Babukar szedł przodem - Giovanni Dozzini - ebook + książka

Babukar szedł przodem ebook

Dozzini Giovanni

0,0

Opis

Za nimi jest czas drogi przez połowę Afryki i Morze Śródziemne, teraz są w czasie oczekiwania, zawieszenia między nadzieją, że ich prośba zostanie przyjęta i lękiem przed odrzuceniem.

Babukar, Ousman, Yaya i Robert – dwóch z nich czeka na pierwszą rozprawę przed komisją, trzeci odwołuje się do sądu cywilnego, bo jego wniosek nie został zaakceptowany, tylko Babukar uzyskał ochronę humanitarną – przez pewien czas może żyć bez strachu. Dlatego zawsze idzie przodem.

Cała czwórka postanawia pojechać w weekend pociągiem nad morze, z Perugii na plażę Falconara Marittima. Ta podróż to zapis pozornie nie znaczących wydarzeń: spotkań, obsesji, wizji, meczów piłkarskich, zmiennych relacji (rozumianych również przez pryzmat zależności między ich rodzimymi językami a urzędowym włoskim), ale też konfliktów, na przekór którym czwórka przyjaciół zawsze się odnajduje, idąc gęsiego ulicami prowincji środkowych Włoch, jakby wrócili do Afryki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu E Ba­bo­ucar gu­ida­va la fila
Co­py­ri­ght © Gio­van­ni Doz­zi­ni 2018 © for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg 2022
Tłu­ma­cze­nie: Alek­san­dra So­ro­ka-Kul­ma
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: Ka­ta­rzy­na Węgie­rek
Re­dak­cja: Agniesz­ka Ha­łu­biec
Ko­rek­ta: Mag­da­le­na Wój­cik
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Mar­ta Duda (Do­bry Skład)
Ad­ap­ta­cja okład­ki: Be­ata Da­now­ska (Do­bry Skład)
Opie­ka pro­duk­cyj­na: Mul­ti­print Jo­an­na Da­nie­luk
Pro­jekt wspó­łfi­nan­so­wa­ny w ra­mach pro­jek­tu Unii Eu­ro­pej­skiej. Wspar­cie Ko­mi­sji Eu­ro­pej­skiej dla wy­da­nia tej pu­bli­ka­cji nie sta­no­wi po­par­cia dla tre­ści, któ­re od­zwier­cie­dla­ją je­dy­nie po­glądy au­to­rów, a Ko­mi­sja nie może zo­stać po­ci­ągni­ęta do od­po­wie­dzial­no­ści za ja­kie­kol­wiek wy­ko­rzy­sta­nie in­for­ma­cji w niej za­war­tych.
Do­fi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go po­cho­dzących z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pa­ństwo­we­go fun­du­szu ce­lo­we­go.
Ksi­ążka wy­da­na w ra­mach pro­jek­tu „Ksi­ążki do za­dań spe­cjal­nych”
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Pia­secz­no 2022 Wy­da­nie I
ISBN 978-83-965236-5-5
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄG
www.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Bian­ce, ma­le­ńkiej

Bu­nie

tym, któ­rzy idą

1

/

Ba­bu­kar sze­dł przo­dem. Tuż za nim podążał Yaya, a kil­ka me­trów da­lej po­zo­sta­ła czwór­ka: Ro­bert, Ousman i obaj Mo­ha­me­dzi. Mi­ja­li znaj­du­jące się po bo­kach dro­gi za­kła­dy prze­my­sło­we i pola sło­necz­ni­ków, po­tem po­ja­wi­ły się ogród­ki i pierw­sze za­bu­do­wa­nia mia­stecz­ka. Szyb­ko mknące po­łu­dnio­wą porą sa­mo­cho­dy owie­wa­ły ich po­dmu­chem po­wie­trza, mie­li na so­bie czy­ste ubra­nia, ta­nie tramp­ki, ja­sne dżin­sy, a w dło­niach ko­mór­ki. W re­kla­mów­ce, któ­rą Ba­bu­kar nió­sł pod pa­chą, prze­świ­ty­wa­ły ręcz­ni­ki i grze­bień. Duży Mo­ha­med nió­sł wy­gląda­jącą na pra­wie pu­stą czar­ną shop­per­kę Um­bria Jazz, prze­wie­szo­ną uko­śnie przez ra­mię. Wszy­scy szli z po­chy­lo­ny­mi gło­wa­mi, z ple­ca­ka­mi na ra­mio­nach, Ousman i Mały Mo­ha­med co ja­kiś czas wy­mie­nia­li kil­ka słów po wo­lo­fsku[1]. Po­zo­sta­li słu­cha­li mu­zy­ki, nie od­zy­wa­jąc się i tyl­ko wzro­kiem wska­zy­wa­li so­bie, w któ­rą stro­nę iść. Kie­dy do­tar­li do ko­ńca dro­gi, Ba­bu­kar dał znak, by się za­trzy­mać, i cała szóst­ka przy­sta­nęła przed ba­rem na rogu pla­cy­ku. Ba­bu­kar prze­ci­ągnął ręką po buj­nych wło­sach, jak­by gęstej czar­nej gąb­ce przy­kle­jo­nej do czer­ni twa­rzy.

– Te­raz tędy. Tam na nas cze­ka­ją – po­wie­dział, wska­zu­jąc uli­cę pro­wa­dzącą w głąb miej­sco­wo­ści.

