Balsam dla duszy miłośnika kotów - Jack Canfield, Carol Kline, Mark Victor Hansen - ebook

Balsam dla duszy miłośnika kotów ebook

Canfield Jack, Carol Kline, Mark Victor Hansen

5,0

Opis

Koty, ach, te koty… Tajemnicze, charakterne, czułe, inteligentne… Zazdrościmy im wdzięku, z jakim się poruszają, sprawności fizycznej, która pozwala im zdobywać półki zawieszone pod sufitem, i zwinności, z jaką przemykają pomiędzy filiżankami z babcinego serwisu Rosenthala, żadnej z nich nawet nie tykając. Chcielibyśmy z takim samym spokojem i dystansem odnosić się do otaczającej nas rzeczywistości, a przede wszystkim równie stanowczo trzymać się własnych ścieżek. Ach, i jeszcze umieć po kociemu cieszyć się życiem – godzinami wygrzewać się w słońcu i wpatrywać w siną dal, oczekując smakowitego posiłku…

Nie wszyscy przepadają za kotami, ale jak przekonują opowiadania z tego zbioru, łatwo można się z tej przypadłości wyleczyć. Bo kiedy kot włącza swój motorek, niskie, przejmujące tony jego pomrukiwania wywołują wibracje, które potrafią skruszyć nawet skałę, a co dopiero ludzkie serce.

Kot jest stworzeniem skomplikowanym. Na kartach tej książki spotkacie najrozmaitsze koty – śmieszne, odważne, uparte, zakochane, energiczne i te absolutnie zblazowane. Jedno jest pewne – co opowiadanie, to kot, a co kot, to obyczaj.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fluorium01

Nie oderwiesz się od lektury

Chwytające za serce historie z i o kotach. polecam każdemu miłośnikowi zwierząt.
00

Popularność




Naszą książkę dedy­ku­jemy milio­nom ludzi na całym świe­cie, któ­rzy otwo­rzyli swe serca i domy dla kotów i radują się bez­gra­nicz­nym przy­wią­za­niem, dosko­nałą miło­ścią, szcze­gól­nym uro­kiem i nie­prze­nik­nioną tajem­ni­czo­ścią tych nie­po­wta­rzal­nych stwo­rzeń.

Dedy­ku­jemy ją wete­ry­na­rzom i wszel­kim kocim fachow­com, któ­rych nie­zrów­nana kom­pe­ten­cja i współ­czu­cie chro­nią i poma­gają tym futrza­stym cudom – nie­odzow­nemu ele­men­towi naszego zdro­wia i dobro­stanu.

Książkę tę dedy­ku­jemy rów­nież wszyst­kim odpo­wie­dzial­nym hodow­com kotów i wystaw­com, któ­rzy zabie­gają o coraz lep­sze zdro­wie fizyczne i psy­chiczne kotów – piesz­czo­chów nako­lan­nych i mizia­ków łyd­ko­wych, tych prę­go­wa­nych i tych cęt­ko­wa­nych, mikru­siąt kie­szon­ko­wych i mru­czy­deł wagi cięż­kiej, kudła­tych, gład­ko­wło­sych, poro­śnię­tych futrem i pokry­tych deli­kat­nym mesz­kiem – przy­czy­nia­jąc się tym samym do zacho­wa­nia nie­po­wta­rzal­nego dzie­dzic­twa kociego rodzaju we wszyst­kich jego cudow­nych odmia­nach.

Dedy­ku­jemy ją boha­te­rom – oso­bom i orga­ni­za­cjom – które dają z sie­bie wszystko, by bez­dom­nym kotom zna­leźć kocha­jące domy, poma­gają cho­rym, ran­nym albo nie­wy­cho­wa­nym wyli­zać się z ran i nabrać ogłady, które – kot po kocie – zbli­żają nas do tego wspa­nia­łego dnia, kiedy wszyst­kie potrze­bu­jące futrzaki będą miały swoje pełne miło­ści miej­sce na ziemi.

I dedy­ku­jemy ją Bogu, który szczo­drze pobło­go­sła­wił nas kotami – przed­sma­kiem nieba tu, na ziemi, za co jeste­śmy Mu nie­skoń­cze­nie wdzięczni.

Wpro­wa­dze­nie

Koty to stwo­rze­nia jedyne w swoim rodzaju. Od naskal­nych wyobra­żeń pre­hi­sto­rycz­nych bura­sków po współ­cze­sne wysta­wowe deli­ka­tesy – koty nie prze­stają nas fascy­no­wać. Kot może obda­rzyć uczu­ciem jedną czy dwie osoby, ale ni­gdy nie prze­sta­nie być tą don­ki­cho­tow­ską mie­sza­niną nie­prze­wi­dy­wal­no­ści i indy­wi­du­ali­zmu, która prze­ra­sta poję­cie nawet naj­cier­pliw­szych z nas. Koty chyba zdają sobie sprawę, że gdy po raz pierw­szy weszły w roz­świe­tlony bla­skiem ognisk świat ludzi, na zawsze odmie­niły naszą histo­rię, reli­gię, lite­ra­turę, sztukę – nasze życie.

Koty zawsze budziły ukryte głę­boko w nas emo­cje, bez względu na to, czy były ubó­stwiane, jak działo się to w sta­ro­żyt­nym Egip­cie, czy prze­ga­niane i prze­śla­do­wane, jak w śre­dnio­wie­czu. Kot jest Dzi­kim Bra­tem, któ­rego nie spo­sób ujarz­mić, Łagod­nym Towa­rzy­szem, który mru­czy swoją man­trę dla uko­je­nia zbo­la­łych ludz­kich dusz, Wiecz­nym Kociąt­kiem, które zmu­sza do uśmie­chu nawet naj­bar­dziej odrę­twiałe serca. Uwiel­biamy nasze koty – a one, mamy nadzieję, nas.

Zago­rzali miło­śnicy kotów cie­szą się, że ich ulu­bieńcy wró­cili na pie­de­stał, z któ­rego nie­gdyś tak okrut­nie zostali strą­ceni. I jak­kol­wiek daw­niej nie­zbyt chęt­nie przy­zna­wa­li­śmy się do żywio­nych wzglę­dem kotów uczuć, dziś o naszej miło­ści do kotów mówimy otwar­cie.

Bo prze­cież koty są dosko­na­łym anti­do­tum na wszel­kie nasze bolączki. Ów pozy­tywny „efekt pupila”, pro­pa­go­wany przez orga­ni­za­cje takie jak Delta Society, doku­men­tują nie­zli­czone bada­nia nad ludz­kim zdro­wiem. Już sama obec­ność ulu­bio­nego kota pomaga uśmie­rzyć prze­wle­kły ból, pod­nosi na duchu, obniża ciśnie­nie krwi, pomaga wyjść z wynisz­cza­ją­cych cho­rób, a nawet zmniej­sza u dzieci ryzyko wystą­pie­nia aler­gii i astmy w wieku doj­rza­łym. Kot jest w sta­nie wyczuć zbli­ża­jące się zała­ma­nie stanu zdro­wia. I z roku na rok ta Więź mię­dzy czło­wie­kiem a zwie­rzę­ciem staje się coraz sil­niej­sza!

Prawdę mówiąc, to wła­śnie siła i moc tej Więzi stały się inspi­ra­cją do napi­sa­nia naszej książki. W odpo­wie­dzi na apel o nad­sy­ła­nie opo­wie­ści otrzy­ma­li­śmy tysiące listów od miło­śni­ków kotów z całego świata, któ­rzy poka­zali nam, jak na miriady spo­so­bów koty pozy­tyw­nie wpły­nęły na ich życie. Bal­sam dla duszy miło­śnika kotów opiewa nie­ga­snącą miłość, jaka łączy ludzi i koty. Kolejne roz­działy książki mówią o dobro­dziej­stwach, jakimi obda­rzają nas koty – kochają nas, leczą, uczą nas, roz­śmie­szają, a cza­sem łamią nam serca, kiedy odcho­dzą.

Koty zaj­mują szcze­gólną niszę w życiu współ­cze­snych ludzi. Dzień w dzień witają nas u drzwi, czule łasząc się do naszych nóg, doma­gają się piesz­czot, roz­dają wąsi­ste całusy i pocie­rają łeb­kami, kiedy naj­bar­dziej tego potrze­bu­jemy. Nie ma dla nich zna­cze­nia, jak wyglą­damy, ile zara­biamy, czy jeste­śmy znani czy nie­znani – kochają nas bez względu na wszystko, ponie­waż my kochamy je. Towa­rzy­stwo kota i jego bez­wa­run­kowa miłość są naszą rado­ścią, ile­kol­wiek mie­li­by­śmy lat i w jakiej­kol­wiek sytu­acji życio­wej byśmy się zna­leźli.

Choć­by­śmy nie wiem jak się sta­rali, za nic nie uda nam się zacho­wać wobec kota obo­jęt­no­ści – zwłasz­cza o czwar­tej nad ranem, kiedy miseczka okaże się pusta! Pośmiej się z kocich zwy­cza­jów, nakarm swoją miłość do kotów histo­riami z tej książki. Niech cię zachwycą i roz­ba­wią, zadzi­wią i cze­goś nauczą, a przede wszyst­kim niech będą pochwałą tajem­ni­czo­ści i nie­zwy­kło­ści cudow­nych kotów, które dzielą z nami życie.

