Ballada o lutniku - Wiktor Paskow - ebook + książka

Ballada o lutniku ebook

Paskow Wiktor

4,5

Opis

Kameralna opowieść o dojrzewaniu osadzona w powojennej Sofii.

Czy przedmioty mają pamięć? Jeśli tak, jakie wspomnienia przechowują skrzypce, którym wybitnie uzdolniony lutnik szeptał intymne wyznania?

Heniga poznajemy przez pryzmat wspomnień dojrzewającego chłopca. Magiczna osobowość mistrza wypełnia cały świat Wiktora. W warsztacie starego lutnika powstają nie tylko skrzypce – to także schronienie przed mrocznym światem stalinizmu w Bułgarii. Droga Wiktora do dorosłości prowadzi przez niełatwe spotkania z przemijaniem i śmiercią, z niezrozumieniem i sąsiadami z kamienicy, którzy przywodzą na myśl bohaterów prozy Eleny Ferrante.

„Moralitet, który jest wolny od moralizowania, powieść historyczna bez opisu wielkich wydarzeń, trzyma w napięciu, nie będąc książką sensacyjną, wzrusza, choć nie ma w niej romantyzmu. Mimo niewielkich rozmiarów jest książką bardzo ważną.”

Mariola Mikołajczak, tłumaczka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 180

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (163 oceny)
98
51
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dalian19

Dobrze spędzony czas

Mimo, że fabuła nie jest porywająca, książka napisana jest bardzo wciągającym językiem. Mało wątków dotyczących lutnictwa, na które liczyłam.
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Nepozorna książeczka która potrafi zachwycić
00
Narish

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to było piękne językowo! Czułam się, jakbym OGLĄDAŁA baśń. Ta historia płynęła, a ja razem z nią. To naprawdę była ballada! Historia opowiada o niezwykle głębokiej relacji między rodziną a niespokrewnionym z nimi, starym lutnikiem - Georgiem Heningiem. W tle pojawia się motyw biedy panującej w Sofii w latach 50. XX wieku. Refleksyjna i bogata pozycja o przemijaniu, biedzie i miłości.
00
Matkax6

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
devThor

Nie oderwiesz się od lektury

Książka króciutka, a jednak niosąca niesamowity ładunek emocjonalny. Piękna i wzruszająca historia, zostająca z czytelnikiem na długo po zamknięciu książki. Absolutny majstersztyk, choć napisany prosto i przystępnie. Gorąco polecam!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Balada za Georg Henih

Copyright © Alexandre Paskov, 2020

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadząca • Magdalena Genow-Jopek

Marketing i promocja• Katarzyna Kończal

Redakcja• Magdalena Owczarzak

Korekta• Anna Królak, Gabriela Niemiec

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • Barbara Adamczyk

Projekt okładki i stron tytułowych • Magda Bloch

Grafika na okładce • © davex83/Getty Images

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66553-29-3

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Niedawno, podczas szperaniaw starych rodzinnych papierach, wpadły miw ręce dwa listy od Georga Heniga — napisane kopiowym ołówkiem, okropnym charakterem pisma, na kartkach ze zwykłego uczniowskiego zeszytu.

W prawym górnym rogu widniała data — 1960i miejsce, gdzie listy zostały napisane: dom starców we wsi Chajredin.

Do ostatniej strony drugiego listu zardzewiałym spinaczem przyczepione było zawiadomienie od dyrekcji. Powiadamiali, że tegoi tego dnia Georg Henig zmarł, że przyczyną była… — tu łacińska nazwa starości — i że następnego dnia pochowano go na wiejskim cmentarzu.

Zgodniez jego ostatnią wolą do trumny włożono skrzypce,z którymi tam przyjechałi które były jego jedyną własnością.

Jakimś dziwnym zbiegiem okolicznościw dniu,w którym Georg Henig zmarł, ja skończyłem dwanaście lat.

Wytężyłem pamięć, żeby sobie przypomnieć ten dzień. Ale tam, gdzie powinny być wspomnienia — w sercu?w duszy? — była tylko biała plama.

Zapewne był to ładny słoneczny poranek, jedenz takich, jakie bywają na początku jesieni… pewnie był pełen barw — ale jakich?

