Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Za nimi jest czas drogi przez połowę Afryki i Morze Śródziemne, teraz są w czasie oczekiwania, zawieszenia między nadzieją, że ich prośba zostanie przyjęta i lękiem przed odrzuceniem.
Babukar, Ousman, Yaya i Robert – dwóch z nich czeka na pierwszą rozprawę przed komisją, trzeci odwołuje się do sądu cywilnego, bo jego wniosek nie został zaakceptowany, tylko Babukar uzyskał ochronę humanitarną – przez pewien czas może żyć bez strachu. Dlatego zawsze idzie przodem.
Cała czwórka postanawia pojechać w weekend pociągiem nad morze, z Perugii na plażę Falconara Marittima. Ta podróż to zapis pozornie nie znaczących wydarzeń: spotkań, obsesji, wizji, meczów piłkarskich, zmiennych relacji (rozumianych również przez pryzmat zależności między ich rodzimymi językami a urzędowym włoskim), ale też konfliktów, na przekór którym czwórka przyjaciół zawsze się odnajduje, idąc gęsiego ulicami prowincji środkowych Włoch, jakby wrócili do Afryki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Biance, maleńkiej
Bunie
tym, którzy idą
1
/
Babukar szedł przodem. Tuż za nim podążał Yaya, a kilka metrów dalej pozostała czwórka: Robert, Ousman i obaj Mohamedzi. Mijali znajdujące się po bokach drogi zakłady przemysłowe i pola słoneczników, potem pojawiły się ogródki i pierwsze zabudowania miasteczka. Szybko mknące południową porą samochody owiewały ich podmuchem powietrza, mieli na sobie czyste ubrania, tanie trampki, jasne dżinsy, a w dłoniach komórki. W reklamówce, którą Babukar niósł pod pachą, prześwitywały ręczniki i grzebień. Duży Mohamed niósł wyglądającą na prawie pustą czarną shopperkę Umbria Jazz, przewieszoną ukośnie przez ramię. Wszyscy szli z pochylonymi głowami, z plecakami na ramionach, Ousman i Mały Mohamed co jakiś czas wymieniali kilka słów po wolofsku[1]. Pozostali słuchali muzyki, nie odzywając się i tylko wzrokiem wskazywali sobie, w którą stronę iść. Kiedy dotarli do końca drogi, Babukar dał znak, by się zatrzymać, i cała szóstka przystanęła przed barem na rogu placyku. Babukar przeciągnął ręką po bujnych włosach, jakby gęstej czarnej gąbce przyklejonej do czerni twarzy.
– Teraz tędy. Tam na nas czekają – powiedział, wskazując ulicę prowadzącą w głąb miejscowości.
Pięć minut później ich oczom ukazał się duży park, z drewnianym ogrodzeniem, placem zabaw dla dzieci i długimi drewnianymi stołami, schowanymi pod wysokimi zadaszeniami. Nieco dalej szpalery topoli znaczyły koryto Tybru. Pozostali już byli na miejscu, wraz z wielkimi torbami postawionymi na jednym ze stołów, i na ich widok zaczęli wymachiwać rękami.
Pierwsze, co zrobił Babukar, to podszedł do Mariam spytać, czy jej się tu podoba. Przytaknęła, nie podnosząc oczu znad ekranu komórki. Krótka niebieska sukienka odsłaniała jej zgrabne nogi w orzechowym kolorze. Babukar usiadł obok i przez chwilę nie odzywał się, próbując wymyślić, co dalej. Pozostali wymieszali się już z resztą towarzystwa, ktoś zaczął nakrywać do stołu, rozstawiając miski i garnki pełne warzyw i ryżu. Potem Babukar zapytał o Ibrahima. Ktoś ręką wskazał mu chłopaka, który przy drugim końcu stołu rozmawiał przez telefon, ale Babukar odparł, że chodzi mu o innego Ibrahima, i wtedy usłyszał, że tamten Ibrahim w ogóle się nie pojawił.
– Co ty pieprzysz? – odparł na to, wybałuszając oczy i przelotnie rzucając spojrzenie w stronę Mariam, która jednak wcale ich nie słuchała.