1

O miło­ści

Cóż jest więk­szym darem nad miłość kota? Karol Dic­kens

Kot Kadłu­bek

Miau-miau to masaż dla serca. Stu­art McMil­lan

Moja żona, Teresa, przez lata była nauczy­cielką wycho­wa­nia fizycz­nego w szkole pod­sta­wo­wej. Ponie­waż pra­co­wała w sze­ściu róż­nych szko­łach, miała oka­zję poznać więk­szość oko­licz­nych dzieci i ich mocne – i słabe – strony.

Dzie­ciń­stwo samo w sobie jest trud­nym okre­sem, a zaję­cia wuefu bez­li­to­śnie obna­żają całą prawdę o małym czło­wieku, ukrytą skrzęt­nie pod szkol­nym mun­dur­kiem. Żadne inne zaję­cia tak bar­dzo nie uwi­dacz­niają moc­nych i sła­bych stron dziecka, jego mło­dzień­czej zuchwa­ło­ści lub nie­śmia­ło­ści, feno­me­nal­nych warun­ków fizycz­nych albo kom­plet­nego braku koor­dy­na­cji. A naj­gor­sze jest to, że nie pozo­sta­wiają wąt­pli­wo­ści co do miej­sca, jakie zaj­muje się w hie­rar­chii grupy. Nie­któ­rzy z nas byli tymi na sza­rym końcu.

W jed­nej ze szkół, któ­rej szary budy­nek i asfal­towe boiska dosko­nale odda­wały przy­gnę­bia­jący kli­mat oko­licy, Teresa zwró­ciła uwagę na trze­cio­kla­sistkę, nazwijmy ją Meagan, która w uczniow­skim gro­nie była naj­mniej lubiana. Dziew­czynka była niska i miała potężną nad­wagę, a na jej twa­rzyczce malo­wała się bez­na­dzieja. Meagan zawsze sie­działa sama w ławce, sama się bawiła w cza­sie przerw i sama zja­dała swoje śnia­da­nie przy­nie­sione w papie­ro­wej torebce z odzy­sku. Nauczy­ciele i inni pra­cow­nicy szkoły byli dla niej mili, ale ucznio­wie nie.

Ręce opa­dały, kiedy sły­szało się krą­żące o Meagan opo­wie­ści. Teresa dowie­działa się na przy­kład, że gdy tylko nauczy­ciele dyżu­ru­jący na boisku patrzyli w inną stronę, dzieci pod­bie­gały do Meagan, żeby jej dotknąć, po czym rzu­cały się w pogoń za innymi dziećmi, żeby „zara­zić” je „wszami” Meagan. Ucznio­wie prze­zy­wali ją „Meaga-Żar­łacz”. Odsu­wali się od Meagan, ale nie to było naj­gor­sze – naj­gor­sze było to, że jej dni w szkole i droga do domu były dla niej fizyczną i psy­chiczną mor­dęgą. Nauczy­ciele dowie­dzieli się od mamy Meagan, samot­nej, ciężko pra­cu­ją­cej kobiety, która robiła, co w jej mocy, żeby „zwią­zać jakoś koniec z koń­cem, które za nic zwią­zać się nie chcą”, że dla Meagan naj­wspa­nial­sze są week­endy – nie dla­tego, że może pójść na piżama-party albo ktoś ją zapra­sza do kina czy na przy­ję­cie, ale dla­tego, że z dala od innych dzieci, w zaci­szu swo­jego pokoju Meagan nie jest przez nikogo napa­sto­wana i przy­naj­mniej do ponie­działku, do czasu, gdy trzeba znów pójść do szkoły, może zapo­mnieć o swo­jej nie­doli.

Sytu­acja Meagan bar­dzo poru­szyła moją żonę. Roz­ma­wiała o tym z dyrek­to­rem szkoły i nauczy­cie­lami, aż wpa­dła na pewien pomysł. Z roz­mów z Meagan wie­działa, że mała ni­gdy nie miała w domu zwie­rzątka. Teresa była prze­ko­nana, że taki pupil wnie­sie do życia Meagan miłość i akcep­ta­cję. Powie­działa Meagan, że musi poroz­ma­wiać o czymś bar­dzo waż­nym z jej mamą, i zapy­tała, czy mama mogłaby przy naj­bliż­szej oka­zji przyjść do szkoły. Obo­wiąz­kowa i tro­skliwa mama przy­szła zaraz następ­nego dnia.

Teresa naświe­tliła pro­blemy, z jakimi Meagan boryka się w szkole, i poru­szyła temat zakupu zwie­rzątka dla małej. Ku jej zdu­mie­niu i zachwy­towi mama Meagan oznaj­miła, że to świetny pomysł. Zgo­dziła się przyjść do lecz­nicy wete­ry­na­ryj­nej, w któ­rej pra­co­wa­łem, żeby przyj­rzeć się róż­nym bez­pań­skim nie­szczę­śni­kom, któ­rych u nas nie bra­ko­wało, i wybrać ide­al­nego przy­ja­ciela dla swo­jej córeczki.

Zgod­nie z umową, w następną sobotę po połu­dniu, po zamknię­ciu lecz­nicy, przed tyl­nym wej­ściem zja­wiła się Meagan razem z mamą. Gdy ode­zwał się dzwo­nek u drzwi, jak można się było spo­dzie­wać, psy roz­sz­cze­kały się żywio­ło­wym chó­rem.

Przy­klęk­ną­łem na jedno kolano i przed­sta­wi­łem się Meagan. Zapro­si­łem ją i jej mamę do swo­jego biura. Zauwa­ży­łem, że oczy Meagan, podob­nie jak oczy każ­dego stwo­rze­nia, które wiele się nacier­piało, prze­peł­nia ból – było go w nich tyle, że musia­łem na moment spoj­rzeć gdzieś indziej, żeby wziąć się w garść.

Zapro­wa­dzi­łem Meagan i jej mamę do wybie­gów z tyłu, gdzie miesz­kały bez­domne zwie­rzęta. Byłem abso­lut­nie pewien, że Meagan zako­cha się w jed­nym ze szcze­niąt mie­szań­ców teriera, które w mija­ją­cym tygo­dniu ktoś pod­rzu­cił w kar­to­nie pod nasze drzwi. Szcze­niaki miały szorstką sierść, wiel­kie, wil­gotne piwne oczy i różowe języczki, które bez­u­stan­nie się poru­szały.

Tym­cza­sem, choć Meagan szcze­niaki się spodo­bały, nie skra­dły jej serca. Poszli­śmy więc dalej, przyj­rzeć się nieco bar­dziej „uży­wa­nym mode­lom”, gdy na spo­tka­nie wyszła nam maskotka lecz­nicy, prę­go­wany ame­ry­kań­ski kot krót­ko­włosy, któ­remu kosiarka ucięła jedną nogę, gdy polo­wał na myszy na polu lucerny, i zamiast pra­wej tyl­nej łapy miał tylko kikut. Nazy­wa­li­śmy go Kadłub­kiem.

Kadłu­bek miał taki dziwny zwy­czaj, że łasił się naj­pierw do czło­wieka, pomru­ku­jąc, po czym szczy­pał zębami na tyle mocno, by zwró­cić na sie­bie uwagę, ale też na tyle deli­kat­nie, by nie prze­bić skóry. To była miłość od pierw­szego ugry­zie­nia. Kadłu­bek wpił się w palec Meagan, która pod­nio­sła kota do góry, nie­mal odry­wa­jąc go od pod­łogi. Wyraź­nie było sły­chać, jak wycią­gnięty jak struna Kadłu­bek mru­czy z zado­wo­le­nia.

Tej soboty Meagan wyszła z lecz­nicy, pro­mie­nie­jąc szczę­ściem. Miała wresz­cie praw­dzi­wego, żywego przy­ja­ciela, który chciał się z nią bawić, uwiel­biał tulić się do niej na kana­pie i spać przy niej w łóżku. Jej mama opo­wia­dała nam póź­niej, że kiedy Meagan wraca ze szkoły, Kadłu­bek bie­gnie do drzwi, niczym Las­sie, a potem cho­dzi za nią po całym domu jak cień. Niby koci bume­rang Kadłu­bek odcho­dził na chwilę, żeby poza­ła­twiać swoje „kocie sprawy”, ale zawsze wra­cał do Meagan.

Bez­wa­run­kowa miłość Kadłubka, jego bez­gra­niczne przy­wią­za­nie i wier­ność dodały Meagan sił i spra­wiły, że dziew­czynka roz­kwi­tła. Może i nie będzie super­gwiazdą, ale udało jej się zaprzy­jaź­nić z kil­koma miło­śni­kami zwie­rząt i z wolna jej sytu­acja zaczęła się zmie­niać na lep­sze pod każ­dym wzglę­dem – fizycz­nym, emo­cjo­nal­nym i towa­rzy­skim.