Pięć mi­nut pó­źniej ich oczom uka­zał się duży park, z drew­nia­nym ogro­dze­niem, pla­cem za­baw dla dzie­ci i dłu­gi­mi drew­nia­ny­mi sto­ła­mi, scho­wa­ny­mi pod wy­so­ki­mi za­da­sze­nia­mi. Nie­co da­lej szpa­le­ry to­po­li zna­czy­ły ko­ry­to Ty­bru. Po­zo­sta­li już byli na miej­scu, wraz z wiel­ki­mi tor­ba­mi po­sta­wio­ny­mi na jed­nym ze sto­łów, i na ich wi­dok za­częli wy­ma­chi­wać ręka­mi.

Pierw­sze, co zro­bił Ba­bu­kar, to pod­sze­dł do Ma­riam spy­tać, czy jej się tu po­do­ba. Przy­tak­nęła, nie pod­no­sząc oczu znad ekra­nu ko­mór­ki. Krót­ka nie­bie­ska su­kien­ka od­sła­nia­ła jej zgrab­ne nogi w orze­cho­wym ko­lo­rze. Ba­bu­kar usia­dł obok i przez chwi­lę nie od­zy­wał się, pró­bu­jąc wy­my­ślić, co da­lej. Po­zo­sta­li wy­mie­sza­li się już z resz­tą to­wa­rzy­stwa, ktoś za­czął na­kry­wać do sto­łu, roz­sta­wia­jąc mi­ski i garn­ki pe­łne wa­rzyw i ryżu. Po­tem Ba­bu­kar za­py­tał o Ibra­hi­ma. Ktoś ręką wska­zał mu chło­pa­ka, któ­ry przy dru­gim ko­ńcu sto­łu roz­ma­wiał przez te­le­fon, ale Ba­bu­kar od­pa­rł, że cho­dzi mu o in­ne­go Ibra­hi­ma, i wte­dy usły­szał, że tam­ten Ibra­him w ogó­le się nie po­ja­wił.

– Co ty pie­przysz? – od­pa­rł na to, wy­ba­łu­sza­jąc oczy i prze­lot­nie rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w stro­nę Ma­riam, któ­ra jed­nak wca­le ich nie słu­cha­ła.

Ten, któ­ry mu od­po­wie­dział, pod­sze­dł bli­żej i wy­ja­śnił, że Ibra­him miał co in­ne­go do ro­bo­ty. Ba­bu­kar za­czął ner­wo­wo krzy­wić usta i tro­chę pod­no­sząc głos, po­wie­dział, że prze­cież uma­wia­li się ina­czej, a on obie­cał już po­zo­sta­łym, że po obie­dzie pój­dą do zna­jo­me­go Ibra­hi­ma na ba­sen. Po­ka­zał re­kla­mów­kę z ręcz­ni­ka­mi i z prze­ra­że­niem po­my­ślał o re­ak­cji Ma­riam, któ­rej ob­raz w ko­stiu­mie kąpie­lo­wym wła­śnie roz­pły­wał się w po­wie­trzu. Chło­pak wzru­szył ra­mio­na­mi, a ktoś inny po­wie­dział, żeby się tak nie przej­mo­wał, bo cze­go nie da się zro­bić dziś, będzie mo­żna zro­bić ju­tro. Ba­bu­kar po­kręcił gło­wą i splu­nął, po­czuł, jak za­ci­ska mu się żo­łądek, i wy­da­ło mu się, że ster­cząca do góry czu­pry­na okla­pła mu ca­łkiem na czo­ło. Spraw­dził ręką – była wci­ąż na swo­im miej­scu, ze­brał się więc na od­wa­gę, żeby po­mó­wić z Ma­riam. Tym ra­zem unio­sła gło­wę, uśmiech­nęła się i za­pew­ni­ła, że nie jest za­wie­dzio­na. Do­da­ła, że wo­bec tego po­wie też po­zo­sta­łym dziew­czy­nom, żeby nie przy­cho­dzi­ły, co Ba­bu­ka­ra w ogó­le nie ob­cho­dzi­ło, tym bar­dziej że tam­te i tak ni­g­dzie ni­g­dy nie przy­cho­dzi­ły, ani po pro­stu spo­tkać się, ani na pró­by fil­mu. Zresz­tą jemu, o czym wie­dzie­li wszy­scy, za­le­ża­ło tyl­ko na Ma­riam. Kie­dy za­raz po obie­dzie zo­ba­czył, jak nic ni­ko­mu nie mó­wi­ąc, od­cho­dzi od sto­łu, aż go zmro­zi­ło, ale wte­dy za­uwa­żył wi­szącą na ław­ce to­reb­kę i zro­zu­miał, że wró­ci. Tak wła­śnie ro­bi­ła. Od cza­su do cza­su zni­ka­ła, po­tem po­ja­wia­ła się zno­wu i uśmie­cha­ła.

– Po­my­śla­łem, żeby po­je­chać nad mo­rze.

Za­sko­czył ich. Przez kil­ka chwil nikt nie za­re­ago­wał, po­tem Yaya roz­dzia­wił usta, uka­zu­jąc ide­al­ne, śnie­żno­bia­łe uzębie­nie, i za­kla­skał w dło­nie, nie pod­no­sząc się z ław­ki.

– Mega, Ba­bu­kar! – po­wie­dział i klep­nął w ra­mię sie­dzące­go przed nim Ma­łe­go Mo­ha­me­da, żeby prze­stał się ga­pić tępo jak kre­tyn i też oka­zał tro­chę en­tu­zja­zmu. Dru­gi Mo­ha­med uśmiech­nął się i pod­nió­sł oczy do nie­ba, a Ro­bert ro­zej­rzał się do­oko­ła, ba­da­jąc, co na to po­zo­sta­li, i za­sta­na­wia­jąc się, jak po­wi­nien za­re­ago­wać on sam. Ousman po­kręcił gło­wą, stwier­dza­jąc po wo­lo­fsku, że Ba­bu­ka­ro­wi chy­ba od­bi­ło.