Czy dzisiaj zdarzają się jeszcze takie kolory?

W chwili, kiedy piszę te zdania, na dworze siąpi drobny deszczyk, jest późny jesienny wieczór. Bloki naprzeciwko wydają się fioletowew brudnoszarej mgle. Od czasu do czasu na dole zatrzymuje się autobus, otwiera drzwi, potem je zamyka… Po pokoju pełzają cienie, ale cienia Georga Heniga nie ma wśród nich. Nigdy jeszcze nie czułem się tak strasznie samotny.

Zapewne był to ładny słoneczny poranek, jedenz takich, jakie bywają na początku jesieni. Matka gotowała coś na dole. Mieliśmy wtedy pokójz kuchniąw starym domu na ulicy Iskru. Terazw tym miejscu stoi już inny budynek. Nie chcę nawet wiedzieć jaki.

Ojciec zaraz po śniadaniu wziął dwie torby na zakupyi wyszedł. Wstąpił do gospody na rogu Rakowskiegoi Iskru, kupił piwo, winoi winogronową rakiję.

Co jeszcze się wydarzyło tego dnia?

Rodzina przygotowywała się do uroczystości. Nie. Całe osiedle się do niej sposobiło. Nasi rodzice umieli się bawić!

A ja się przechadzałem, kręciłem sięw kółko na swoich cienkich nogach,z dumąw obrzydliwie okrągłych oczachi z tym swoim niegdysiejszym poczuciem, że jestem królem Wiktorem.

(Tak mówił Henig).

Po co grzebięw tych starych papierach? Przecież niczegow nich nie odkryję, ani herbu rodzinnego, ani, powiedzmy, tytułu szlacheckiego, ani nawet korzeni mojego rodu zagubionych gdzieśw czasie. Czy ma sens szperaniew kwitach, rachunkachi kartkach, obligacjach bez pokryciai wyrokach sądowych? Chyba nie.

Matka pochodziz rodziny ziemiańskiej. Ich posiadłości znacjonalizowano po Dziewiątym[1]. Ponoćw jej rodzinie był jakiś legendarny Postonkio, który na początku XIX wieku dokonał czegoś wielkiego, chyba roztrzaskał głowę jakiemuś adze[2]. Tyle tylko, że nie ma na to żadnych pisemnych dowodów.

Co się zaś tyczy rodziny ojca, to są oni Wołochami, nawet nie Dakami,i w ogóle nie wiedzą, skąd przybyli. (Ani dokąd zmierzają).

Georg Henig nie miał więc właściwie podstaw, by mnie tytułować królem.

Czytam teraz jego dwa ostatnie listyi widzę, że znów tak sięw nich do mnie zwraca — „król Wiktor”.

Georg Josif Henig.

Przypominam sobie jego ciało, zgięte wpół od choroby Bechterewa, trzęsącą się na skutek choroby Parkinsona głowę, ręcez długimi, krzywymi palcami, pokryte brązowymi plamamii podobne do ośmiornicy. Ręce, spod których wyszło tyle wspaniałych skrzypiec.

Henig.

Wtedy, dwadzieścia cztery lata temu, leżałeśw trumnie (sosna? jawor? jak ułożone słoje? jaki procent wilgotności?) — w zwykłej skrzyniz prozaicznego, niemuzykalnego drewna —i byłeś martwy.

Martwy.

Mam nadzieję, że zanim spuścili cię do grobu, zaśpiewali nad tobąw cerkwi; byłeś przecież chrześcijaninem.Z twojej lewej strony leżały martwe skrzypce dla Boga, ukoronowanie twojego dziewięćdziesięcioletniego życia. Niewymiarowy, nieproporcjonalny, dziwny instrument, który zmuszał szanownych uczniów do odwiedzania dzień po dniu twojej mizernej piwnicy na ulicy Wołowa, po to tylko, by go mogli zobaczyć.A kiedy już zobaczyli — do cmokania, mruganiai ironicznych uśmieszków.

Zapewne twoje ostatnie minuty życia były bardzo gorzkie.