Dzie­sięć lat póź­niej razem z Teresą otrzy­ma­li­śmy od Meagan zapro­sze­nie na uro­czy­stość ukoń­cze­nia szkoły śred­niej. Ucie­szy­li­śmy się, że Meagan ma być jedną z osób wygła­sza­ją­cych poże­gnalną mowę.

W dniu wrę­cze­nia świa­dectw zna­leź­li­śmy się wśród tłumu krew­nych i przy­ja­ciół, któ­rzy zasie­dli w auli, by się przy­glą­dać, jak abi­tu­rienci odbie­rają swoje świa­dectwa. Kiedy na podium dum­nym kro­kiem weszła roz­pro­mie­niona Meagan, led­wie ją pozna­łem. Była młodą, atrak­cyjną kobietą śred­niego wzro­stu i atle­tycz­nej budowy. Swoją prze­mową o tym, jak ważna jest akcep­ta­cja i przy­jaźń, przy­kuła uwagę słu­cha­czy. Miała zamiar stu­dio­wać komu­ni­ka­cję i wyraź­nie miała po temu zdol­no­ści.

Na koniec Meagan opo­wie­działa o swoim szcze­gól­nym przy­ja­cielu, któ­rego spo­tkała, gdy była w trze­ciej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej, a który pomógł jej w wędrówce po stro­mych i krę­tych ścież­kach dzie­ciń­stwa. O przy­ja­cielu, który pocie­szał ją, kiedy w domu bra­ko­wało na jedze­nie, ponie­waż mamę tym­cza­sowo zwol­niono z pracy; który był przy niej, kiedy wypła­ki­wała sobie oczy, bo pewien chło­pak dla żartu zapro­sił ją na tańce, cho­ciaż nie miał naj­mniej­szego zamiaru jej ze sobą zabrać. O szcze­gól­nym przy­ja­cielu, który zawsze, gdy tego potrze­bo­wała, był przy niej, by osu­szyć jej łzy albo zmu­sić ją do śmie­chu.

Cała sala słu­chała jej z zapar­tym tchem, tym­cza­sem Meagan oznaj­miła, że chcia­łaby teraz przed­sta­wić wszyst­kim tego przy­ja­ciela i popro­siła go na scenę. Spoj­rzała w prawo – nikt nie nad­cho­dził. Spoj­rzała w lewo – nie było nikogo.

Była to jedna z tych chwil, kiedy chcia­łoby się prze­ma­wia­ją­cemu jakoś pomóc. Ludzie zaczęli się nie­spo­koj­nie krę­cić na swo­ich miej­scach, roz­glą­dać, dał się sły­szeć szmer roz­mów. Trwało to nie­całą minutę, a wyda­wało się całą wiecz­no­ścią. Nagle Meagan się ode­zwała:

– Mój przy­ja­ciel nie wszedł na scenę, ponie­waż już na niej jest. Poza tym ma tylko trzy nogi i cza­sem trudno mu się cho­dzi.

Co takiego? Prze­cież nikt nowy nie poja­wił się na sce­nie, a poza tym kto może mieć trzy nogi?

Dra­ma­tycz­nym gestem Meagan unio­sła wysoko ręce – trzy­mała w nich zdję­cie Kadłubka. Obecni na sali wstali z miejsc i wiwa­tu­jąc i śmie­jąc się, nagro­dzili ją dłu­gimi, grom­kimi bra­wami.

Kadłu­bek nie uświet­nił uro­czy­sto­ści roz­da­nia świa­dectw oso­bi­ście, ale na pewno był na niej obecny duchem – duchem, który odmie­nił życie pew­nej bar­dzo samot­nej dziew­czynki.

Marty i Teresa Bec­ker

Oskar Śmiet­ni­czek

Ludzie, któ­rzy nie lubią kotów, widocz­nie jesz­cze nie spo­tkali tego wła­ści­wego. Debo­rah A. Edwards

Oskar zawdzię­cza swoje imię boha­te­rowi Ulicy Sezam­ko­wej, który mieszka w kuble na śmieci, a to dla­tego, że tam wła­śnie się pozna­li­śmy. Pra­co­wa­łam wtedy w oddziale jed­nej z sieci pizzy na tele­fon i aku­rat mia­łam dyżur przy wyno­sze­niu śmieci. Wrzu­ca­łam do kubła worki z odpa­dami, gdy usły­sza­łam przy­głu­szone miau­cze­nie. Zaczę­łam się prze­ko­py­wać przez kolejne war­stwy śmieci, aż w końcu doko­pa­łam się do kota – był cały potłu­czony i wychu­dzony. Nie wie­dzia­łam, czy sam wszedł do śmiet­nika, żeby zna­leźć coś do jedze­nia, czy może ktoś go tam celowo wrzu­cił. Nasza piz­ze­ria mie­ściła się tuż za kom­plek­sem miesz­ka­nio­wym i pozba­wione opieki lub porzu­cone zwie­rzęta czę­sto się tu widy­wało.

Kiedy wydo­by­łam kociaka z kubła, oka­zało się, że coś mu się stało w łapkę. Nie mógł sta­nąć na pra­wej tyl­nej nodze. Byłam w roz­terce. Z pie­niędzmi było kru­cho i wła­śnie się prze­pro­wa­dza­łam z powro­tem do domu rodzi­ców, gdzie były już dwa koty, które tato led­wie tole­ro­wał. Wie­dzia­łam, że jeśli przy­pro­wa­dzę jesz­cze jed­nego ran­nego przy­błędę, tato nie będzie zado­wo­lony.

Zabra­łam kota do wete­ry­na­rza w nadziei, że ten go szybko dopro­wa­dzi do porządku. Dostał parę zastrzy­ków, zro­biono mu prze­świe­tle­nie i wete­ry­narz stwier­dził, że kot ma pęk­niętą mied­nicę. Poroz­wie­sza­łam ogło­sze­nia, licząc na to, że może ktoś się po niego zgłosi albo zechce go przy­gar­nąć.

Tym­cza­sem zate­le­fo­no­wa­łam do domu. Reak­cja była natych­mia­stowa i sta­now­cza – żad­nych kotów wię­cej! Tato nale­gał, żebym bez­zwłocz­nie oddała kota do pro­wa­dzo­nego przez Towa­rzy­stwo Opieki nad Zwie­rzę­tami schro­ni­ska. Nie chcia­łam o tym sły­szeć – bałam się, że zosta­nie tam uśpiony. Na szczę­ście zain­ter­we­nio­wała mama. Przy­znała mi rację, że chory kot nie nadaje się do adop­cji, więc zaj­miemy się nim do czasu, aż jego bio­dro się zagoi. Potem będzie musiał odejść – bez żad­nego ale.

Oskar w jakiś spo­sób musiał rozu­mieć swoje poło­że­nie. Przy­glą­dał się badaw­czo dwóm domo­wym kotom i ich rela­cjom z tatą. Podej­rze­wamy, że reszt­kami ze stołu prze­ku­pił Tan­nera, naszego gol­den retrie­vera, w zamian za lek­cje dobrych manier. Nasze dwa koty zacho­wy­wały się z rezerwą, tym­cza­sem Oskar był na zawo­ła­nie. Przy­cho­dził, kiedy go wołano, i prze­wra­cał się na grzbiet, żeby go podra­pać po brzuszku. Kiedy jego zła­ma­nie zaczęło się goić, Oskar wska­ki­wał na pod­nó­żek sto­jący przy ulu­bio­nym fotelu taty, a koniec koń­ców, na jego kolana. Z początku tato strą­cał go na dół, ale upór Oskara się opła­cił. Nie­ba­wem Oskar i mam­ro­czący coś pod nosem tato sia­dali w fotelu razem.

Do posił­ków Oskar zasia­dał razem z nami. Sado­wił się na pod­ło­dze tuż przy krze­śle taty i co jakiś czas trą­cał go łapką w kolano. Począt­kowo bar­dzo to tatę dener­wo­wało i nad sto­łem co rusz prze­la­ty­wały siar­czy­ste prze­kleń­stwa. Ale Oskar ani myślał rezy­gno­wać. Dalej trą­cał kolano taty i wkrótce, tro­chę ukrad­kiem, zaczęły do jego pyszczka tra­fiać co sma­ko­wit­sze kąski.

Każ­dego ranka Oskar witał tatę u szczytu scho­dów i każ­dego wie­czoru cze­kał na niego pod drzwiami. Tato cza­sem igno­ro­wał Oskara, cza­sem znów prze­cho­dził nad nim, mocno narze­ka­jąc. Oskar nauczył się otwie­rać drzwi w ten spo­sób, że wty­kał łapkę pod drzwi i poru­szał nimi dopóty, dopóki się nie otwo­rzyły. Nie trwało długo, a sypiał w pokoju swo­jego pana, w nogach łóżka. Tato był tym bar­dzo zde­gu­sto­wany, ale kiedy rodzice spali, nie byli w sta­nie upil­no­wać Oskara. W końcu tato musiał się pod­dać.

Po jakimś cza­sie Oskar, który chciał mieć wła­sne miej­sce przy stole, zaczął wska­ki­wać na moje kolana. Mógł na nich sie­dzieć pod warun­kiem, że trzy­mał łebek pod sto­łem. Oczy­wi­ście od czasu do czasu na stole poja­wiała się łapka, żeby­śmy nie zapo­mnieli o jego obec­no­ści.