Ten, który mu odpowiedział, podszedł bliżej i wyjaśnił, że Ibrahim miał co innego do roboty. Babukar zaczął nerwowo krzywić usta i trochę podnosząc głos, powiedział, że przecież umawiali się inaczej, a on obiecał już pozostałym, że po obiedzie pójdą do znajomego Ibrahima na basen. Pokazał reklamówkę z ręcznikami i z przerażeniem pomyślał o reakcji Mariam, której obraz w kostiumie kąpielowym właśnie rozpływał się w powietrzu. Chłopak wzruszył ramionami, a ktoś inny powiedział, żeby się tak nie przejmował, bo czego nie da się zrobić dziś, będzie można zrobić jutro. Babukar pokręcił głową i splunął, poczuł, jak zaciska mu się żołądek, i wydało mu się, że stercząca do góry czupryna oklapła mu całkiem na czoło. Sprawdził ręką – była wciąż na swoim miejscu, zebrał się więc na odwagę, żeby pomówić z Mariam. Tym razem uniosła głowę, uśmiechnęła się i zapewniła, że nie jest zawiedziona. Dodała, że wobec tego powie też pozostałym dziewczynom, żeby nie przychodziły, co Babukara w ogóle nie obchodziło, tym bardziej że tamte i tak nigdzie nigdy nie przychodziły, ani po prostu spotkać się, ani na próby filmu. Zresztą jemu, o czym wiedzieli wszyscy, zależało tylko na Mariam. Kiedy zaraz po obiedzie zobaczył, jak nic nikomu nie mówiąc, odchodzi od stołu, aż go zmroziło, ale wtedy zauważył wiszącą na ławce torebkę i zrozumiał, że wróci. Tak właśnie robiła. Od czasu do czasu znikała, potem pojawiała się znowu i uśmiechała.
– Pomyślałem, żeby pojechać nad morze.
Zaskoczył ich. Przez kilka chwil nikt nie zareagował, potem Yaya rozdziawił usta, ukazując idealne, śnieżnobiałe uzębienie, i zaklaskał w dłonie, nie podnosząc się z ławki.
– Mega, Babukar! – powiedział i klepnął w ramię siedzącego przed nim Małego Mohameda, żeby przestał się gapić tępo jak kretyn i też okazał trochę entuzjazmu. Drugi Mohamed uśmiechnął się i podniósł oczy do nieba, a Robert rozejrzał się dookoła, badając, co na to pozostali, i zastanawiając się, jak powinien zareagować on sam. Ousman pokręcił głową, stwierdzając po wolofsku, że Babukarowi chyba odbiło.
– Wcale nie – odpowiedział tamten. – To się da zrobić. Mówię wam.
Wszyscy, z wyjątkiem dwóch Iworyjczyków[2], którzy niewiele rozumieli po włosku, z uwagą wsłuchali się w plan, którym Babukar chciał się zrehabilitować po wpadce z basenem.
– Pojedziemy pociągiem do Foligno. W Foligno przesiądziemy się do innego. I dojedziemy nad morze.
Duży Mohamed od razu zaprotestował, że nie mają pieniędzy na bilety, ale Babukar powiedział, że nie będą płacić.
– Wystarczy jeden – powiedział, podnosząc palec wskazujący. – Tylko jeden. Reszta się schowa.
Na twarzy Ousmana odmalował się wyraz zwątpienia, który zwęził mu oczy i sprawił, że usta wydały się jeszcze większe.
– To trudne – powiedział.
– Łatwe – odparł Babukar. – Jak przyjdzie facet z pociągu, pójdziemy do kibla. Ci bez biletu idą do kibla.
Nie przekonał ich. Przynajmniej nie wszystkich. Yaya wydawał się podekscytowany, Mały Mohamed i Robert słuchali uważnie, nie odzywając się, a Iworyjczycy cały czas coś do siebie gadali. Najbardziej sceptycznie nastawieni byli Duży Mohamed i Ousman.
– To niebezpieczne – powiedział Ousman i pośpiesznie zaczął tłumaczyć, że on nie może ryzykować, bo komisja odrzuciła jego wniosek. Babukar uspokoił go – ten jeden bilet będzie właśnie dla niego. Plan zakładał, że Ousman będzie jechał sam w wagonie najbliżej lokomotywy, a pozostali rozdzielą się i wsiądą do dalszych. Jak tylko Ousman pokaże konduktorowi swój bilet, zadzwoni do nich i powie, żeby schowali się w kiblu.