Zapewnew rozpaczy myślałeś — ty, ostatniz rodu Henigów — że śmierć na zawsze zatrze pamięćo tobie.I miałeś rację.

Czy człowiek, kiedy już opuści ten świat, żyje dalejw pamięci innych? Czy — jak ktoś to pięknie powiedział — duch mistrza przenosi sięi żyjew duszach jego uczniów,a jego sztukaw ich pamięcii dziełach?

Większość twoich uczniów żyje, alez ich ust nie można wydobyć nawet jednego słówka na twój temat. Jesteś martwy.W dwadzieścia cztery lata po twojej śmierci nikt jużo tobie nic nie wie. Ta odrobina, którą wiem ja, ma chyba niewiele wspólnegoz twoją sztuką.

Już prędzej ma coś wspólnego ze mną.

Dlatego, że zapomniałem, kim jestem!

Teraz chciałbym zawołać jak król żydowski — biedny Georgu Henigu, wstań! Odpowiedz,czy zawsze te rzeczy, które tworzymyz największą miłością, jedyne, jakie jesteśmyw stanie stworzyć, te, przez które powinniśmy być wywyższeni — czy one zawsze przynoszą drwiny, goryczi chichot?

Czy musimyw męce poświęcać je Bogu?

Widziałeś Go tam,w niebie, czy zgniłeś,a wrazz tobą zgniły twoje skrzypce?

O czym myślałeś, kiedy zacząłeś robić ten instrument, który przecież wychodził poza ramy twojego rzemiosła?

Georgu Henigu, królowi Wiktorowi chce się płakać. Hańba. Pokój twoim prochom.

Nie miałem jeszcze pięciu lat, kiedy widziałem go po raz pierwszy. Zachowałemw swojej pamięci wspomnienie świeżei jasne jak rysunek kredkami na papierze ryżowym. Mam wrażenie, że szybuję wysoko, jak gdybym unosił się nad przeżyciamii zdarzeniami sprzed trzydziestu lat, przeglądając je dokładnie. Nie mam zamiaru mieszać sięw ich bieg, ani — nie daj Boże — go zmieniać.

Mój ojciec był muzykiem. Ojciec mojego ojca także był muzykiem. Logiczne było, żei ja powinienem zostać muzykiem — to była jedyna sprawa, co do której moi rodzice byli zgodni. Ojciec — ponieważ przeczuwał, że mój talent jest większy od jego talentu; matka — żeby poprzez moją osobę ukarać swoją matkę, ojca, braci, ciotki, bliskichi dalekich kuzynów, którzy wykreślili jąz wielkiego rodu Medarowów,w chwili gdy ślub cywilny połączył jąz potomkiem Wołochów, to znaczyz moim ojcem.

Poza tym, powołując się na kilka anonimowych listów, jej rodzina twierdziła, że ojciec jest bękartem. Ale to nieprawda! To nie on, tylko moja babka, jego matka, była bękartem. Bękart czy niebękart, była wspaniałą babcią, dobrąi łagodną. Połowę twarzy miała wytatuowaną na fioletowoi nie znała bułgarskiego, ale przecież nieo babce chcę tu mówić.

W swoich najśmielszych marzeniach matka widziała mnie na podium koncertowym. Cudowne dziecko we frakui muszce,z maleńkimi skrzypcamiw ręce,w blasku świateł, opromienione sławą. Za mną orkiestra filharmoniczna kierowana przez znanego dyrygenta.W loży — rząd.W drugiej loży — BLZCh[3](Medarowowie byli rolnikami). Kwiaty, owacje. Konfetti, girlandy, przepych. Dziennikarze.A w ostatnim rzędzie trzeciego balkonu, tam, gdzie siedzą ciz darmowymi biletami — upokorzona rodzina Medarowówz poczuciem winy na twarzach;oto macie syna bękarta!

Takie marzenia miała moja dumna, wydziedziczona matka. Jeśli chodzio mnie, to strasznie chciałem zostać znanym skrzypkiem. (Bardzo też chciałem zostać znanym milicjantem, maszynistą, strażakiem). Tyle tylko, że nie ma skrzypiec dla czteroletnich dzieci; są ćwiartki, połówki, są trzy czwartei całe, ale ja potrzebowałem ósemki. Czegoś, co będąc nie większe od męskiej dłoni, jednocześnie byłoby instrumentem.