Minęły trzy mie­siące. Wete­ry­narz oznaj­mił, że Oskar jest zdrów jak ryba. A ja byłam zała­mana. Jak mia­ła­bym zabrać tego kocha­nego stworka z miej­sca, które stało się jego domem, od ludzi, któ­rym ufał? Ze zbo­la­łym ser­cem wró­ci­łam do domu i prze­ka­za­łam rodzi­com pozor­nie dobre wie­ści – Oskar jest zdrowy, a jego bio­dro się zro­sło.

– Zawiozę go do schro­ni­ska, jak obie­ca­łam – powie­dzia­łam głu­cho.

Pochy­li­łam się, żeby wło­żyć Oskara do podróż­nej klatki, a tu nagle ode­zwał się tato, wypo­wia­da­jąc trzy magiczne słowa:

– Nie mojego kota!

I tak Oskar został z nami. Ma teraz wła­sne krze­sełko przy stole i śpi – a jak­żeby ina­czej? – w sypialni rodzi­ców, pomię­dzy mamą i tatą. Został ofi­cjal­nie mia­no­wany „wnu­ko­tem” i jest żywym dowo­dem na to, że gdzieś głę­boko w każ­dym sercu, nawet w takim, po któ­rym nikt by się tego nie spo­dzie­wał, mieszka miło­śnik kotów.

Kath­leen Ken­nedy

Kot mojej mamy

Moja dzie­więt­na­sto­let­nia mama zmarła dwa tygo­dnie po moich naro­dzi­nach, a ja odzie­dzi­czy­łam po niej kota, Papryka. Był łagod­nym, choć wiel­kim kocu­rem, miał rude pręgi i żółte oczy, któ­rymi spo­glą­dał na mnie z dużą dozą tole­ran­cji, kiedy cią­ga­łam go ze sobą wszę­dzie, dokąd tylko szłam. Moja mama kochała go i opie­ko­wała się nim przez całe dzie­sięć lat jego życia, a ja jej ni­gdy nie pozna­łam. Uwa­ża­łam więc, że Papryk jest łącz­ni­kiem mię­dzy nami. Za każ­dym razem, kiedy tuli­łam go mocno do piersi, ogar­niało mnie cie­pło na myśl, że mama też go kie­dyś tuliła.

– Bar­dzo ją kocha­łeś? – czę­sto wypy­ty­wa­łam Papryka, kiedy tuli­li­śmy się na moim łóżeczku.

– Miau! – odpo­wia­dał, pocie­ra­jąc moją brodę swoim różo­wym noskiem.

– A tęsk­nisz za nią?

– Miau! – Jego żółte oczy wpa­try­wały się we mnie ze smut­kiem.

– Ja też za nią tęsk­nię, cho­ciaż jej nie zna­łam. Ale bab­cia mówi, że mama jest w nie­bie i stam­tąd się nami opie­kuje. Ponie­waż osie­ro­ciła i cie­bie, i mnie, wiem, że na pewno jest szczę­śliwa, że mamy sie­bie nawza­jem – powta­rza­łam cią­gle, ponie­waż ta myśl dawała mi naj­wię­cej pocie­chy.

– Miau! – odpo­wia­dał Papryk, wspi­na­jąc się na mnie i pomru­ku­jąc.

– I ja też jestem bar­dzo szczę­śliwa, że mamy sie­bie nawza­jem – mówi­łam ze łzami w oczach, tuląc go mocno.

Papryk doty­kał deli­kat­nie mojej twa­rzy swoją rudą łapką. Byłam pewna, że mnie rozu­mie, i wie­dzia­łam, że ja rozu­miem jego.

Miesz­ka­łam wów­czas w swoim rodzin­nym kraju, na Węgrzech. Wycho­wy­wali mnie dziad­ko­wie, rodzice mamy, ponie­waż II wojna świa­towa zabrała rów­nież mojego mło­dego tatę. Z upły­wem czasu walki przy­brały na sile i nie­ba­wem musie­li­śmy porzu­cić dom i zna­leźć inny bez­pieczny kąt.

Wio­sną 1944 roku, gdy mia­łam osiem lat, razem z Papry­kiem podró­żo­wa­li­śmy po całym kraju usa­do­wieni z tyłu drew­nia­nego wozu. W cza­sie nalo­tów bom­bo­wych, które tak czę­sto towa­rzy­szyły nam w tam­tych okrut­nych cza­sach, kiedy trzeba było szu­kać schro­nie­nia w piw­ni­cach, rowach i schro­nach, nie wypusz­cza­łam Papryka z rąk – bez niego nie mia­łam zamiaru się ruszyć. Nie mogło być ina­czej, skoro według jed­nej z pierw­szych opo­wie­ści, jakich wysłu­chi­wa­łam, gdy byłam mała, moja mama, umie­ra­jąc, bła­gała moich dziad­ków, by zaopie­ko­wali się jej kotem i mną.

Po świę­tach Bożego Naro­dze­nia 1944 roku, kiedy nie­mal stra­ci­li­śmy życie pod­czas bom­bar­do­wa­nia mia­sta, w któ­rym aku­rat się znaj­do­wa­li­śmy, dzia­dek posta­no­wił, że bez­piecz­niejsi będziemy na wsi. Nie­ba­wem osie­dli­li­śmy się w nie­wiel­kim domku nie­da­leko cmen­ta­rza. Z pomocą paru sąsia­dów dzia­dek zbu­do­wał nie­opo­dal schron. Wcze­sną wio­sną 1945 roku spę­dzi­li­śmy w nim całą noc. Oczy­wi­ście Papryk był ze mną. Jak zwy­kle ani mi się śniło skryć się bez niego.

Samo­loty huczały, czołgi prze­ta­czały się z łosko­tem, a bomby świsz­czały i wybu­chały nad naszymi gło­wami przez całą noc. Ja trzy­ma­łam Papryka, a bab­cia trzy­mała nas oboje, i cały czas się modliła. Papryk ani razu nie wpadł w schro­nie w panikę. Po pro­stu sie­dział w moich ramio­nach, doda­jąc mi otu­chy swoją obec­no­ścią.

Wresz­cie wszystko uci­chło i dzia­dek uznał, że można już bez­piecz­nie wró­cić do domu. Ostroż­nie wyczoł­ga­li­śmy się na zewnątrz i w bla­sku poranka ruszy­li­śmy w stronę domu. Pod naszymi sto­pami z trza­skiem łamał się chrust. Trzę­słam się cała, lecz mocno trzy­ma­łam Papryka. Nagle, tuż przed nami, zachrzę­ściły krzaki i wysko­czyło z nich dwóch męż­czyzn, celu­jąc z kara­bi­nów maszy­no­wych pro­sto w nas.

– Stoi! – zawo­łał jeden z nich. Wie­dzie­li­śmy, że to zna­czy „stać”.

– Rosja­nie! – szep­nął dzia­dek. – Stój­cie spo­koj­nie i nie odzy­waj­cie się.

Tym­cza­sem, kiedy żoł­nierz krzyk­nął, Papryk wysko­czył z moich rąk, więc zamiast posłu­chać dziadka, rzu­ci­łam się mię­dzy żoł­nierzy, żeby go zła­pać.

Pod­szedł do mnie wysoki, ciem­no­włosy młody żoł­nierz. Sku­li­łam się, przy­ci­ska­jąc Papryka do piersi. Żoł­nierz pogła­skał go deli­kat­nie.

– W Rosji mam małą dziew­czynkę, mniej wię­cej w twoim wieku. Ona też ma kota, zupeł­nie takiego samego jak ten – powie­dział, uśmie­cha­jąc się do nas.

Spoj­rza­łam w jego dobre, piwne oczy i cały mój strach znik­nął. Dziad­ko­wie ode­tchnęli z ulgą. Tego ranka dowie­dzie­li­śmy się, że Sowieci zajęli nasz kraj.

Nastały bar­dzo trudne tygo­dnie i mie­siące, lecz dzięki miło­ści Papryka, który wła­ści­wie nie odstę­po­wał mnie ani na krok, było mi łatwiej. Był moją pocie­chą, moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Nim nade­szła jesień 1945 roku, dzia­dek, który miał odwagę gło­śno mówić o potwor­no­ściach, jakie miały miej­sce w naszym kraju, musiał się ukry­wać, ponie­waż nowy, komu­ni­styczny rząd chciał go uwię­zić. Bab­cię i mnie cze­kały smutne święta Bożego Naro­dze­nia, które dla mnie oka­zały się naj­kosz­mar­niej­szym prze­ży­ciem. Gdy obu­dzi­łam się rano, zoba­czy­łam jak zwy­kle zwi­nię­tego obok mnie Papryka. Nie ruszał się. Był zimny. Chwy­ci­łam jego bez­władne ciałko i przy­ci­ska­jąc je mocno do sie­bie, roz­pła­ka­łam się. Miał dzie­więt­na­ście lat, a ja dzie­więć.

– Zawsze będę cię kochać, Papryku. W moim sercu ni­gdy nie będzie miej­sca dla żad­nego innego kota – przy­rze­kłam mu przez łzy. – Ni­gdy, przeni­gdy!