– Wca­le nie – od­po­wie­dział tam­ten. – To się da zro­bić. Mó­wię wam.

Wszy­scy, z wy­jąt­kiem dwóch Iwo­ryj­czy­ków[2], któ­rzy nie­wie­le ro­zu­mie­li po wło­sku, z uwa­gą wsłu­cha­li się w plan, któ­rym Ba­bu­kar chciał się zre­ha­bi­li­to­wać po wpad­ce z ba­se­nem.

– Po­je­dzie­my po­ci­ągiem do Fo­li­gno. W Fo­li­gno prze­si­ądzie­my się do in­ne­go. I do­je­dzie­my nad mo­rze.

Duży Mo­ha­med od razu za­pro­te­sto­wał, że nie mają pie­ni­ędzy na bi­le­ty, ale Ba­bu­kar po­wie­dział, że nie będą pła­cić.

– Wy­star­czy je­den – po­wie­dział, pod­no­sząc pa­lec wska­zu­jący. – Tyl­ko je­den. Resz­ta się scho­wa.

Na twa­rzy Ousma­na od­ma­lo­wał się wy­raz zwąt­pie­nia, któ­ry zwęził mu oczy i spra­wił, że usta wy­da­ły się jesz­cze wi­ęk­sze.

– To trud­ne – po­wie­dział.

– Ła­twe – od­pa­rł Ba­bu­kar. – Jak przyj­dzie fa­cet z po­ci­ągu, pój­dzie­my do ki­bla. Ci bez bi­le­tu idą do ki­bla.

Nie prze­ko­nał ich. Przy­naj­mniej nie wszyst­kich. Yaya wy­da­wał się pod­eks­cy­to­wa­ny, Mały Mo­ha­med i Ro­bert słu­cha­li uwa­żnie, nie od­zy­wa­jąc się, a Iwo­ryj­czy­cy cały czas coś do sie­bie ga­da­li. Naj­bar­dziej scep­tycz­nie na­sta­wie­ni byli Duży Mo­ha­med i Ousman.

– To nie­bez­piecz­ne – po­wie­dział Ousman i po­śpiesz­nie za­czął tłu­ma­czyć, że on nie może ry­zy­ko­wać, bo ko­mi­sja od­rzu­ci­ła jego wnio­sek. Ba­bu­kar uspo­ko­ił go – ten je­den bi­let będzie wła­śnie dla nie­go. Plan za­kła­dał, że Ousman będzie je­chał sam w wa­go­nie naj­bli­żej lo­ko­mo­ty­wy, a po­zo­sta­li roz­dzie­lą się i wsi­ądą do dal­szych. Jak tyl­ko Ousman po­ka­że kon­duk­to­ro­wi swój bi­let, za­dzwo­ni do nich i po­wie, żeby scho­wa­li się w ki­blu.

– Oj – ode­zwał się Duży Mo­ha­med do Yai, sztur­cha­jąc go łok­ciem. – Ba­bu­ka­ro­wi od­bi­ło.

Dru­gi Mo­ha­med ro­ze­śmiał się, a z nim ta­kże Ro­bert, choć nie za do­brze ro­zu­miał, o czym mó­wią. Ousman spoj­rzał na Ba­bu­ka­ra i po­wie­dział, że nie, a po­tem wstał i prze­sze­dł na plac za­baw, przy­sia­dł na ka­ru­ze­li i za­my­ślił się. Ba­bu­kar mimo wszyst­ko wy­da­wał się za­do­wo­lo­ny, bo obaj Mo­ha­me­dzi, Ro­bert i Yaya – cze­go był pe­wien – po­ja­dą z nim nad mo­rze. Te­raz zo­sta­wał jesz­cze naj­tward­szy orzech do zgry­zie­nia, ale po­my­ślał, że sko­ro tylu z nich je­dzie, to na Ma­riam zro­bi to wra­że­nie i też mu nie od­mó­wi. O tym, żeby za­pro­sić ją samą, nie było na­wet mowy. Było jesz­cze za wcze­śnie. Zresz­tą Ba­bu­kar do ko­ńca nie wie­dział, czy stać go na taki ro­man­tyzm. By­ło­by faj­nie, ale chy­ba miał jesz­cze za mało do­świad­cze­nia.

Gdzieś w po­ło­wie po­po­łud­nia park za­czął się za­pe­łniać. Mężczy­źni i ko­bie­ty zo­sta­wia­li sa­mo­cho­dy na du­żym par­kin­gu i wcho­dzi­li do mu­ro­wa­ne­go bu­dyn­ku sto­jące­go nie­co z tyłu za sto­ła­mi. Przez otwo­ry w okle­jo­nej pla­ka­ta­mi fa­sa­dzie wi­dać było krząta­jących się w środ­ku lu­dzi. Kie­dy mło­dzi Afry­ka­ńczy­cy ko­ńczy­li jeść, przy sto­le obok usia­dła nowa grup­ka, zło­żo­na z ko­biet o twa­rzach osło­ni­ętych kwe­fem, chu­der­la­wych mężczyzn i czwór­ki lub pi­ąt­ki dzie­cia­ków.

Ba­bu­kar po an­giel­sku wy­ja­śniał Ro­ber­to­wi, że po­my­sł z ba­se­nem nie wy­pa­lił. Ibra­him nie przy­sze­dł i nie od­bie­rał te­le­fo­nu, a ten jego wło­ski zna­jo­my, do któ­re­go mie­li się wy­brać, może w ogó­le nie ist­nie­je. Więc te­raz wpa­dł na po­my­sł, żeby wy­sko­czyć nad mo­rze, i był prze­ko­na­ny, że ten po­my­sł jest świet­ny. Ro­bert po­ta­ki­wał, przy­gry­zał gór­ną war­gę i po­pa­try­wał na in­nych, żeby prze­ko­nać się, czy też słu­cha­ją, czy może te tłu­ma­cze­nia prze­zna­czo­ne są tyl­ko dla nie­go. Coś tam już ro­zu­miał po wło­sku, ale bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych wy­ja­śnień wo­lał słu­chać po an­giel­sku.