Jedynym człowiekiem, który mógł się zgodzić na wykonanie czegoś takiego, był Georg Henig.

Wybacz mi, czytelniku, że czuję sięw obowiązku wrócić do przeszłości, ale na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy znają historię mistrza Georgai wiedzą, jaki po co trafił on do Bułgarii.

Na początku wieku, kiedy po sofijskiej żółtej kostce[4] jeździły powozy,a w powozach damyw krynolinachi panowie we frakach, kiedyw sofijskich parkach orkiestry dęte grały potpourriz „Traviaty”, kiedy Iwan Wazow spacerowałz psem przed budynkiem parlamentui kiedy towarzystwo operowe wystawiało pierwsze spektakle, przyjeżdżali do Sofii muzycyz Czechi Włoch. Przyjeżdżali, by pomóc grupce entuzjastóww tworzeniu bułgarskiej kultury muzycznej.

Tylko Bóg wie, jakie udręki, niewygodyi niedostatki cierpieliw czasie swojej misji. Nie mam sił, byo tym opowiadać. Czuję wstydi ból. Większośćz nichz rozgoryczeniem wróciła do swoich domów. Imiona tych, którzy zostali, są nieznane. Zakonserwowaliśmy jew instytutachi encyklopediach, ale dobrze, że chociażw ten sposób okazaliśmy im cześć — my, których oni na własnych plecach wynieśli tam, skąd można wkroczyć zwycięsko na zalane światłem światowe sceny.

Był zapewne ciepły, jesienny dzień 1910 roku. Na dworzecw Sofii, sapiąci gwiżdżąc, wjechał pociągz Czech.Z okna wagonuz wesołym zdziwieniem wychylił się mistrz Georg Henig — mężczyzna około czterdziestki, wysokii przystojny, jasnowłosy, niebieskooki.W wagonie towarowym podróżowała skrzyniaz jego niezwykłymi narzędziami — były tam wszystkie te cienkie pilniki, delikatne dłuta, miniaturowe strugi, piłki, klamry, formy, filcowe młoteczkii haczyki, które zobaczyłem pół wieku później.

– Bożenko, przyjechaliśmy! — powiedział do młodeji jak on niebieskookiej kobiety. — No, wysiadamy!

Czy ktoś czekał na nich na sofijskim dworcu? Pewnie tak. Być może byli to kapelmistrzowie Henryk Wiznari Masaryk — wtedy tak samo jak on młodzii pełni entuzjazmu.

Pokój ich prochom!

Nie wiem, gdzie zamieszkała rodzina Henigówi jak przeżyła wszystkie te długie, męczącei trudne lata. Wiem tylko, że Georg Henig grał na kontrabasiew orkiestrze carskiej, że wykonywał doskonałe skrzypcei że wokół niego gromadzili się uczniowie, jeden bardziej utalentowany od drugiego. Wiem też, że właśnie wtedy tworzyły się podstawy bułgarskiego lutnictwa.

Ale czy ty, Georgu Henigu, byłeś szczęśliwy? Dlaczego nie wróciłeś do rodzinnych Czech, do swojego brata Antona,o którym mi tak wiele opowiadałeś? Tam, niedaleko rodowego zamku, rozciągały się zielone łąki, po zielonych łąkach galopowaływ szale konie, delikatny zapach jaworówi żywicy niósł się do twojej pracowni, gdzie cichutka Bożenka patrzyła na ciebiez miłością.I cóżz tego, że nie mieliście dzieci, skoro na twoich skrzypcach grywanow całej Europie.

Nie będę pytał, dlaczego zostałeś. Ani jak przeżyłeś te trudne lata. Ani jakich zniewagi rozgoryczeń doznałeś. Ważne, że zostałeś.

Musiała to być niedziela, ojciec miał wolne tylko niedziele. Pozostałe dni tygodnia mijały mu na próbachi przedstawieniachw Teatrze Muzycznym. Kiedy nie miał prób ani przedstawień, biegał gdzieśi pytał, czy nie potrzeba muzykanta — byliśmy przecież biedni. Wyklęta przez swoją rodzinę matka pracowaław domu. Przyszywała kołnierze do koszul na starym singerze. To zajęcie nie przynosiło jej nic oprócz złego nastroju.

