki.

Musiała wziąć mój uśmiech za dobrą monetę, bo wyraźnie się odprężyła. Przerzuciła długie włosy przez ramię i spuściła na chwilę wzrok, wyraźnie zawstydzona. Boże, choć nie wzywam Jego imienia zbyt często, jak można wyglądać tak kusząco i tak niewinnie w tym samym czasie! Kiedy z powrotem podniosła oczy, obdarzyła mnie najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Kurwa, zmiękły mi nogi. Ostatni raz czułem się tak, gdy miałem jakieś czternaście lat i koleżanka, którą odprowadzałem po szkolnej potańcówce, dała mi całusa w policzek. Tyle że teraz nie byłem niedoświadczonym gówniarzem. Byłem dorosłym, bezwzględnym facetem pozbawionym uczuć, po rękach którego statystycznie co kilka nocy spływała czyjaś krew… co nie zmieniło faktu, że cholerne łaskotanie drażniło mój brzuch od środka, a spodnie w kroku zrobiły się nagle co najmniej o rozmiar za małe.

Nie byłem pewien, czy zdawała sobie sprawę z tego, co mi robiła samym swoim spojrzeniem. Nie poruszyła się, ale nie przestała na mnie patrzeć. Być może bezwarunkowe reakcje mojego ciała nie uszły jej uwagi, bo jej usta rozchyliły się zmysłowo, a idealnie równe, białe zęby wbiły nieznacznie w pełną, dolną wargę. Zmrużyła prowokacyjnie oczy, a ja walczyłem z narastającym pragnieniem rzucenia się na nią i posmakowania jej ust. Niech to szlag, co się ze mną działo?!

Zrobiłem jeszcze kilka niepewnych kroków w jej stronę, kiedy nagle jej mina się zmieniła. Zmarszczyła brwi, aż pojawiła się między nimi mała zmarszczka. Strach oraz niepewność wyjrzały z jej oczu i zaczęła cofać się w oceaniczną toń.

Spanikowałem. Wyciągnąłem ręce, pragnąc ją zatrzymać.

– Zaczekaj! Proszę! – zawołałem cicho.

Pokręciła głową, wyraźnie rozdygotana. Skrzyżowała ramiona, jakby próbowała się przede mną zasłonić i wyciągnęła dłonie, wyraźnie chcąc mnie powstrzymać.

Byłem zdezorientowany. Zerkałem błagalnie na nią. W tym momencie dostrzegłem kolejną rzecz, która mnie w niej zaintrygowała – palce jej dłoni wyglądały na obleczone pierścieniami i klejnotami, a w rzeczywistości łączył je wąski pas cienkiej, mocno połyskującej błony.

Dlaczego nagle zaczęła się mnie bać? Warknąłem bezsilnie, a dłonie odruchowo powędrowały do broni ukrytej pod płaszczem. Broń! Kurwa, jestem idiotą. Miałem ochotę trzasnąć się otwartą dłonią w czoło. Nic dziwnego, że wystraszyła się faceta obwieszonego wcale nie tak małym arsenałem. Pospiesznie zapiąłem płaszcz i obdarzyłem ją najłagodniejszym spojrzeniem, jakie potrafiłem z siebie wykrzesać.

– Nie bój się. To nie… Nie użyłbym jej przeciwko tobie. Po prostu mam ciężką pracę – westchnąłem, nerwowo przeczesując dłonią włosy. Może naprawdę były za długie? Normalnie miałem to gdzieś, ale…

Moja Arielka uspokoiła się trochę i podpłynęła bliżej, ale ramiona ciasno oplatające piersi były wyraźnym znakiem nieufności. Stłumiłem jęknięcie spowodowane dwoma zawodami. Po pierwsze chciałem, żeby całkowicie uwierzyła mi, że nie mam złych zamiarów. Po drugie jej piersi były najsłodszą rzeczą w całym wszechświecie, a ja nie mogłem powstrzymać się od myślenia o tym, co chciałbym z nimi zrobić.

– Czy mogę podejść bliżej? – zapytałem, mając nadzieję usłyszeć jej głos.

Nie odezwała się, ale też nie zaprzeczyła w żaden oczywisty sposób. Postanowiłem więc zaryzykować i powoli podszedłem tak blisko wody, jak tylko było to możliwe. Kucnąłem, by zrównać się z nią wzrostem, i pozwoliłem, by małe fale obmywały moje buty.

– Często tutaj bywasz? – zadałem pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy.

Gdyby odpowiedziała twierdząco, istniała szansa, że to jest nie ostatni raz, kiedy ją widzę. Nie mogłem odepchnąć od siebie przerażającej myśli, iż to jedyna taka chwila w moim życiu. Teraz, gdy ją zobaczyłem, kiedy… Szlag, to nie mogła być jednorazowa przygoda. Po prostu nie mogła. Potrafię być całkiem uparty i przysięgam, że nie spocząłbym, dopóki nie znalazłbym sposobu na to, by widzieć ją częściej. Najlepiej codziennie.

Kiedy znów nie odpowiedziała, posłałem jej ciepły uśmiech. Chryste, nie wiedziałem nawet, że moje usta potrafią takie rzeczy. Byłem pewien, że gdybym tylko mógł, gdyby tylko ona mogła… to znalazłbym w sobie o wiele więcej nowych umiejętności. I zastosowań. Nie tylko dla ust.

Zbliżyła się odrobinę, a fala wzburzona uderzeniem jej płetw zrosiła małymi, słonymi kroplami moją twarz i ubranie. Skrzywiłem się mimowolnie i usłyszałem jej śmiech. Brzmiał jak milion małych dzwonków poruszanych wiatrem. Ja też się roześmiałem. Była zadziorna i odważna, a to sprawiło, że spodobała mi się jeszcze bardziej.

– Już się mnie nie boisz?

Przekrzywiła zabawnie głowę i rzuciła mi rozbawione spojrzenie, jakby czekając na kolejne pytania. Próbowałem więc dalej, mając nadzieję, że w końcu do mnie przemówi.

– Często tu przychodzę, ale nigdy cię nie widziałem. Żałuję, że to nasze pierwsze spotkanie. Jesteś… niezwykła. Wiem, kim jesteś, Arielko – rejestrowałem jej reakcję i albo mi się wydawało, albo po „Arielce” zmrużyła groźnie oczy. – Widziałem wiele niezwykłych istot i nie musisz się mnie obawiać, nie zrobię ci krzywdy. Chciałbym móc cię jeszcze zobaczyć. Chciałbym cię… poznać. Mam na imię Ryder – zakończyłem nieco koślawo swój wywód i wyciągnąłem dłoń w jej stronę w geście powitania.

Przyglądała się przez chwilę uważnie mojej dłoni, zanim ostrożnie się zbliżyła. Popatrzyła na mnie nieoczekiwanie smutnym wzrokiem, od którego aż przewróciły mi się wnętrzności. Co takiego zrobiłem, że tyle bólu pojawiło się w jej oczach? Kretyn, kurwa, jestem kretynem i nie nadaję się do niczego, oprócz zabijania.

Chwilę beształem się w myślach, zanim mnie olśniło.

– Nie mówisz, prawda? A przynajmniej nie tak, żebym mógł zrozumieć? – zaryzykowałem, wciąż nie opuszczając dłoni. Miałem cholerną nadzieję, że będzie chciała mnie dotknąć, bo ja aż się do tego paliłem.

Moja syrena potrząsnęła głową i uśmiechnęła się z otuchą, od której zrobiło mi się cieplej w środku, a po krótkiej chwili wsunęła swoją małą, zgrabną dłoń w moją wielką łapę.

I wtedy poraziło mnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Jej zapach dotarł do mnie wzmożoną falą, jej delikatna, chłodna i pachnąca wodą skóra zamroczyła mnie i… zanim zdążyła cokolwiek przeczuć, przyciągnąłem ją do siebie i złożyłem krótki, choć gorący pocałunek na jej ustach. Diabeł jeden wie, że gdybym mógł, nigdy bym go nie przerwał – nie po tym, jak poznałem już to uczucie. Jej miękkie, idealnie aksamitne wargi, słodko-słony przyspieszony oddech, krótki nacisk piersi na moim ciele… Zbyt ją jednak zaskoczyłem. Zdezorientowana i przerażona, wyskoczyła z moich objęć i zniknęła w falach. Wpatrywałem się w nie jeszcze uważnie przez kilka minut, jednak zniknęła bez śladu. Kurwa, naprawdę jestem skończonym idiotą, ale… nie żałowałem. Ten ułamek sekundy, kiedy trzymałem ją blisko, zmienił wszystko. Coś we mnie pękło. Wiedziałem, czułem, że już nic nigdy nie będzie takie samo. Nie, jeśli znów jej nie zobaczę.

– Przepraszam, Arielko. Nie mogłem się powstrzymać. Jesteś najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem. I mówi to facet bez serca, więc może to coś znaczy – powiedziałem cicho i wciskając dłonie do kieszeni płaszcza, odwróciłem się na pięcie, wzdychając ciężko.

Zrobiłem może dwa kroki, kiedy coś uderzyło mnie w plecy i z pacnięciem wylądowało na piasku. Schyliłem się i… roześmiałem oraz jęknąłem jednocześnie. W swoich niezgrabnych palcach trzymałem piękną, małą muszelkę. Nie potrzeba było słów, by zrozumieć moc tego prezentu. Miałem tylko nadzieję, że moja cholerna Arielka poczuła to samo, bo jeśli nie… ogień mojego pożądania mógł ją spalić, nawet jeśli schowałaby się przede mną na dnie oceanu.

ROZDZIAŁ I

Tej nocy spałem jak zabity. Nie wiem dokładnie, jak wróciłem do mieszkania – najwyraźniej nogi niosły mnie same, ponieważ ja byłem zbyt pochłonięty myślami o niesamowitej kobiecie z ogonem, by przejmować się takimi drobiazgami. Zrzuciłem tylko ubranie, kompletnie zapominając o kolacji i whisky; nie potrzebowałem niczego więcej prócz słodkiego obrazka jej twarzy, powracającego wciąż przed moje oczy i wspomnienia smaku jej ust. Zasnąłem, mając w głowie szum fal smagających jej idealne ciało, a kiedy się obudziłem, na zewnątrz od dawna świeciło słońce, a miasto żyło swoim zwyczajnym rytmem. Otworzyłem oczy i przez chwilę bezmyślnie kontemplowałem białą powierzchnię sufitu. Poprzedni wieczór wbrew mojej woli zacierał się w pamięci. Gdybym poleżał tak dłużej, mógłby zupełnie ulecieć, a ja do końca życia zastanawiałbym się, czy tylko nie wyśniłem sobie kobiety moich marzeń. Kiedy jednak odrzuciłem kołdrę i przyjemny chłód owiał moje nagie ciało, znalazłem muszlę spoczywającą na środku mojego torsu.

Chwyciłem ją w palce i niewiele myśląc, przytknąłem do ust. Przejechałem chłodną, chropowatą powierzchnią przedmiotu po wargach i uśmiechnąłem się. Szlag, nie wiedziałem, co się ze mną działo. Czyżbym robił się sentymentalny?

Poszedłem pod prysznic, po drodze delikatnie, wręcz pieczołowicie odkładając morski prezent na blat szklanego stolika. Letnia woda nie ostudziła jednak moich myśli i całą siłą woli powstrzymałem się, by nie zrobić sobie dobrze, mając przed oczami jej obraz. Cholera, nie mogłem sobie pozwolić na takie rozproszenie, czekał mnie przecież kolejny dzień ratowania świata.