Mały Mo­ha­med przy­snął na drew­nia­nej ław­ce, z ręko­ma skrzy­żo­wa­ny­mi na kar­ku i bejs­bo­lów­ką na brzu­chu. Ousman sie­dział w mil­cze­niu, z łok­cia­mi na sto­le i gło­wą wspar­tą na dło­niach, wsłu­chi­wał się w swój żo­łądek, cze­ka­jąc, aż znów za­cznie go bo­leć. Po ka­żdym po­si­łku, na tro­chę, ból od­pusz­czał, ale ulga trwa­ła nie dłu­żej niż go­dzi­nę lub dwie. Kie­dy wcze­śniej prze­cho­dzi­li obok nich Ma­gh­reb­czy­cy[3], za­trzy­mał wzrok na szczu­płej dziew­czy­nie w krót­kich spoden­kach, je­dy­nej nie­za­kwe­fio­nej. Mia­ła dłu­gie, kręco­ne wło­sy i wy­chu­dłą twarz, w któ­rej uwa­gę przy­ku­wa­ły wiel­kie czar­ne oczy. Zo­rien­to­wa­ła się i też wbi­ła w nie­go wzrok, ale się nie uśmiech­nęła – drob­ne, mi­ęsi­ste usta po­zo­sta­ły nie­ru­cho­me, dziew­czy­na szła nie­zgrab­nym kro­kiem fla­min­ga, jak dziec­ko, któ­re wła­śnie uro­sło. Te­raz sie­dzia­ła ze swo­im to­wa­rzy­stwem po dru­giej stro­nie ka­mien­ne­go gril­la i Ousman już o niej nie my­ślał. My­ślał o mo­rzu, o tym, co zro­bić.

Ma­riam po­ja­wi­ła się z po­wro­tem chwi­lę po pi­ątej. Na jej wi­dok Ba­bu­kar nie wy­trzy­mał i od razu ru­szył w jej kie­run­ku z ręka­mi w kie­sze­niach i lek­ko od­chy­lo­ną do tyłu grzy­wą. Duży Mo­ha­med spoj­rzał z uśmie­chem na Yaję, Ro­bert ob­ser­wo­wał uro­czy­ście kro­czące­go Ba­bu­ka­ra, jego przy­sa­dzi­stą od­da­la­jącą się syl­wet­kę, któ­ra z ka­żdym kro­kiem ro­bi­ła się co­raz mniej­sza, a z ko­lei po­stać Ma­riam po­wi­ęk­sza­ła się, ale po­wo­li, bo dziew­czy­na szła przez traw­nik nie­zno­śnie wol­no. Yaya i Duży Mo­ha­med coś mi­ędzy sobą po­szep­ta­li, Yaya cmok­nął i skrzy­żo­wał ra­mio­na, by z na­le­ży­tą uwa­gą prze­śle­dzić sce­nę. Kie­dy Ba­bu­kar i Ma­riam byli już bli­sko sie­bie, chło­pak ode­zwał się, tym­cza­sem ona po­chy­li­ła gło­wę nad ko­mór­ką, któ­rą trzy­ma­ła w dło­niach. Chwi­lę pó­źniej na twa­rzy Ma­riam otwa­rły się dwie musz­le oczu, wiel­kie i w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej, ale z da­le­ka nikt nie był w sta­nie do­strzec nie­mal nie­uchwyt­ne­go po­ru­sze­nia mi­ęśni pod ko­śćmi po­licz­ko­wy­mi. Ba­bu­kar roz­ło­żył ra­mio­na, ge­sty­ku­lu­jąc, dziew­czy­na scho­wa­ła te­le­fon do kie­sze­ni, coś po­wie­dzia­ła. Roz­mo­wa nie trwa­ła dłu­go. Obo­je po­de­szli do po­zo­sta­łych, Ba­bu­kar przo­dem, Ma­riam za­raz za nim. Ba­bu­kar wy­da­wał się roz­dra­żnio­ny.

– Babu! – ode­zwał się Yaya.

Ale tam­ten nie za­szczy­cił go uwa­gą. Ma­riam wzi­ęła to­reb­kę, po­że­gna­ła się ze wszyst­ki­mi i ode­szła, ko­ły­sząc bio­dra­mi.