Czasami, kiedy zły nastrój osiągał apogeum, siedziała jak skamieniała,z pustym wzrokiem utkwionym gdzieś nad maszynąi ściskała nitkę między zębami. Jej nogi wciąż bez potrzeby poruszały pedałem.W takich chwilach prowadziła wyimaginowaną walkęz rodziną Medarowów.

Grałemw tej walce ważną rolę.

Jestem pewien, że była to niedziela, chyba gdzieś na początku sierpnia.

Wstałem sam.W czasie kiedy matka prasowała mój kremowy garniturek, umyłem się najstaranniej, jak mogłem. Byłem tak przejęty, że jedzenie więzło miw gardle. Śniadanie było prawdziwą męką.

W pokoju, którego okno wychodziło na szary, popękany mur sąsiedniego bloku, było jak zwykle mroczno. Tylko kiedy promienie słońca padały na tę ścianę, wydawało się, żei u nas robi się nieco jaśniej.

Jednak tej niedzieli było tak, jakby wszystkie promienie słońca rozsypały się na podłodze,z kranu leciała słoneczna woda,a na twarzy mojej mamy błyszczał słoneczny uśmiech; tylko ojciec był surowy, pięknyi jakz marmuru: czarny kosmyk opadał na jego kamienne czoło,a on go odrzucał szybkimi ruchami głowy.

Och, jakim będę artystą!

Śniadanie zakończyliśmy uroczystym milczeniem. Musiałem na nowo umyć ręce.

Potem mama odprowadziła nas przez korytarz, po schodachw dół, aż do drzwi. Tam stanęła ze skrzyżowanymi rękamii życzyła nam szczęśliwej drogi. Jakbyśmy wyruszali gdzieś daleko, do innego kraju,z ważną misją.

Ojciec kroczyłz powagąi w skupieniuw swoim jedwabnym garniturze, pachniał wodą lawendową. Jadreptałem obok niegoi gapiłem się na wszystko, co działo się dookoła.

A działo się wiele!

Osiedle budziło się po typowej dla siebie nocy.

Cieśla Wangeł strugał deski.

Przed drzwiami swojego sklepiku piekarz Jordan otrzepywał fartuchz białych obłoków mąki. Drzewa po prawej stronie pluły zielonymi pociskamiw błękitne niebo,a ulicami przejeżdżały wozy zaprzężonew kare koniei z rzadka tylko jakieś auto.

Puk-puk-puk!

Trak-trak! — jakimi wspaniałymi dźwiękami wypełniała się czasem ta biedna, od dawna już nieistniejąca dzielnica.

Spotykaliśmy sąsiadów. Próbowali zatrzymać ojca, zagadnąć go, ale on oddalał te ich próby uprzejmą odmową: „Mamy coś ważnego do zrobienia”.

Wiecie, dokąd szliśmy? Szliśmy, by zamówić skrzypce-ósemkę, maleńkie, błyszczące cudo, jakiego świat nie widział! Będę grał na ósemce urzekające melodie. Wzruszę do łez całą Bułgarię! Najbardziej będzie płakać rodzina Medarowów.I kiedy rozszlochają się przede mną na kolanach…

Doszliśmy do ulicy Wołowai skręciliśmyw lewo. Zatrzymaliśmy się przed drugim czy trzecim domem, ojciec pchnął drewniane drzwiczki. Zeszliśmy kilka kroków po schodachw dół. Mistrz mieszkałw piwnicy.

Ojciec zadzwonił do drzwi. Usłyszeliśmy powłóczenie nogami. Drzwi zgrzytnęłyi się otworzyły.

Stara, stareńka kobietaz aureolą siwych włosówi niemal wyblakłymi oczami uśmiechała się życzliwie. Bożenka.

— No, wchodzi Marini mała chłopiec — zaprosiła nas.

Weszliśmy. Minęliśmy ciemny korytarz. Ojciec zapukałi nacisnął klamkęu drzwi. Tak jak mnie uczyli, zdjąłem swój żółty kaszkiet.