– Papryk jest teraz w nie­bie, razem z twoją mamu­sią, kocha­nie – bab­cia pró­bo­wała mnie pocie­szyć. Lecz w tamte okropne święta moje serce pękło.

Dzia­dek ukry­wał się aż do jesieni 1947 roku, kiedy wresz­cie udało się nam uciec z komu­ni­stycz­nych Węgier – wmie­sza­li­śmy się w grupę Niem­ców depor­to­wa­nych do Austrii. W Austrii tra­fi­li­śmy do obozu dla uchodź­ców. Prze­ży­li­śmy tam cztery lata. Było mi wtedy bar­dzo trudno i czę­sto bra­ko­wało mi Papryka. Widy­wa­łam koty nale­żące do innych ludzi i czu­łam, jak wiele otu­chy dałoby mi cie­płe, futrza­ste zwie­rzątko mru­czące w moich ramio­nach. Lecz moja lojal­ność wobec Papryka – którą w sercu bra­łam za wier­ność wobec swo­jej mamy – była nie­za­chwiana. Zło­ży­łam Papry­kowi obiet­nicę i mia­łam zamiar ją wypeł­nić.

Pro­my­czek nadziei roz­pro­szył spo­wi­ja­jące nas ciem­no­ści, gdy poja­wiła się moż­li­wość wyjazdu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. We wrze­śniu 1951 roku zaokrę­to­wa­li­śmy się na stary ame­ry­kań­ski okręt i popły­nę­li­śmy do Ame­ryki.

Tego roku spę­dzi­li­śmy nasze pierw­sze Boże Naro­dze­nie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Okro­pień­stwa wojny i trudy obo­zo­wego życia były już za nami, przed nami zaś było życie pełne nowych moż­li­wo­ści. W świą­teczny pora­nek obu­dził mnie kuszący zapach, wypeł­nia­jący cały dom. To bab­cia przy­go­to­wy­wała pierw­szego ame­ry­kań­skiego indyka. Dzia­dek poka­zał mi jeden z pre­zen­tów leżą­cych pod cho­inką. Wyglą­dało na to, że ten pre­zent jest żywy, ponie­waż kar­to­nik pod­ska­ki­wał we wszyst­kie strony w rytm melo­dii „Jin­gle Bells” wygry­wa­nej przez radio. Pod­bie­głam do niego, zdję­łam poma­rań­czową kokardkę i pod­nio­słam wieczko.

– Miau! – ode­zwał się pre­zent, wska­ku­jąc pro­sto na moje kolana i pomru­ku­jąc.

Był to malutki, prę­go­wany, rudy kociak. Kiedy spoj­rza­łam w jego żółte oczy, przy­rze­cze­nie zło­żone w 1945 roku pry­sło jak bańka mydlana. Byłam teraz kimś nowym w nowej ojczyź­nie. Przy­tu­li­łam go mocno, pozwa­la­jąc, by sło­dycz miło­ści znów napeł­niła moje serce.

Wie­rzę, że tego dnia moja mama uśmie­chała się do nas z apro­batą z nieba, a u jej boku pomru­ki­wał rado­śnie Papryk.

Renie Bur­ghardt

Kotka melo­man

W lipcu 1999 roku nasz świat zmie­niły bez­pow­rot­nie cztery słowa, które usły­szał mój mąż, gdy nad ranem ode­brał tele­fon:

– Pań­stwa syn nie żyje.

Nasz syn, Don junior, miesz­kał w Karo­li­nie Pół­noc­nej. Chciał zro­bić dok­to­rat z gitary kla­sycz­nej, żeby móc kie­dyś uczyć gry na tym instru­men­cie. Tytuł magi­stra zdo­był na Southern Metho­dist Uni­ver­sity w Tek­sa­sie. Sie­dem­na­stego lipca zasnął za kie­row­nicą i ude­rzył w pod­porę mostu. Zgi­nął na miej­scu.

Odzie­dzi­czy­li­śmy po nim jego kotkę, Audrey. Don­nie odwie­dził nas z Audrey zale­d­wie parę razy i za każ­dym razem kotka całą wizytę prze­sia­dy­wała pod łóż­kiem. Była pło­chliwa i nie­śmiała. Tę szarą kocią pięk­ność Don zabrał ze schro­ni­ska, kiedy miesz­kał w Mem­phis w Ten­nes­see. Mawiał, że Audrey to „panna Dąska”. Powie­dział, że Audrey ma wła­sne wyobra­że­nie o gła­ska­niu – tole­ruje piesz­czoty wyłącz­nie, kiedy ma na nie ochotę!

Audrey zja­wiła się u nas led­wie mie­siąc po tym, jak sami przy­gar­nę­li­śmy z miej­sco­wego schro­ni­ska bez­pań­skiego kota, MoJo. Audrey cały czas sie­działa pod łóż­kiem albo pod kanapą. MoJo, domi­nu­jący samiec, wiecz­nie za nią cho­dził. Bar­dzo chcia­łam, żeby Audrey mogła nas lepiej poznać, ale ona bała się wyjść ze swo­jej kry­jówki na dłu­żej, niż trzeba było, żeby połknąć w pośpie­chu śnia­da­nie.

Zauwa­ży­łam nato­miast jedną rzecz – Audrey uwiel­biała muzykę. Gdy tylko roz­le­gała się muzyka, kotka wysta­wiała głowę spod kanapy i roz­glą­dała się dokoła, jakby chciała w jakimś sen­sie wziąć w tym udział.

– Pomyśl, ile musiała się nasłu­chać muzyki – powie­dzia­łam do męża. – Pew­nie to ją uspo­kaja, ponie­waż to coś zna­jo­mego.

Mój syn kochał różne rodzaje muzyki. Nie tylko sam codzien­nie gry­wał na gita­rze, ale jesz­cze zapra­szał przy­ja­ciół, któ­rzy grali na innych instru­men­tach. Miał mnó­stwo płyt kom­pak­to­wych – od muzyki kla­sycz­nej po blu­egrass. Oboje uwiel­bia­li­śmy dobry blu­egrass.

Audrey miesz­kała u nas już mniej wię­cej trzy tygo­dnie, kiedy moja dobra zna­joma stra­ciła swo­jego malut­kiego psiaka, który od lat był jej towa­rzy­szem. Zapro­po­no­wa­łam, że poda­ruję jej MoJo. Wie­dzia­łam, że w ten spo­sób łatwiej pora­dzi sobie z bólem po utra­cie psa. Oczy­wi­ście nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że będę tęsk­niła za MoJo, ale byłam prze­ko­nana, że pod jego nie­obec­ność Audrey wyj­dzie z ukry­cia i będzie mogła się z nami zaprzy­jaź­nić. Bar­dzo chcia­łam, żeby czuła się u nas jak w domu – żeby­śmy mogli ją w pełni poko­chać i by ona odwza­jem­niła naszą miłość.

Wtedy to się stało. Któ­re­goś wie­czoru, kiedy MoJo już u nas nie miesz­kał, a ja od paru godzin usi­ło­wa­łam wywa­bić Audrey z kry­jówki, wpa­dłam na genialny pomysł. Się­gnę­łam po jedną z płyt z reci­ta­lem Dona i włą­czy­łam ją na naszym odtwa­rza­czu. Mój mąż poświę­cił wiele godzin, by prze­grać wszyst­kie nagra­nia Dona z kaset na płyty kom­pak­towe, aby jego muzyka zawsze była z nami.

Popły­nęła muzyka, a oczy zaszły mi łzami. Wyobra­zi­łam sobie, jak Don sie­dzi przede mną ze swoją gitarą. Był naj­szczę­śliw­szy, gdy grał. Cza­sami, żeby zaak­cen­to­wać jakiś dźwięk, opusz­czał i uno­sił głowę, a oczyma duszy widzia­łam, jak pro­myk słońca roz­świe­tla jego jasne włosy opa­da­jące na czoło. Zro­bi­łam gło­śniej, żeby muzyka roz­brzmiała i prze­peł­niła moje serce.

Minęło zale­d­wie parę minut, gdy nagle poczu­łam, że do moich nóg łasi się Audrey i pomru­kuje z zado­wo­le­nia! Potem kotka obe­szła cały pokój, zata­cza­jąc coraz więk­sze kręgi, jakby pro­wa­dziła misję poszu­ki­waw­czą. Gdzie jest jej uko­chany Don? Sły­szała, jak gra, i przy­po­mniała sobie o nim – byłam pewna!

Poszłam za nią ostroż­nie, żeby jej nie prze­stra­szyć, i wycią­gnę­łam z szafy kapę, którą sama uszy­łam dla Dona. Sypiał na niej, uży­wa­jąc jej zamiast prze­ście­ra­dła. Sta­ran­nie roz­ło­ży­łam ją na pod­ło­dze i zawo­ła­łam męża, żeby przy­szedł zoba­czyć, co się dzieje. Z moich oczu pły­nęły już strugi łez; czu­łam obec­ność naszego syna – był z nami, jak ni­gdy dotąd.