– Oj – odezwał się Duży Mohamed do Yai, szturchając go łokciem. – Babukarowi odbiło.
Drugi Mohamed roześmiał się, a z nim także Robert, choć nie za dobrze rozumiał, o czym mówią. Ousman spojrzał na Babukara i powiedział, że nie, a potem wstał i przeszedł na plac zabaw, przysiadł na karuzeli i zamyślił się. Babukar mimo wszystko wydawał się zadowolony, bo obaj Mohamedzi, Robert i Yaya – czego był pewien – pojadą z nim nad morze. Teraz zostawał jeszcze najtwardszy orzech do zgryzienia, ale pomyślał, że skoro tylu z nich jedzie, to na Mariam zrobi to wrażenie i też mu nie odmówi. O tym, żeby zaprosić ją samą, nie było nawet mowy. Było jeszcze za wcześnie. Zresztą Babukar do końca nie wiedział, czy stać go na taki romantyzm. Byłoby fajnie, ale chyba miał jeszcze za mało doświadczenia.
Gdzieś w połowie popołudnia park zaczął się zapełniać. Mężczyźni i kobiety zostawiali samochody na dużym parkingu i wchodzili do murowanego budynku stojącego nieco z tyłu za stołami. Przez otwory w oklejonej plakatami fasadzie widać było krzątających się w środku ludzi. Kiedy młodzi Afrykańczycy kończyli jeść, przy stole obok usiadła nowa grupka, złożona z kobiet o twarzach osłoniętych kwefem, chuderlawych mężczyzn i czwórki lub piątki dzieciaków.
Babukar po angielsku wyjaśniał Robertowi, że pomysł z basenem nie wypalił. Ibrahim nie przyszedł i nie odbierał telefonu, a ten jego włoski znajomy, do którego mieli się wybrać, może w ogóle nie istnieje. Więc teraz wpadł na pomysł, żeby wyskoczyć nad morze, i był przekonany, że ten pomysł jest świetny. Robert potakiwał, przygryzał górną wargę i popatrywał na innych, żeby przekonać się, czy też słuchają, czy może te tłumaczenia przeznaczone są tylko dla niego. Coś tam już rozumiał po włosku, ale bardziej skomplikowanych wyjaśnień wolał słuchać po angielsku.
Mały Mohamed przysnął na drewnianej ławce, z rękoma skrzyżowanymi na karku i bejsbolówką na brzuchu. Ousman siedział w milczeniu, z łokciami na stole i głową wspartą na dłoniach, wsłuchiwał się w swój żołądek, czekając, aż znów zacznie go boleć. Po każdym posiłku, na trochę, ból odpuszczał, ale ulga trwała nie dłużej niż godzinę lub dwie. Kiedy wcześniej przechodzili obok nich Maghrebczycy[3], zatrzymał wzrok na szczupłej dziewczynie w krótkich spodenkach, jedynej niezakwefionej. Miała długie, kręcone włosy i wychudłą twarz, w której uwagę przykuwały wielkie czarne oczy. Zorientowała się i też wbiła w niego wzrok, ale się nie uśmiechnęła – drobne, mięsiste usta pozostały nieruchome, dziewczyna szła niezgrabnym krokiem flaminga, jak dziecko, które właśnie urosło. Teraz siedziała ze swoim towarzystwem po drugiej stronie kamiennego grilla i Ousman już o niej nie myślał. Myślał o morzu, o tym, co zrobić.
Mariam pojawiła się z powrotem chwilę po piątej. Na jej widok Babukar nie wytrzymał i od razu ruszył w jej kierunku z rękami w kieszeniach i lekko odchyloną do tyłu grzywą. Duży Mohamed spojrzał z uśmiechem na Yaję, Robert obserwował uroczyście kroczącego Babukara, jego przysadzistą oddalającą się sylwetkę, która z każdym krokiem robiła się coraz mniejsza, a z kolei postać Mariam powiększała się, ale powoli, bo dziewczyna szła przez trawnik nieznośnie wolno. Yaya i Duży Mohamed coś między sobą poszeptali, Yaya cmoknął i skrzyżował ramiona, by z należytą uwagą prześledzić scenę. Kiedy Babukar i Mariam byli już blisko siebie, chłopak odezwał się, tymczasem ona pochyliła głowę nad komórką, którą trzymała w dłoniach. Chwilę później na twarzy Mariam otwarły się dwie muszle oczu, wielkie i w kolorze kości słoniowej, ale z daleka nikt nie był w stanie dostrzec niemal nieuchwytnego poruszenia mięśni pod kośćmi policzkowymi. Babukar rozłożył ramiona, gestykulując, dziewczyna schowała telefon do kieszeni, coś powiedziała. Rozmowa nie trwała długo. Oboje podeszli do pozostałych, Babukar przodem, Mariam zaraz za nim. Babukar wydawał się rozdrażniony.
