Bajdurki - Janina Porazinska - ebook + audiobook

Bajdurki ebook i audiobook

Janina Porazińska

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od niepamiętnych czasów ludziom towarzyszą zwierzęta. Czasem psocą, a czasem pomagają. Jedni bez drugich żyć nie mogą. Zapraszamy do świata, w którym kozy, raki i jeże mówią ludzkim głosem, a wiatr i rzeka śpiewają radosne piosenki.

Zbiór jedenastu opowieści doskonale oddaje piękno rodzimego folkloru i uczy kontaktu z przyrodą. Znajdziesz tu historię spotkania wyjątkowego rodzeństwa – Wiosny i Lata, sprawdzisz, co stało się z zaginionym kogucikiem, a kozucha-kłamczucha nauczy Cię, że zawsze warto mówić prawdę. Bajki Janiny Porazińskiej od lat wychowują młodych Polaków i w ogóle się nie starzeją! Czas, by poznały je kolejne dzieci!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 73

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 21 min

Lektor: Agata Elsner

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janina Porazińska

Bajdurki

ILUSTROWAŁ Ignacy Witz

Lust

BajdurkiZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 1952, 2020 Janina Porazińska i LUST Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726623451

1. Wydanie w formie e-booka, 2020

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA jest wydawnictwem należącym do Lindhardt og Ringhof, spółki w grupie Egmont.

CIACHU - CIACHU - CIACH

Janicku, Janicku,

cóz to mas na licku?

— Cerwone lelije.

— Podarujze mi je.

Śpiewa sobie pasterka Justysia. Śpiewa idąc za gąskami. A tych gąsek gromada, bo to i swoje, i sąsiadowe.

— E, czerwonej lelii to mi nie trzeba. Mam swoją na liczku. Ale co ładna spódniczyna, a kaftanik, a zapaska — to by mi się zdały.

Oj, zdałyby się!

Bo ta Justysi kiecuszka to na rosach zaszargana, na cierniach podarta, na rżysku wystrzępiona, a i od słońca spłowiała. Deszcz z barwistości do ostatka ją wyprał. Szary, szareńki kurz się w nią nabił.

A tu na świecie tyle różności kolorów — co cud!

Patrzy pasterka na niebo, a niebo jest modrzyste i obłoki po nim płyną srebrem obrzeżone albo i złotą nicią obdziergane. A pod zniżające się słonko ścielą się chmury czerwono-promienne; szparami tu i tam wyziera niebo to niebieskie, to zielone, to szmaragdowe, to mieniące się jak perły.

Jak te perły na jarmarcznych straganach w Szczercowie.

— Hej, takie ci mieć obleczenie!

Idzie Justysia za gąskami po pastwisku nad rzeką. Młoda wiosna jest to dopiero. Ale że słonko już od miesiąca mocno grzeje, a nocami ciepłe deszcze przechodzą — to i trawy podrosły wysoko, stokrocie się już bielą, a tej drobnej żywizny pełno po ziemi biega, w powietrzu bzyka i furkoce.

Idzie pasterka brzegiem rzeki, o tych modrościach, o tej czerwieni na niebie myśli, aż tu widzi — po trawie lezie rak. Wielkie raczysko. Lezie i nożycami tnie: ciachu-ciach-ciach.

A z tym rakiem to tak było: Żył on sobie w rzece, norę tam miał w gliniastym brzegu. Wielkie to było raczysko, to i szczypce miał wielkie. I wciąż przednie łapska z nory do rzeki wysuwał, i wciąż nożycami ciachał: ciach, ciach, ciach...

Gniewało to rzekę, że ją tak nożycami kraje a kraje.

I tak — raz nocą chce sobie woda śpiewać potoczysto, drobnofalisto.

„Jeden miesiączek na niebie,

drugi miesiączek na wodzie,

na wodzie.

Oj, przypatrz ty się, noceńko,

mojej srebrzystej urodzie,

urodzie!...“

A tu rak jej piosenkę szczypcami kraje i kraje na kawałki. Ani z tego zrozumienia, ani z tego śpiewu. Jedno drugiego się nie trzyma:

„Je... bul-bul-bul... den... bul-bul-bul... miesią... bul-bul-bul... czek-czekczek...“

E, do licha z tym krajaczem!

Rozgniewała się woda i jak tylko rak wylazł z nory, chwyciła go, zakołysała i fyrt! wyrzuciła na brzeg:

— Siedźże se tam, nie psoć mi dłużej!

I tu go Justysia ujrzała. A gdy go ujrzała, mówi:

— Raku, krajesz a krajesz nożycami po próżnicy. Ukrajałbyś mi tej zachodowej czerwieni na spódniczkę, a tej niebieskości na kaftanik, a tej, zieloniutkiej gładzizny na zapaskę. I żeby sreberko było na okolenie, i żeby złote cekiny były na naszycie... Oj, to bym cię za to kochała!

A rak mówi:

— Czemu nie! Moje nożyce potrafią wszystko naciąć. Idźże sobie za gąskami, a ja ci tu tych kolorów naszykuję.

Poszła Justysia gąsek pilnować.

Rak właśnie dopiero co dojrzał nieżywego kreta i chciał zabrać się do uczty — ale trudno. Mógł nie obiecywać. Ale jak obiecał, to musi zrobić. Musi Justysi naciąć.

Wyciągnął więc nożyce ku zachodowi... ale gdzie tam! Do barwiczek na zachodzie dostać nie może.

— Wlezę na tę górkę, to z wierzchołka, ani chybi, do nieba dosięgnę. Lezie raczysko po raczemu tyłem, tyłem się cofa pod górę, pod górę... Lazł całą godzinę, no i wreszcie wlazł na wierzchołek. Wyciągnął nożyce ku zachodowi.

— Eeee... gdzie tam!

Wspiął się na pazurki.

— Ani myśleć, ani myśleć, żeby dostać.

Złazi raczysko w dół, złazi po raczemu tyłem, tyłem i myśli:

„Co też tam się dzieje z moim kretem? Czy go aby kto nie porwał? Czy go kto nie zjadł? Czy go żuki grabarze w ziemi nie zagrzebały?“

O Justysi zapomniał.

Ale zaledwie swymi oczyskami, na słupkach, zakręcił w lewo i w prawo, dojrzał Justysię, że już gąski z pastwiska spędza.

Przystanął, zadumał się, o krecie zapomniał.

— Obiecałem, a nie nakrajałem. Co jej powiem? Co powiem?... Aha!

A Justysia już go dopadła.

— Nakrajałeś, raku, dla mnie kolorów?

— Nakrajałem, a jakże, nakrajałem. Niebieskiego na kaftanik, zielonego na zapaskę i jeszcze srebra na dziergotkę, i jeszcze złota na centusie.

— Ojejej!... — skacze Justysia z radości. — A gdzież to masz?

— A no, widzisz... zobaczyły ważki (co to je jeszcze nazywają panny albo świtezianki), żem nakrajał tych barwistych płatków, przyleciały i porwały mi wszystko dla siebie na sukienki.

— A nie kłamiesz ty, raku?

— Prawdę szczerą mówię. Jak mi nie wierzysz, to pobiegnij tam, gdzie się trzciny kołyszą, popatrz.

Pobiegła Justysia i widzi... prawdziwie! Latają tam ważki, świtezianki, panny. Te modro przybrane, te — złociście, te — niebiesko. A wszystkie mają skrzydełka srebrne.

— Czemuście mi kolory zabrały? To było dla mnie! — krzyknęła Justysia.

Ale ważki, świtezianki i panny kołysały się dalej spokojnie na trzcinach i nic a nic sobie nie robiły z Justysinego krzyku.

Przypomniała sobie pasterka o spódniczce, więc biegnie z powrotem do raka i pyta:

— A czerwieni mi nakrajałeś?

— A jakże. A jakże.

— To gdzież ona jest?

— A no, widzisz... jak zobaczyły tę czerwień kowaliki, to zaraz przybiegły i zabrały ją na swe żupany.

— A nie kłamiesz ty, raku?

— Szczerą prawdę mówię. Jak nie wierzysz, to pobiegnij do olszowego zagajnika, popatrz.

Pobiegła Justysia i widzi... Po olszowych pniach łażą do góry i na dół, do góry i na dół kowaliki, a każdy w czerwonym żupaniku, każdy wygląda jak koralik żywy.

— Czemuście mi zabrały, co rak nakrajał? To było dla mnie na spódniczkę! — krzyknęła Justysia.

Ale kowaliki ani przystanęły; wciąż to pięły się po pniu w górę, to zbiegały w dół. Nic sobie z Justysinego krzyku nie robiły.

A tymczasem... słonko już zaszło niebo już zszarzało, chmury już spopielały.

Mrok snuje się ziemią, snuje się niebem — do reszty kolory ugasza.

Wraca Justysia do raka, a zła, aż czerwona.

Przeląkł się rak. O krecie już wcale nie myśli. Pragnie już tylko Justysię ułagodzić.

— Jak chcesz, to ci nakraję...

— Co? Tych szarości, tych mroczysków? Oszukałeś mnie! Kłamcą jesteś!

Rak chciał zawołać:

— Nie jestem kłamcą! Do nieba nie mogłem dostać! A że o tych pannach, o tych kowalikach — to co? Dziś jest przecież pierwszy kwietnia, prima aprilis, to wolno zwodzić.

Chciał tak zawołać, ale me zdążył.

Chwyciła go Justysia, podniosła w górę i machnęła.

Rak poleciał w górę, jakby miał skrzydła. Od tego bystrego a niespodziewanego pędu wszystko, co chciał powiedzieć, poplątało się biedakowi w jego skorupiastej głowie. Więc krzyknął tylko:

— Do nieba prima aprilis!

I plums! wpadł do rzeki.

Zaburzyła się woda, rozeszły się po niej koła, zakołysały się trzciny.

Rak oparł się o dno rzeczne.

Jasność dnia zagasła. Zatliła się jasność nocy. Wielki, pyzaty księżyc wysunął się zza lasu i dźwignął się w górę, i srebrniał, i drżał.

Przeszedł przez oziminę, przez podorywkę, zamigotał w okienku Wojtaszkowej chałupy, przelazł przez chruśniak i powędrował orosiałym pastwiskiem ku wodzie.

Jak olbrzymi ze szczerego srebra ukuty talar położył się na rzece.

Rzeka zapląsała z radości i chciała zaśpiewać:

„Jeden miesiączek na niebie,

drugi miesiączek na wodzie,

na wodzie.

A przypatrz ty się, noceńko,

mojej srebrzystej urodzie,

urodzie!...“

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.