Audrey weszła na kapę. Nagle się poło­żyła i zaczęła się tarzać. Tarzała się i tarzała, ocie­ra­jąc co chwila pysz­czek o kapę, jak gdyby chciała powie­dzieć: „Hej, kocha­łam waszego syna, a teraz was też kocham”. Tego dnia polało się wiele łez szczę­ścia – Audrey przy­jęła miłość, którą tak roz­pacz­li­wie sta­ra­li­śmy się jej oka­zać. Z całego serca wie­rzę, że na swój spo­sób opła­ki­wała roz­sta­nie z Donem, aż sły­sząc znów jego muzykę, nie­ocze­ki­wa­nie zro­zu­miała, co łączy nas z tym cudow­nym mło­dym czło­wie­kiem.

Nasza kotka melo­man uszczę­śli­wia nas każ­dego dnia. Łączy nas miłość do muzyki blu­egrass. Kiedy włą­czam swoje ulu­bione płyty, przy­biega i mru­cząc, łasi się do mnie z całą miło­ścią. To naprawdę nie­zwy­kłe, co muzyka robi z Audrey. Audrey wyczuwa też, kiedy jestem smutna i roz­pa­mię­tuję, jak bar­dzo bra­kuje mi mojego syna. Nie­które utwory przy­po­mi­nają mi o nim. Wtedy Audrey zja­wia się tuż obok i ocie­ra­jąc się o mnie, całą duszą stara się mnie pocie­szyć. Po policz­kach spły­wają mi łzy, kiedy wyraź­nie czuję obec­ność mojego syna dzięki jego kotce. Wiem, że zna­la­zła się w moim życiu nie bez powodu – aby nieść mi pocie­chę i swoją miło­ścią zbli­żyć mnie do syna.

Beverly F. Wal­ker

Coco ma kota

Wydaje się znu­dzona – orze­kła moja córka, kiedy wpa­dła w odwie­dziny z col­lege’u.

Obie przy­glą­da­ły­śmy się uważ­nie dłu­go­wło­sej, sza­rej kotce, którą w poprzed­nim tygo­dniu przy­gar­nę­łam z przy­tu­li­ska. Odkąd zna­la­zła się w moim domu, Coco, naj­we­sel­szy kot w schro­ni­sku, stała się apa­tyczna i zobo­jęt­niała. Pró­bo­wa­łam zmie­nić jej karmę, poda­wa­łam jej wita­miny, dłu­żej się z nią bawi­łam wie­czo­rami. Nic jej nie inte­re­so­wało.

– Może powinna mieć towa­rzy­stwo. – Moja wszyst­ko­wie­dząca córeczka uśmiech­nęła się zło­śli­wie.

Któ­rejś z następ­nych nocy obu­dziło mnie prze­cią­głe, płacz­liwe zawo­dze­nie, wydo­by­wa­jące się naj­wy­raź­niej z ciem­nego kop­czyka na para­pe­cie otwar­tego okna sypialni.

– Na miłość boską, Coco, o co ci cho­dzi? – Wzię­łam ją pod pachę i prze­flan­co­wa­łam na jej nocne lego­wi­sko w nogach mojego łóżka.

Led­wie wyłą­czy­łam świa­tło, Coco zesko­czyła z łóżka i wró­ciła na swój poste­ru­nek. Tę potyczkę wygra­łam, wyno­sząc ją za drzwi sypialni, ale i tak jej dra­pa­nie nie pozwo­liło mi zasnąć.

Przez następne parę dni Coco więk­szość czasu spę­dzała na para­pe­cie, na prze­mian kwi­ląc i zawo­dząc, i cały czas spo­glą­dała na mnie z wyrzu­tem.

– Wypuść ją – pora­dziła mi córka, kiedy zate­le­fo­no­wała do mnie z aka­de­mika.

– Nie żar­tuj – odpar­łam. Przed naszym apar­ta­men­tow­cem prze­bie­gała ruchliwa Wiscon­sin Ave­nue. – Prze­jadą ją, zanim zdążę za nią zamknąć drzwi.

Po kilku dniach wysłu­chi­wa­nia poję­ki­wań emo­cjo­nal­nie roz­chwia­nego zwie­rzę­cia – które ogło­siło wła­śnie strajk gło­dowy – byłam gotowa posłu­chać rady córki. Tyle że moje miesz­ka­nie, mimo iż na pierw­szym pię­trze, znaj­do­wało się zbyt wysoko, by kot mógł spo­koj­nie wcho­dzić i wycho­dzić przez okno. Prze­szłam się na dzie­dzi­niec na tyłach budynku i spoj­rza­łam we wła­sne okno, zakra­to­wane ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Coco patrzyła na mnie z góry, wzro­kiem zano­sząc do mnie cichy apel.

Rozej­rza­łam się dokoła. Za krza­kami spo­strze­głam starą, drew­nianą dra­binę. Opar­łam ją o ścianę pod swoim oknem. Bra­ko­wało jakieś pół­tora metra, ale warto było spró­bo­wać.

Uchy­li­łam okno na tyle, żeby Coco zdo­łała się prze­śli­znąć, i usi­ło­wa­łam nie myśleć o wszyst­kich innych stwo­rze­niach, któ­rym moje pro­wi­zo­ryczne wej­ście wyda się atrak­cyjne. Coco bez pro­blemu zesko­czyła na dra­binę. Patrzy­łam, jak znika za rogiem budynku, modląc się w duchu, żeby udało się jej wsko­czyć z powro­tem – i żeby nic się jej nie stało.

Wiem, że wypusz­cza­nie domo­wych kotów na dwór jest rze­czą nie­od­po­wie­dzialną, szcze­gól­nie w mie­ście, ale Coco tak bar­dzo tego potrze­bo­wała, że mogłam jedy­nie wie­rzyć, że wie, co robi. Ale i tak przez całe popo­łu­dnie wyglą­da­łam przez okno co kwa­drans.

Wła­śnie zaczy­na­łam się nie­po­koić, gdy nagle usły­sza­łam sze­lest żalu­zji zasła­nia­ją­cej otwarte okno. Coco zesko­czyła na pod­łogę, po czym odwró­ciła się i spoj­rzała w okno. Nie­mal natych­miast zza żalu­zji wychy­nął czarno-biały łebek. Coco zamiau­czała zachę­ca­jąco i przy­bysz zna­lazł się na pod­ło­dze. Koty dotknęły się nosami, a ja patrzy­łam na nie, nie wie­rząc wła­snym oczom.

Nasz gość nie był szcze­gól­nie czy­sty – cętki na futerku kotki były bar­dziej szare niż białe – poza tym kotka była strasz­li­wie chuda, tylko brzu­szek wyka­zy­wał oczy­wi­ste oznaki póź­nej ciąży. W gło­wie mi się nie mie­ściło, jak Coco zdo­łała ją namó­wić do pół­to­ra­me­tro­wego skoku na para­pet, nie mówiąc już o wej­ściu do nie­zna­nego miesz­ka­nia. Tak czy owak, czarno-biała kotka sie­działa teraz w mojej sypialni, roz­glą­da­jąc się bacz­nie, a Coco deli­kat­nie wyli­zy­wała jej kark i grzbiet.

– To nie jest dobry pomysł – mam­ro­ta­łam, usta­wia­jąc jesz­cze jedną miseczkę jedze­nia i poka­zu­jąc naszemu gościowi, gdzie stoi kuweta. – Jutro będzie musiała pójść do Towa­rzy­stwa Opieki nad Zwie­rzę­tami. Tak odpo­wie­dzialni ludzie postę­pują z bez­pań­skimi kotami, zwłasz­cza z bez­pań­skimi kot­kami w ciąży.

Obie kotki zupeł­nie zigno­ro­wały moje uwagi.

Następ­nego ranka wycią­gnę­łam spod łóżka klatkę dla kota i poszłam poszu­kać czarno-bia­łej kotki, ale ni­gdzie jej nie było. Wresz­cie zauwa­ży­łam, jak Coco prze­myka do szafy w kory­ta­rzu. Kiedy otwo­rzy­łam drzwi, w pudle z zimową odzieżą ujrza­łam roz­cią­gniętą przy­błędę, kar­miącą cztery maleń­kie futrzane kuleczki. W porządku, dajmy spo­kój z Towa­rzy­stwem Opieki. Musia­ła­bym nie mieć serca, żeby eks­mi­to­wać młodą matkę z czwor­giem prze­uro­czych kocią­tek.

Polly, bo tak ją nazwa­łam, spę­dziła razem z malu­chami w sza­fie kilka tygo­dni, aż maleń­stwa na tyle pod­ro­sły i nabrały odwagi, by zacząć zwie­dzać miesz­ka­nie. Przez cały ten czas Polly nie wyka­zy­wała natu­ral­nych odru­chów macie­rzyń­skich. Nawet się nie myła, nie mówiąc już o wyli­zy­wa­niu dzieci. To Coco zaj­mo­wała się myciem kociąt, tule­niem ich i zabawą z nimi. Polly była wyłącz­nie mamką i w ogóle nie inte­re­so­wała się swo­imi dziećmi. Coco uczyła je, jak się myć i jak się bro­nić, i jak korzy­stać z kuwety. Po praw­dzie, Polly nie inte­re­so­wała się niczym; więk­szość czasu spę­dzała, patrząc w prze­strzeń. Gdy tylko maleń­stwa prze­stały ssać, zapro­wa­dzi­łam Polly do wete­ry­na­rza, żeby ją zaszcze­pił i wyste­ry­li­zo­wał. Pod­czas bada­nia wete­ry­narz stwier­dził, że Polly jest głu­cha i naj­praw­do­po­dob­niej upo­śle­dzona umy­słowo.