Georg Henig siedział na wysokim stołku przed kontuaremi cienkim rylcem wycinał dno skrzypiec wkręconew drewniane imadło. Na kontuarze starannie uporządkowane leżały niewiarygodnie ciekawe haczyki, przedziwne młoteczki, malutkie błyszczące szczypcei inne nieznane mi narzędzia. Na ścianach, gdzie tylko się dało, wisiały formy skrzypieci wiolonczeli,w rogu błyszczał żółcią gruby, dobroduszny kontrabas, dwa razy większy ode mnie. Nad kanapą, na lewo od kontuaru, wisiało na ścianie kilka ikoni lampka oliwna. Na obu okienkach pstrzyły się wesołe zasłonki. Pachniało lakierem, klejemi drewnem. Półmrok jakw grocie krasnoludków — wcale nie przygnębiający, ale przeciwnie, tajemniczyi intymny.

Georg Henig zsunął się ze stołka. Jego ciało było zgięte wpół jak scyzoryk. Długimi rękami prawie dotykał ziemi. Przypominał karła. Był przepasany skórzanym fartuchem jak szewc. Miał na sobie szarą koszulęz podwiniętymi rękawami. Żeby móc nas zobaczyć, musiał unieść brodę,a wtedy jego oczy, wyblakłei nieco bez wyrazu, jak oczy wszystkich starych ludzi, zaczynały zezować. Miał podłużną twarz, całąw zmarszczkach, długie siwe włosy, które opadały mu na ramiona,i wąziutkie, prawie niezauważalne usta. Byłem wtedy bardzo mały,a i tak, żeby go pocałowaćw rękę, musiałem prawie przyklęknąć.

— Witam miły kolega Marin, wielki pan, i… jak złote imię? — zapytał mnie, przysuwając taboret.

— Wiktor — szepnąłem oczarowany.

— Imię królewskie! Ile lat złoty Wiktor ma?

— Cztery latai jedenaście miesięcy! — wydeklamowałem, opuszczając ręce wzdłuż szwów na spodniach.

— Oj! Dużo! Siada teraz tutaji ty dasz mała swoja rączka dla dziadek Georgi.

Usiadłem na taborecie. Ojciec przysiadł na kanapie. Georg Henig wdrapał się na nowo na stołek. Wyciągnąłem rękęi z ufnością złożyłem jąw dłoniach starca. Były szorstkiei ciepłe.A onz uwagą oglądał palec po palcu, dotykał ichw stawach, lekko zginał, mierzył ich wielkość swoimi palcami, kciukiemi wskazującym; wydawało mi się, że mnie pieści. To było dla mnie nowe odczucie; dziadek ze strony ojca zmarł, zanim się urodziłem,a ten ze strony matki nie chciał mnie znać. Być może właśnie wtedy, kiedy Georg Henig mierzył moje palce, żeby dopasować do nich długość gryfu, poczułem do niego bezgraniczne zaufanie, które nie opuściło mnie do ostatniegoz nim spotkania. (W pewnym sensie nie opuściło mnie do dziś).

Bożenka wyjęłaz szafki wiśniowe konfitury, napełniła nimi dwa małe talerzykii postawiła je przed nami na kontuarze. Potem przyniosła dwie szklanki wody.

Przez cały ten czas, kiedy z uwagi na dobre wychowanie jadłem konfitury samym tylko końcem łyżeczki, ojciec i Georg Henig wspominali starych znajomych. Staruszek zadawał pytania, wypytywało tegoi owego,a w jego poplątaną mowę bez przerwy wkradało się „oj”i „aj”. Dobre nowiny to było „oj”,a te,z którymi się nie zgadzał — „aj”. Wyrazem wzruszenia było „oj, oj, oj”,a przygnębienia — „aj, aj, aj”. Dowiedziałem się, że jeszcze kilka lat temu (kiedy mnie nie było na świecie) dorabiał parę groszyw Teatrze Muzycznym, ale teraz jest bardzo stary,z trudem chodzii zupełnie nie ma sił przeciągać smyczkiem po strunach. (Aj, aj, aj).

Kiedy tak rozmawiali, ktoś zapukał do drzwi. Bożenka poszła otworzyć. Do pokoju wszedł mężczyzna wielki jak góra, czarnowłosy, ze złotym zębemz przodu. Nagle zrobiło się ciasno.

— Oj, mistrz Franciszek — ucieszył się starzec. — Wita, wita!

— Klienci? — zagrzmiał gość, ściskając ojcu rękęi poklepując mnie po plecach. — Dobrze się miewasz, stary, nie masz, widzę, powodów do narzekań! Co zamawiacie? Skrzypce? Wiolonczelę? Smyczek?

— Mistrz Franta moja uczeń — dumnie powiedział starzec. — Dobra uczeń!

— Franta, słodkie niech zje! — Bożenka postawiła talerzyk przed nowym gościem.

— Mmm, wspaniałe. — Pochłonął konfituręw mig, wyciągnął chusteczkęi otarł usta, schował chustkę do kieszenii zaczął bić brawo Bożence.

Jej twarz rozpromieniło zadowolenie.

— Christo Frantow — przedstawił się. Wyciągnął wizytówkęi podał ją ojcu. — Pracownia na ulicy Légera. Wykonuję wszelkie instrumenty strunowe. Smyczki również, rozumie się.

— Dobra majster! — na nowo potwierdził staruszek.

— Dobry? Spójrz tutaj. — Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął kartkę zgiętą we czworoi podał ją Georgowi Henigowi, ale tak, żebyśmyi my ją widzieli. — Dwa złote medale. Boloniai Kanada!

Ojciec wziął kartkę, obejrzał dokładnie, cmoknął kilka razy na znak szacunkui oddał ją mistrzowi Franciszkowi.

Zsunąłem się cichutko ze stołka, podszedłem do kontrabasui przycisnąłem się do jego brzuchatego ciała.

Jaki olbrzym gra na tym cudzie? Michał Holender? Mistrz Franciszek wydawał mi się podobny do Michała Holendraz bajki „Kamienne serce”, którą mama czytała mi wieczorem przed snem.

Bożenka krzątała się cicho po pokoju. Przyglądałem się właśnie ciemnym wnętrznościom kontrabasu, kiedy otrzeźwił mnie gromki śmiech Franty:

— Co? Cha, cha, cha! Kpicie ze mnie? Ósemka? Stary, dlaczego nie zaczniesz robić drewnianych koników?

— Zrobi ósemka! — łagodnie, ale twardo odpowiedział Henig.

— Daj trochę lakieru, mój się skończył. — Franta wstał. — Mam robotę do wykończenia. Wczoraj wycackałem skrzypeczki, są już zabejcowane, zagruntowane, tylko lakier muszę położyć. Ale się skończył. Skrzypce! Muszą śpiewać,a nie… piszczeć!

— Ile razy ciebie uczył, każdy majster sam robi lakier! — z wyrzutem powiedział Georg Henig, przelewając gęstą ciecz do jakiegoś słoika.

— Nie ma żywicy, terpentyny, werniksu. — Frantow zaczął wypowiadać piękne, nieznane słowa, które łapczywie wchłaniałem, by potemw domu móc je powtarzać jak magiczne zaklęcia: abrakadabra, werniks, terpentyna…

— Nie bądź skąpiradłem — dokończył.

— Dał lakier. Weźmie.

— Mistrzu Georgi. — Głos Frantowa nagle zabrzmiał miękko. — Dlaczego nie sprzedasz mi swoich narzędzi? Jak długo chcesz, żebym cię prosił? Nie widzisz, żez tymi rękami nie nadajesz się już do skrzypiec?

— Nadaję.

— Nie nadajesz.A skoro masz ochotę robić zabawki, mogę ci podarować nowy niemiecki zestaw.Z toczydłem, elektrycznym silnikiem…

— Majster Franta trzyma swój narzędziez Niemiec! — rozzłościł się nagle stary. — Henig nie sprzedaje! One są prezent od ojca! Nie chce toczydło!

— Ale Wanko dostał od ciebie dłuto do ślimaków!

— Nie dostał! Majster Wanda przyszedł, bierze dłuto, mówi: oddaje za moment. Miesiąc już mija. Nie ma Wanda, nie ma dłuto. Aj, aj, aj.

— Aj, aj, aj! Szkoda, że do mnie nie przyszedł pożyczyć. Dostałby. Dłutem po głowie.I to mocno.A wy — zwrócił się do ojca — jeżeli będziecie czegoś potrzebować, znacie adres pracowni. Na Légera. Tylko ja zabawek nie robię.

Mistrz Franciszek wyszedł.W pokoju zrobiło się przestronniej. Georg Henig zawołał mnie. Podszedłem do jego stołkai stanąłem spokojnie. Złapał moją brodęi lekko uniósł. Spojrzałw moje oczy. Ja wpatrzyłem sięw jego. Szaro-białe, mętnobiałe jak myszkiw maślance. Patrzył na mnie długo, długo, mamrocząc: „król, mały król Wiktor”,i uśmiechając się tymi ustami, którez trudem można było zauważyć.

Potem zmierzył moje palce, odległość od nadgarstka do łokciai od łokcia do ramienia. I od ramienia do brody. Namówił mnie do wzięciaw lewą rękę listwy, rozmieścił na niej moje palce, jeden jej koniec wcisnął mi pod brodę,a łokieć odgiął na zewnątrz.

— Rozluźni się, rozluźni — mruczał.

Rozluźniłem się. Przymknąłem oczy. Wyobraziłem sobie salę, ogromną salę, publiczność, wielu muzyków, wśród nich ojca,i wydawało mi się, że listwa pod moją brodą brzęczy. Matka, Georg Henigi Bożenkaw pierwszym rzędzie, dalej dzieciakiz mojego osiedla…

— Chce grać na skrzypcach pan Wiktor?

— Bardzo!

— Kiedy da koncert, zaprosi dziadek Georgi babcia Bożenka?

— Tak!

— Zrobi tobie skrzypce. Mały król, małe skrzypce. Infant!

Chciałem tam zostać na zawsze,w przyjaznym domu dwojga staruszków, chciałem przyglądać się, jak karzeł-czarodziej pracuje nad moją ósemką, jak szepcze jej magiczne słowa — abrakadabra, werniks, terpentyna — jak żłobi cienkim dłutem ślimaczka na szyjce, jak kładzie na jej ciele tajemniczy lakier, napina złote strunyi złote kluczyki.

— Tato — zapytałem na ulicy — czy dziadek Georg jest wielkim mistrzem?

— Największym — odpowiedział krótko.

— A majster Franta?

— On nie jest żadnym mistrzem.

W dniu moich urodzin ojciec przyniósł ósemkę do domu, położył ją na łóżku, otworzył czarny futerałi odsunął się, byśmy mogli ją zobaczyć. Mama westchnęła tylko,a ja się rozszlochałem.W futerale połyskiwało czerwonymi odblaskamii jak gdyby dźwięczało prośbą, by je dotknąć, jakieś piękne nie do opisania stworzenie, jak małe dziecko, kruchei delikatne, iskrzące się złotymi strunamiw naszym ciemnym pokoju, ze ślimaczkami zwiniętymi kokieteryjnie jak uszka,z dwoma znakami zapytania jak brwi po obu stronach gryfu, pachnące królewskie dziecko — skrzypce Georga Josefa Heniga.

To było moje pierwszez nim spotkanie. Zobaczyliśmy się znowu po pięciu latach. Przez cały czas często wspominałem staruszka — przecież każdego dnia trzymałemw rękach jego skrzypce. Przypominałem sobie piwnicę, ikony na ścianach, dwa kontuary, Bożenkę, ale najlepiej pamiętałem karła-czarodziejai jego ciepłe, szorstkie ręce, jego zgarbione ciało, wyblakłe oczy, dziwne słowa. Nieraz chciałem pobiec do piwnicy na ulicy Wołowa, zastukaćw okno, wejść do jego przytulnej, pachnącej żywicą noryi usłyszeć znów: „Mały król! Infant!”. Kto wie, dlaczego nie mogłem się na to zdobyć.

Co się zaś tyczy jego skrzypiec — urosłemi ojciec