Na jeszcze wilgotne ciało włożyłem spodnie z motywem moro, prostą czarną koszulkę i przerzuciłem przez ramię płaszcz. Po chwili namysłu wsunąłem do jego kieszeni muszelkę, czyniąc z niej swojego rodzaju amulet. Wyszedłem z mieszkania, nie przejmując się śniadaniem – jak zwykle zjem coś w bazie. Chciałem jak najszybciej zobaczyć się z Xanderem. Nie wiedziałem jeszcze, co mu powiem, ale musiałem zapytać go o syreny. Czy naprawdę istniały? W żadnej ze znanych nam książek czy innych źródeł informacji przez kilka lat pracy z chłopakami nie widziałem ani jednej wzmianki o tych istotach. Musiały jednak istnieć, jak inaczej wytłumaczyłbym nagłe pojawienie się w moim życiu Arielki? Do diabła, naprawdę ją widziałem. Całowałem ją. Pożerałem wzrokiem jej boskie ciało, a kutas podrygiwał mi na samą myśl o jego słodkich zakamarkach. Nie mogłem sobie tego tylko wyobrazić.

Zmierzając do bazy, postanowiłem ominąć Zatokę. Wiedziałem, że o tej porze, kiedy plaża pełna była ludzi, nie było szans na spotkanie tam mojej Arielki. Poza tym, gdybym tam poszedł, rozsiadłbym się na skałach i czekał jak idiota na zachód słońca z nadzieją, że znów ją zobaczę. Naprawdę nie mogłem przestać o niej myśleć, a ekipa przecież mnie potrzebowała.

Kiedy przeszedłem przez drzwi wejściowe, od razu wychwyciłem podniesione głosy pozostałych, które mogły oznaczać tylko jedno – wrócił Xander. Zmusiłem się do skupienia myśli na robocie i przywołałem na twarz zwyczajny wyraz obojętnego lustrowania rzeczywistości. Drzwi sali spotkań rozsunęły się przede mną automatycznie i wszedłem do środka.

– Ryder. Co u ciebie, stary? – Xander wyszedł mi na powitanie i uścisnęliśmy sobie dłonie, obdarzając się nawzajem przyjacielskim klepnięciem w ramię.

Lubiłem go. Bywało tak, że rozumieliśmy się bez słów, no i podobnie do mnie postrzegał rzeczywistość. Czasami wydawało nam się, że tylko dla nas nasze zajęcia nie były źródłem rozrywki, ale konkretnymi zadaniami, które ktoś musiał wykonać, a że świetnie się do tego nadawaliśmy, przypadały właśnie nam. Reszta chłopaków zbyt często zachowywała się jak szczeniaki, rozochocone i podniecone myślą o zabijaniu. Może jeszcze Blake był w miarę normalny, ale na mój gust trochę zbyt mocno aspirował do miana przyjaciela mojego i Xandera, czym momentami niesamowicie mnie wkurzał.

– W porządku. – Skinąłem krótko głową pozostałym i usiadłem na obrotowym krześle, jednym z wielu stojących przy okrągłym stole.

– Max przekazał mi raport z waszej wczorajszej misji. Dobrze się spisaliście. – Xander dołączył do nas i usiadł, tak, że zajmowałem miejsce po jego prawej stronie. To była nasza kolejna niepisana zasada – choć wcale o to nie zabiegałem, pozostali traktowali mnie jak prawą rękę przywódcy. – Poczekamy na wszystkich i wtedy przesłuchamy Zimnego. Do tego czasu możecie coś zjeść, wypić kawę, czy co tam chcecie.

Chłopcy ruszyli się niespiesznie, jak zwykle przerzucając się głupawymi dowcipami i dziecinnymi docinkami. Przy stole pozostaliśmy ja, Xander i Blake. Nie miałem zbytniej ochoty poruszać nurtującego mnie tematu przy Blake’u i niespecjalnie wiedziałem, od czego zacząć. Nie byłem pewien, czy tym razem Xander mnie zrozumie. Nie mogłem po prostu wypalić, że spotkałem syrenę, która całkowicie zawładnęła moimi myślami. Jeszcze uznałby, że się przepracowałem i odsunął mnie od misji, a ja musiałem mieć jakieś zajęcie – w przeciwnym razie całymi dniami przesiadywałbym na plaży i oczekiwał na łut szczęścia.

Zbierałem się w sobie, zastanawiając się, jak najlepiej przekazać przywódcy to, co tak mnie frapowało. Ukradkiem przyglądałem się Xanderowi, zazwyczaj nad wyraz opanowanemu, wręcz zblazowanemu i zdystansowanemu. Skupiony, wertował coś na swoim telefonie ze strapioną miną. Wydawał mi się spięty, przemęczony i trochę nieobecny. Jego zazwyczaj idealnie ułożone włosy były w nieładzie, pod ciemnymi oczami kreśliły się cienie, kilkudniowy zarost wyraźnie odznaczał się na twarzy. Chyba byłem trochę samolubny, najwidoczniej nie tylko ja zmagałem się z wewnętrznym rozdarciem.

Nie odważyłem się odezwać, a potem przyszli pozostali i zaczęliśmy zebranie. Chwilę trwało, zanim ekipa zajęła swoje miejsca i uspokoiła się, skupiając wzrok na przywódcy. Xander wstał i przyjął swoją zwyczajową pozę, opierając umięśnione ręce o blat stołu i pochylając się lekko do przodu. Wymięte kartki przed nim, zapisane pochyłym, niedbałym pismem, nie były czymś, do czego nas przyzwyczaił. Zawsze był perfekcyjnie przygotowany do spotkań i nie dawał się niczym zaskoczyć. Zamilkliśmy, oczekując na jego przemowę.

– No… to tak – zaczął trochę nieudolnie, kilkakrotnie przeczesując dłonią włosy, czym spowodował jeszcze większy bałagan na swojej głowie. – Dzięki waszej wczorajszej interwencji udało nam się przejąć kolejnego zakładnika. Z raportu Maksa, Blake’a i Rydera wynika, że zginęło pięcioro śmiertelnych, najpewniej członków nielegalnie działającej grupy, którą, jak wiecie, obserwujemy od mniej więcej ostatnich dwóch miesięcy. Przechwycony zakładnik to Zimny, niejaki Vladimir M… Me… Mre… – wpatrywał się w notatki, nie mogąc rozszyfrować rosyjsko brzmiącego nazwiska wampira.

– Walić jego nazwisko. I tak najpewniej zabijemy go, zanim zajdzie słońce – wtrącił Nick, nie przerywając bujania się na swoim krześle.

Przeszedł mnie dziwny dreszcz, którego zawsze doświadczam w obecności tego członka naszej grupy. Nie wiedzieć czemu, koleś dziwnie na mnie działał. Może to dlatego, że go nie znałem i nie byłem w stanie mu zaufać. Dołączył do nas jakieś pół roku temu i zbyt kręciły go krwawe jatki, żebym uważał go za odpowiedniego kandydata na jednego z nas, ale ostateczna decyzja należała do Xandera, a on postanowił dać młodemu szansę.

– Ekhm, no tak, więc… – podjął Xander, nawet nie komentując faktu, iż Nick mu przerwał.

Serio musiało go coś trapić, normalnie nowy kuliłby się już pod siłą jego bezwzględnego spojrzenia. Może powinienem bardziej zainteresować się swoimi partnerami w zbrodniach.

– Za chwilę przesłuchamy Zimnego, jak zwykle zaczynając od rozmowy. Jeśli któremukolwiek z was będzie wydawało się, że chce coś zataić, przejdziemy do bardziej radykalnych metod. Poprowadzę przesłuchanie, ale jeśli ktoś będzie chciał wziąć czynny udział, niech się odezwie. To chyba wszystko – przywódca spojrzał na nas przelotnie, po czym wskazał głową drzwi. – Chodźcie za mną.

Salę spotkań wypełniły odgłosy szurania krzeseł po podłodze. Poszedłem za Xanderem i kiedy udało nam się trochę wyprzedzić pozostałych, klepnąłem go w ramię, by zwrócić jego uwagę.

– Wszystko w porządku? W sensie, no wiesz, dobrze się czujesz i tak dalej? – Pytanie naprawdę nie było w moim stylu, bo kiedy kumpel na mnie spojrzał, nie do końca zapanował nad wyrazem zdumienia, który na moment zagościł na jego twarzy.

– Tak, wszystko spoko. Dzięki… dzięki, że pytasz. – Uśmiechnął się nieznacznie i natychmiast znów spoważniał. – Zróbmy, co do nas należy.

Otworzył ciężkie, posrebrzane wrota oddzielające nas od Zimnego. Z niesmakiem zerknąłem na pętające ocalonego wampira łańcuchy i kajdany. Zastanawiałem się, czy to Blake tak go zabezpieczył. Skoro niczego jeszcze mu nie udowodniono, nie widziałem potrzeby, by skuwać go jak zwierzę. Raczej średnie pierwsze wrażenie dla kogoś, kto mógł mieć dla nas cenne informacje.

Jeśli Xander też nie był zadowolony ze sposobu, w jaki potraktowano naszą zdobycz, to nie dał tego po sobie poznać. Odchrząknął, stanął pewnie na lekko rozstawionych nogach i odruchowo napiął szerokie ramiona.

Wampir podniósł głowę i patrzył na nas w milczeniu. Wyglądał jak zwyczajny facet; no, może był trochę zbyt idealny, jakby dopiero co zszedł z planu filmowego, ale ten gatunek już taki był. Przynajmniej kiedy nie był w bojowym nastroju, nie musieliśmy patrzeć na jego czerwone oczy i wystające z ust kły.

– Vladimirze. – Xander skinął uprzejmie głową w geście powitania.

– Uratowaliście mnie – powiedział cicho mężczyzna, jakby sam niedowierzał prawdziwości tego stwierdzenia. W jego głosie wyraźnie dźwięczał obcy akcent. – Dlaczego?

– Zostałeś porwany przez pewną grupę, która od jakiegoś czasu poluje na nadnaturalne istoty. Staramy się im przeszkodzić, więc… czy jesteś nam w stanie coś o nich powiedzieć? Cokolwiek? Kim są, dlaczego na was polują?

Usłyszałem ciche prychnięcie i byłem pewien, że to Nick wyrażał swoją dezaprobatę w stosunku do uprzejmego tonu przywódcy.

– Ja… nie wiem. Musieli mnie obserwować od jakiegoś czasu. Wiedzieli, gdzie mieszkam. Przyszli w ciągu dnia, kiedy nie bywam zbyt aktywny. Spałem, kiedy ktoś wtargnął do mojego domu. Wsadzili mi na głowę czarny worek i wyprowadzili na zewnątrz, na pełne słońce. Wciąż odczuwam skutki poparzeń na całym ciele. – Koleś ewidentnie był przejęty i wciąż zdezorientowany. Wierzyłem jego słowom. – Zapakowali mnie do jakiegoś samochodu, tam przynajmniej nie spalały mnie promienie… wstrzyknęli mi coś dziwnego. Nie mogłem się poruszyć, ale nadal wszystko widziałem i słyszałem. Nie mówili zbyt wiele. Spieszyli się, by przed zmrokiem dotrzeć do jakiegoś punktu, gadali o kasie, która przypadnie im w udziale. Planowali wyjechać za granicę i nigdy nie wrócić.

Kurwa. Najwyraźniej przeklęta banda wysługiwała się przypadkowymi ścierwami łasymi na kasę. Wiedziałem już, że gdyby nie zginęli z naszych rąk podczas misji, zapewne stałoby się to w chwilę po przekazaniu wampira w kolejne ręce. Ilu ludzi mogło być w to zamieszanych? Jeśli ich przywódcy co chwilę zmieniali przydupasów, już niedługo mogliśmy biegać w kółko za fałszywymi tropami, gryząc własne tyłki z bezsilności.

– Pamiętasz coś jeszcze? Jakieś nazwiska, miejsca, daty? Cokolwiek? – dopytywał Xander, który najwyraźniej zdążył dojść do takich samych wniosków jak ja.

– To wszystko. Naprawdę chciałbym pomóc, ale zaskoczyli mnie, nie byłem w stanie się obronić. Dziękuję za to, co dla mnie zrobiliście.

– W porządku. – Nasz przywódca skinął głową. – Niestety zanim cię wypuścimy… JEŚLI cię wypuścimy, muszę zadać ci jeszcze parę pytań.

Wampir przełknął głośno ślinę i wyraźnie się spiął.

– Co robisz? Tutaj, w tym mieście? Z czego żyjesz? Jak się żywisz?

– Chłopaki, jestem niewinny, serio. Przenoszę się od czasu do czasu, kiedy zbyt podejrzane staje się to, że się w ogóle nie zmieniam. Czasami łapię jakąś dorywczą nocną robotę, kiedy indziej po prostu egzystuję, umilając sobie czas. Lubię być między ludźmi, nie znam zbyt wielu innych wampirów. Nie zabijam, żeby przeżyć. – Vladimir tłumaczył się, siląc się na spokojny ton. Na jego miejscu też pewnie byłbym obsrany, dlatego rozluźniłem się nieco i nawet porzuciłem agresywny wyraz twarzy, żeby poczuł się choć trochę lepiej. Według mnie był w porządku. – Żywię się ludźmi, ale nie osuszam ich ciał. Wypijam trochę, a potem modyfikuję im pamięć i po sprawie. Dużo imprezuję, lubię dziewczyny… jak każdy – wzruszył ramionami, aż zabrzęczały łańcuchy u jego stóp. – Mogę wam nawet pomóc. Jeśli się zgodzicie, mogę pomóc wam złapać tych ludzi. Przyda wam się ktoś tak silny i szybki jak ja… Bez obrazy, oczywiście.

Xander, który do tej pory bez widocznej reakcji słuchał jego wypowiedzi, natychmiast pokręcił odmownie głową.

– Nie narzekamy na braki w załodze i damy sobie radę, ale będę miał to na uwadze i w razie potrzeby, odezwę się do ciebie. Musisz mieć świadomość, że będziemy cię obserwować. Na tę chwilę uznajemy cię za niewinnego, ale będziemy czekać na twoje potknięcie. Wtedy nie ugościmy cię tak miło, jak teraz – zakończył nieco złowieszczym tonem i skinął głową w kierunku Maksa i Blake’a. – Rozkujcie go, dajcie butelkę krwi i jakiś kąt, gdzie będzie mógł przeczekać do wieczora. Wtedy może zniknąć.

Xander wyszedł, a pozostali ruszyli za nim. W przejściu zetknąłem się z Nickiem, który najwyraźniej nie do końca zgadzał się z decyzją przywódcy – patrzył z pogardą na wampira, który z pomocą chłopaków właśnie wyswobadzał się łańcuchów.

– Wychodzisz? – warknąłem, umyślnie potrącając go barkiem, i poczekałem, aż obdarzając mnie zimnym spojrzeniem, wyjdzie za drzwi.

Dopiero wtedy sam wyszedłem z pokoju, ukradkiem obserwując Xandera i podążyłem jego śladem do miejsca, które nazywaliśmy po prostu stołówką. Zrobiłem sobie kawę i zająłem miejsce przy stole możliwie najbardziej oddalonym od reszty, czekając, aż przywódca skończy podgrzewać posiłek i – jak przewidziałem – usiądzie na przeciwko mnie.

– Miałem nadzieję na bardziej przydatne informacje – westchnął, opierając łokcie na blacie i grzebiąc smętnie widelcem w gotowym obiadowym daniu. – Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce sprawą zacznie interesować się policja, może nawet FBI… w końcu niektórzy z nich, tacy jak ten Zimny, mają pracę, znajomych… Wolałbym załatwić to po naszemu.

– Spoko, stary, wiem w czym rzecz. Też chciałbym szybko rozbić ten popieprzony interes i dowiedzieć się, dlaczego to robią – mruknąłem, obskubując brzeg tekturowego, jednorazowego kubka. – Poradzimy sobie z tym, jak z całą resztą. Draco i Cain powinni jutro wrócić. Jestem pewny, że udało im się czegoś dowiedzieć.

To