Tym­cza­sem kocięta były tak żywotne i cie­kaw­skie jak wszyst­kie kocięta na świe­cie. Wła­ziły, gdzie tylko mogły, i z każ­dym dniem rosły. Posta­no­wi­łam zatrzy­mać Polly, a dla kociąt zaczę­łam szu­kać domów. W ciągu tygo­dnia zna­la­złam domy całej czwórce.

W dniu, kiedy odszedł od nas ostatni kotek, Coco scho­wała się pod kanapę i nie wyszła stam­tąd na kola­cję. Od czasu do czasu tylko poję­ki­wała cichutko. Sie­działa tam rów­nież następ­nego ranka i za żadne skarby nie chciała stam­tąd wyjść. Zasta­na­wia­łam się, czy nie wziąć wol­nego dnia, ale tłu­ma­cze­nie, że „moja kotka ma depre­sję, ponie­waż stra­ciła swoje przy­brane dzieci”, nie wydało mi się spe­cjal­nie dobrym uspra­wie­dli­wie­niem nie­obec­no­ści w pracy. Po pracy szybko pobie­głam do domu, a ponie­waż Coco nie cze­kała na mnie przy drzwiach, zer­k­nę­łam pod kanapę. Nic tam nie było oprócz odro­biny sier­ści. Obe­szłam całe miesz­ka­nie, aż w końcu zna­la­złam obie kotki wtu­lone mordka w mordkę w pudle z zimową odzieżą w sza­fie na kory­ta­rzu. Polly łap­kami obej­mo­wała Coco. Kiedy otwo­rzy­łam drzwi, Coco spoj­rzała na mnie, nato­miast Polly dalej wyli­zy­wała jej mordkę. Obie gło­śno pomru­ki­wały.

Coco i Polly wciąż ze mną miesz­kają i zawsze trzy­mają się bli­sko sie­bie. Coco ni­gdy nie zabiera się do posiłku, dopóki Polly nie znaj­dzie się obok niej, przy swo­jej miseczce. Codzien­nie też wier­nie ją wyli­zuje. Polly w dal­szym ciągu na mnie nie reaguje. Wydaje się naj­szczę­śliw­sza, kiedy leży wtu­lona w Coco.

Sądzę, że moja córka miała rację – Coco potrze­bo­wała towa­rzy­stwa, kogoś, kim mogłaby się zaj­mo­wać. A Polly i jej kocięta nie prze­ży­łyby same. Ni­gdy się nie dowiem, skąd Coco o tym wie­działa. Nato­miast Polly, w jakiś prze­dziwny spo­sób, instynk­tow­nie wyczu­wała, kiedy Coco jest smutna, i przy­no­siła jej tak potrzebną pocie­chę, pocie­chę, którą dać mógł jej jedy­nie inny kot.

She­ila Sow­der

Potęga miło­ści

Nie­ła­two zdo­być jego przy­jaźń, lecz warto o nią zabie­gać. Michael Joseph

Gdy pierw­szy raz zoba­czy­łam dużego, biało-sza­rego kota w naszym ogródku, od razu wie­dzia­łam, że nie ma swo­jego czło­wieka. Wyglą­dał groź­nie – ranny wojow­nik o wiel­kiej gło­wie, potęż­nych bar­kach i ciele pozna­czo­nym bli­znami.

Zaczę­łam codzien­nie wysta­wiać mu jedze­nie, lecz mimo że wyraź­nie przy­mie­rał gło­dem, nie pod­cho­dził do miski, jeśli kto­kol­wiek znaj­do­wał się w zasięgu wzroku. Był ślepy na jedno oko, które, zasnute biel­mem, przy­da­wało mu sro­giego wyglądu, przez co bali się go wszy­scy sąsie­dzi, nawet ci, któ­rzy skąd­inąd kochali koty. Nade­szła zima, a kocur wciąż nie ufał ani mnie, ani nikomu z mojej rodziny. No i stało się – któ­re­goś dnia potrą­cił go samo­chód. Domy­śli­łam się tego, gdy zoba­czy­łam, jak wle­cze się do miski z jedze­niem. Trzeba go było jakoś zła­pać. Wyma­gało to sporo sprytu, ale w końcu się udało.

Spę­dził tydzień w lecz­nicy, gdzie opa­trzono mu rany. Przy oka­zji został wyka­stro­wany, odro­ba­czony, odpchlony, zaszcze­piony, wyką­pany itp. Nie mogli­śmy się docze­kać, kiedy zabie­rzemy go do domu, lecz gdy przy­je­cha­li­śmy po niego do lecz­nicy, wyszedł nam na spo­tka­nie wete­ry­narz i z bar­dzo poważną miną oznaj­mił, że kota nale­ża­łoby natych­miast uśpić. Nasz wiel­gachny kocur był podobno tak dziki i nie­zno­śny, że ni­gdy, przeni­gdy nie da się go oswoić, a co dopiero zro­bić z niego domo­wego piesz­czo­cha.

Jakoś mnie to nie prze­ko­nało. Zawsze wie­rzy­łam, że miłość jest w sta­nie okieł­znać nawet naj­dzik­szą bestię. Pomy­śla­łam sobie: Modlę się za tego kota od dnia, kiedy go pierw­szy raz zoba­czy­łam. Tak łatwo się nie pod­dam!

– Mimo to spró­buję – powie­dzia­łam do wete­ry­na­rza. – Zabie­ram go do domu.

Nazwa­li­śmy go Łap­ciu­chem.

Wypu­ści­li­śmy go z klatki pod kanapą w pokoju gościn­nym, gdzie, w naj­dal­szym naroż­niku, żeby Łap­ciuch czuł się bez­piecz­nie, cze­kało na niego jedze­nie, woda i kuweta, i zosta­wi­li­śmy go samego. Minęły trzy dni, a kota ani śladu. O tym, że wciąż jest pod kanapą, świad­czyło jedy­nie wydo­by­wa­jące się stam­tąd dud­niące pomru­ki­wa­nie i posy­ki­wa­nie, gdy tylko ktoś z nas prze­cho­dził obok otwar­tych drzwi jego pokoju.

Chcia­łam dotrzeć do jego serca, dać mu jakoś do zro­zu­mie­nia, że kochamy go i że nic mu nie grozi. Obmy­śli­łam spo­sób, by bez­piecz­nie do niego podejść. Wło­ży­łam wiel­ga­śny kask ochronny męża i parę jego ręka­wic do spa­wa­nia. Poło­ży­łam się na pod­ło­dze i wsu­nę­łam pod kanapę, bli­żej Łap­ciu­cha. Twa­rzą zwró­cona byłam do pod­łogi, a w stronę kota wysta­wi­łam tylko czu­bek głowy, osło­nięty szczel­nie kaskiem. Wycią­gnę­łam rękę, żeby go pogła­skać, cały czas powta­rza­jąc łagod­nym gło­sem:

– Kochamy cię, Łap­ciuszku, kochamy cię, kochamy.

Łap­ciuch zacho­wy­wał się niczym dia­beł tasmań­ski – pry­chał, war­czał, pory­ki­wał, syczał i ude­rzał grzbie­tem o spód kanapy, pró­bu­jąc mnie podra­pać i ugryźć. To było prze­ra­ża­jące, ale wie­dzia­łam, że nic nie może mi zro­bić, więc brnę­łam dalej. W końcu udało mi się dosię­gnąć do jego pyszczka i mogłam go wresz­cie pogła­skać. Wciąż do niego prze­ma­wia­łam. Z wolna Łap­ciuch zaczął się uspo­ka­jać. Dygo­tał ze stra­chu, gdy przez kilka następ­nych minut gła­ska­łam go po mordce, mówiąc do niego tym samym, łagod­nym tonem. Potem wyśli­znę­łam się spod kanapy i wyszłam z pokoju.

Zro­bi­łam pierw­szy krok. Byłam z sie­bie zado­wo­lona, cho­ciaż zasta­na­wia­łam się, jak długo potrwa cała ta kam­pa­nia.

Po paru godzi­nach wró­ci­łam na pię­tro i weszłam do sypialni. Na łóżku sie­dział kot. Zaraz, zaraz, prze­cież to był Łap­ciuch! Roz­cią­gnął się na podusz­kach i mru­czał wnie­bo­wzięty! Zasło­ni­łam dło­nią usta – po pro­stu nie wie­rzy­łam wła­snym oczom!

Ten kochany kocur stał się pupi­lem wszyst­kich domow­ni­ków. Czę­sto się zda­rzało, że nasze pozo­stałe trzy koty wyli­zy­wały go wszyst­kie naraz, dwa psy tuliły się do niego całymi dniami, a co wie­czór Łap­ciuch kładł się do snu na swoim spe­cjal­nym miej­scu – na mojej poduszce, ze swoją piękną, futrzaną, pokrytą bli­znami mordką wtu­loną w moją twarz.