– Babu! – odezwał się Yaya.
Ale tamten nie zaszczycił go uwagą. Mariam wzięła torebkę, pożegnała się ze wszystkimi i odeszła, kołysząc biodrami.
Dzień był gorący. Maghrebczycy, najpierw zachowujący się dość głośno, teraz zbierali się do odejścia. Ousman, który właśnie pił wodę z parkowego źródełka, poszukał wzrokiem dziewczyny. W trakcie popołudnia do parku przyszło mnóstwo ludzi, z których większość siedziała teraz w oklejonym plakatami budynku, a parę minut wcześniej podjechał też van, na którego boku widniał wielki napis i wielkie zdjęcie kobiecej twarzy. Wysiadło z niego pięciu czy sześciu mężczyzn i jedna kobieta – właśnie ta ze zdjęcia, a Ousman pomyślał, że musi mieć na imię Lory, bo napis na vanie głosił Lory’s Stars. Czyli tamci to niby jej gwiazdy? Na widok starych, grubych albo tyczkowatych facetów, którzy wyciągali jakieś duże ciemne przedmioty z bagażnika, Ousmanowi zachciało się śmiać. Stał, oparty nadgarstkami o brzeg fontanny i przypominał wiotką, przygiętą wiatrem gałązkę. Van zaparkował przed innym kamiennym budyneczkiem, po drugiej stronie wybetonowanego placu, ogrodzonego zieloną metalową siatką. W głębi ustawiona była scena i Ousman zauważył, że jakiś facet bez koszuli coś na niej montuje. Ousman wyprostował się i ochlapał wodą twarz i ramiona, a potem wytarł dłonie w dżinsy. Próbował skupić wzrok na kobiecie – rozmawiała przez telefon, jedną ręką kręcąc we włosach. Od czasu do czasu przystawała w miejscu i odrzucała kosmyk do tyłu, potem tupała obcasami o ziemię i kręciła głową. Kłóciła się z mężem albo z nieposłusznym dzieckiem i kiedy jeden z muzyków, przechodząc obok, uszczypnął ją w udo, odwróciła się gwałtownie, usiłując go kopnąć. Mężczyzna roześmiał się i powiedział coś, czego Ousman nie zrozumiałby nawet, gdyby był bliżej. Właśnie wtedy usłyszał, jak ktoś zbliża się do źródełka – kroki na żwirze i na wyschniętej ziemi. I odwróciwszy się, zobaczył, że to młoda Maghrebka. Dziewczyna odkręciła kranik i nachyliła się, by napić się wody, ale strumień był zbyt silny i jedynie zalał jej koszulkę i stopy. Zaczerwieniła się, nie patrząc na Ousmana, który z kolei nie odrywał od niej wzroku.
– Pomóc?
Pokręciła głową, wciąż na niego nie patrząc, niezdecydowana, czy nadal próbować, czy odpuścić i wrócić. Ale Ousman złapał za kranik i ostrożnie przekręcił, ustawiając właściwy strumień wody. Dziewczyna ułożyła dłonie w miseczkę i napiła się, a kiedy skończyła, wreszcie spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– Dziękuję – powiedziała. Mogła mieć szesnaście, może siedemnaście lat.
Kiedy zorientowali się, że to, co widzą, to przygotowania do lokalnego festynu i że będzie można tanio dostać tu kolację, zdecydowali się jeszcze trochę zostać. Zjedli coś w rodzaju dużej focaccii ze szpinakiem i frytkami i popili wodą. Jedząc, rozmawiali o tym, gdzie spędzić noc, i przy okazji wyszło, że obaj Mohamedzi zdecydowali się wracać do domu. Mówili, że przyjdą nazajutrz prosto na dworzec w Ponte San Giovanni, ale nikt nie brał ich na poważnie. Ousman chciał wracać do Perugii, choć nie aż tak bardzo, by ruszyć od razu, zanim jeszcze się ściemni, zanim światła na skrzyżowaniach zaczną migać, a miasto stanie się całkiem odległe. Szukał oparcia w kimś innym, ale jedynym, który podzielał jego wątpliwości, był Robert, on jednak nie dawał tego po sobie poznać. Dwaj Iworyjczycy trzymali się z boku. Oddalili się nieco, spacerowali po parku, z głowami zadartymi ku wierzchołkom drzew, od czasu do czasu coś sobie pokazując albo zatrzymując się, by popatrzeć na dziecko na zjeżdżalni lub młodą matkę. Yaya powiedział, że jego zdaniem mogą spróbować zadzwonić do jego znajomego, który mieszka w Ponte San Giovanni, wtedy jutro mieliby bliżej na dworzec. Babukar zapytał, kto to taki, Ousman pokręcił głową. Stół obok nich zapełnił się ludźmi, podobnie jak wszystkie pozostałe, i te drewniane, i te plastikowe, rozstawione na trawniku i ubitej ziemi. To musiał być jakiś duży festyn.
Robert jako jedyny zamówił focaccię z kiełbasą i kiedy skończył jeść, Yaya zapytał, czy mu smakowała. Wtedy Duży Mohamed spytał Yaję, czy kiedykolwiek jadł wieprzowinę, a ten potwierdził. Siedzący między nimi Babukar powiedział, że Yaya nie jest dobrym muzułmaninem, i roześmiał się.
– A ty – Yaya wszedł w rolę – ile razy się dzisiaj modliłeś?
Teraz zaśmiali się wszyscy, a dwójka siedzących obok Włochów około siedemdziesiątki, z pewnością mąż i żona, przestała nawet rozmawiać.
– A ja tak – odezwał się Ousman – ja modliłem.
– Pięć razy? – spytał Yaya.
– Trzy – odpowiedział Ousman, pokazując trzy wyprostowane palce. – Trzy raz.
Yaya pokiwał głową, Babukar zapytał Roberta, czy zrozumiał, a ten odpowiedział, że nie do końca. Duży Mohamed wyjaśnił mu wszystko po angielsku, a Mały Mohamed wstał, żeby odebrać telefon, i oddalił się, wchodząc między stoły. Muzyka przestała grać. Ousman podniósł się z miejsca i skierował w stronę podestu, Babukar wrócił do rozmowy z Yają na temat domu tamtego kolegi z Ponte San Giovanni, którego nie znał.
– Będzie miejsce? Na pewno? To ARCI[4]? Blisko stacji?
W odpowiedzi Yaya sięgnął po telefon i zadzwonił. Robert przyglądał się scenie i myślał, że chce wracać do domu, ale że chce też jechać nad morze. Dwaj Iworyjczycy znów gdzieś zniknęli, a obaj Mohamedzi rozmawiali przez telefon. Yaya wybrał numer swojego znajomego, odczekał kilka sygnałów, a potem pokręcił przecząco głową.
– A widzisz – powiedział Babukar.
– No.
Dwójka starszych Włochów, którzy nie wzięli jeszcze nic do jedzenia, wydawała się niezmiernie zaciekawiona. Mężczyzna powiedział coś do żony w dialekcie, kobieta nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, Robert jednak był pewien, że mówili o nich.
Babukar przechadzał się po parku z reklamówką wypchaną ręcznikami, głowiąc się nad tym, co robić i jak. Ostatnia wiadomość na WhatsAppie pochodziła od Mai, jego dawnej opiekunki z ramienia ARCI, którą zapytał, co sądzi o pomyśle wyjazdu nad morze. Maia przesłała mu rozkład jazdy pociągów, nazwę stacji, na której trzeba się przesiąść, i stacji docelowej. Falconara Marittima – czy nie brzmiało to bajkowo? Mariam nie jedzie, to prawda, ale na razie wystarczała mu świadomość, że po powrocie będzie mógł przynajmniej chwalić się fantastyczną wycieczką. Zakochani żywią się drobnymi rzeczami, a do zdobycia kobiety mogą się przydać nawet zupełne błahostki.
Ousman i Yaya ciągle jeszcze rozmawiali o tym, gdzie spędzić noc. Siedzieli na ławeczce obok pompowanych zjeżdżalni i gumowych mat do zabawy. Był z nimi Robert, którego o nic nie pytali i który się nie odzywał.
– Ja mogę spać tutaj.
– Ja mogę też, ale ja nie chcieć.
– Dlaczego, Ousman?
– Bo w moim domie mam kolegi.
Ale żeby to lepiej wyjaśnić, musiał przejść na wolofski. Robert nie patrzył na nich, nie chciał robić wrażenia, że ma im za złe, że rozmawiają w tym swoim języku, zresztą wszystko wydawało mu się dosyć jasne. Festyn tymczasem nabrał imponujących rozmiarów, latarnie oświetlały setki osób, z których część siedziała przy stolikach w oczekiwaniu na jedzenie, a część przechadzała się w kierunku podestu lub placu zabaw. Co jakiś czas znad Tybru docierał chłodniejszy podmuch wiatru, niosący stęchły zapach, a z oddali rozlegał się rechot żab. Tuż przed linią rzeki widać było stare wiejskie gospodarstwo, w połowie zawalone i porośnięte bluszczem i jeżynami, a obok podłużny duży kształt długości niemal całego boku parku. Robert pomyślał, że to może być boisko, i miał rację.
– Czyli wracasz? – spytał Yaya, po wysłuchaniu argumentów Ousmana, ale ten podniósł rękę w geście wskazującym na niezdecydowanie.
– Nie wiem – odpowiedział. – Nie wiem, Yaya.
Iworyjczycy przepadli gdzieś już jakiś czas temu, a obaj Mohamedzi, jeszcze kilka minut wcześniej siedzący razem z nimi, teraz przechadzali się między stolikami, drzewami i bacznie obserwującymi ich ludźmi. Ousman pogrzebał w telefonie, prychnął i podniósł się, zrobił parę kroków w kierunku boiska i kątem oka zobaczył vana Lory’s Stars zaparkowanego na tyłach murowanego budyneczku baru. W kabinie paliło się światło i wydawało mu się, że dostrzegł Lory, jak walczy z ramiączkami ciemnej sukienki. Wydało mu się, że zobaczył jej nagie piersi, i że zanim kobieta zdołała poprawić sukienkę, te obfite piersi zawołały go i poprosiły, by został, przynajmniej dopóki nie zacznie się koncert.
– To wielka przyjemność, szanowni państwo, być tutaj w ten rozgwieżdżony wieczór. To wielka przyjemność przyjechać i zagrać w upalnej i cudownej Umbrii. Z wielką radością będziemy też oglądać państwa tańczących, tych młodszych i tych już nieco starszych. Gwiazdy na dzisiejszym niebie to te same, które widzimy u siebie. Cóż, gwiazdy to po prostu gwiazdy. A te, tu obok, to moje własne gwiazdy. Panie. Panowie. Zespół Lory’s Stars wita was bardzo serdecznie!
Ousman opierał się łokciami o metalową barierkę po przeciwnej stronie od sceny. Od Lory dzieliło go około trzydziestu metrów, cały betonowy podest, wypełniony ludźmi, którzy ruszyli do tańca dokładnie w chwili, kiedy rozbrzmiała muzyka. Kobiety i mężczyźni – pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio-, siedemdziesięcio- i osiemdziesięciolatkowie. Kilkoro czterdziestolatków. Kiedy kobieta zapowiadała występ, stali już, przytuleni do siebie, gotowi do startu, niczym do biegu na sto metrów na olimpiadzie. Ousman nigdy wcześniej niczego podobnego nie widział i teraz przyglądał się rozbawiony i zdumiony. Cekiny na marynarkach muzyków błyszczały w niemal całkiem czarnym, lipcowym powietrzu. Ciemny strój Lory był skromniejszy – dwa cienkie ramiączka, od których odchodziła przylegająca do ciała sukienka, kończąca się przed kolanami. Między głowami tańczących ludzi Ousman starał się skupić całą swoją uwagę właśnie na tych kolanach, które bujały się, nie przystając ani na chwilę, jak dwa białe wahadła. I tylko od czasu do czasu podnosił wzrok, żeby sprawdzić, czy chwilę wcześniej miał rację czy też się mylił. Czy te piersi naprawdę były żywe i czy to właśnie jego prosiły, by pozostał. Robert stał oparty o siatkę, która odgradzała podest od reszty parku, z komórką w jednej dłoni i z drugą ręką w kieszeni. Po innych ślad zaginął. Jako pierwszy utwór kapela zagrała mazurka i pary natychmiast zaczęły żwawo wirować, trącając się nawzajem, a czasem wpadając i odbijając od siebie jak bączki puszczone na stole. Niektórzy starsi panowie mieli na sobie białe koszule z krótkimi rękawami i obracali się wolniej od innych, tańczyli w skupieniu, w ogóle nie patrząc na kobiety, które trzymali w objęciach, z odchylonymi w bok twarzami i łokciami uniesionymi na wysokość ramion. Jeden z instrumentów słychać było lepiej od pozostałych, ale Ousman nie znał jego nazwy. Grał na nim przysadzisty, niewysoki mężczyzna o długich, kręconych i pokrytych brylantyną włosach, stojący tuż obok Lory. Obok niego drugi mężczyzna, nieco wyższy i szczuplejszy, ale o identycznych włosach, grał na saksofonie. Z tyłu, za perkusją, stał gitarzysta, jak pomyślał Ousman, choć tak naprawdę był to basista. Skład kapeli uzupełniał stojący po lewej stronie Lory siwy mężczyzna grający na klawiszach. Nad perkusistą, na wielkiej granatowej płachcie z żółtymi gwiazdami, widniała nazwa zespołu, także w żółtym kolorze. Był to ten sam napis co na vanie. Ousman odwrócił się, by sprawdzić, czy Robert stoi ciągle tam, gdzie wcześniej. Tamten uchwycił spojrzenie i uśmiechnął się, a Ousman skinął na niego, żeby podszedł. Kiedy się zbliżył, wziął go za ramię i zapytał na ucho, czy wie, jak nazywa się instrument, na którym gra facet obok wokalistki.
– Clarinet – odparł Robert, a Ousman pokiwał głową.
Pierwszy utwór skończył się i kilku staruszków miało już mocno poczerwieniałe twarze i krople potu na skroniach. Młodsi mężczyźni rozmawiali i żartowali z kobietami, a także między sobą. Sprawiali wrażenie, że są gotowi zamienić się miejscami z tymi, którzy poszli na pierwszy ogień. Większość par pozostała na parkiecie, niektórzy nawet nie oderwali się od siebie i rzeczywiście muzyka zaraz zagrała znowu, tym razem bez żadnej zapowiedzi Lory.
– Ładna? – powiedział Ousman, wskazując na wokalistkę.
Robert uśmiechnął się i skinął głową na tak. Ale nie zrozumiał.
– Beautiful. Co?
– Aha – odparł Robert, z przekonaniem kiwając głową. – Tak, tak. A beautiful woman.
Ousman uśmiechnął się, wyjął z kieszeni komórkę i zrobił zdjęcie kapeli, a potem wysłał je jednemu ze swoich współlokatorów. Muzyka była teraz spokojniejsza niż wcześniej, co wyraźnie cieszyło najstarszych tancerzy. Wokół parkietu, przy plastikowych stolikach siedziało kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset osób, z rękami złożonymi na kolanach i wzrokiem utkwionym w kapelę lub w pustkę. Lata ich życia w większości już prawie upłynęły, toteż mieli o czym rozmyślać.
Yaya pojawił się ponownie, z plastikowym kubkiem w ręku, torując sobie drogę przez tłum. Miał szerokie i silne ramiona. Był jednym z najwyższych zgromadzonych tu mężczyzn. Wielu to zauważało. Uśmiechnął się, kiedy znalazł się o kilka metrów od Ousmana i Roberta. Jednak zanim do nich podszedł, zwolnił kroku, by wziąć łyk napoju.
– Chcesz? – zapytał Ousmana i podsunął mu kubeczek pod nos, ale tamten się skrzywił. Robert wydawał się zaciekawiony, jednak jego Yaya nie poczęstował.
– A inni?
Ousman