Dzień był go­rący. Ma­gh­reb­czy­cy, naj­pierw za­cho­wu­jący się dość gło­śno, te­raz zbie­ra­li się do ode­jścia. Ousman, któ­ry wła­śnie pił wodę z par­ko­we­go źró­de­łka, po­szu­kał wzro­kiem dziew­czy­ny. W trak­cie po­po­łud­nia do par­ku przy­szło mnó­stwo lu­dzi, z któ­rych wi­ęk­szo­ść sie­dzia­ła te­raz w okle­jo­nym pla­ka­ta­mi bu­dyn­ku, a parę mi­nut wcze­śniej pod­je­chał też van, na któ­re­go boku wid­niał wiel­ki na­pis i wiel­kie zdjęcie ko­bie­cej twa­rzy. Wy­sia­dło z nie­go pi­ęciu czy sze­ściu mężczyzn i jed­na ko­bie­ta – wła­śnie ta ze zdjęcia, a Ousman po­my­ślał, że musi mieć na imię Lory, bo na­pis na va­nie gło­sił Lory’s Stars. Czy­li tam­ci to niby jej gwiaz­dy? Na wi­dok sta­rych, gru­bych albo tycz­ko­wa­tych fa­ce­tów, któ­rzy wy­ci­ąga­li ja­kieś duże ciem­ne przed­mio­ty z ba­ga­żni­ka, Ousma­no­wi za­chcia­ło się śmiać. Stał, opar­ty nad­garst­ka­mi o brzeg fon­tan­ny i przy­po­mi­nał wiot­ką, przy­gi­ętą wia­trem ga­łąz­kę. Van za­par­ko­wał przed in­nym ka­mien­nym bu­dy­necz­kiem, po dru­giej stro­nie wy­be­to­no­wa­ne­go pla­cu, ogro­dzo­ne­go zie­lo­ną me­ta­lo­wą siat­ką. W głębi usta­wio­na była sce­na i Ousman za­uwa­żył, że ja­kiś fa­cet bez ko­szu­li coś na niej mon­tu­je. Ousman wy­pro­sto­wał się i ochla­pał wodą twarz i ra­mio­na, a po­tem wy­ta­rł dło­nie w dżin­sy. Pró­bo­wał sku­pić wzrok na ko­bie­cie – roz­ma­wia­ła przez te­le­fon, jed­ną ręką kręcąc we wło­sach. Od cza­su do cza­su przy­sta­wa­ła w miej­scu i od­rzu­ca­ła ko­smyk do tyłu, po­tem tu­pa­ła ob­ca­sa­mi o zie­mię i kręci­ła gło­wą. Kłó­ci­ła się z mężem albo z nie­po­słusz­nym dziec­kiem i kie­dy je­den z mu­zy­ków, prze­cho­dząc obok, uszczyp­nął ją w udo, od­wró­ci­ła się gwa­łtow­nie, usi­łu­jąc go kop­nąć. Mężczy­zna ro­ze­śmiał się i po­wie­dział coś, cze­go Ousman nie zro­zu­mia­łby na­wet, gdy­by był bli­żej. Wła­śnie wte­dy usły­szał, jak ktoś zbli­ża się do źró­de­łka – kro­ki na żwi­rze i na wy­schni­ętej zie­mi. I od­wró­ciw­szy się, zo­ba­czył, że to mło­da Ma­gh­reb­ka. Dziew­czy­na od­kręci­ła kra­nik i na­chy­li­ła się, by na­pić się wody, ale stru­mień był zbyt sil­ny i je­dy­nie za­lał jej ko­szul­kę i sto­py. Za­czer­wie­ni­ła się, nie pa­trząc na Ousma­na, któ­ry z ko­lei nie od­ry­wał od niej wzro­ku.

– Po­móc?

Po­kręci­ła gło­wą, wci­ąż na nie­go nie pa­trząc, nie­zde­cy­do­wa­na, czy na­dal pró­bo­wać, czy od­pu­ścić i wró­cić. Ale Ousman zła­pał za kra­nik i ostro­żnie prze­kręcił, usta­wia­jąc wła­ści­wy stru­mień wody. Dziew­czy­na uło­ży­ła dło­nie w mi­secz­kę i na­pi­ła się, a kie­dy sko­ńczy­ła, wresz­cie spoj­rza­ła na nie­go i uśmiech­nęła się.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­ła. Mo­gła mieć szes­na­ście, może sie­dem­na­ście lat.

Kie­dy zo­rien­to­wa­li się, że to, co wi­dzą, to przy­go­to­wa­nia do lo­kal­ne­go fe­sty­nu i że będzie mo­żna ta­nio do­stać tu ko­la­cję, zde­cy­do­wa­li się jesz­cze tro­chę zo­stać. Zje­dli coś w ro­dza­ju du­żej fo­cac­cii ze szpi­na­kiem i fryt­ka­mi i po­pi­li wodą. Je­dząc, roz­ma­wia­li o tym, gdzie spędzić noc, i przy oka­zji wy­szło, że obaj Mo­ha­me­dzi zde­cy­do­wa­li się wra­cać do domu. Mó­wi­li, że przyj­dą na­za­jutrz pro­sto na dwo­rzec w Pon­te San Gio­van­ni, ale nikt nie brał ich na po­wa­żnie. Ousman chciał wra­cać do Pe­ru­gii, choć nie aż tak bar­dzo, by ru­szyć od razu, za­nim jesz­cze się ściem­ni, za­nim świa­tła na skrzy­żo­wa­niach za­czną mi­gać, a mia­sto sta­nie się ca­łkiem od­le­głe. Szu­kał opar­cia w kimś in­nym, ale je­dy­nym, któ­ry po­dzie­lał jego wąt­pli­wo­ści, był Ro­bert, on jed­nak nie da­wał tego po so­bie po­znać. Dwaj Iwo­ryj­czy­cy trzy­ma­li się z boku. Od­da­li­li się nie­co, spa­ce­ro­wa­li po par­ku, z gło­wa­mi za­dar­ty­mi ku wierz­cho­łkom drzew, od cza­su do cza­su coś so­bie po­ka­zu­jąc albo za­trzy­mu­jąc się, by po­pa­trzeć na dziec­ko na zje­żdżal­ni lub mło­dą mat­kę. Yaya po­wie­dział, że jego zda­niem mogą spró­bo­wać za­dzwo­nić do jego zna­jo­me­go, któ­ry miesz­ka w Pon­te San Gio­van­ni, wte­dy ju­tro mie­li­by bli­żej na dwo­rzec. Ba­bu­kar za­py­tał, kto to taki, Ousman po­kręcił gło­wą. Stół obok nich za­pe­łnił się lu­dźmi, po­dob­nie jak wszyst­kie po­zo­sta­łe, i te drew­nia­ne, i te pla­sti­ko­we, roz­sta­wio­ne na traw­ni­ku i ubi­tej zie­mi. To mu­siał być ja­kiś duży fe­styn.

Ro­bert jako je­dy­ny za­mó­wił fo­cac­cię z kie­łba­są i kie­dy sko­ńczył jeść, Yaya za­py­tał, czy mu sma­ko­wa­ła. Wte­dy Duży Mo­ha­med spy­tał Yaję, czy kie­dy­kol­wiek jadł wie­przo­wi­nę, a ten po­twier­dził. Sie­dzący mi­ędzy nimi Ba­bu­kar po­wie­dział, że Yaya nie jest do­brym mu­zu­łma­ni­nem, i ro­ze­śmiał się.

– A ty – Yaya wsze­dł w rolę – ile razy się dzi­siaj mo­dli­łeś?

Te­raz za­śmia­li się wszy­scy, a dwój­ka sie­dzących obok Wło­chów oko­ło sie­dem­dzie­si­ąt­ki, z pew­no­ścią mąż i żona, prze­sta­ła na­wet roz­ma­wiać.

– A ja tak – ode­zwał się Ousman – ja mo­dli­łem.

– Pięć razy? – spy­tał Yaya.

– Trzy – od­po­wie­dział Ousman, po­ka­zu­jąc trzy wy­pro­sto­wa­ne pal­ce. – Trzy raz.

Yaya po­ki­wał gło­wą, Ba­bu­kar za­py­tał Ro­ber­ta, czy zro­zu­miał, a ten od­po­wie­dział, że nie do ko­ńca. Duży Mo­ha­med wy­ja­śnił mu wszyst­ko po an­giel­sku, a Mały Mo­ha­med wstał, żeby ode­brać te­le­fon, i od­da­lił się, wcho­dząc mi­ędzy sto­ły. Mu­zy­ka prze­sta­ła grać. Ousman pod­nió­sł się z miej­sca i skie­ro­wał w stro­nę po­de­stu, Ba­bu­kar wró­cił do roz­mo­wy z Yają na te­mat domu tam­te­go ko­le­gi z Pon­te San Gio­van­ni, któ­re­go nie znał.

– Będzie miej­sce? Na pew­no? To ARCI[4]? Bli­sko sta­cji?

W od­po­wie­dzi Yaya si­ęgnął po te­le­fon i za­dzwo­nił. Ro­bert przy­glądał się sce­nie i my­ślał, że chce wra­cać do domu, ale że chce też je­chać nad mo­rze. Dwaj Iwo­ryj­czy­cy znów gdzieś znik­nęli, a obaj Mo­ha­me­dzi roz­ma­wia­li przez te­le­fon. Yaya wy­brał nu­mer swo­je­go zna­jo­me­go, od­cze­kał kil­ka sy­gna­łów, a po­tem po­kręcił prze­cząco gło­wą.

– A wi­dzisz – po­wie­dział Ba­bu­kar.

– No.

Dwój­ka star­szych Wło­chów, któ­rzy nie wzi­ęli jesz­cze nic do je­dze­nia, wy­da­wa­ła się nie­zmier­nie za­cie­ka­wio­na. Mężczy­zna po­wie­dział coś do żony w dia­lek­cie, ko­bie­ta nie wie­dzia­ła, co mu od­po­wie­dzieć, Ro­bert jed­nak był pe­wien, że mó­wi­li o nich.

Ba­bu­kar prze­cha­dzał się po par­ku z re­kla­mów­ką wy­pcha­ną ręcz­ni­ka­mi, gło­wi­ąc się nad tym, co ro­bić i jak. Ostat­nia wia­do­mo­ść na What­sAp­pie po­cho­dzi­ła od Mai, jego daw­nej opie­kun­ki z ra­mie­nia ARCI, któ­rą za­py­tał, co sądzi o po­my­śle wy­jaz­du nad mo­rze. Maia prze­sła­ła mu roz­kład jaz­dy po­ci­ągów, na­zwę sta­cji, na któ­rej trze­ba się prze­si­ąść, i sta­cji do­ce­lo­wej. Fal­co­na­ra Ma­rit­ti­ma – czy nie brzmia­ło to baj­ko­wo? Ma­riam nie je­dzie, to praw­da, ale na ra­zie wy­star­cza­ła mu świa­do­mo­ść, że po po­wro­cie będzie mógł przy­naj­mniej chwa­lić się fan­ta­stycz­ną wy­ciecz­ką. Za­ko­cha­ni ży­wią się drob­ny­mi rze­cza­mi, a do zdo­by­cia ko­bie­ty mogą się przy­dać na­wet zu­pe­łne bła­host­ki.

Ousman i Yaya ci­ągle jesz­cze roz­ma­wia­li o tym, gdzie spędzić noc. Sie­dzie­li na ła­wecz­ce obok pom­po­wa­nych zje­żdżal­ni i gu­mo­wych mat do za­ba­wy. Był z nimi Ro­bert, któ­re­go o nic nie py­ta­li i któ­ry się nie od­zy­wał.

– Ja mogę spać tu­taj.

– Ja mogę też, ale ja nie chcieć.

– Dla­cze­go, Ousman?

– Bo w moim do­mie mam ko­le­gi.

Ale żeby to le­piej wy­ja­śnić, mu­siał prze­jść na wo­lo­fski. Ro­bert nie pa­trzył na nich, nie chciał ro­bić wra­że­nia, że ma im za złe, że roz­ma­wia­ją w tym swo­im języ­ku, zresz­tą wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się do­syć ja­sne. Fe­styn tym­cza­sem na­brał im­po­nu­jących roz­mia­rów, la­tar­nie oświe­tla­ły set­ki osób, z któ­rych część sie­dzia­ła przy sto­li­kach w ocze­ki­wa­niu na je­dze­nie, a część prze­cha­dza­ła się w kie­run­ku po­de­stu lub pla­cu za­baw. Co ja­kiś czas znad Ty­bru do­cie­rał chłod­niej­szy po­dmuch wia­tru, nio­sący stęchły za­pach, a z od­da­li roz­le­gał się re­chot żab. Tuż przed li­nią rze­ki wi­dać było sta­re wiej­skie go­spo­dar­stwo, w po­ło­wie za­wa­lo­ne i po­ro­śni­ęte blusz­czem i je­ży­na­mi, a obok podłu­żny duży kszta­łt dłu­go­ści nie­mal ca­łe­go boku par­ku. Ro­bert po­my­ślał, że to może być bo­isko, i miał ra­cję.

– Czy­li wra­casz? – spy­tał Yaya, po wy­słu­cha­niu ar­gu­men­tów Ousma­na, ale ten pod­nió­sł rękę w ge­ście wska­zu­jącym na nie­zde­cy­do­wa­nie.

– Nie wiem – od­po­wie­dział. – Nie wiem, Yaya.

Iwo­ryj­czy­cy prze­pa­dli gdzieś już ja­kiś czas temu, a obaj Mo­ha­me­dzi, jesz­cze kil­ka mi­nut wcze­śniej sie­dzący ra­zem z nimi, te­raz prze­cha­dza­li się mi­ędzy sto­li­ka­mi, drze­wa­mi i bacz­nie ob­ser­wu­jący­mi ich lu­dźmi. Ousman po­grze­bał w te­le­fo­nie, prych­nął i pod­nió­sł się, zro­bił parę kro­ków w kie­run­ku bo­iska i kątem oka zo­ba­czył vana Lory’s Stars za­par­ko­wa­ne­go na ty­łach mu­ro­wa­ne­go bu­dy­necz­ku baru. W ka­bi­nie pa­li­ło się świa­tło i wy­da­wa­ło mu się, że do­strze­gł Lory, jak wal­czy z ra­mi­ącz­ka­mi ciem­nej su­kien­ki. Wy­da­ło mu się, że zo­ba­czył jej na­gie pier­si, i że za­nim ko­bie­ta zdo­ła­ła po­pra­wić su­kien­kę, te ob­fi­te pier­si za­wo­ła­ły go i po­pro­si­ły, by zo­stał, przy­naj­mniej do­pó­ki nie za­cznie się kon­cert.

– To wiel­ka przy­jem­no­ść, sza­now­ni pa­ństwo, być tu­taj w ten roz­gwie­żdżo­ny wie­czór. To wiel­ka przy­jem­no­ść przy­je­chać i za­grać w upal­nej i cu­dow­nej Um­brii. Z wiel­ką ra­do­ścią będzie­my też oglądać pa­ństwa ta­ńczących, tych młod­szych i tych już nie­co star­szych. Gwiaz­dy na dzi­siej­szym nie­bie to te same, któ­re wi­dzi­my u sie­bie. Cóż, gwiaz­dy to po pro­stu gwiaz­dy. A te, tu obok, to moje wła­sne gwiaz­dy. Pa­nie. Pa­no­wie. Ze­spół Lory’s Stars wita was bar­dzo ser­decz­nie!

Ousman opie­rał się łok­cia­mi o me­ta­lo­wą ba­rier­kę po prze­ciw­nej stro­nie od sce­ny. Od Lory dzie­li­ło go oko­ło trzy­dzie­stu me­trów, cały be­to­no­wy po­dest, wy­pe­łnio­ny lu­dźmi, któ­rzy ru­szy­li do ta­ńca do­kład­nie w chwi­li, kie­dy roz­brzmia­ła mu­zy­ka. Ko­bie­ty i mężczy­źni – pi­ęćdzie­si­ęcio-, sze­śćdzie­si­ęcio-, sie­dem­dzie­si­ęcio- i osiem­dzie­si­ęcio­lat­ko­wie. Kil­ko­ro czter­dzie­sto­lat­ków. Kie­dy ko­bie­ta za­po­wia­da­ła wy­stęp, sta­li już, przy­tu­le­ni do sie­bie, go­to­wi do star­tu, ni­czym do bie­gu na sto me­trów na olim­pia­dzie. Ousman ni­g­dy wcze­śniej ni­cze­go po­dob­ne­go nie wi­dział i te­raz przy­glądał się roz­ba­wio­ny i zdu­mio­ny. Ce­ki­ny na ma­ry­nar­kach mu­zy­ków błysz­cza­ły w nie­mal ca­łkiem czar­nym, lip­co­wym po­wie­trzu. Ciem­ny strój Lory był skrom­niej­szy – dwa cien­kie ra­mi­ącz­ka, od któ­rych od­cho­dzi­ła przy­le­ga­jąca do cia­ła su­kien­ka, ko­ńcząca się przed ko­la­na­mi. Mi­ędzy gło­wa­mi ta­ńczących lu­dzi Ousman sta­rał się sku­pić całą swo­ją uwa­gę wła­śnie na tych ko­la­nach, któ­re bu­ja­ły się, nie przy­sta­jąc ani na chwi­lę, jak dwa bia­łe wa­ha­dła. I tyl­ko od cza­su do cza­su pod­no­sił wzrok, żeby spraw­dzić, czy chwi­lę wcze­śniej miał ra­cję czy też się my­lił. Czy te pier­si na­praw­dę były żywe i czy to wła­śnie jego pro­si­ły, by po­zo­stał. Ro­bert stał opar­ty o siat­kę, któ­ra od­gra­dza­ła po­dest od resz­ty par­ku, z ko­mór­ką w jed­nej dło­ni i z dru­gą ręką w kie­sze­ni. Po in­nych ślad za­gi­nął. Jako pierw­szy utwór ka­pe­la za­gra­ła ma­zur­ka i pary na­tych­miast za­częły żwa­wo wi­ro­wać, trąca­jąc się na­wza­jem, a cza­sem wpa­da­jąc i od­bi­ja­jąc od sie­bie jak bącz­ki pusz­czo­ne na sto­le. Nie­któ­rzy star­si pa­no­wie mie­li na so­bie bia­łe ko­szu­le z krót­ki­mi ręka­wa­mi i ob­ra­ca­li się wol­niej od in­nych, ta­ńczy­li w sku­pie­niu, w ogó­le nie pa­trząc na ko­bie­ty, któ­re trzy­ma­li w ob­jęciach, z od­chy­lo­ny­mi w bok twa­rza­mi i łok­cia­mi unie­sio­ny­mi na wy­so­ko­ść ra­mion. Je­den z in­stru­men­tów sły­chać było le­piej od po­zo­sta­łych, ale Ousman nie znał jego na­zwy. Grał na nim przy­sa­dzi­sty, nie­wy­so­ki mężczy­zna o dłu­gich, kręco­nych i po­kry­tych bry­lan­ty­ną wło­sach, sto­jący tuż obok Lory. Obok nie­go dru­gi mężczy­zna, nie­co wy­ższy i szczu­plej­szy, ale o iden­tycz­nych wło­sach, grał na sak­so­fo­nie. Z tyłu, za per­ku­sją, stał gi­ta­rzy­sta, jak po­my­ślał Ousman, choć tak na­praw­dę był to ba­si­sta. Skład ka­pe­li uzu­pe­łniał sto­jący po le­wej stro­nie Lory siwy mężczy­zna gra­jący na kla­wi­szach. Nad per­ku­si­stą, na wiel­kiej gra­na­to­wej płach­cie z żó­łty­mi gwiaz­da­mi, wid­nia­ła na­zwa ze­spo­łu, ta­kże w żó­łtym ko­lo­rze. Był to ten sam na­pis co na va­nie. Ousman od­wró­cił się, by spraw­dzić, czy Ro­bert stoi ci­ągle tam, gdzie wcze­śniej. Tam­ten uchwy­cił spoj­rze­nie i uśmiech­nął się, a Ousman ski­nął na nie­go, żeby pod­sze­dł. Kie­dy się zbli­żył, wzi­ął go za ra­mię i za­py­tał na ucho, czy wie, jak na­zy­wa się in­stru­ment, na któ­rym gra fa­cet obok wo­ka­list­ki.

– Cla­ri­net – od­pa­rł Ro­bert, a Ousman po­ki­wał gło­wą.

Pierw­szy utwór sko­ńczył się i kil­ku sta­rusz­ków mia­ło już moc­no po­czer­wie­nia­łe twa­rze i kro­ple potu na skro­niach. Młod­si mężczy­źni roz­ma­wia­li i żar­to­wa­li z ko­bie­ta­mi, a ta­kże mi­ędzy sobą. Spra­wia­li wra­że­nie, że są go­to­wi za­mie­nić się miej­sca­mi z tymi, któ­rzy po­szli na pierw­szy ogień. Wi­ęk­szo­ść par po­zo­sta­ła na par­kie­cie, nie­któ­rzy na­wet nie ode­rwa­li się od sie­bie i rze­czy­wi­ście mu­zy­ka za­raz za­gra­ła zno­wu, tym ra­zem bez żad­nej za­po­wie­dzi Lory.

– Ład­na? – po­wie­dział Ousman, wska­zu­jąc na wo­ka­list­kę.

Ro­bert uśmiech­nął się i ski­nął gło­wą na tak. Ale nie zro­zu­miał.

– Be­au­ti­ful. Co?

– Aha – od­pa­rł Ro­bert, z prze­ko­na­niem ki­wa­jąc gło­wą. – Tak, tak. A be­au­ti­ful wo­man.

Ousman uśmiech­nął się, wy­jął z kie­sze­ni ko­mór­kę i zro­bił zdjęcie ka­pe­li, a po­tem wy­słał je jed­ne­mu ze swo­ich wspó­łlo­ka­to­rów. Mu­zy­ka była te­raz spo­koj­niej­sza niż wcze­śniej, co wy­ra­źnie cie­szy­ło naj­star­szych tan­ce­rzy. Wo­kół par­kie­tu, przy pla­sti­ko­wych sto­li­kach sie­dzia­ło kil­ka­dzie­si­ąt, je­śli nie kil­ka­set osób, z ręka­mi zło­żo­ny­mi na ko­la­nach i wzro­kiem utkwio­nym w ka­pe­lę lub w pust­kę. Lata ich ży­cia w wi­ęk­szo­ści już pra­wie upły­nęły, to­też mie­li o czym roz­my­ślać.

Yaya po­ja­wił się po­now­nie, z pla­sti­ko­wym kub­kiem w ręku, to­ru­jąc so­bie dro­gę przez tłum. Miał sze­ro­kie i sil­ne ra­mio­na. Był jed­nym z naj­wy­ższych zgro­ma­dzo­nych tu mężczyzn. Wie­lu to za­uwa­ża­ło. Uśmiech­nął się, kie­dy zna­la­zł się o kil­ka me­trów od Ousma­na i Ro­ber­ta. Jed­nak za­nim do nich pod­sze­dł, zwol­nił kro­ku, by wzi­ąć łyk na­po­ju.

– Chcesz? – za­py­tał Ousma­na i pod­su­nął mu ku­be­czek pod nos, ale tam­ten się skrzy­wił. Ro­bert wy­da­wał się za­cie­ka­wio­ny, jed­nak jego Yaya nie po­często­wał.

– A inni?

Ousman