Łap­ciu­cha poko­nał osta­tecz­nie rak, jed­nak odzie­dzi­czona po tym kocie – moja nie­wzru­szona wiara w potęgę miło­ści – trwa.

Bar­bara (Bobby) Adrian

Toa­le­towa fan­ta­zja

Właśnie wró­ci­li­śmy z mężem z zaku­pów, gdy nagle drzwiami naszego domu wstrzą­snął mro­żący krew w żyłach koci wrzask. Prze­stra­szy­łam się, że być może, gdy wcho­dzi­li­śmy, jeden z naszych kotów wymknął się na zewnątrz i wpadł w tara­paty.

Szybko otwo­rzy­łam drzwi, a tu nie­dba­łym kro­kiem wma­sze­ro­wał do domu jakiś dziwny kot – i słowo „dziwny” nie jest tu by­naj­mniej przy­pad­kowe.

– Hej, ty, to nie twój dom – powie­dzia­łam do nie­spo­dzie­wa­nego gościa o bia­łym, przy­ku­rzo­nym futerku i pochy­li­łam się, żeby go zła­pać. Za późno. Ruszył z kopyta do kuchni.

Nasze dwa wypiesz­czone koty bacz­nie się przy­glą­dały intru­zowi, który zer­kał to na nie, to na pełne kuszą­cego jedze­nia miseczki na kuchen­nej pod­ło­dze, jakby chciał zapy­tać: „Macie zamiar to skoń­czyć?” Zanim kto­kol­wiek zdą­żył odpo­wie­dzieć, kot rzu­cił się do naj­bliż­szej miski.

– No nie, futrzaku, dość tego dobrego! – oświad­czy­łam, bio­rąc go pod pachę razem ze skon­fi­sko­waną przez niego karmą, i wynio­słam go na patio. – Bez prze­pustki od wete­ry­na­rza nikt nie wcho­dzi do domu.

Nie cho­dziło tylko o to, że nie mia­łam ochoty na jesz­cze jed­nego kota, ale przede wszyst­kim o to, że po raz pierw­szy od wielu lat w naszym domu nie było kociej bia­łaczki, i ani myśla­łam ryzy­ko­wać. Nie­chlujny przy­błęda jed­nak był cier­pliwy. Krę­cił się po patio, wygrze­wał w słońcu i poże­rał wszystko, co mu jak na komendę wyda­wa­łam, kiedy tylko zastu­kał łapką w okno.

Gdy wyno­si­łam mu jedze­nie, gawę­dzi­li­śmy sobie tro­chę. To zna­czy ja gawę­dzi­łam, a on pota­ki­wał łeb­kiem i świ­stał ogo­nem w tę i w tamtą stronę. Ogon miał zło­tawy, podob­nie jak jedno ucho, a poza tym był cały biały. Nazwa­łam go Fan­tazy, bo wyglą­dał jakoś tak nie­re­al­nie. Jak dwa koty w jed­nym. Powin­nam była się domy­ślić, że nada­jąc mu imię, wła­ści­wie go adop­tuję, ale minął jesz­cze tydzień, nim po bez­sku­tecz­nych poszu­ki­wa­niach jego wła­ści­cieli zabra­li­śmy go z mężem z ofi­cjalną wizytą do wete­ry­na­rza.

Powoli zaczę­li­śmy zda­wać sobie sprawę, jaki ten kot jest bystry. Prze­ko­nał się o tym rów­nież wete­ry­narz, kiedy Fan­tazy zrzu­cił ze stołu fiolkę ze szcze­pionką, a potem wytrą­cił mu z ręki strzy­kawkę. Koniec koń­ców, wete­ry­narz orzekł, że Fan­tazy jest zdrów jak ryba, ma tylko popa­rzone od słońca uszy, które, jak nas zapew­nił, same się zagoją, więc nie trzeba przy­cho­dzić do kon­troli.

Podob­nie jak za pierw­szym razem, gdy tylko otwo­rzy­li­śmy drzwi i wpu­ści­li­śmy Fan­ta­zego do domu, ten natych­miast się roz­go­ścił. Przy­mi­lał się do naszych kotów, po czym zabie­rał im ich ulu­bione miej­sca do spa­nia. Gdy przy­cho­dziła pora obiadu, zawsze był pierw­szy i za każ­dym razem, bez wyjątku, znaj­do­wał sobie naj­lep­sze miej­sce na kola­nach.

W zasa­dzie miał tylko jeden – cho­ciaż może było ich wię­cej – przy­kry zwy­czaj, mia­no­wi­cie nało­gowo nisz­czył papier toa­le­towy. Wystar­czyła chwila, a był w sta­nie roz­pra­wić się z rolką naj­moc­niej­szego velvetu.

– Prze­cież jeste­śmy spryt­niejsi od kota – powie­dzie­li­śmy sobie z mężem i scho­wa­li­śmy papier do szafki nad klo­ze­tem.

Fan­tazy zna­lazł go w ciągu dzie­się­ciu minut. Z szafki wyle­wały się teraz stru­mie­nie papieru toa­le­to­wego, spły­wały poto­czy­ście po ścia­nie, zale­wały pod­łogę w łazience i wart­kim nur­tem pły­nęły wzdłuż kory­ta­rza aż do ulu­bio­nej podusi Fan­ta­zego, którą, ma się rozu­mieć, pod­wę­dził jed­nemu z pozo­sta­łych kotów.

Wtedy wła­śnie w super­mar­ke­cie odkry­łam półkę z urzą­dze­niami unie­moż­li­wia­ją­cymi dzie­ciom dostęp do róż­nych miejsc. Wśród zmyśl­nych przed­mio­tów, jakie miały chro­nić dzieci przed nie­bez­pie­czeń­stwami czy­ha­ją­cymi na nie pod kuchen­nym zle­wem i w gniazd­kach elek­trycz­nych, zna­la­złam ide­alny zamek do sza­fek.

– Widzisz to? – Zama­cha­łam opa­ko­wa­niem przed bar­dzo zacie­ka­wioną mordką Fan­ta­zego. – Dzięki temu raz na zawsze skoń­czą się twoje harce z papie­rem toa­le­to­wym.

Fan­tazy przy­glą­dał się, jak toczę nie­równą walkę z pla­sti­ko­wym opa­ko­wa­niem pro­stego urzą­dze­nia, które, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, ura­tuje nasze velve­towe rolki przed obse­sją Fan­ta­zego.

Po dwu­dzie­stu minu­tach za pomocą nożyc zdo­ła­łam wydo­być z opa­ko­wa­nia swój naby­tek. Było to wąskie, pla­sti­kowe ustroj­stwo w kształ­cie litery U, które zakła­dało się na gałki szafki, a następ­nie suwa­nym zam­kiem przy­twier­dzało do jed­nej z nich, tak że żadne dziecko, kot ani inne stwo­rze­nie nie mogło otwo­rzyć drzwi­czek. Byłam pod wra­że­niem. Jeśli to będzie tak samo nie­otwie­ralne jak opa­ko­wa­nie… Od łazien­ko­wych drzwi Fan­tazy zamru­gał do mnie swymi zło­tymi oczę­tami.

– Pro­szę bar­dzo, facet. – Zaśmia­łam się, pokle­pa­łam go po łebku i podra­pa­łam za zło­ci­stym uchem. – Zoba­czymy, czy teraz uda ci się otwo­rzyć szafkę.

Usia­dłam sobie w ulu­bio­nym fotelu i się­gnę­łam po powieść, którą od jakie­goś czasu czy­ta­łam. Łup, bum, łup – drzwiczki szafki postu­ki­wały ryt­micz­nie, gdy Fan­tazy egza­mi­no­wał nowy zamek. Prze­rzu­ci­łam stronę książki i roze­śmia­łam się gło­śno, a łomot przy­bie­rał na sile.

Nagle wszystko uci­chło. Zapa­dła dziwna cisza… ciche stą­pa­nie łapek po drew­nia­nej pod­ło­dze kory­ta­rza… i głu­chy odgłos, kiedy Fan­tazy wylą­do­wał na moich kola­nach. Spoj­rza­łam na nie­otwie­ralny zamek, który poło­żył na moim podołku.

Wtedy wła­śnie do mnie dotarło – mogę sobie zabez­pie­czyć cały dom przed dziećmi, ale nijak nie zdo­łam zabez­pie­czyć swo­jego serca przed Fan­ta­zym. I dobrze mi z tym.

Vale­rie Gaw­th­rop

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Chic­ken Soup for the Cat Lover’s Soul

Copy­ri­ght © 2012 by Chic­ken Soup for the Soul Publi­shing, LLC.

All rights rese­rved

CSS, Chic­ken Soup for the Soul, and its Logo and Marks are tra­de­marks of Chic­ken Soup for the Soul Publi­shing LLC.

Ori­gi­nally publi­shed in 2005 by Health Com­mu­ni­ca­tions, Inc.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kry­styna Strzałko

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fia na okładce: Kevin Chin­chilla on Unsplash

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Bal­sam dla duszy miło­śnika kotów, wyd. II, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-795-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer