Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce - Lidia Burska - ebook

Awangarda i inne złudzenia. O pokoleniu ’68 w Polsce ebook

Lidia Burska

0,0

Opis

Opowieść o roku 1968 musi stać się nieuchronnie opowieścią o generacji ’68 – pokoleniu niebywale dynamicznym i twórczym. Jest to generacja kryzysu, rozstępu czasu, dość radykalnej dekonstrukcji idei marksistowskich, lewicowych, a wraz z nimi – także całego projektu nowoczesności, z którego idee te się wywodzą. Marksizm w stanie wyczerpania ujawnia swą, zakorzenioną w historii, względność, perspektywiczność, własną odmianę fałszywej świadomości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Li­dia Bur­ska

Awan­gar­da i inne złu­dze­nia

O po­ko­le­niu ’68 w Pol­sce

Chcia­ła­bym się cof­nąć, żeby po­sprzą­tać na­szą wspól­ną pa­mięć – lub może ra­czej prze­ciw tym, któ­rzy wspól­ną pa­mięć chcą za­własz­czyć – chcia­ła­bym krzyk­nąć: ja pa­mię­tam in­a­czej.

z no­ta­tek Au­tor­ki

Wstęp Co się wydarzyło w roku 1968?

Za­cznę od ostrze­żeń i wy­ja­śnień. Otóż po­mi­mo uży­te­go w ty­tu­le sło­wa „awan­gar­da” nie jest to książ­ka o żad­nym z nur­tów no­wo­cze­snej li­te­ra­tu­ry czy sztu­ki XX wie­ku. Po­mi­mo wspo­mnia­ne­go w pod­ty­tu­le „po­ko­le­nia ’68” nie jest to tak­że książ­ka ani o ca­łym zja­wi­sku w kul­tu­rze, złą­czo­nym z tym świa­to­wej sła­wy po­ję­ciem, ani też o ge­ne­ra­cji jako for­mu­le hi­sto­rycz­nej od­no­wy, „pło­do­zmia­nu”. Za­ra­zem jed­nak idea tej pra­cy by­ła­by nie­ja­sna, nie­czy­tel­na, gdy­by te na­zwy się w niej nie po­ja­wi­ły. Wią­że je ze sobą wy­obra­że­nie pro­ce­su, ru­chu w przód, po­cząt­ku, no­wo­ści i pre­kur­sor­stwa, zmia­ny war­ty w kul­tu­rze i od­młod­nie­nia du­cha cza­su. „Awan­gar­da” i „po­ko­le­nie” w zna­cze­niach, ja­kie tu przy­wo­ła­łam, nie ist­nie­ją su­we­ren­nie, spa­ja je i oświe­tla wspól­ny kon­tekst „wiel­kiej nar­ra­cji”. Ona jest sta­łym tłem i nie­usu­wal­nym punk­tem od­nie­sie­nia ni­niej­szej książ­ki. Na­le­ży się jej więc od razu tro­chę wdzięcz­nej uwa­gi.

Po­ję­cie wy­my­ślił i zde­fi­nio­wał kry­tyk no­wo­cze­sno­ści, Jean-Fra­nço­is Lyotard. Ko­ja­rzy się z li­te­ra­tu­rą, do­me­ną fa­bu­lar­nych opo­wie­ści, lecz nie tyl­ko do nich się od­no­si. W rów­nej mie­rze do­ty­czy bo­wiem tak­że „kom­plet­nych”, „ca­ło­ścio­wych” sys­te­mów wie­dzy o świe­cie (zwłasz­cza he­gli­zmu, mark­si­zmu), któ­re przed­sta­wia­ją rze­czy­wi­stość jako spój­ny, li­ne­ar­ny ciąg zda­rzeń i stwa­rza­ją ilu­zję od­sła­nia­ją­cej się w nim stop­nio­wo praw­dy (tak samo jak czy­ni to po­wieść re­ali­stycz­na). Praw­da ujaw­nia się jako fabula mun­di. We­dług Lyotar­da wiel­ka nar­ra­cja speł­nia w no­wo­cze­snych spo­łe­czeń­stwach funk­cję po­dob­ną do mi­tów w kul­tu­rach pier­wot­nych: upra­wo­moc­nia wy­obra­że­nia o świe­cie, usta­na­wia obo­wią­zu­ją­cą hie­rar­chię war­to­ści (no­wo­cze­sny Eu­ro­pej­czyk naj­wyż­sze miej­sca przy­zna­je po­wszech­ne­mu oświe­ce­niu i wy­zwo­le­niu, po­stę­po­wi cy­wi­li­za­cyj­ne­mu, eman­cy­pa­cji jed­nost­ki) oraz le­gi­ty­mi­zu­je de­mo­kra­tycz­nie wy­bie­ra­ną wła­dzę. Dzie­ła, nie­gdyś ad­re­so­wa­ne ad ma­jo­rem Dei glo­riam, w wiel­kiej opo­wie­ści sta­ją się apo­te­ozą ludz­kiej twór­czo­ści, wy­na­laz­czo­ści i przed­się­bior­czo­ści, a daw­ne ma­rze­nia o „pań­stwie Bo­żym” ustę­pu­ją miej­sca bru­tal­nie do­cze­snej, an­ga­żu­ją­cej emo­cje la co­médie huma­ine. Lyotard pi­sze: „To wy­raź­ne od­wo­ła­nie się do opo­wie­ści w pro­ble­ma­ty­ce wie­dzy jest ści­śle zwią­za­ne z wy­zwo­le­niem bur­żu­azji od tra­dy­cyj­nych au­to­ry­te­tów. Wie­dza wła­ści­wa opo­wie­ściom po­wra­ca na Za­cho­dzie, aby przy­nieść roz­wią­za­nie pro­ble­mu upra­wo­moc­nie­nia no­wej wła­dzy. Jest rze­czą na­tu­ral­ną, że w pro­ble­ma­ty­ce nar­ra­cyj­nej od­po­wiedź na to py­ta­nie win­na za­wie­rać imię bo­ha­te­ra:  K t o  ma pra­wo de­cy­do­wać o spo­łe­czeń­stwie? Jaki pod­miot jest źró­dłem na­ka­zów sta­no­wią­cych nor­my dla tych, któ­rych zo­bo­wią­zu­ją? […] imie­niem bo­ha­te­ra jest lud, zna­kiem pra­wo­moc­no­ści – jego przy­zwo­le­nie, spo­so­bem sta­no­wie­nia norm – dys­ku­sja. Nie­za­wod­nie wy­ni­ka stąd idea po­stę­pu: jest on ni­czym in­nym, jak ru­chem, dzię­ki któ­re­mu wie­dza ma się ku­mu­lo­wać, ale ruch ten obej­mu­je też nowy pod­miot spo­łecz­no-po­li­tycz­ny. Lud de­ba­tu­je sam ze sobą o tym, co spra­wie­dli­we i nie­spra­wie­dli­we w taki sam spo­sób, w jaki wspól­no­ta uczo­nych dys­ku­tu­je o tym, co praw­dzi­we i fał­szy­we; gro­ma­dzi pra­wa oby­wa­tel­skie tak, jak ona gro­ma­dzi na­uko­we; do­sko­na­li re­gu­ły swo­je­go kon­sen­su­su za po­mo­cą usta­leń kon­sty­tu­cyj­nych tak, jak ona pod­da­je re­wi­zji wła­sne re­gu­ły w świe­tle swo­jej wie­dzy, two­rząc nowe «pa­ra­dyg­ma­ty»”1.

Za­cy­to­wa­ny frag­ment war­to uzu­peł­nić wy­po­wie­dzią z in­nej książ­ki, w któ­rej Lyotard wy­kła­da, na czym po­le­ga to­ta­lizm wiel­kich nar­ra­cji. „[…] nie są mi­ta­mi w sen­sie ba­jek (na­wet mit chrze­ści­jań­ski nią nie jest). Za­pew­ne, po­dob­nie jak mity, mają one na celu upra­wo­moc­nie­nie in­sty­tu­cji i prak­tyk spo­łecz­no--po­li­tycz­nych, sys­te­mów pra­wa, sys­te­mów etycz­nych, spo­so­bów my­śle­nia. Ale w od­róż­nie­niu od mi­tów nie po­szu­ku­ją tej pra­wo­moc­no­ści w źró­dło­wym ak­cie za­ło­ży­ciel­skim, lecz w ma­ją­cej na­dejść przy­szło­ści, to zna­czy w pew­nej Idei cze­ka­ją­cej na re­ali­za­cję. Owa idea (wol­no­ści, «oświe­ce­nia», so­cja­li­zmu, etc.) ma wa­lor upra­wo­moc­nia­ją­cy, po­nie­waż jest uni­wer­sal­na. Or­ga­ni­zu­je wszyst­kie war­stwy ludz­kiej rze­czy­wi­sto­ści. Na­da­je no­wo­cze­sno­ści swą cha­rak­te­ry­stycz­ną mo­dal­ność: jest to  p r o j e k t  […]”2. Choć wy­mie­rzo­ny w przy­szłość, nie ma on sen­su bez prze­szło­ści, to­też każ­da te­raź­niej­szość – czas mię­dzy „było” a „bę­dzie” – jest nie­usta­ją­cym spraw­dzia­nem, mia­rą wy­ko­na­ne­go przed­się­wzię­cia, ozna­cze­niem eta­pu na dro­dze do urze­czy­wist­nia­ne­go celu. Prze­szłość nie jest więc usta­bi­li­zo­wa­nym po­rząd­kiem ge­ne­alo­gicz­nym, lecz nie­ustan­nym prze­pły­wem form ży­cia, nie­prze­rwa­nym sta­wa­niem się. To wła­ści­wie nie prze­szłość, lecz dzie­jo­wość, dia­lek­ty­ka prze­mian. To ona jest bo­ha­ter­ką wiel­kich nar­ra­cji, ich za­sa­dą po­rząd­ku­ją­cą, in­wa­rian­tem ta­kich fa­buł, jak re­ali­stycz­na po­wieść miesz­czań­ska, He­glow­ska fe­no­me­no­lo­gia du­cha czy mark­si­stow­ski ma­te­ria­lizm hi­sto­rycz­ny. Dia­lek­ty­ka to „ar­che no­wo­cze­sno­ści”, jak po­wie­dział Gian­ni Vat­ti­mo, jej „me­ta­fi­zycz­no-hi­sto­ry­cy­stycz­na” za­sa­da. Wło­ski fi­lo­zof na­zwał ją iro­nicz­nie „pa­cy­fi­stycz­ną” ze wzglę­du na jej ści­sły zwią­zek z li­ne­ar­ną (lub spi­ral­ną) kon­cep­cją cza­su i wy­obra­że­niem jed­ne­go tyl­ko kie­run­ku ru­chu – w przód3. W isto­cie, dia­lek­ty­ka na­stę­pu­ją­cych po so­bie epok – ko­niecz­nych, bo rze­czy­wi­stych, i rze­czy­wi­stych, bo ko­niecz­nych – przy­po­mi­na szta­fe­to­wy bieg ludz­ko­ści do od­le­głej mety po ści­śle wy­zna­czo­nej bież­ni. Co było lub jest poza bież­nią i metą, zo­sta­je odłą­czo­ne od li­ne­ar­ne­go cią­gu opo­wie­ści, wła­śnie: „spa­cy­fi­ko­wa­ne” i po­zba­wio­ne zna­cze­nia – a tak­że ist­nie­nia.

Pod pew­ny­mi wzglę­da­mi jest to książ­ka nie na cza­sie. Z jed­nej bo­wiem stro­ny o wie­le lat wy­prze­dzi­ła ją pięk­na le­gen­da o po­li­tycz­nych ak­ty­wi­stach mar­ca ’68, któ­ra prze­obra­zi­ła się w mit za­ło­ży­ciel­ski IIIRP, z dru­giej zaś ob­cią­ża ją dzi­siej­szy brak za­in­te­re­so­wa­nia, by nie po­wie­dzieć: nie­chęć, naj­wy­bit­niej­szych twór­ców li­te­rac­kie­go po­ko­le­nia ’68 do wła­snej ide­ali­stycz­nej i re­zo­ner­skiej mło­do­ści. Ba­rań­czak, Kry­nic­ki, Za­ga­jew­ski – każ­dy z nich spo­glą­da dziś w swo­ją prze­szłość, jak­by to był czas przez ko­goś in­ne­go prze­ży­ty, nie czu­je łącz­no­ści z sobą daw­nym. A Sta­bro, któ­ry taką łącz­ność od­czu­wa, chciał­by na­rzu­cić inny wi­ze­ru­nek po­etyc­kiej No­wej Fali.

O czter­dzie­sto­pię­cio­le­ciu 1945–1990, ob­fi­tu­ją­cym w wiel­kie, szyb­kie, a nie­kie­dy dra­ma­tycz­ne zmia­ny hi­sto­rii Za­cho­du, i o roz­ma­itych pró­bach na­zwa­nia tych zmian Eric Hobs­bawm pi­sał: „Świat, lub róż­ne jego aspek­ty, stał się post­in­du­strial­ny, post­im­pe­rial­ny, post­struk­tu­ra­li­stycz­ny, post­mark­si­stow­ski, post­gu­ten­ber­gow­ski i tak da­lej. Pre­fik­sy te, po­dob­nie jak po­grze­by, stwier­dza­ły ofi­cjal­nie śmierć, ale nie wy­ni­ka­ła z nich by­najm­niej zgo­da ani pew­ność co do na­tu­ry dal­sze­go ży­cia”4.

Taka zgo­da jest ra­czej mało praw­do­po­dob­na, al­bo­wiem dzie­je, któ­re prze­ży­wa się na co dzień, spra­wia­ją nie­po­rów­na­nie więk­szy kło­pot na­szej świa­do­mo­ści niż ich upo­rząd­ko­wa­ny ex post wi­ze­ru­nek, uwiecz­nio­ny w póź­niej­szych opi­sach. Lecz to wła­śnie ta an­ga­żu­ją­ca nas bez­po­śred­nio hi­sto­ria, prze­ży­wa­na z dnia na dzień, jest pa­sjo­nu­ją­cym wy­zwa­niem dla umy­słu – do­ma­ga się od nas de­cy­zji, co ze stru­mie­nia zda­rzeń uznać za zna­czą­ce i ob­da­rzyć na­zwą wła­sną, de­fi­ni­cją, co uwiecz­nić w na­szej opo­wie­ści.

Ży­je­my w hi­sto­rii bę­dą­cej wciąż jesz­cze prze­dłu­że­niem owe­go zdu­mie­wa­ją­ce­go czter­dzie­sto­pię­cio­le­cia, iro­nicz­nie sko­men­to­wa­ne­go przez Hobs­baw­ma, ży­je­my w hi­sto­rii, w któ­rej tak­że to czter­dzie­sto­pię­cio­le­cie jest tyl­ko do­brze do­pa­so­wa­nym, jak nam się wy­da­je, ogni­wem, frag­men­tem dłuż­sze­go con­ti­nu­um, na­zy­wa­ne­go epo­ką no­wo­cze­sną. Od ja­kie­goś cza­su nie opusz­cza nas jed­nak prze­ko­na­nie, że w tym dłu­gim cią­gu pew­ne pro­ce­sy hi­sto­rycz­ne, a wraz z nimi na­sze war­to­ści, po­ję­cia, wy­obra­że­nia, prze­świad­cze­nia i przy­zwy­cza­je­nia dra­ma­tycz­nie się za­ła­mu­ją. W wy­po­wie­dziach osób uzna­wa­nych za au­to­ry­te­ty co­raz czę­ściej sły­chać ton roz­go­ry­cze­nia, a nie­kie­dy la­men­tu: oto zna­ny świat de­fi­ni­tyw­nie się kur­czy, za­my­ka, nie po­tra­fi już ab­sor­bo­wać i oswa­jać no­wych zja­wisk. „Pora umie­rać” – wy­rwa­ło się na­wet ko­muś.

Może to nic szcze­gól­ne­go – epo­ka no­wo­cze­sna wie­le już mia­ła ta­kich kry­zy­sów, z któ­rych w koń­cu wy­cho­dzi­ła od­no­wio­na, bar­dziej wi­tal­na i ufna we wła­sną mi­sję mo­der­ni­za­cyj­ną i przy­szłość. Jest więc praw­do­po­dob­ne, że i tym ra­zem nie spraw­dzą się prze­po­wied­nie zmierz­chu i koń­ca. Choć z dru­giej stro­ny, im wię­cej kry­zy­sów, prze­si­leń, od­no­wień po­ja­wia się w dłu­gim cza­sie trwa­nia epo­ki, tym bar­dziej za­sad­ne wy­da­je się py­ta­nie o jej we­wnętrz­ną spo­istość i toż­sa­mość. Czyż po­ja­wia­ją­cy się dziś w nad­mia­rze przed­ro­stek „post-” nie ozna­cza utra­ty, lub przy­najm­niej po­waż­ne­go za­chwia­nia owej toż­sa­mo­ści, prze­ży­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści w ode­rwa­niu od po­jęć, war­to­ści, idei, któ­re nie­gdyś wy­zna­cza­ły jej kie­run­ki i sens?

Moim ce­lem jest opi­sa­nie je­dy­nie nie­wiel­kie­go frag­men­tu obec­ne­go kry­zy­su idei, roz­chwia­nia toż­sa­mo­ści lu­dzi, któ­rzy znów za­da­ją so­bie sta­re py­ta­nie: skąd je­ste­śmy, do­kąd idzie­my?, i sta­ra­ją się na nowo zor­ga­ni­zo­wać rze­czy­wi­stość wo­kół sie­bie. Ten stan roz­pro­sze­nia, cha­os po­ja­wia­ją­cych się i za­ni­ka­ją­cych po­jęć, dia­gnoz oraz cią­głe przy­mie­rza­nie się do ja­kie­goś no­we­go sym­bo­licz­ne­go upo­rząd­ko­wa­nia czę­sto okre­śla się mia­nem po­no­wo­cze­sno­ści. Jej pro­lo­giem jest rok 1968 – data waż­na mię­dzy in­ny­mi wła­śnie z po­wo­du nad­uży­wa­ne­go dziś przed­rost­ka „post-”. Cie­ka­wi mnie ów mo­ment prze­si­le­nia – na­gły wzlot, a za­raz po­tem kru­sze­nie się wia­ry w idee re­wo­lu­cji, prze­mia­ny, od­no­wy, gło­szo­ne z try­bun no­wo­cze­sno­ści.

Wszel­kie kon­struk­cje in­te­lek­tu­al­ne wy­twa­rza­ją­ce sens: wy­obra­że­nia, idee, po­ję­cia, war­to­ści, to we­dług su­ge­styw­nej me­ta­fo­ry Kar­la Man­n­he­ima „prze­su­wa­ją­ce się ku­li­sy” na­sze­go ży­cia, któ­re zmie­nia­ją się wraz z hi­sto­rią. Ku­li­sy te ujaw­nia­ją się zwy­kle w mo­men­tach kry­zy­su, kie­dy „wszyst­kie rze­czy sta­ją się na­gle wi­docz­ne, a hi­sto­ria od­sła­nia wręcz ele­men­ty swej bu­do­wy i swą struk­tu­rę”5. Zmierzch, prze­si­le­nie cza­su – a ta­kie jest prze­cież, po­wszech­ne już dzi­siaj, od­czu­cie obec­nej sy­tu­acji, zwa­nej eu­fe­mi­stycz­nie po­no­wo­cze­sno­ścią – stwa­rza za­tem nie­zwy­kłą moż­li­wość dia­lo­gu z wła­sną prze­szło­ścią i ge­ne­zą, daje oka­zję do re­wi­zji po­jęć, idei, war­to­ści (złu­dzeń?) wpi­sa­nych w pro­jekt za­ło­ży­ciel­ski epo­ki no­wo­cze­snej. Au­tor Ide­olo­gii i uto­pii prze­strze­gał, że wi­docz­ność „prze­su­wa­ją­cych się ku­lis” nie trwa wiecz­nie, a moż­li­wość oglą­da­nia „na­giej” struk­tu­ry na­szych wy­obra­żeń o świe­cie oraz śle­dze­nia ca­łej „ma­szy­ne­rii” ich wy­twa­rza­nia zni­ka, gdy świat na po­wrót z uf­no­ścią za­sty­ga w ja­kimś no­wym wy­obra­że­niu o so­bie. Je­śli wie­rzyć tej opi­nii, ską­di­nąd wska­zu­ją­cej na He­glow­ski ro­do­wód, so­wom wy­la­tu­ją­cym o zmierz­chu tra­fia się te­raz nie­po­wta­rzal­na szan­sa.

Opo­wieść o roku 1968 musi stać się nie­uchron­nie opo­wie­ścią o ge­ne­ra­cji ’68 – po­ko­le­niu nie­by­wa­le dy­na­micz­nym i twór­czym, do dziś wciąż bar­dzo ak­tyw­nym w po­li­ty­ce i w in­nych dzie­dzi­nach pu­blicz­nej dzia­łal­no­ści. Jest to ge­ne­ra­cja kry­zy­su, roz­stę­pu cza­su, dość ra­dy­kal­nej de­kon­struk­cji idei mark­si­stow­skich, le­wi­co­wych, a wraz z nimi – tak­że ca­łe­go pro­jek­tu no­wo­cze­sno­ści, z któ­re­go idee te się wy­wo­dzą. Mark­sizm w sta­nie wy­czer­pa­nia ujaw­nia swą, za­ko­rze­nio­ną w hi­sto­rii, względ­ność, per­spek­ty­wicz­ność, wła­sną od­mia­nę fał­szy­wej świa­do­mo­ści, czy też ide­olo­gicz­no­ści – w sen­sie, jaki nada­li temu po­ję­ciu Max We­ber, Karl Man­n­he­im czy Jür­gen Ha­ber­mas. Od­sło­nię­cie ku­lis, de­mi­sty­fi­ka­cja ide­olo­gii – mię­dzy in­ny­mi dzię­ki opu­bli­ko­wa­niu na Za­cho­dzie na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych Ar­chi­pe­la­gu GUŁag Alek­san­dra Soł­że­ni­cy­na – kru­szy wia­rę w ko­mu­nizm jako zwień­cze­nie hi­sto­rii i w mark­sizm jako nie­moż­li­wy do prze­kro­cze­nia ho­ry­zont współ­cze­sno­ści. A tak wła­śnie – jako ostat­nie sło­wo epo­ki no­wo­cze­snej – re­ko­men­do­wał fi­lo­zo­fię Mark­sa mistrz i au­to­ry­tet mło­dych le­wa­ków i zbun­to­wa­nych stu­den­tów bu­du­ją­cych w maju ’68 ba­ry­ka­dy w Pa­ry­żu, Jean-Paul Sar­tre, w wy­da­nej w 1960 roku książ­ce Cri­ti­que de la ra­ison dia­lec­ti­que6.

W zbio­ro­wej bio­gra­fii po­ko­le­nia ’68 „prze­su­wa­ją­ce się ku­li­sy” wi­dać dość do­brze, ich od­kry­cie sta­je się waż­nym mo­men­tem dez­i­lu­zji, de­kon­struk­cji i de­struk­cji mark­si­zmu. Na­zy­wam ten mo­ment de­mon­ta­żem uto­pii. Jest to ro­dzaj zbio­ro­wej dia­gno­zy i sa­mo­kry­ty­ki, kon­fron­ta­cji z roz­po­zna­ną u sie­bie fał­szy­wą świa­do­mo­ścią.

Zda­rze­nia, o któ­rych chcę pi­sać, na­zwa­ne zo­sta­ły bun­tem mło­dzie­ży, re­wol­tą stu­denc­ką, re­wo­lu­cją oby­cza­jo­wą, kon­te­sta­cją sys­te­mu, kontr­kul­tu­rą i szyb­ko sta­ły się fun­da­men­tem le­gen­dy o nie­zwy­kłym po­ko­le­niu. Były zja­wi­skiem zdu­mie­wa­ją­cym za­rów­no w za­chod­nich spo­łe­czeń­stwach do­bro­by­tu, jak i w środ­ko­wo­eu­ro­pej­skich kra­jach de­fi­cy­tu. Ów glo­bal­ny bunt bu­dził zdzi­wie­nie wszyst­kich, po­nie­waż w opi­nii ów­cze­snych po­li­ty­ków czy ide­olo­gów, kształ­tu­ją­cych po­li­tycz­ny ład po dru­giej woj­nie świa­to­wej, nowa rze­czy­wi­stość była ra­cjo­nal­nie urzą­dzo­na, za­bez­pie­czo­na przed wstrzą­sa­mi. W la­tach sześć­dzie­sią­tych wy­da­wa­ło się, że ma wszel­kie zna­mio­na dłu­gie­go trwa­nia – wspie­rał ją wiel­ki wzrost go­spo­dar­czy na Za­cho­dzie oraz po­czu­cie rów­no­wa­gi mię­dzy stre­fa­mi wpły­wów dwóch naj­więk­szych mo­carstw: USA i ZSRR.

Po­dział po­li­tycz­ny świa­ta mię­dzy ka­pi­ta­li­stycz­ny Za­chód i ko­mu­ni­stycz­ny Wschód od­zwier­cie­dlał się w złu­dze­niach ów­cze­snej świa­do­mo­ści. Lu­dzie o prze­ko­na­niach le­wi­co­wych uwa­ża­li mark­sizm za ostat­nie sło­wo hi­sto­rii, a ZSRR i sa­te­lic­kie pań­stwa so­cja­li­stycz­ne – za eks­pe­ry­ment cy­wi­li­za­cyj­ny, re­ali­zo­wa­ny co praw­da z opo­rem i trud­no­ścia­mi, nie­mniej jed­nak wy­ty­cza­ją­cy wła­ści­wy kie­ru­nek eman­cy­pu­ją­cej się ludz­ko­ści. Z ko­lei prze­ciw­ni­cy tej uto­pii, któ­rych już wów­czas nie da­wa­ło się okre­ślić wspól­nym mia­nem pra­wi­cy (czy to ozna­cza, że ta stro­na sce­ny po­li­tycz­nej zde­mon­to­wa­ła się i przede­fi­nio­wa­ła szyb­ciej niż le­wi­ca?), wi­ta­li z na­dzie­ją i en­tu­zja­zmem za­chod­nie spo­łe­czeń­stwa do­bro­by­tu, sa­mym swym ist­nie­niem pie­czę­tu­ją­ce ko­niec wie­ku ide­olo­gii i agre­sji, i obie­cy­wa­li oby­wa­te­lom tych spo­łe­czeństw raj kon­sump­cyj­ny – coś w ro­dza­ju bez­tro­skie­go Di­sney­lan­du dla do­ro­słych, uwol­nio­ne­go od hi­sto­rii i po­li­ty­ki, spraw­nie za­rzą­dza­ne­go przez do­brze wy­szko­lo­nych tech­no­kra­tów (Gal­bra­ith, Brze­ziń­ski, a tak­że – spoj­rze­nie Bel­la).

Nie­trud­no roz­po­znać w tych opo­zy­cyj­nych sty­lach my­śle­nia wspól­ne He­glow­skie dzie­dzic­two – ideę usta­nia hi­sto­rii, za­koń­cze­nia pro­ce­su prze­mian. Eu­ro­pej­czyk pra­gną­cy w la­tach sześć­dzie­sią­tych do­świad­czać erup­cji dzie­jów je­chał do Afry­ki lub w re­jon Da­le­kie­go Wscho­du, gdzie, w jego mnie­ma­niu, cykl hi­sto­rycz­ny do­pie­ro się roz­po­czy­nał. Na­to­miast wschod­nia ide­olo­gia ko­mu­ni­zmu, po­dob­nie jak za­chod­nia idea we­lfa­re so­cie­ty były wów­czas róż­ny­mi imio­na­mi fi­na­łu dzie­jów, zwień­cze­niem pra­cy po­ko­leń. Fran­cis Fu­kuy­ama, któ­ry w ostat­niej de­ka­dzie XX wie­ku wy­wo­łał wiel­ką de­ba­tę od­no­wio­nym He­glow­skim po­my­słem koń­ca hi­sto­rii, szedł w isto­cie (i być może w nie­świa­do­mo­ści, co mu nie wy­sta­wia naj­lep­sze­go świa­dec­twa) po śla­dach po­przed­ni­ków: Joh­na Ken­ne­tha Gal­bra­itha, Da­nie­la Bel­la, Zbi­gnie­wa Brze­ziń­skie­go i in­nych. Był tyl­ko w bar­dziej kom­for­to­wej sy­tu­acji niż oni – uto­pia ko­mu­ni­zmu ze szla­chet­nej idei fi­nal­nej zmie­ni­ła się w zło­mo­wi­sko sko­ro­do­wa­nych ha­seł, to­też mógł ogło­sić bez­a­pe­la­cyj­ny triumf za­chod­nich war­to­ści: de­mo­kra­cji, wol­ne­go ryn­ku i ob­fi­tych dóbr kon­sump­cyj­nych.

Mło­dzie­żo­wa re­wol­ta roku1968 tak­że chcia­ła zi­ścić ma­rze­nie o szczę­śli­wym koń­cu hi­sto­rii – spra­wie­dli­wym spo­łe­czeń­stwie bez opre­sji i wol­nej, twór­czej jed­no­st­ce. Wszak­że przy­wód­cy tego bun­tu ro­zu­mie­li ideę fi­na­łu in­a­czej niż przy­wód­cy ko­mu­ni­zmu lub pro­ro­cy spo­łe­czeń­stwa ob­fi­to­ści. To, co w spek­ta­ku­lar­nych wie­cach stu­denc­kich, pro­kla­ma­cjach i ak­cjach ulicz­nych ob­ja­wia­ło się jako kon­ku­ren­cyj­na dro­ga do osta­tecz­ne­go celu, bu­dzi­ło zdu­mie­nie i obu­rze­nie ów­cze­snych po­li­ty­ków czy ide­olo­gów, po­nie­waż (jak wspo­mnia­łam) kru­szy­ło sta­bil­ność do­brze i trwa­le urzą­dzo­ne­go przez nich świa­ta. De­struk­cji ule­gał nie tyl­ko po­li­tycz­ny ład, lecz tak­że sank­cjo­nu­ją­ce go au­to­ry­te­ty oraz po­ję­cia, idee lub ide­olo­gie opi­su­ją­ce rze­czy­wi­stość.

Mło­dzi Ame­ry­ka­nie, de­mon­stru­ją­cy prze­ciw woj­nie w Wiet­na­mie, pa­li­li na­ro­do­we fla­gi – świę­tość star­szych po­ko­leń – albo zmu­sza­li wła­dze do re­spek­to­wa­nia swo­ich re­wo­lu­cyj­nych ra­cji, nie­kie­dy sto­su­jąc ter­ror, jak choć­by w przy­pad­ku na­pa­du na sąd ze współ­udzia­łem An­ge­li Da­vis, czy też słyn­ne­go po­rwa­nia Pa­try­cji He­arst. Po­łą­cze­nie re­wo­lu­cji i ter­ro­ry­zmu – lub na­cjo­na­li­zmu i ter­ro­ry­zmu – sta­ło się wszak­że spe­cjal­no­ścią głów­nie eu­ro­pej­skich grup: wło­skich Czer­wo­nych Bry­gad oraz nie­miec­kiej Frak­cji Czer­wo­nej Ar­mii, a tak­że ir­landz­kiej IRA czy ba­skij­skich se­pa­ra­ty­stów z ETA. Jak­kol­wiek ter­ro­ry­ści na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych w spo­sób szo­ku­ją­cy ma­ni­fe­sto­wa­li swo­ją obec­ność w ży­ciu spo­łecz­nym, byli wów­czas zja­wi­skiem wy­jąt­ko­wym, o nie­du­żym za­się­gu. Po­wszech­niej­sze były inne spo­so­by de­mon­stro­wa­nia bun­tu lub wal­ki o re­ali­za­cję uto­pii spra­wie­dli­we­go spo­łe­czeń­stwa. Ich ce­chą szcze­gól­ną było to, że uchy­la­ły się od wspar­cia zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nych au­to­ry­te­tów re­wo­lu­cji. Fran­cu­scy stu­den­ci, prze­ży­wa­ją­cy okres re­wo­lu­cyj­nej go­rącz­ki, wzy­wa­li ro­bot­ni­ków do straj­ku ge­ne­ral­ne­go, wie­rząc – jak Marks czy Le­nin – w wy­zwa­la­ją­cą moc pro­le­ta­ria­tu, lecz kom­plet­nie igno­ro­wa­li głos fran­cu­skiej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, któ­ra nota bene zra­zu prze­ciw­sta­wi­ła się straj­ko­wi. Wy­stę­pu­jąc prze­ciw zbroj­nej in­ter­wen­cji państw blo­ku wschod­nie­go w Cze­cho­sło­wa­cji, mło­dzi go­szy­ści ma­ni­fe­sto­wa­li swo­ją nie­za­leż­ność od ide­olo­gicz­ne­go mark­si­zmu–le­ni­ni­zmu z urzę­do­wym stem­plem Krem­la, a tak­że od wszel­kich hie­rar­chii czy au­to­ry­te­tów obo­wią­zu­ją­cych w mię­dzy­na­ro­dów­ce ko­mu­ni­stycz­nej za­rzą­dza­nej przez ZSRR.

Kon­stan­ty A. Je­leń­ski, z cie­ka­wo­ścią ob­ser­wu­ją­cy wy­da­rze­nia pa­ry­skie­go maja, zdu­mio­ny był ide­ową nie­za­leż­no­ścią i su­we­ren­no­ścią przy­wód­ców re­wol­ty. Pi­sał o tym z sym­pa­tią: „ja­sny, bez­kom­pro­mi­so­wy, orzeź­wia­ją­cy an­ty­sta­li­nizm naj­bar­dziej bo­jo­wych stu­den­tów – Da­nie­la Cohn-Ben­di­ta i jego «Ru­chu 22 Mar­ca» – ich od­mo­wa przy­kła­da­nia dwóch miar do wy­pad­ków na Wscho­dzie i na Za­cho­dzie, sta­no­wi­ły skraj­ny kon­trast z wy­god­ny­mi, ele­ganc­ki­mi za­chod­ni­mi fel­low-tra­vel­ler’ami, któ­rzy przez tyle lat w swych pięk­nych do­mach, przy wy­twor­nych obia­dach tłu­ma­czy­li nam jak zba­wien­ny jest «so­cja­lizm» dla kra­jów wschod­niej Eu­ro­py. Ja­kie­kol­wiek by nie były skut­ki pa­ry­skie­go maja 1968 roku, przy­wró­cił on raz na za­wsze sło­wom «so­cja­lizm» czy «re­wo­lu­cja» ich pier­wot­ne zna­cze­nie”7.

To ostat­nie zda­nie moż­na od­nieść tak­że do pol­skich stu­den­tów, pa­lą­cych w mar­cu ga­ze­ty i ka­te­go­rycz­nie od­dzie­la­ją­cych idee mark­si­zmu i so­cja­li­zmu od pro­pa­gan­dy i kłamstw par­tyj­nej „eta­to­wej awan­gar­dy”. Nie­na­wiść do ide­olo­gów, ma­ni­pu­lu­ją­cych opi­nią pu­blicz­ną, szła w pa­rze z nie­chę­cią do usta­bi­li­zo­wa­ne­go świa­ta „oj­ców i wu­jów”, któ­rym zda­wa­ło się, że roz­strzy­gnę­li już za na­stęp­ne po­ko­le­nia całą hi­sto­rię, i wska­zy­wa­li mło­dym przy­go­to­wa­ne dla nich miej­sca w struk­tu­rze spo­łecz­nej, wy­ma­ga­jąc w za­mian sza­cun­ku dla sie­bie za tak ofiar­nie wy­ko­na­ną pra­cę dla przy­szło­ści; był to na przy­kład po­wta­rza­ją­cy się za­rzut w dys­ku­sji w „Stu­den­cie”, o czym szcze­gó­ło­wo po­wiem w dal­szej czę­ści książ­ki. Za­cho­wu­jąc wdzięcz­ność dla ro­dzi­ców, mło­dzi nie za­mie­rza­li jed­nak ak­cep­to­wać nie­zmien­ne­go sta­nu rze­czy. W rów­nym stop­niu mier­zi­ła ich miesz­czań­ska „mała sta­bi­li­za­cja”, co za­du­fa­na „eta­to­wa awan­gar­da”, w jaką prze­obra­zi­ła się rzą­dzą­ca par­tia ro­bot­ni­cza. Ich wy­obra­że­nia o świe­cie, ukształ­to­wa­ne przez Mark­sow­ską dia­lek­ty­kę, w któ­rej moc wy­ja­śnia­ją­cą wie­rzy­li, róż­ni­ły się od ofi­cjal­ne­go mark­si­zmu wia­rą w de­mo­kra­cję bez par­tyj­nych do­gma­tów i so­cja­lizm bez ob­łud­nych ha­seł.

Rok ’68 jest cie­ka­wy nie tyle dla sa­mej mło­dzie­żo­wej re­wol­ty, któ­ra wstrzą­snę­ła ca­łym glo­bem, ile dla póź­niej­szych prze­mian świa­do­mo­ści, obej­mu­ją­cych nie tyl­ko to zbun­to­wa­ne po­ko­le­nie, ale wy­wra­ca­ją­cych do góry no­ga­mi pra­wie cały po­li­tycz­nie zrów­no­wa­żo­ny świat oraz ugrun­to­wa­ne, zda­wa­ło­by się, po­sta­wy i wy­obra­że­nia o rze­czy­wi­sto­ści spo­łecz­nej. W dzie­sięć lat po pa­ry­skim maju oka­za­ło się, że le­wac­kie ha­sła re­wo­lu­cji pro­le­ta­riac­kiej ob­ró­ci­ły w proch ideę tej re­wo­lu­cji, a z fa­na­tycz­ną wier­no­ścią cy­to­wa­ne sło­wa Mark­sa, Le­ni­na, Troc­kie­go, Mao osta­tecz­nie po­grze­ba­ły mark­sizm i ko­mu­nizm. Pięk­ni dwu­dzie­sto­let­ni, orę­du­ją­cy za per­ma­nent­ną re­wo­lu­cją i li­kwi­da­cją „bur­żu­azyj­nych świń”, w dwie, trzy de­ka­dy póź­niej prze­isto­czy­li się w zde­kla­ro­wa­nych pa­cy­fi­stów, żar­li­wych obroń­ców praw czło­wie­ka, rzecz­ni­ków dia­lo­gu i spo­łecz­ne­go kon­sen­su. Mi­ło­śni­cy kok­taj­li Mo­ło­to­wa, an­ga­żu­jąc się, jak Jo­sch­ka Fi­scher, w po­waż­ną po­li­ty­kę, przed­ło­ży­li nad te wy­bu­cho­we mie­szan­ki swo­jej mło­do­ści sta­tecz­ne kok­taj­le dy­plo­ma­tycz­ne. Zaś roz­go­rącz­ko­wa­ni mło­dzień­cy, bie­ga­ją­cy z roz­wia­nym wło­sem i czer­wo­ną ksią­żecz­ką, pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych sami już pi­sa­li cał­kiem inne ksią­żecz­ki – otwar­cie przy­zna­jąc się w nich do an­ty­mark­si­zmu i an­ty­ko­mu­ni­zmu. (Wła­ści­wie je­dy­nym wciąż ży­wot­nym – i zło­wro­gim – za­sie­wem pod przy­szłość oka­zał się tyl­ko ter­ro­ryzm).

Po­dob­nie – poza ter­ro­ry­zmem – było w Pol­sce: zbun­to­wa­ni stu­den­ci, pro­te­stu­ją­cy w 1968 roku prze­ciw wła­dzy so­cja­li­stycz­nej w imię swo­bód oby­wa­tel­skich, lecz ak­cep­tu­ją­cy mark­sizm i so­cja­lizm jako wiel­kie wy­zwa­nie i zo­bo­wią­za­nie hi­sto­rycz­ne, już w dzie­sięć lat póź­niej – jako przy­wód­cy pod­ziem­nej opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej – uzna­wa­li te idee za uzur­pa­cję umy­słu i po­szu­ki­wa­li in­spi­ra­cji ide­owych gdzie in­dziej, czę­sto na an­ty­po­dach – w na­ro­do­wym so­li­da­ry­zmie, kon­ser­wa­ty­zmie, tra­dy­cjo­na­li­zmie lub wol­no­ryn­ko­wym li­be­ra­li­zmie. Tak oto mark­sizm uzna­wa­ny za nie­prze­kra­czal­ny ho­ry­zont epo­ki ła­mał się i otwie­rał na inne – nie­ko­niecz­nie nowe – ho­ry­zon­ty.

Po­wszech­ne prze­mia­ny świa­do­mo­ści, roz­cię­tej kry­zy­sem idei i na nowo skła­da­nej, w spo­sób wręcz la­bo­ra­to­ryj­nie czy­sty dają się ob­ser­wo­wać w bio­gra­fiach li­de­rów i bo­ha­te­rów roku 1968 – dla­te­go, jak są­dzę, po­ko­le­nie to wy­da­je się wciąż nie­zwy­kłe i wciąż bu­dzi za­in­te­re­so­wa­nie. Dla ge­ne­ra­cji na­stęp­nych wy­da­je się ono ni­czym wzo­rzec me­tra z Sèvres albo punkt „zero”, od któ­re­go za­czy­na się od­li­czać wszel­ki nowy przy­rost, zmia­ny lub od­stęp­stwa. Eric Hobs­bawm ma ra­cję, pi­sząc: „Re­wol­ta stu­denc­ka z póź­nych lat sześć­dzie­sią­tych sta­no­wi­ła ostat­ni wy­czyn tra­dy­cyj­nej świa­to­wej re­wo­lu­cji. Była re­wo­lu­cyj­na za­rów­no w daw­nym uto­pij­nym sen­sie po­szu­ki­wa­nia trwa­łe­go prze­war­to­ścio­wa­nia ide­ałów no­we­go i do­sko­na­łe­go spo­łe­czeń­stwa, jak i w sen­sie ope­ra­cyj­nym, zmie­rza­nia do tych ce­lów przez ulicz­ne dzia­ła­nia i ba­ry­ka­dy, bom­by i gór­skie za­sadz­ki. Była glo­bal­na, nie tyl­ko dla­te­go, że ide­olo­gia re­wo­lu­cyj­nej tra­dy­cji od 1789 roku do 1917 była uni­wer­sal­na i in­ter­na­cjo­na­li­stycz­na […] – ale dla­te­go, że po raz pierw­szy świat, a w każ­dym ra­zie świat, w któ­rym żyli stu­denc­cy ide­olo­go­wie, był na­praw­dę glo­bal­ny”8.

Sym­bo­licz­na data1968 ozna­cza za­tem, z jed­nej stro­ny, bar­dzo wy­ra­zi­stą, wręcz de­mon­stra­cyj­ną obec­ność ta­kich sty­lów my­śle­nia i mó­wie­nia o świe­cie, w któ­rych ma­ni­fe­stu­ją się naj­waż­niej­sze idee i uto­pie epo­ki no­wo­cze­snej, bę­dą­cej – chcę to sil­nie pod­kre­ślić – wciąż jesz­cze na­szą epo­ką. Kwin­te­sen­cją tych idei były wów­czas, co pod­kre­śla­łam, mark­sizm, so­cja­lizm i ko­mu­nizm przed­sta­wia­ne jako awan­gar­da dzie­jów. Z dru­giej zaś stro­ny rok 68 to sym­bo­licz­ny czas de­kom­po­zy­cji lub zmierz­chu ta­kich wy­obra­żeń o pro­ce­sie hi­sto­rycz­nym. Tak jak­by po­ja­wi­ły się w ca­łej ja­skra­wo­ści tyl­ko po to, by moc­no za­świe­cić ostat­ni raz przed zga­śnię­ciem. Co po ich zga­śnię­ciu zo­sta­ło? W na­pi­sa­nej w 1970 roku po­wie­ści Ży­cie jest gdzie in­dziej Mi­lan Kun­de­ra nie po­zo­sta­wia żad­nych złu­dzeń co do tego, że świat wró­cił w sta­re ramy, z któ­rych na chwi­lę wy­padł. Pi­sze:

„Stu­den­ci wy­ry­wa­ją kost­ki z bru­ku, prze­wra­ca­ją sa­mo­cho­dy, sta­wia­ją ba­ry­ka­dy; ich wej­ście w świat jest pięk­ne i ha­ła­śli­we, oświe­tlo­ne pło­mie­nia­mi i uczczo­ne wy­bu­cha­mi bomb łza­wią­cych. W o ile gor­szej sy­tu­acji był Rim­baud, któ­ry ma­rzył o ba­ry­ka­dach Ko­mu­ny Pa­ry­skiej, a nig­dy się na nie z Char­le­vil­le nie do­stał. Za to w roku 1968 ty­sią­ce Rim­bau­dów mają swo­je wła­sne ba­ry­ka­dy; sto­jąc za nimi, od­ma­wia­ją za­war­cia z do­tych­cza­so­wy­mi po­sia­da­cza­mi świa­ta ja­kie­go­kol­wiek kom­pro­mi­su. Eman­cy­pa­cja czło­wie­ka bę­dzie cał­ko­wi­ta albo jej nie bę­dzie.

Ale ki­lo­metr stąd, na dru­gim brze­gu Se­kwa­ny, do­tych­cza­so­wi po­sia­da­cze świa­ta da­lej pro­wa­dzą swe ży­cie i wrza­wa Dziel­ni­cy Ła­ciń­skiej do­cie­ra do nich je­dy­nie jako coś, co dzie­je się w od­da­li. Sen jest rze­czy­wi­sto­ścią, pi­sa­li stu­den­ci na mu­rze, ale zda­je się, że praw­da była po prze­ciw­nej stro­nie: ta rze­czy­wi­stość (ba­ry­ka­dy, prze­wró­co­ne drze­wa, czer­wo­ne sztan­da­ry) była snem”9.

Czy na pew­no tyl­ko snem?

Spo­śród idei i wy­obra­żeń oży­wia­ją­cych stu­denc­ką re­wol­tę na Za­cho­dzie i na Wscho­dzie chcę szcze­gól­nie wy­róż­nić ha­sło awan­gar­dy, nie­usta­ją­ce­go prze­kra­cza­nia tego, co jest, zmia­ny, od­no­wy. Nie in­te­re­su­je mnie hi­sto­ria tego po­ję­cia i jego bo­ga­tych użyć, dla­te­go da­ru­ję so­bie trud oma­wia­nia jego zmie­nia­ją­cych się zna­czeń – zwłasz­cza że li­te­ra­tu­ra teo­re­tycz­na na ten te­mat jest ol­brzy­mia. Cie­ka­wi mnie na­to­miast – i teo­re­tycz­nie, i hi­sto­rycz­nie – szcze­gól­ny mo­ment prze­si­le­nia idei awan­gar­dy, kie­dy to do­ko­nu­je się wpierw – w la­tach sześć­dzie­sią­tych – wy­nie­sie­nie tego po­ję­cia, a po­tem jego gwał­tow­na de­tro­ni­za­cja i de­pre­cja­cja. Awan­gar­da jest nie­od­łącz­nie zwią­za­na z no­wo­cze­snym wy­obra­że­niem hi­sto­rii, jest wręcz tego wy­obra­że­nia kwin­te­sen­cją. To­też pro­po­nu­ję, by ro­zu­mieć ją w zna­cze­niu i kon­tek­ście szer­szym od naj­czę­ściej sto­so­wa­ne­go, ści­śle es­te­tycz­ne­go ro­zu­mie­nia. Kon­tekst, jaki ofe­ru­ję w tej pra­cy, obej­mu­je:

1) dzia­ła­nia po­li­tycz­ne – tu awan­gar­da jest ide­al­ną per­ma­nent­ną re­wo­lu­cją, któ­ra do­ko­nu­je się rów­no­cze­śnie w kil­ku wy­mia­rach, oprócz po­li­ty­ki i hi­sto­rii tak­że w sfe­rze kul­tu­ry i an­tro­po­lo­gii;

2) sztu­kę oraz wszel­ką dzia­łal­ność in­te­lek­tu­al­ną, bę­dą­cą z ko­lei per­ma­nent­ną re­wo­lu­cją świa­do­mo­ści. Uwa­ża się je za waż­ne in­stru­men­ty roz­po­zna­wa­nia świa­ta i jego prze­mia­ny. Idea sztu­ki czy fi­lo­zo­fii, wy­prze­dza­ją­cej swój czas i świa­do­mość współ­cze­snych i kreu­ją­cej nowy ob­raz rze­czy­wi­sto­ści, w roku 1968 ist­nie­je w dość ści­słym związ­ku ze zna­ną je­de­na­stą tezą o Feu­er­ba­chu, w myśl któ­rej świat po­zna­je się po to, by go zmie­niać;

3) ar­ty­stów oraz my­śli­cie­li, któ­rzy uwa­ża­ni są za przy­wód­ców du­cho­wych, li­de­rów po­li­tycz­nych, za pra­wo­daw­ców lub in­ter­pre­ta­to­rów rze­czy­wi­sto­ści hi­sto­rycz­nej;

4) hi­sto­rię uję­tą w przej­rzy­sty sys­tem zmian, w któ­rym prze­zna­cze­niem po­li­ty­ki i sztu­ki jest roz­po­zna­wa­nie naj­wła­ściw­szej dro­gi do osta­tecz­ne­go celu, a rolą in­te­lek­tu­ali­stów jest uza­sad­nia­nie pra­wo­moc­no­ści lub słusz­no­ści owe­go roz­po­zna­nia.

Wy­róż­nia­jąc te czte­ry krę­gi pro­ble­mów, czte­ry kon­tek­sty, w ja­kich po­ja­wia­ła się awan­gar­da, kie­ro­wa­łam się lek­tu­rą ksią­żek i ma­ni­fe­stów pi­sa­nych przez pol­skich au­to­rów: po­etów, kry­ty­ków li­te­rac­kich lub pu­bli­cy­stów po­li­tycz­nych re­pre­zen­tu­ją­cych po­ko­le­nie ’68. Lecz ra­cje, idee, oce­ny rze­czy­wi­sto­ści lub pro­po­zy­cje zmian kon­fron­to­wa­łam te­raz, po la­tach, za­rów­no z kli­ma­tem in­te­lek­tu­al­nym, z ja­kie­go wy­ra­sta­ły ów­cze­sne ma­ni­fe­sty, dia­gno­zy lub pro­gno­zy, jak i z obec­ny­mi sty­la­mi my­śle­nia, na­ce­cho­wa­ny­mi kry­tycz­nym, lub wręcz li­kwi­da­tor­skim sto­sun­kiem do no­wo­cze­sno­ści i awan­gar­dy.

Dziś kon­sta­tu­je­my, że roz­pa­dły się bądź roz­pa­da­ją na na­szych oczach daw­ne po­sta­ci ide­olo­gii oraz mo­ni­stycz­ne sys­te­my na­uko­we czy fi­lo­zo­ficz­ne, bę­dą­ce do nie­daw­na fun­da­men­tem na­szych wy­obra­żeń o świe­cie. Upa­dek mark­si­zmu i ko­mu­ni­zmu był naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ny i dla­te­go wy­da­je się bar­dziej oczy­wi­sty. Nie są­dzę jed­nak, aby świa­dec­twem ży­wot­no­ści my­śli li­be­ral­nej i do­wo­dem jej hi­sto­rycz­nej wyż­szo­ści nad mark­si­zmem były gło­śne książ­ki Pau­la Ken­ne­dy’ego, Sa­mu­ela Hun­ting­to­na czy Fran­ci­sa Fu­kuy­amy. Wy­wo­dzą się one z tego sa­me­go źró­dła in­te­lek­tu­al­ne­go, co mark­sizm: z to­tal­nej, sys­te­mo­wej fi­lo­zo­fii oświe­ce­nia, z wiel­kiej nar­ra­cji he­gli­zmu, i świe­cą dziś świa­tłem od­bi­tym, owszem, dość moc­nym – ale czyż nie dla­te­go, że nie ma na ra­zie in­ne­go świa­tła, no­wej idei sca­la­ją­cej, ku któ­rej – pa­ra­dok­sal­nie? – zwra­ca­ją się in­te­lek­tu­ali­ści, choć za­ra­zem w jej po­ja­wie­nie się już nie wie­rzą?

Wie­lu współ­cze­snych my­śli­cie­li z ulgą przyj­mu­ją­cych, jak Jean-Fra­nço­is Lyotard, upa­dek wiel­kich nar­ra­cji, gło­si prze­cież na­dzie­ję, że nig­dy już nie po­ja­wią się żad­ne idee sca­la­ją­ce czy esen­cje tłu­ma­czą­ce wszyst­ko. Czy to moż­li­we? Póki co, wy­da­je się, że bar­dziej niż wia­ra w wy­zwo­le­nie od fi­lo­zo­fii „esen­cjal­nych”, in­te­lek­tu­ali­stów oży­wia wciąż tę­sk­no­ta do nich i od­czu­wa­ją jako nie­zno­śne ży­cie bez kie­run­ku, w ru­pie­ciar­ni zde­mon­to­wa­nych po­jęć. Po­zby­wa­jąc się wiel­kich nar­ra­cji i ich wiel­kich złu­dzeń, po­wia­da­ją, od­że­gna­no się nie tyl­ko od do­gma­tycz­nej wia­ry w li­ne­ar­nie upo­rząd­ko­wa­ne dzie­je, za­koń­czo­ne szczę­śli­wym fi­na­łem. W tym nie by­ło­by nic złe­go, ale wraz z tą ilu­zją za­tra­co­no coś bar­dziej cen­ne­go, coś, ku cze­mu kie­ru­je się te­raz na­sza no­stal­gia – jest to za­in­te­re­so­wa­nie hi­sto­rycz­no­ścią ży­cia, od­wiecz­nym con­ti­nu­um, któ­re po­sia­da nie tyl­ko roz­cią­gnię­tą w cza­sie chro­no­lo­gię, oży­wia­ją­cą fa­bu­ły, lecz przede wszyst­kim głę­bię.

Kry­zys wiel­kiej nar­ra­cji uwol­nił nas, siłą rze­czy, od fe­ty­szu awan­gar­dy, któ­ra sens i ran­gę za­wdzię­cza­ła oświe­ce­nio­we­mu pro­jek­to­wi hi­sto­rii oraz He­glow­skiej fe­no­me­no­lo­gii, zmie­rza­ją­cej do wiel­kie­go fi­na­łu. Wraz z de­wa­lu­acją awan­gar­dy stra­ci­ła tak­że na war­to­ści wy­jąt­ko­wa rola ar­ty­stów oraz in­te­lek­tu­ali­stów, uwa­ża­nych za prze­wod­ni­ków i tłu­ma­czy rze­czy­wi­sto­ści. Re­zul­ta­tem tej de­pre­cja­cji oka­zał się po­waż­ny kry­zys au­to­ry­te­tów oraz kry­zys sa­mej rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra wsku­tek roz­pro­sze­nia na wie­le nie­trwa­łych ob­ra­zów, wra­żeń, funk­cji, in­ter­pre­ta­cji za­czę­ła unie­waż­niać swój stan sku­pie­nia – do­stęp­ną zmy­słom ma­te­rial­ność, fi­zycz­ną obec­ność – i „od­rze­czy­wist­niać się” przy wy­dat­nej po­mo­cy no­wych, elek­tro­nicz­nych tech­nik ko­mu­ni­ko­wa­nia się.

Wy­si­łek in­te­lek­tu­al­ny zmie­rza­ją­cy do uchwy­ce­nia tych prze­mian jest na ra­zie mało po­cie­sza­ją­cy, gdyż dia­gno­zu­je je­dy­nie po­wszech­ną nie­moż­ność, nie­uży­tecz­ność, lub wręcz nie­bez­pie­czeń­stwo sca­la­nia świa­ta w jed­nej opo­wie­ści, uzna­wa­nej za źró­dło fa­na­ty­zmu, przy­mu­su i opre­sji. Wszak­że wbrew tym dia­gno­zom ta­kie opo­wie­ści wciąż po­wsta­ją – do­wo­dem ich ży­wot­no­ści są, wspo­mnia­ne już tu, gło­śne w świe­cie książ­ki Fran­ci­sa Fu­kuy­amy czy Sa­mu­ela Hun­ting­to­na – pra­ce par excel­len­ce hi­sto­rio­zo­ficz­ne w kla­sycz­nym, dzie­więt­na­sto­wiecz­nym sen­sie. Wiel­ki­mi nar­ra­cja­mi są wła­ści­wie wszyst­kie po­ja­wia­ją­ce się współ­cze­śnie (po upad­ku ko­mu­ni­zmu) dy­cho­to­micz­ne ob­ra­zy świa­ta, uję­te w ta­kich glo­ba­li­zu­ją­cych po­ję­ciach, jak the West and the Rest (Ki­sho­re Mah­bu­ba­ni), „wy­klę­ty lud zie­mi” Po­łu­dnia prze­ciw­sta­wio­ny bo­ga­tym spo­łe­czeń­stwom Pół­no­cy (Frantz Fa­non) czy „Dżi­had kon­tra McŚwiat” (Ben­ja­min R. Bar­ber). To ostat­nie prze­ciw­sta­wie­nie jest cie­ka­we, gdyż dy­cho­to­mię prze­strzen­ną, geo­gra­ficz­ną i eko­no­micz­ną prze­no­si do wnę­trza każ­dej kul­tu­ry, a tak­że w ży­cie każ­dej jed­nost­ki, we­wnętrz­nie roz­sz­cze­pio­nej mię­dzy ten­den­cje ujed­no­li­ca­ją­ce oraz in­dy­wi­du­ali­zu­ją­ce, mię­dzy zja­wi­ska ho­me­osta­zy w po­pkul­tu­rze, mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cjach, glo­bal­nym ryn­ku fi­nan­so­wym czy spo­łe­czeń­stwie sie­cio­wym z jed­nej stro­ny, a z dru­giej – roz­pra­sza­ją­ce siły „dżi­ha­du”, bro­nią­ce nie­po­wta­rzal­nej tra­dy­cji lo­kal­nej, lo­kal­nych au­to­ry­te­tów, toż­sa­mo­ści ple­mien­nej i re­li­gij­nej. Pierw­sza z tych ten­den­cji umoż­li­wia jed­nost­kom (przy­najm­niej w teo­rii) swo­bod­ne po­ru­sza­nie się w prze­strze­ni pra­wie bez gra­nic, dru­ga – prze­ciw­nie – na­rzu­ca im przy­wią­za­nie i zo­bo­wią­za­nie. Nie­trud­no za­uwa­żyć, że jest to ob­raz rze­czy­wi­sto­ści wy­drą­żo­nej w środ­ku, ma­ją­cej tyl­ko obrze­ża, bie­gu­ny, po­mię­dzy któ­ry­mi – wła­śnie z po­wo­du owe­go wy­drą­żo­ne­go środ­ka – nie­moż­li­wa sta­je się, jak do­tąd, ja­ka­kol­wiek prze­ko­nu­ją­ca me­dia­cja, zdol­na wy­two­rzyć sens. A prze­cież jak dłu­go bę­dzie lu­dzi uwie­ra­ła świa­do­mość owej zie­ją­cej pust­ki, tak dłu­go bę­dzie żyła na­dzie­ja na jej za­peł­nie­nie i z otu­chą bę­dzie wi­ta­na każ­da opo­wieść sca­la­ją­ca to, co się roz­sy­pa­ło, i prze­rzu­ca­ją­ca most nad prze­pa­ścią po­mię­dzy bie­gu­na­mi prze­ci­wieństw.

Nie jest moim ce­lem szcze­gó­ło­wy opis tych do­nio­słych prze­mian współ­cze­snej kul­tu­ry ani ich war­to­ścio­wa­nie. Je­śli przy­po­mi­nam o nich, to je­dy­nie dla­te­go, aby za­kre­ślić moż­li­wie naj­szer­szy ho­ry­zont pro­ble­mów, w ja­kim po­ja­wiać się już dziś musi zja­wi­sko lo­kal­ne, któ­re­go po­czą­tek sym­bo­li­zu­je data i miej­sce: ma­rzec 1968, PRL.

Choć do­świad­cze­nie pol­skich stu­den­tów, de­mon­stru­ją­cych wów­czas prze­ciw wła­dzy, nie jest toż­sa­me z do­świad­cze­niem ich ró­wie­śni­ków na Za­cho­dzie, to błę­dem by­ło­by mó­wić o jego fun­da­men­tal­nej od­mien­no­ści. Naj­waż­niej­szym mo­men­tem jed­no­czą­cym po­ko­le­nie ca­łe­go glo­bu jest przej­ście przez roz­stęp cza­su od no­wo­cze­sno­ści do po­no­wo­cze­sno­ści, lub też – in­a­czej mó­wiąc – od sta­nu sku­pie­nia wy­obra­żeń o co­raz do­sko­nal­szym świe­cie do sta­nu ich roz­pra­sza­nia się, ero­zji, za­ni­ka­nia. Tego, rzecz ja­sna, nie da się za­uwa­żyć w mar­cu czy w maju, ale z per­spek­ty­wy lat, gdy blak­ną bar­wy lo­kal­ne­go cza­su, sta­ją się bar­dziej wi­docz­ne jego wspól­ne ramy. I te wła­śnie wspól­ne ramy hi­sto­rii ma­jąc na wi­do­ku, chcia­ła­bym opi­sać szcze­gól­ną pol­ską od­mia­nę przy­go­dy z hi­sto­rią.

Chcia­ła­bym wi­dzieć sym­bo­licz­ną datę 1968, obej­mu­ją­cą w isto­cie dzie­się­cio­le­cia, ra­czej jako mo­ment przej­ścia, de­kon­struk­cji i trans­for­ma­cji niż jako punkt zwrot­ny, ra­dy­kal­ne cię­cie w hi­sto­rii. Wła­ści­wie rok 1968 wciąż trwa, ży­je­my bo­wiem w świe­cie bę­dą­cym kon­se­kwen­cją za­ini­cjo­wa­nych wów­czas prze­mian świa­do­mo­ści. Te zaś, jak­kol­wiek wy­da­wa­ły się wie­lu trzę­sie­niem zie­mi, nie są by­najm­niej ab­so­lut­ną no­wo­ścią, za­po­wie­dzią po­cząt­ku, lecz ko­lej­nym prze­ta­so­wa­niem zna­nych idei, re­in­ter­pre­ta­cją i de­kon­struk­cją oświe­ce­nia, po­wro­tem i prze­my­śle­niem ar­gu­men­ta­cji jego kry­ty­ków. Im­pul­sy re­wi­zjo­ni­stycz­ne i kry­tycz­ne, któ­re na Za­cho­dzie po­ja­wi­ły się nie­dłu­go po tym, jak opa­dła fala bun­tów mło­dzie­żo­wych, w Pol­sce peł­niej za­czę­ły się ujaw­niać do­pie­ro po upad­ku PRL-u, na prze­ło­mie lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych. I trwa­ją do dziś.

Aby ujaw­nić jed­no­cze­sną obec­ność dwu róż­nych per­spek­tyw – wia­rę w kre­acyj­ną siłę awan­gar­dy i no­wo­cze­sno­ści oraz kry­zys tej wia­ry – na­le­ży, jak są­dzę, na tyle, na ile jest to moż­li­we, od­sło­nić i zde­rzyć ze sobą róż­ne punk­ty wi­dze­nia, z ja­kich pa­trzą uczest­ni­cy wy­da­rzeń 1968 roku oraz zdy­stan­so­wa­ny ob­ser­wa­tor. Na­le­ży wska­zać róż­ne źró­dła ich wie­dzy, ujaw­nić roz­bież­ne in­te­re­sy ich opo­wie­ści i od­mien­ne cele po­znaw­cze. Przede wszyst­kim jed­nak trze­ba za­cząć od przy­po­mnie­nia, w jaki spo­sób bun­tow­ni­cy roku 68 wy­twa­rza­li wo­kół sie­bie rze­czy­wi­stość, „swój czas”, „swo­ją epo­kę”, w jaki spo­sób opo­wia­da­li so­bie ten swój świat, ja­kie sta­wia­li mu py­ta­nia i ja­kich udzie­la­li od­po­wie­dzi. Ten, kto o nich pi­sze, sta­je się no­lens vo­lens zwią­za­ny ich opo­wie­ścią. Nie zna­czy to, że aby po­zo­stać jej wier­nym, musi być jej za­kład­ni­kiem. Prze­ciw­nie – musi uwol­nić się od niej na tyle, aby móc wska­zać jej ogra­ni­cze­nia, my­lą­ce tro­py, ale tak­że to, co sam dzie­dzi­czy po opo­wie­ści po­przed­ni­ków jako pew­ną, trwal­szą niż emo­cje, ska­zę świa­do­mo­ści, jako py­ta­nia i pro­ble­my waż­ne dla nie­go i dla jego cza­su.

O dy­le­ma­tach i trud­nych wy­bo­rach tych, któ­rzy pra­gną uchwy­cić nie­po­wta­rzal­ny kli­mat zda­rzeń, a za­ra­zem za­cho­wać wo­bec nich dy­stans umoż­li­wia­ją­cy po­zna­nie, traf­nie pi­sze Bro­ni­sław Bacz­ko: „Nie moż­na za­ra­zem wsiąść do pę­dzą­ce­go po­cią­gu i po­zo­stać na pe­ro­nie, ana­li­zo­wać se­ma­fo­ry, opi­sy­wać lo­ko­mo­ty­wę i, co naj­wy­żej, bar­dzo dys­kret­nie, po­ma­chi­wać chu­s­tecz­ką, ży­cząc pa­sa­że­rom szczę­śli­wej po­dró­ży”10.

To praw­da: ten, kto pa­trzy z pe­ro­nu, wi­dzi in­a­czej niż ten, któ­ry sie­dzi w środ­ku roz­pę­dza­ją­ce­go się po­cią­gu. Ale po­rów­na­nie tych punk­tów wi­dze­nia może być cie­ka­we i po­ucza­ją­ce! Dla­te­go war­to za­cho­wać obie per­spek­ty­wy: spoj­rze­nie z mo­je­go pe­ro­nu oraz ich, po­ko­le­nia ’68, wi­do­ki z po­cią­gu. Wła­ści­wie jest jesz­cze trze­cia per­spek­ty­wa, bo ich punkt wi­dze­nia tak­że prze­miesz­cza się z cza­sem. Gdy po la­tach za­czy­na­ją opo­wia­dać nie­co inną opo­wieść o wy­da­rze­niach wcze­śniej prze­ży­wa­nych, to tak, jak­by sami już sta­li na pe­ro­nie i ob­ser­wo­wa­li po­ciąg uwo­żą­cy ich re­wo­lu­cyj­ną mło­dość.

Sta­ni­sław Ba­rań­czak, wspo­mi­na­jąc swój gło­śny ma­ni­fest Nieufni i za­du­fa­ni, mówi z dy­stan­sem, że pi­sał go mło­dzie­niec z siecz­ką po­jęć w gło­wie. A re­pre­zen­tan­ci fran­cu­skiej ge­ne­ra­cji ’68, Jean-Lo­uis Mis­si­ka i Do­mi­ni­que Wol­ton, w roz­mo­wie ze swym by­łym wro­giem po­li­tycz­nym, a póź­niej­szym au­to­ry­te­tem, Ray­mon­dem Aro­nem, spo­wia­da­ją się ze swo­jej mło­dzień­czej fa­scy­na­cji mark­si­zmem i de­ter­mi­ni­stycz­ną wi­zją hi­sto­rii. Mó­wią: „Bez wąt­pie­nia ła­twiej było znieść okrop­no­ści pierw­szej po­ło­wy XX-tego wie­ku, woj­ny i re­wo­lu­cje, znaj­du­jąc opar­cie w ko­he­rent­nym sys­te­mie wy­ja­śnia­nia hi­sto­rii. Czyż­by bo­wiem hi­sto­ria mia­ła być ab­sur­dal­na? Trze­ba było od­na­leźć w niej sens, ukry­ty pod po­zo­ra­mi ab­sur­du”11. Lecz wła­śnie ów od­na­le­zio­ny sens szyb­ko oka­zał się okrut­ną ilu­zją. „Marks to GUŁag” – de­ma­sko­wał swo­je złu­dze­nia uwie­dzio­ny mark­si­zmem An­dré Gluck­smann (Ku­char­ka i lu­do­jad – tyt. oryg. La Cu­isi­nière et le Man­geur d’Hom­mes). Inny uwie­dzio­ny, Ber­nard-Hen­ri Lévy, kon­sta­to­wał, że mark­si­stow­ska obiet­ni­ca ładu oka­za­ła się tyl­ko ła­dem na­giej siły (Bar­ba­rzyń­stwo o ludz­kim ob­li­czu – tyt. oryg. La Bar­ba­rie à vi­sa­ge hu­ma­in).

Ta prze­obra­ża­ją­ca się opo­wieść po­ko­le­nia ’68 o so­bie jest cie­kaw­sza od sa­mych wy­da­rzeń, ską­di­nąd do­kład­nie już zna­nych – i to ona bę­dzie jed­nym z głów­nych te­ma­tów tej książ­ki. Wpro­wa­dza­jąc dwie per­spek­ty­wy: uczest­ni­ków i ob­ser­wa­to­rów, chcia­ła­bym przed­sta­wić wie­dzę i świa­do­mość w ru­chu, nie­kom­plet­ną, nie­cią­głą, w uści­sku z du­chem cza­su, sta­le w oko­wach fał­szy­wej świa­do­mo­ści, bę­dą­cej złu­dze­niem per­spek­ty­wy: okien pę­dzą­ce­go po­cią­gu lub pe­ro­nu – ka­wał­ka sta­bil­ne­go grun­tu pod no­ga­mi.

Przy­po­mnę ba­nal­ne spo­strze­że­nie, że aby zin­ter­pre­to­wać, uczy­nić zna­czą­cy­mi zda­rze­nia, w któ­rych uczest­ni­czy­my, któ­re po­ru­sza­ją na­sze umy­sły i emo­cje, mu­si­my je wpierw wy­od­ręb­nić ze stru­mie­nia ży­cia i „sfa­bu­la­ry­zo­wać”, uczy­nić przed­mio­tem opo­wie­ści. Fa­bu­ła jest ży­wio­łem wszech­obec­nym, nie­od­łącz­nym od ludz­kiej kon­dy­cji. Uży­wa­ją jej po­wie­ścio­pi­sa­rze w stop­niu nie­wie­le więk­szym niż in­te­lek­tu­ali­ści, ucze­ni, ide­olo­dzy, po­li­ty­cy, a tak­że rze­sze zwy­kłych „zja­da­czy kar­to­fli” – wszy­scy bo­wiem, aby zro­zu­mieć i wy­ja­śnić to, co się z ich ży­ciem dzie­je lub co się wy­da­rza wo­kół nich, ko­rzy­sta­ją ze zna­nych i do­brze oswo­jo­nych struk­tur nar­ra­cyj­nych.

Cała na­sza eg­zy­sten­cja, na­sza hi­sto­ria, jak po­wie­dział nie­gdyś fran­cu­ski ba­dacz, Paul Vey­ne, to ogrom­ne pole po­ten­cjal­nych in­tryg fa­bu­lar­nych12. Ład opo­wie­ści po­ma­ga po­rząd­ko­wać rwą­cy stru­mień zda­rzeń, po­twier­dza sens na­szych wy­bo­rów ży­cio­wych i za­an­ga­żo­wa­nia. Ide­olo­gie czy ha­sła po­li­tycz­ne tak­że nie­wie­le zna­czą, do­pó­ki nie wzmoc­ni ich au­to­ry­tet opo­wie­ści. Sło­wa Mark­sa czy Le­ni­na po­ry­wa­ły nie dla­te­go, że były „praw­dzi­we”, że po­twier­dza­ły je fak­ty hi­sto­rycz­ne – nie, po­ry­wa­ją­ca była tyl­ko opty­mi­stycz­na opo­wieść o hi­sto­rii oswo­jo­nej i kon­tro­lo­wa­nej, jaką obaj opo­wia­da­li.

Fa­scy­nu­ją­ca przy­go­da lu­dzi, któ­rzy zmie­nia­ją rze­czy­wi­stość na mia­rę swej wie­dzy o niej, a wie­dzę tę po­wie­rza­ją wy­obra­że­niom przej­mu­ją­cym nad nimi wła­dzę, to zja­wi­sko od daw­na zna­ne i wie­lo­krot­nie w dzie­więt­na­stym i dwu­dzie­stym wie­ku opi­sy­wa­ne jako re­ifi­ka­cja, alie­na­cja, ide­olo­gia lub fał­szy­wa świa­do­mość. Te po­ję­cia – szcze­gól­nie ide­olo­gia i fał­szy­wa świa­do­mość – są tak­że waż­ny­mi bo­ha­te­ra­mi tej książ­ki. Mają one, jak wia­do­mo, ro­do­wód mark­si­stow­ski i przez dłu­gi czas z tym nur­tem my­śle­nia je wią­za­no, mię­dzy in­ny­mi dzię­ki fun­da­men­tal­nej pra­cy Gy­ör­gy Lu­kác­sa Hi­sto­ria i świa­do­mość kla­so­wa, w któ­rej ide­olo­gia zo­sta­ła przed­sta­wio­na jako istot­ny pro­blem eu­ro­pej­skiej Be­wus­st­se­in­sphi­lo­so­phie.

To Ka­rol Marks od­krył, że nie ist­nie­je czy­sta świa­do­mość, a wszel­kie kon­struk­cje in­te­lek­tu­al­ne, zmie­nia­ją­ce się w toku dzie­jów, uwa­run­ko­wa­ne są in­te­re­sem spo­łecz­nym i by­to­wym kla­sy pa­nu­ją­cej lub tej, któ­ra dąży do zdo­by­cia wła­dzy. Tę re­la­cję mię­dzy by­tem a świa­do­mo­ścią na­zwał ide­olo­gią. En­gels po­ję­cie to sko­re­lo­wał z „fał­szy­wą świa­do­mo­ścią”. Pi­sał: „Ide­olo­gia jest pro­ce­sem do­ko­ny­wa­nym przez tak zwa­ne­go my­śli­cie­la wpraw­dzie ze świa­do­mo­ścią, ale ze świa­do­mo­ścią fał­szy­wą. Wła­ści­we siły na­pę­do­we, któ­re nim kie­ru­ją, po­zo­sta­ją mu nie­zna­ne; in­a­czej prze­cież nie był­by to pro­ces ide­olo­gicz­ny”13.

W uję­ciu mark­si­stów ide­olo­gia nie ozna­cza­ła świa­do­me­go kłam­stwa, lecz nie­uchron­ną de­for­ma­cję po­zna­nia i wie­dzy, kla­so­we uwi­kła­nie po­zna­ją­ce­go pod­mio­tu. Z jed­nym, po­wszech­nie zna­nym, za­strze­że­niem: że uwi­kła­nie owo koń­czy się w mo­men­cie spo­łecz­nej eman­cy­pa­cji pro­le­ta­ria­tu. Ale w tym mo­men­cie koń­czy się tak­że hi­sto­ria, we­dług Mark­sa i jego uczniów. Kry­tycz­nych, de­mi­sty­fi­ku­ją­cych ana­liz tak zwa­nej „nad­bu­do­wy” klas pa­nu­ją­cych (świa­do­mo­ści spo­łecz­nej, wie­dzy teo­re­tycz­nej i w ogó­le ca­łej kul­tu­ry), po­łą­czo­nych z uto­pią wy­zwo­le­nia kla­sy ro­bot­ni­czej i ca­łej ludz­ko­ści, uży­wa­no przez wie­le dzie­się­cio­le­ci jako orę­ża po­li­tycz­ne­go w wal­ce o spra­wie­dli­wość spo­łecz­ną. Ide­olo­gia sta­ła się wów­czas jed­nym ze spo­so­bów de­za­wu­owa­nia po­li­tycz­nych ry­wa­li, wy­do­by­wa­niem na jaw ich „fał­szy­wej świa­do­mo­ści”, chro­nią­cej naj­czę­ściej ich stan po­sia­da­nia i wła­dzę.

Ale to się za­czę­ło zmie­niać za spra­wą wiel­kich so­cjo­lo­gów ubie­głe­go wie­ku: Emi­la Dur­khe­ima, Mar­ce­la Maus­sa, Clau­de’a Lévi-Straus­sa, a przede wszyst­kim Maxa We­be­ra i Kar­la Man­n­he­ima. Dwaj ostat­ni uzna­li, że pro­blem ide­olo­gii jest po­wszech­ny i do­ty­czy wszel­kiej in­te­lek­tu­al­nej ak­tyw­no­ści. Lu­dzie bo­wiem, jak za­uwa­żył Max We­ber, zwy­kle od­no­szą swo­je za­cho­wa­nia do pew­nych, zmie­nia­ją­cych się wraz z cza­sem, wspól­nie wy­pra­co­wa­nych ko­dów: wy­obra­żeń i sym­bo­li, któ­re „ab­so­lu­ty­zu­ją” sens ich rze­czy­wi­sto­ści i mają dla nich zna­cze­nie, al­bo­wiem za ich po­śred­nic­twem wy­ra­ża­ją swo­je po­trze­by, na­dzie­je czy lęki. Na­tu­ral­nie ta­kie uję­cie ide­olo­gicz­no­ści, ozna­cza­ją­ce po­wią­za­nia mię­dzy sy­tu­acją spo­łecz­ną, hi­sto­rycz­ną a zbio­ro­wy­mi wy­obra­że­nia­mi o świe­cie, nie jest w żad­nej mie­rze de­pre­cjo­nu­ją­ce, tak po­ję­ta „fał­szy­wa świa­do­mość” ozna­cza po pro­stu sens uję­ty w sieć re­la­cji spo­łecz­nych, per­spek­ty­wicz­ność my­śle­nia. Ak­tyw­ność in­te­lek­tu­al­na nie od­by­wa się prze­cież w próż­ni, jest za­ko­rze­nio­na w miej­scu i cza­sie – i to jej za­ko­rze­nie­nie, uwa­run­ko­wa­nie wy­ra­ża się jako ide­olo­gicz­ność. Karl Man­n­he­im uwa­żał, że so­cjo­log ba­da­ją­cy prze­mia­ny wie­dzy czy wy­obra­żeń spo­łecz­nych, je­śli nie ma uprze­dzeń, może zo­ba­czyć w zmie­nia­ją­cych się ide­olo­giach „nie koń­czą­cy się stru­mień cią­gle prze­kształ­ca­ją­ce­go się ży­cia”14. Jest to tak­że mój cel.

Za­cho­wu­jąc za­tem pa­mięć o Mark­sow­skim ro­do­wo­dzie po­jęć ide­olo­gii czy fał­szy­wej świa­do­mo­ści, uży­wać ich będę jako na­rzę­dzi kry­ty­ki mark­si­zmu. Wszak jest on tyl­ko jed­nym z wie­lu spo­so­bów opi­sy­wa­nia świa­ta, jed­ną z wie­lu pro­po­zy­cji sen­su, i tak jak inne ide­olo­gie, pod­le­ga de­kon­struk­cji – a za­chę­ca do niej wła­sny­mi, po­wszech­nie zna­ny­mi sło­wa­mi: „byt okre­śla świa­do­mość”. Mark­sizm w tej książ­ce to ku­li­sy, któ­re na prze­ło­mie lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych za­czę­ły się roz­su­wać i stop­nio­wo ujaw­niać wiel­kie „za­ple­cze”, ma­szy­ne­rię sce­ny in­te­lek­tu­al­nej, jaką dla tego pro­jek­tu hi­sto­rii było oświe­ce­nie i no­wo­cze­sność.

Ide­olo­gia mark­si­zmu, któ­ra w la­tach sześć­dzie­sią­tych wy­da­wa­ła się le­wi­cu­ją­cym za­chod­nim in­te­lek­tu­ali­stom i bun­tow­ni­kom roku 1968 nie­prze­kra­czal­nym ho­ry­zon­tem cza­su, prak­ty­ku­ją­cym ją spo­łe­czeń­stwom Eu­ro­py Wschod­niej ob­ja­wia­ła się jako ja­ło­wy ruch my­śli i mar­twy se­zon w dzie­jach. Tu­taj nie­prze­kra­czal­ny ho­ry­zont ko­mu­ni­zmu miał inny cię­żar eg­zy­sten­cjal­ny niż na przy­kład we Fran­cji. Głód in­te­lek­tu­al­ny fran­cu­skiej le­wi­cy ła­two było za­spo­ko­ić (oszu­kać?) cza­ru­ją­co przy­rzą­dzo­ną Sar­tre’owską mie­szan­ką eg­zy­sten­cja­li­zmu, hu­ma­ni­zmu i ko­mu­ni­zmu, ser­wo­wa­ną w „Les Temps mo­der­nes”. W PRL-u ko­mu­nizm zwy­kle nie był tak bo­ga­to gar­ni­ro­wa­ny, a nad po­si­la­ją­cy­mi się nim czu­wa­li mi­li­cjan­ci, pał­ka­mi przy­wo­łu­ją­cy do po­rząd­ku każ­de­go, kto wy­brzy­dzał lub mar­no­wał swój przy­dział stra­wy. Tę uboż­szą niż w „Les Temps mo­der­nes” wła­sną gar­kuch­nię, do­zo­ro­wa­ną przez par­tyj­nych ide­olo­gów i mi­li­cjan­tów, Po­la­cy na­zy­wa­li za Ste­fa­nem Ki­sie­lew­skim „dyk­ta­tu­rą ciem­nia­ków”. Wy­ra­ża­li w ten spo­sób przy­gnę­bia­ją­ce po­czu­cie dzie­jo­wej nie­spra­wie­dli­wo­ści i bez­na­dziej­no­ści, przy­mus go­dze­nia się z upo­ka­rza­ją­cym sta­tu­sem prze­gra­nych w hi­sto­rii, z do­tkli­wą praw­dą, że z po­jał­tań­skiej rze­czy­wi­sto­ści nie ma wyj­ścia, bo nikt już nie ze­chce umie­rać za Gdańsk, sko­ro w Jał­cie pro­blem Gdań­ska zo­stał raz na za­wsze tak po­myśl­nie dla Po­la­ków roz­wią­za­ny.

Po­ję­cie „hi­sto­rii” od­no­si się, jak wia­do­mo, do dwu róż­nych, nie da­ją­cych się ze­stro­ić rze­czy­wi­sto­ści. Jest to bo­gac­two form i tre­ści ży­cia, nie­moż­li­wa do uchwy­ce­nia w sło­wach jego płyn­ność, róż­no­rod­ność, do­wol­ność. Na ten w isto­cie swej nie­wy­ra­żal­ny fe­no­men eg­zy­sten­cjal­ny nasz umysł na­rzu­ca sieć kon­cep­tu­ali­za­cji, bo tyl­ko w taki nie­peł­ny i wiecz­nie nie­za­do­wa­la­ją­cy spo­sób mo­że­my zro­zu­mieć, upo­rząd­ko­wać i utrwa­lić ja­kiś waż­ny dla nas ob­szar wspól­ne­go do­świad­cze­nia. Wa­cław Be­rent, adept fi­lo­zo­fii ży­cia, któ­ry dość uważ­nie ba­dał wza­jem­ne re­la­cje obu tych rze­czy­wi­sto­ści w „opo­wie­ściach bio­gra­ficz­nych”, okre­ślił je jako „bios” i „lo­gos” hi­sto­rii. Otóż w mo­men­tach zmierz­chu, kry­zy­su ujaw­nia­ją one swo­ją rów­no­cze­sną, wręcz de­mon­stra­cyj­ną obec­ność i nie­współ­mier­ność. Być może ob­ja­wia­ją nam się wów­czas jako nie­zwy­kle wy­ra­zi­ste i ma­ni­fe­sta­cyj­nie wręcz obce wła­śnie dla­te­go, że w ich nie­spo­dzie­wa­nie od­sło­nię­tej, de­mon­stra­cyj­nie jaw­nej obec­no­ści do­strze­ga­my przede wszyst­kim ich wza­jem­ną nie­prze­ni­kal­ność.

Wy­da­je mi się, że kie­dy opa­dła re­wo­lu­cyj­na go­rącz­ka roku 1968, Eu­ro­pa no­wo­cze­sna, a w kil­ka­na­ście lat póź­niej Pol­ska – bę­dą­ca za­ra­zem spre­pa­ro­wa­ną, ide­olo­gicz­ną no­wo­cze­sno­ścią PRL-u oraz in­te­li­genc­ką tę­sk­no­tą do „au­ten­tycz­nej” eu­ro­pej­skiej no­wo­cze­sno­ści – pę­kły od środ­ka i roz­pa­dły się na nie­współ­mier­ne i nie­prze­ni­kal­ne sfe­ry eg­zy­sten­cji i zna­czeń, roz­dzie­li­ły się na nie­okieł­zna­ny, cha­otycz­ny, sta­le dzie­ją­cy się „bios”, ape­lu­ją­cy o na­zwę, de­fi­ni­cję, oraz na mar­twe już, nie­zdol­ne ab­sor­bo­wać no­wych tre­ści na­zwy i de­fi­ni­cje, na „lo­gos” zu­ży­ty i nie­przy­dat­ny. Czy to jest stan kry­zy­so­wy?

Wbrew po­wszech­nym i zba­na­li­zo­wa­nym już na­rze­ka­niom na kry­zys war­to­ści, zmierzch idei i tym po­dob­ne, wca­le nie jest ła­two ta­kie prze­ko­na­nie umo­ty­wo­wać. Wciąż jesz­cze uzna­je się na­sze cza­sy za no­wo­cze­sne (na­wet je­śli do­da­je się im przed­ro­stek „post-”), a te ży­wią się nie­ustan­nym ob­umie­ra­niem i nie­ustan­nym od­ra­dza­niem się – ów wcze­śniej nie­spo­ty­ka­ny w hi­sto­rii, nie­usta­ją­cy za­bieg od­mła­dza­ją­cy wpi­sa­ny jest w za­ło­ży­ciel­ski pro­jekt epo­ki pro­kla­mu­ją­cej wiecz­ną zmia­nę i no­wość. Nie wy­star­czy za­tem użyć ma­gicz­ne­go sło­wa „kry­zys” – książ­ka Je­rze­go Je­dlic­kie­go Świat zwy­rod­nia­ły ja­sno do­wo­dzi, że gdy­by wie­rzyć temu, co się my­śli i pi­sze, An­glia, pierw­sze no­wo­cze­sne pań­stwo, nę­ka­na by­ła­by tą cho­ro­bą nie­prze­rwa­nie od po­nad dwóch stu­le­ci, w cza­sie któ­rych zbu­do­wa­ła swo­ją im­pe­rial­ną po­tę­gę. Trze­ba więc py­tać o wy­jąt­ko­wy cha­rak­ter obec­ne­go kry­zy­su, o to, czy jest tyl­ko ko­lej­nym mo­men­tem przej­ścia w inny stan sku­pie­nia tre­ści, idei, form ży­cia i my­śle­nia (tak są­dzą obroń­cy pro­jek­tu no­wo­cze­sno­ści, mię­dzy in­ny­mi Jür­gen Ha­ber­mas, pod­kre­śla­ją­cy jego nie­wy­czer­pa­ne jesz­cze za­so­by in­spi­ra­cji), czy też rze­czy­wi­ście ak­tem ostat­nim umie­ra­ją­cej epo­ki, gru­dą zie­mi na jej trum­nę (jak z ko­lei są­dzi je­den z jej li­kwi­da­to­rów, Jean-Fra­nço­is Lyotard).

Waż­ne wy­da­je się zba­da­nie wza­jem­nych re­la­cji no­wo­cze­sno­ści z owym przed­rost­kiem „post-”, któ­ry od wie­lu już lat od­bie­ra jej spo­kój i pew­ność sie­bie. Moż­na me­ta­fo­rycz­nie po­wie­dzieć, że cho­dzi o po­sta­wie­nie na­prze­ciw sie­bie dwu ry­wa­li­zu­ją­cych dziś „lo­go­sów” no­wo­cze­sno­ści: tego, któ­ry ufor­mo­wał się na po­cząt­ku z jej mi­tów za­ło­ży­ciel­skich, z fa­na­tycz­nej wia­ry w pięk­ny fi­nał hi­sto­rii i en­tu­zja­stycz­nej pra­cy dla przy­bli­że­nia tego upra­gnio­ne­go celu, i tego, któ­ry żywi się fał­szy­wą świa­do­mo­ścią oj­ców za­ło­ży­cie­li, że­ru­je na upa­dłych lub wy­na­tu­rzo­nych wia­rach i cią­gle wy­grze­bu­je z zie­mi za­tru­te ziar­na rzu­co­ne przez pierw­szych siew­ców. Ten lo­gos fun­du­je epo­ce za­wsty­dza­ją­ce i trud­ne do od­par­cia praw­dy li­kwi­da­tor­skie. Jest on w tej chwi­li zwy­cię­ski, ale prze­cież nie moż­na wy­klu­czyć, że za ja­kiś czas bę­dzie tak­że opi­sy­wa­ny z dy­stan­su jako ko­lej­na ma­ni­fe­sta­cja fał­szy­wej świa­do­mo­ści dzi­siej­szych „li­kwi­da­to­rów”.

1968 – ów dziw­ny rok w hi­sto­rii Za­cho­du i Pol­ski, nie bę­dą­cej wów­czas jego czę­ścią – jest, jak będę sta­ra­ła się po­ka­zać, dra­ma­tycz­nym mo­men­tem, kie­dy to pięk­na i pew­na sie­bie epo­ka no­wo­cze­sna, pa­trząc na swo­je od­bi­cie w lu­strze prze­pły­wa­ją­cych zda­rzeń, chy­ba po raz pierw­szy przy­zna­ła, że głę­bo­ko wy­żło­bio­nych rys i pęk­nięć na jej ob­li­czu nie usu­nie już ża­den ide­olo­gicz­ny li­fting, że po­zo­sta­ną one na za­wsze oso­bli­wo­ścią jej wi­ze­run­ku. Zdu­mie­wa wszak­że to, że po ka­ta­stro­fach XX wie­ku, po dwóch woj­nach świa­to­wych i re­wo­lu­cjach, ogar­nia­ją­cych Eu­ro­pę i cały glob, po mi­lio­nach ofiar zło­żo­nych w imię po­stę­pu ludz­ko­ści to wła­śnie ’68 – w re­la­cji do tam­tych wiel­kich wstrzą­sów czas w Eu­ro­pie ra­czej spo­koj­ny, ko­lej­ny rok so­lid­nej, mimo mło­dzie­żo­wej re­wol­ty i ro­dzą­ce­go się no­we­go ter­ro­ry­zmu, sta­bi­li­za­cji po­li­tycz­nej, kon­su­mo­wa­nia nad­wy­żek go­spo­dar­czej pro­spe­ri­ty – w od­czu­ciu wie­lu współ­cze­snych my­śli­cie­li wy­da­je się po­cząt­kiem ostat­nie­go aktu no­wo­cze­sno­ści, gru­dą zie­mi na jej grób. Przy tym zdu­mie­wa­ją­cym pa­ra­dok­sie tak­że chcia­ła­bym się w tej książ­ce przez chwi­lę za­trzy­mać.

Wy­da­je się, że po roku 68 za­czę­ły się ku­mu­lo­wać i na­war­stwiać na bie­żą­ce wy­da­rze­nia wszyst­kie ubocz­ne skut­ki po­stę­pu, wy­pie­ra­ne wcze­śniej ze zbio­ro­wej świa­do­mo­ści lub sub­li­mo­wa­ne w spe­cjal­nych, do­brze nam zna­nych sło­wach, ta­kich jak „wy­pa­cze­nia”, „wy­na­tu­rze­nia”, „śle­py tor”, któ­re bro­ni­ły bez­grzesz­no­ści ide­al­ne­go pro­jek­tu przed nad­uży­cia­mi omyl­nych i grzesz­nych jego wy­ko­naw­ców. Z ko­lei zna­czą­cym sło­wem cza­sów po­no­wo­cze­snych sta­ło się „od­cza­ro­wa­nie”, po­wtó­rzo­ne zresz­tą za oj­ca­mi za­ło­ży­cie­la­mi no­wo­cze­sno­ści, lecz tym ra­zem wy­mie­rzo­ne w samo jej ser­ce, w jej nie­za­chwia­ną wia­rę w do­ko­nu­ją­cy się po­stęp cy­wi­li­za­cyj­ny i po­wszech­ną eman­cy­pa­cję. To sło­wo ozna­cza wy­zby­wa­nie się wia­ry, ilu­zji oraz re­wi­zje i ob­ra­chun­ki my­śli­cie­li Za­cho­du z ich wła­sną tra­dy­cją. Ozna­cza tak­że ata­ki do­ko­ny­wa­ne z per­spek­ty­wy in­nych kul­tur, dla któ­rych uni­wer­sa­li­stycz­ne idee Za­cho­du ozna­cza­ły tyl­ko im­pe­rial­ną do­mi­na­cję i prze­moc (por. Edward Said, Orien­ta­lizm; Frantz Fa­non, Wy­klę­ty lud zie­mi).

Chcę za­cho­wać w tej książ­ce obie per­spek­ty­wy wi­dze­nia: wia­rę i dez­i­lu­zję, al­bo­wiem obie są dziś obec­ne w dys­ku­sjach o no­wo­cze­sno­ści. Ich wy­ra­zi­sta obec­ność w dzi­siej­szych de­ba­tach jest być może tak­że jed­nym z do­wo­dów na to, że na na­szych oczach coś się nie­odwo­łal­nie koń­czy i coś za­czy­na. Może to jest wła­śnie je­den z tych do­god­nych dla ba­da­cza mo­men­tów, kie­dy może on, ko­rzy­sta­jąc z istot­nych do­świad­czeń wła­sne­go cza­su, spoj­rzeć wstecz ku jego bliż­szej i dal­szej ge­ne­zie, od­two­rzyć ar­chi­tek­tu­rę po­jęć, idei, war­to­ści, wzor­ców ży­cia i spo­łecz­nej ak­tyw­no­ści, wśród któ­rych wzra­stał, i po­ka­zać, jak bu­dow­la wznie­sio­na we­dług tego pro­jek­tu stop­nio­wo prze­bu­do­wy­wa­ła się, w nie­któ­rych miej­scach roz­pa­da­ła i po­pa­da­ła w ru­inę, w in­nych od­kry­wa­ła i re­ali­zo­wa­ła to, cze­go bu­dow­ni­czy w pro­jek­cie nie za­uwa­żył lub po­mi­nął jako zbyt eks­tra­wa­ganc­kie lub nie­moż­li­we do speł­nie­nia.

Niech mi wol­no bę­dzie w ta­kim ra­zie wspo­mnieć o moim miej­scu w nar­ra­cji, jaką chcę tu za­pro­po­no­wać. Je­stem młod­sza od ani­ma­to­rów i ide­olo­gów roku 1968. Nie by­łam wów­czas stu­dent­ką, ani na­wet li­ce­alist­ką, więc ów burz­li­wy „czas wy­da­rzeń i wy­pad­ków” nie na­le­żał do mnie w tym sen­sie, że nie bra­łam w nim udzia­łu. Na tyle jed­nak był to czas dla mnie waż­ny i świa­do­mie prze­ży­ty, że mogę mó­wić: w ja­kiejś mie­rze ukształ­to­wał i mnie. Ale wła­śnie tyl­ko w ja­kiejś mie­rze. Gdy pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych i póź­niej mia­łam oka­zję sty­kać się z przed­sta­wi­cie­la­mi tej ge­ne­ra­cji w śro­do­wi­skach pod­ziem­nej kul­tu­ry nie­za­leż­nej czy po­li­tycz­nej opo­zy­cji, wów­czas do­świad­cza­łam – obok tego, co nas łą­czy­ło – dość ra­dy­kal­nej wła­snej od­mien­no­ści.

Była ona, jak są­dzę, re­zul­ta­tem mo­jej młod­szo­ści wła­śnie i tego, że poza le­gen­dą wspa­nia­łe­go roku 68 kształ­to­wa­ły mnie tak­że inne wzor­ce i war­to­ści. To one spra­wi­ły, że względ­nie szyb­ko i ła­two ule­głam kli­ma­tom od­cza­ro­wa­nia, dez­i­lu­zji, li­kwi­da­tor­skim ten­den­cjom po­no­wo­cze­sne­go my­śle­nia. Już wcze­śniej bo­wiem i w spo­sób nie­ja­ko na­tu­ral­ny, jesz­cze nie pod­da­ny in­te­lek­tu­al­ne­mu prze­two­rze­niu, były to po pro­stu moje kli­ma­ty. Wła­ści­wie po­twier­dzam tyl­ko od daw­na zna­ne spo­strze­że­nie Go­ethe­go z Dich­tung und Wahr­he­it, że wy­star­czy uro­dzić się o dzie­sięć lat wcze­śniej lub póź­niej, aby być kimś zu­peł­nie in­nym du­cho­wo. Ta in­ność wszak­że, jak wspo­mnia­łam, nie li­kwi­du­je tego, co wspól­ne lub po­dob­ne. To­też mam na­dzie­ję, że za­cho­wu­jąc od­mien­ność i dy­stans, mogę z po­żyt­kiem po­ku­sić się o inne niż do­tych­czas spoj­rze­nie na in­te­lek­tu­al­ną przy­go­dę po­ko­le­nia ’68, dra­ma­tycz­ne zde­rze­nie mło­dych lu­dzi z ich cza­sem, z ide­ami wy­lan­so­wa­ny­mi przez pro­jek­to­daw­ców no­wo­cze­sno­ści lub awan­gar­dy (w po­dwój­nym, es­te­tycz­nym i po­li­tycz­nym sen­sie).

Pro­po­nu­ję nar­ra­cję bę­dą­cą w ja­kiejś mie­rze opo­wie­ścią bio­gra­ficz­ną, po­szu­ki­wa­niem mo­men­tów stycz­nych bio­su i lo­go­su hi­sto­rii, zbli­ża­niem lub od­da­la­niem ho­ry­zon­tów ich i mo­jej świa­do­mo­ści – w toku za­mie­ra­ją­cych lub gwał­tow­nie wzbie­ra­ją­cych dzie­jów w koń­ców­ce XX wie­ku, w toku roz­pa­da­ją­cej się sta­rej opo­wie­ści o świe­cie. Nie ukry­wam, że naj­bar­dziej zaj­mu­je mnie to, co ame­ry­kań­scy so­cjo­lo­go­wie Pe­ter L. Ber­ger i Tho­mas Luck­mann na­zwa­li ład­nie „ana­li­zą spo­łecz­ne­go two­rze­nia rze­czy­wi­sto­ści”15. Pra­gnę opi­sać spo­so­by, w ja­kie wy­twa­rza­li swój świat pol­scy po­eci, ar­ty­ści, po­li­ty­cy i pu­bli­cy­ści, zbior­czo okre­śle­ni jako „po­ko­le­nie ’68”. Wła­śnie to – nie sam wy­pre­pa­ro­wa­ny pro­jekt czy wi­zję kul­tu­ry, ale pro­ces po­wsta­wa­nia, wy­twa­rza­nia tego pro­jek­tu, bę­dą­cy w isto­cie po­zna­wa­niem uwa­run­ko­wań wła­sne­go my­śle­nia i dzia­ła­nia: tych ze­wnętrz­nych, po­li­tycz­nych lub bę­dą­cych dzie­dzic­twem tra­dy­cji kul­tu­ral­nej, oraz tych we­wnętrz­nych, pły­ną­cych z ogra­ni­czeń „ja” i da­ją­cych im­puls sa­mo­po­zna­niu i au­to­ek­spre­sji.

Przy­pa­dek spra­wił, że pra­wie rów­no­cze­śnie obej­rza­łam dwa od­mien­ne fil­my, w któ­rych opo­wia­da się ka­wał­ki zbio­ro­we­go ży­cio­ry­su po­ko­le­nia roku 1968. Je­den, Ak­to­rzy pro­win­cjo­nal­ni Agniesz­ki Hol­land, po­wtó­rzo­ny w te­le­wi­zji, po­wstał w Pol­sce pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych, a więc prze­szło dzie­sięć lat po wy­da­rze­niach mar­co­wych. Choć o tym się w fil­mie nie mówi, do­my­śla­my się, że bo­ha­te­ro­wie byli świad­ka­mi lub uczest­ni­ka­mi tych wy­da­rzeń, no­szą w so­bie jesz­cze żar­li­wość tam­te­go bun­tu, ale są już prze­gra­ni, zmę­cze­ni klę­ską, obez­wład­nie­ni bez­na­dziej­ną co­dzien­no­ścią. Obej­rza­ny po raz ko­lej­ny, w ćwierć wie­ku od po­wsta­nia, w wol­nym już kra­ju, ob­raz Hol­land wy­dał mi się bar­dziej przy­gnę­bia­ją­cy i po­nu­ry niż w na­praw­dę po­nu­rym i przy­gnę­bia­ją­cym cza­sie ekra­no­we­go de­biu­tu, kie­dy wi­dzia­łam go po raz pierw­szy. Ude­rzy­ła mnie stę­żo­na bez­sil­ność mło­dych lu­dzi, któ­rych wście­kłość i bunt wy­da­wa­ły się da­rem­nym zu­ży­ciem ener­gii, nisz­czy­ły spon­ta­nicz­ne ży­cie, wy­pa­la­ły du­sze, lecz nie na­ru­sza­ły bez­li­to­sne­go sys­te­mu o bez­ter­mi­no­wym trwa­niu. Oglą­da­jąc te­raz, z dy­stan­su, Ak­to­rów prowin­cjo­nal­nych, wi­dzia­łam emo­cje w sta­nie wrze­nia, tłu­mio­ne, jak w go­tu­ją­cym się ko­tle, cięż­ką po­kry­wą, ale po­kry­wa już po­dry­gu­je, uno­si się i za­raz wy­le­ci w po­wie­trze pod ci­śnie­niem tego, co w środ­ku. I rze­czy­wi­ście – przy­szedł sier­pień roku 1980, po­zwa­la­jąc za­czerp­nąć tchu i dać uj­ście emo­cjom.

Dru­gi film, Ma­rzy­cie­le Ber­nar­do Ber­to­luc­cie­go, zo­stał zre­ali­zo­wa­ny w roku 2003, a więc trzy­dzie­ści pięć lat po ma­jo­wej re­wol­cie pa­ry­skich stu­den­tów, sta­no­wią­cej tło przed­sta­wia­nych zda­rzeń. Ty­tu­ło­wi „ma­rzy­cie­le” to mło­dzi lu­dzie pra­gną­cy żyć we­dług wła­sne­go pro­jek­tu. Wszak­że pro­jekt ów ry­su­je im się dość mgli­ście – cho­dzi mniej wię­cej o wol­ność, o pra­wo do nie­skrę­po­wa­ne­go wy­bo­ru form ży­cio­wej eks­pre­sji. Wbrew pięk­nej le­gen­dzie o roz­po­li­ty­ko­wa­nym pa­ry­skim maju, mie­sią­cu stu­denc­kich ba­ry­kad, kok­taj­li Mo­ło­to­wa i ha­seł per­ma­nent­nej re­wo­lu­cji, film Ber­to­luc­cie­go po­ka­zu­je, że bę­dą­cy za­rze­wiem re­wol­ty bunt prze­ciw tłu­mie­niu spon­ta­nicz­ne­go ży­cia i za­an­ga­żo­wa­nia ro­dzi się nie z po­wo­dów po­li­tycz­nych, lecz tkwi w kul­tu­rze i oby­cza­jach. Skrę­po­wa­ne for­my eks­pre­sji ży­cio­wej, któ­re mę­czą bo­ha­te­rów Ma­rzy­cie­li, to przede wszyst­kim stłu­mio­ny za­ka­za­mi oby­cza­jo­wy­mi, nie­do­zwo­lo­ny seks – żeby nie do­pu­ścić się ka­zi­rodz­twa, ro­dzeń­stwo wcią­ga w eks­cy­tu­ją­cą grę ero­tycz­ną na­iw­ne­go Ame­ry­ka­ni­na. Ten gi­rar­dow­ski trój­kąt sta­je się pre­tek­stem do opo­wie­ści o do­ra­sta­niu i po­zba­wia­niu się nie­win­no­ści: o utra­cie dzie­wic­twa oraz o bu­rze­niu złu­dzeń o lep­szym świe­cie i wy­zwo­lo­nym ży­ciu.

Ostat­nia sce­na, w któ­rej mło­dzi ma­rzy­cie­le wy­bie­ga­ją z do­stat­nie­go miesz­czań­skie­go domu, by przy­łą­czyć się do de­mon­stra­cji i ulicz­nej bi­twy z po­li­cją, spu­en­to­wa­na jest po­pu­lar­ną pio­sen­ką Edith Piaf – pie­śniar­ki bę­dą­cej wzor­co­wym wcie­le­niem in­no­ści, ale oswo­jo­nej przez ma­so­we me­dia, uzna­nej przez nie za esen­cję miesz­czań­skiej fran­cu­sko­ści. Jak­by Ber­to­luc­ci chciał po­wie­dzieć, że w isto­cie tyl­ko po­je­dyn­czy, wraż­li­wi lu­dzie tra­cą swo­je bez­grzesz­ne lata i z cza­sem spi­ja­ją go­rycz sa­mo­wie­dzy i dez­i­lu­zji, na­to­miast spo­łe­czeń­stwa za­wsze wszyst­ko zo­sta­wia­ją „po sta­re­mu”, naj­bar­dziej bul­wer­su­ją­ce no­wo­ści wchła­nia­ją, ła­go­dzą i oswa­ja­ją w zna­nych i sze­ro­ko ak­cep­to­wa­nych for­mach, zbio­ro­wym wy­sił­kiem sta­ra­ją się przy­trzy­my­wać po­kry­wę na ko­tle, w któ­rym sta­le wrze.

Dzie­ła, tak od sie­bie od­le­głe w cza­sie i róż­ne nie tyl­ko sty­li­stycz­nie, ale i świa­to­po­glą­do­wo, mają jed­nak ze sobą coś wspól­ne­go. Od­sła­nia­ją nie­na­wiść mło­dych zre­wol­to­wa­nych stu­den­tów roku 68 do za­sta­ne­go sys­te­mu. Ów sys­tem na­le­ży ro­zu­mieć to­tal­nie: nie tyl­ko jako ustrój po­li­tycz­ny i pew­ną okrze­płą struk­tu­rę spo­łecz­ną, ale rów­nież jako wzor­ce ży­cia i za­wo­do­wej ka­rie­ry, po­wszech­nie ak­cep­to­wa­ne war­to­ści i skon­wen­cjo­na­li­zo­wa­ne re­la­cje mię­dzy­ludz­kie. Jak bar­dzo mu­sia­ły wy­da­wać się ob­łud­ne i nie­przy­sta­ją­ce do spo­so­bów od­czu­wa­nia ów­cze­snych dwu­dzie­sto­lat­ków, sko­ro gło­śno i do­bit­nie wy­ra­ża­li po­gląd, że nie na­le­ży wie­rzyć lu­dziom po trzy­dzie­st­ce. Jak bar­dzo świat ich ro­dzi­ców mu­siał być im nie­na­wist­ny, sko­ro zeń ucie­ka­li, a w nie­jed­nym fil­mie z tam­te­go cza­su speł­nia­li swe groź­ne pra­gnie­nia, aby pod­pa­lić go lub wy­sa­dzić w po­wie­trze. Po­tem zresz­tą ro­bi­li to na­praw­dę, an­ga­żu­jąc się w ru­chy ter­ro­ry­stycz­ne lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Jest ta­jem­ni­cą cza­su, dla­cze­go na­gle w 1968 roku te okrze­płe, zda­wa­ło­by się, struk­tu­ry spo­łecz­ne, wzor­ce ży­cia i miesz­czań­skich ka­rier, nie­wie­le tyl­ko nad­szarp­nię­te przez wiel­kie woj­ny i re­wo­lu­cje XX wie­ku, na­gle zo­sta­ły pod­da­ne tak to­tal­nej i rów­no­cze­snej kry­ty­ce na „zgni­łym Za­cho­dzie”, prze­ży­wa­ją­cym po woj­nie wiel­ki boom go­spo­dar­czy, oraz w po­st­nych, po­li­tycz­nie znie­wo­lo­nych i cy­wi­li­za­cyj­nie za­co­fa­nych „de­mo­lu­dach” (Pol­sce i Cze­cho­sło­wa­cji). Fak­tem jest jed­nak, że wie­lu wy­bit­nych pol­skich in­te­lek­tu­ali­stów (na przy­kład Le­szek Ko­ła­kow­ski) wi­dzia­ło wów­czas roz­dziel­nie nasz ma­rzec i ich maj, ak­cen­tu­jąc po­li­tycz­ną i psy­chicz­ną nie­ko­he­ren­cję: ich za­cza­ro­wa­nie mi­tem re­wo­lu­cji i na­sze od­cza­ro­wa­nie, ich du­cho­wy kry­zys i na­sze prze­bu­dze­nie do wol­no­ści.

W ich opi­nii re­wol­ta mło­dzie­ży za­chod­niej była zja­wi­skiem nie­zro­zu­mia­łym, nie­bez­piecz­ną za­ba­wą roz­ka­pry­szo­nych dzie­ci, wy­cho­wa­nych w do­stat­ku i znu­dzo­nych do­bro­by­tem (war­to pa­mię­tać, że inne zda­nie miał Je­leń­ski). Wśród przy­wód­ców pol­skich stu­den­tów do dziś zresz­tą po­ku­tu­je prze­ko­na­nie, że nasz bunt był po­li­tycz­nie doj­rzal­szy niż ma­jo­wa re­wol­ta w Pa­ry­żu16. Trud­no się z tym zgo­dzić, tym bar­dziej że – jak zo­ba­czy­my w na­stęp­nych roz­dzia­łach – do­kład­na lek­tu­ra ofi­cjal­nie pu­bli­ko­wa­nych ma­ni­fe­stów pol­skiej No­wej Fali z po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych nie po­twier­dza póź­niej na­by­te­go prze­ko­na­nia o de­fi­ni­tyw­nym ja­ko­by roz­sta­niu się tej ge­ne­ra­cji w mar­cu 1968 z mi­tem po­stę­pu i szczę­śli­wej re­wo­lu­cji. Co wię­cej, zda­je się po­twier­dzać ich re­wo­lu­cyj­ne złu­dze­nia. Nad­to zaś wy­po­wie­dzi na­szych mło­dych zbun­to­wa­nych in­te­li­gen­tów do­wo­dzą moc­no przez nich od­czu­wa­nej wspól­no­ty z ró­wie­śni­ka­mi z Za­cho­du.

To­masz Bu­rek pi­sał wów­czas w pa­te­tycz­nie za­ty­tu­ło­wa­nym ma­ni­fe­ście My, nasz ogrom­ny czas, nasz wiek dwu­dzie­sty o po­czu­ciu glo­bal­nej wspól­no­ty, łą­czą­cej wszyst­kich mło­dych lu­dzi, zbun­to­wa­nych prze­ciw po­dob­nie na ca­łym świe­cie po­strze­ga­nym i oce­nia­nym me­cha­ni­zmom alie­na­cji i spo­łecz­nej ma­ni­pu­la­cji: „Wy­da­rze­nia ostat­nich lat po­ka­za­ły, że cały świat, cały mło­dy my­ślą­cy świat, spo­łecz­no­ści stu­denc­kie przede wszyst­kim, ale nie tyl­ko, nie chce dać się wpę­dzić w sfunk­cjo­na­li­zo­wa­ny raj bez re­wo­lu­cyj­nych złu­dzeń, zor­ga­ni­zo­wa­ny i kie­ro­wa­ny so­cjo­tech­nicz­ny­mi me­to­da­mi przez ano­ni­mo­wych ma­ni­pu­la­to­rów”17.

W kil­ka lat póź­niej Ta­de­usz Ny­czek da­wał wy­raz po­dob­ne­mu prze­ko­na­niu – w ar­ty­ku­le Obu­dzi­łem się na­gle nagi pi­sał o łą­czą­cej mło­dych lu­dzi ca­łe­go świa­ta od­ręb­no­ści po­ko­le­nio­wej. Tam, na Za­cho­dzie, od­rzu­ca się spo­sób ży­cia na­rzu­co­ny przez spo­łe­czeń­stwo kon­sump­cyj­ne – za­uwa­ża mło­dy kry­tyk – tu, u nas, ne­gu­je się spo­sób ży­cia spo­łe­czeń­stwa wkra­cza­ją­ce­go na „nową dro­gę”18. Wspól­no­ta bun­tu była, jak wi­dać, waż­niej­sza wów­czas od róż­nic hi­sto­rycz­nych i po­li­tycz­nych. No cóż, praw­da jest, jak za­wsze, bar­dziej wie­lo­znacz­na i cie­kaw­sza niż he­ro­icz­na i opty­mi­stycz­na opo­wieść o pierw­szym w Pol­sce po­bi­tym po­ko­le­niu, któ­re­mu uda­ło się ode­grać na hi­sto­rii.

***

Punkt wi­dze­nia tej książ­ki – mój punkt wi­dze­nia – to tych kil­ku z No­wej Fali, któ­rzy szli po­tem ra­zem z Mich­ni­kiem i jego ko­le­ga­mi. To moje śro­do­wi­sko, nie tyl­ko przez związ­ki z cza­su pod­zie­mia z przy­ja­ciół­mi z KOR-u, „We­zwa­nia” czy „Ty­go­dni­ka Ma­zow­sze”. Te związ­ki były z wy­bo­ru, a wy­bór taki spo­wo­do­wa­ny był tym, że wcze­śniej da­łam się uwieść paru książ­kom: Dzien­ni­ko­wi po­ran­ne­mu, Nie­uf­nym i za­du­fa­nym, Świa­tu nieprzedsta­wio­ne­mu, no i Ak­to­wi uro­dze­nia Kry­nic­kie­go, któ­ry w sen­sie sym­bo­licz­nym stał się tak­że ak­tem na­ro­dzin mo­jej świa­do­mo­ści po­li­tycz­nej i ide­olo­gicz­nej.

Moż­na uznać, że ta książ­ka jest for­mą spła­ty dłu­gu – po raz dru­gi, bo po raz pierw­szy spła­ca­łam go w 1977 roku, gdy pi­sa­łam pra­cę ma­gi­ster­ską.

To tak­że spła­ta dłu­gu wo­bec ro­dzi­ców, od któ­rych po raz pierw­szy usły­sza­łam na­zwi­ska „ko­man­do­sów”. Po raz dru­gi – w 1976 roku od Mat­ki, któ­ra po­wi­ta­ła mnie sło­wa­mi en­tu­zja­zmu: „To zno­wu oni, ci sami: Mich­nik, Blumsz­tajn…”

Uro­dzi­łam się i wy­cho­wa­łam w Ra­do­miu.

Rozdział pierwszy Pokolenie czapki studenckiej

1. PO­KO­LE­NIE – CO TO JEST?

Kon­cep­cja po­ko­leń jest naj­bar­dziej zna­na w na­szym li­te­ra­tu­ro­znaw­stwie w po­sta­ci, jaką jej nadał Ka­zi­mierz Wyka. Opra­co­wał ją, jak wia­do­mo, pod ko­niec lat trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku, w „ści­słym związ­ku”, jak sam za­zna­czał, z po­wsta­ją­cą wów­czas rów­no­le­gle książ­ką o mo­der­ni­zmie pol­skim. Pierw­szy roz­dział roz­pra­wy o ge­ne­ra­cjach – Roz­wójpro­ble­mu po­ko­le­nia – au­tor zdą­żył opu­bli­ko­wać w roku 1939 w „Prze­glą­dzie So­cjo­lo­gicz­nym”. A po­tem przy­szedł gwał­tow­ny czas hi­sto­rii, któ­ra wraz z ar­mią Hi­tle­ra roz­po­czę­ła marsz nach Osten, by w kil­ka lat póź­niej, pod wo­dzą Sta­li­na, po­ma­sze­ro­wać w prze­ciw­nym kie­run­ku. Jed­ną z mi­lio­nów ofiar tego wiel­kie­go za­mę­tu był ma­szy­no­pis Po­ko­leń li­te­rac­kich – spło­nął w Kra­ko­wie we wrze­śniu 1939 wraz z do­rob­kiem Ju­lia­na Krzy­ża­now­skie­go (kwa­li­fi­ko­wał on książ­kę Wyki do dru­ku). Gdy usta­ły gwał­tow­ne ru­chy tek­to­nicz­ne dzie­jów, a kul­tu­ra pol­ska od­zy­ska­ła po sta­li­now­skim do­gma­ty­zmie stan względ­nej rów­no­wa­gi, w 1959 roku wy­da­no po raz pierw­szy Mo­der­nizm pol­ski – do tej edy­cji zo­stał włą­czo­ny roz­dział roz­pra­wy o po­ko­le­niach, prze­dru­ko­wa­ny z „Prze­glą­du So­cjo­lo­gicz­ne­go”1. Tak oto, z po­wo­dów nie­za­leż­nych od au­to­ra od­mło­dzo­na o dwa­dzie­ścia lat, kon­cep­cja po­ko­leń we­szła do ka­no­nu ba­dań hi­sto­rycz­no­li­te­rac­kich w Pol­sce – i w nie­zmie­nio­nej po­sta­ci do dziś cie­szy się u nas du­żym po­wa­ża­niem. W znacz­nej mie­rze wią­że się to za­pew­ne z wiel­kim pre­sti­żem dwóch wy­ra­zi­stych ge­ne­ra­cji, wzbu­dza­ją­cych po­wszech­ny sza­cu­nek: po­ko­le­nia mło­dych kon­spi­ra­to­rów i żoł­nie­rzy Pol­ski Pod­ziem­nej (na­zy­wa­ne­go przez pe­wien czas, od ty­tu­łu książ­ki Ro­ma­na Brat­ne­go, „po­ko­le­niem Ko­lum­bów”) oraz młod­szych od nich zbun­to­wa­nych ar­ty­stów, pi­sa­rzy, pu­bli­cy­stów, okre­śla­nych jako po­ko­le­nie ’56 i ko­ja­rzo­nych z po­li­tycz­nym prze­ło­mem Paź­dzier­ni­ka, de­sta­li­ni­za­cją i „od­wil­żą”. W wy­ra­zi­stym cią­gu ge­ne­ra­cji hi­sto­rycz­nych chcie­li się tak­że wi­dzieć – i to im się uda­ło – stu­den­ci wy­stę­pu­ją­cy w mar­cu 1968 roku prze­ciw wła­dzy, zwłasz­cza zaś wy­wo­dzą­cy się spo­śród nich po­eci, kry­ty­cy, twór­cy te­atrów i ka­ba­re­tów, któ­rzy za­zna­cza­li swo­ją od­ręb­ność w kul­tu­rze, świa­do­mie po­słu­gu­jąc się ka­te­go­rią po­ko­le­nio­wo­ści, wzię­tą wprost z prac Wyki. Jest to chy­ba ostat­nie po­ko­le­nie, któ­re daje się jesz­cze (przy­najm­niej w pew­nej mie­rze) opi­sać we­dług tej ka­te­go­rii.

Opu­bli­ko­wa­na frag­men­ta­rycz­nie w la­tach sześć­dzie­sią­tych kon­cep­cja Wyki no­win­ką z całą pew­no­ścią nie była. Sam au­tor umiesz­czał ją w tra­dy­cji hu­ma­ni­sty­ki eu­ro­pej­skiej, się­ga­ją­cej co naj­mniej po­ło­wy XIX wie­ku. Ba­da­cze li­te­ra­tu­ry pol­skiej (jak wspo­mnia­łam) ko­rzy­sta­ją z niej jed­nak nie­zmien­nie do dziś. Albo wier­nie ko­piu­ją sta­no­wi­sko kra­kow­skie­go pro­fe­so­ra (Mał­go­rza­ta Szulc-Pac­ka­lén w roz­pra­wie o po­ko­le­niu ’682), albo roz­py­cha­jąc ramy jego kon­cep­cji, mosz­czą so­bie miej­sce we­wnątrz nich po­mi­mo od­czu­wa­nej nie­wy­go­dy (Pa­weł Ro­dak w książ­ce o po­ko­le­niu wo­jen­nym3 czy Da­nu­ta Za­wadz­ka w pra­cy o „po­ko­le­niu klę­ski 1812 roku”4). My­ślę jed­nak, że na­le­ży już zmie­rzyć się z kwe­stią, czy kon­cep­cja Wyki może być jesz­cze dziś uży­tecz­na w ba­da­niach hi­sto­rycz­nych.

Aby na to od­po­wie­dzieć, trze­ba wró­cić do sta­re­go py­ta­nia o bio­lo­gicz­ną i du­cho­wą wi­tal­ność mło­do­ści, któ­ra spra­wia, że co pe­wien czas od­mie­nia się po­stać świa­ta. Bo tak wła­śnie – po­mię­dzy bio­lo­gią a psy­cho­lo­gią doj­rze­wa­ją­cych jed­no­stek, ich wiel­ką siłą twór­czą a zbio­ro­wym, spo­łecz­nym do­świad­cze­niem hi­sto­rii – wi­dział pro­blem Ka­zi­mierz Wyka. Sta­wiał zaś ten pro­blem we­dług kon­cep­cji odzie­dzi­czo­nej po nie­miec­kich ba­da­czach, spad­ko­bier­cach Le­opol­da Ran­ke­go lub Wil­hel­ma Dil­theya, a kon­cep­cję tę uzu­peł­niał (chy­ba nie­co sztucz­nie) o so­cjo­lo­gicz­ną per­spek­ty­wę (no­wość lat trzy­dzie­stych) Kar­la Man­n­he­ima. Po­nie­waż mam wąt­pli­wo­ści, czy moż­na dziś sto­so­wać z ca­łym do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza tę kon­cep­cję, za­cznę od spi­su owe­go in­wen­ta­rza.

Dla­te­go py­tam na po­cząt­ku o in­try­gu­ją­cą ba­da­czy wi­tal­ną siłę mło­do­ści zdol­nej od­mie­niać ob­li­cze świa­ta. Pi­sał o niej pa­te­tycz­nie Le­opold Ran­ke, wspo­mi­na­jąc ge­ne­ra­cję, któ­rej re­for­ma­tor­skie idee zdo­by­wa­ły na po­cząt­ku XVI wie­ku Eu­ro­pę i ra­dy­kal­nie zmie­nia­ły nie tyl­ko eu­ro­pej­ską hi­sto­rię. Pi­sał o niej tak­że Wil­helm Dil­they, gdy ob­ser­wu­jąc im­pul­sy in­te­lek­tu­al­ne prze­pły­wa­ją­ce wśród mło­dych nie­miec­kich ro­man­ty­ków, od­kry­wał ta­kie – jego zda­niem – współ­za­leż­no­ści du­cho­we, któ­re świad­czy­ły nie tyl­ko o po­dob­nej wraż­li­wo­ści i emo­cjo­nal­no­ści, ale tak­że o no­wej ja­ko­ści ide­owej, re­wol­tu­ją­cej na prze­ło­mie XVIII i XIX stu­le­cia całą nie­miec­ką (i nie tyl­ko nie­miec­ką) kul­tu­rę. Po­dą­ża­jąc ich tro­pem, Ka­zi­mierz Wyka – świa­dek nad­uży­wa­nia i ba­na­li­za­cji ter­mi­nu „po­ko­le­nie” w swo­ich cza­sach – prze­strze­gał, aby do­brze od­róż­niać wspól­no­tę „mło­do­ści li­te­rac­kiej”, bę­dą­cą do­god­nym spo­so­bem na suk­ces, od rze­czy­wi­ście twór­czych ge­ne­ra­cji. A choć do­strze­gał wiel­kie za­so­by in­wen­cji w każ­dym rocz­ni­ku mło­dych lu­dzi, to za twór­cze po­ko­le­nia uwa­żał, jak wcze­śniej wy­mie­nie­ni au­to­rzy nie­miec­cy, tyl­ko te, któ­re świa­do­me swej „słusz­no­ści hu­ma­ni­stycz­nej”, wal­czą o uzna­nie wła­snych „do­nio­słych tre­ści du­cho­wych” i od­no­szą w tej wal­ce suk­ces, to zna­czy na­rzu­ca­ją swo­je ra­cje ca­łej wspól­no­cie.

Twór­cze są za­tem te ge­ne­ra­cje, któ­re od­na­wia­ją kul­tu­rę, od­ży­wia­ją ją swym mło­dym du­chem, dają jej za­pał no­wych idei, war­to­ści. W ta­kim uję­ciu, na­zy­wa­nym przez Wykę hu­ma­ni­stycz­nym, no­wość, któ­rą ofe­ru­ją mło­dzi, wstę­pu­ją­cy w ży­cie lu­dzie, musi być nie tyl­ko swo­ista, wy­jąt­ko­wa, ale też prze­ło­mo­wa, wraz z nią musi się od­mie­niać spo­sób per­cep­cji świa­ta, epo­ka – zy­ski­wać pe­wien szcze­gól­ny, nie­po­wta­rzal­ny cha­rak­ter, a ster hi­sto­rii – zwy­kle wska­zy­wać od­chy­le­nie od do­tych­czas ob­ra­ne­go kie­run­ku. W tym uję­ciu po­ko­le­nie jest po pro­stu jed­nym z imion pro­ce­su, a ra­czej: po­stę­pu hi­sto­rycz­ne­go.

Ozna­cza to jed­nak, że nie każ­da ge­ne­ra­cja bio­lo­gicz­na osią­ga ran­gę ge­ne­ra­cji hi­sto­rycz­nej, nie każ­da od­ci­ska się w zbio­ro­wej pa­mię­ci czy le­gen­dzie. Wyka pi­sał: „[…] w każ­dym wła­ści­wie rocz­ni­ku mło­dych drze­mią moż­li­wo­ści prze­mian, ale tyl­ko  w y b r a n y m   r o c z n i k o m   s y t u a c j a   i d e o w a   e p o k i   p o d s u w a   m a t e r i a ł   p r z e m i a n. Tyl­ko wy­bra­ne rocz­ni­ki tra­fia­ją na mo­ment wy­czer­py­wa­nia się, osłab­nię­cia mi­ja­ją­cej sy­tu­acji, wzro­stu tę­sk­not za no­wo­ścią. Co jaki czas moż­li­wo­ści psy­chicz­ne drze­mią­ce w mło­dych zo­sta­ją uak­tyw­nio­ne i prze­mie­nio­ne na war­to­ści ide­owe, nie­po­wta­rzal­ne, tego nig­dy się nie da prze­wi­dzieć”5. Jesz­cze do­bit­niej niż Wyka wy­ra­ził tę myśl Jan Ga­re­wicz, twier­dząc au­to­ry­ta­tyw­nie: „Nie każ­de­mu jest dana przy­na­leż­ność do «po­ko­le­nia»”6. Na­tu­ral­nie, ro­zu­miał przez tę przy­na­leż­ność na­sy­ce­nie bio­gra­fii waż­ny­mi, prze­ło­mo­wy­mi zda­rze­nia­mi hi­sto­rycz­ny­mi, zwią­za­nie jej z „du­chem cza­su”.

Ów mo­ment cza­su, wy­mie­nia­ny jako istot­ny w kon­sty­tu­owa­niu się ge­ne­ra­cji, świad­czy o tym, że za jej ko­leb­kę uwa­ża się hi­sto­rię. W tra­dy­cji nie­miec­kiej mówi się o wiel­kich „wstrzą­sach du­cho­wych”, bę­dą­cych re­zul­ta­tem „wiel­kich wy­da­rzeń i prze­mian”, a po­ko­le­nie uzna­je się za me­dium idei, któ­re się z nich ro­dzą. „Die ge­ne­ra­tion ist eigen­tlich ein Aus­druck für ge­wis­se im Men­sche­nal­ter wirk­sa­me Ide­en” – pi­sał Le­opold Ran­ke7. Ści­sły zwią­zek po­mię­dzy hi­sto­rią, mło­do­ścią i no­wy­mi tre­ścia­mi kul­tu­ry w na­stęp­nym, XX stu­le­ciu okre­ślo­ny zo­stał mia­nem „prze­ży­cia po­ko­le­nio­we­go”. Po raz pierw­szy użył tego po­ję­cia, jak wia­do­mo, Ju­lius Pe­ter­sen8, a w Pol­sce spo­pu­la­ry­zo­wał je Ka­zi­mierz Wyka. Do­okre­śla­jąc je, Jan Ga­re­wicz pi­sze, że za­wie­ra się w nim „przed­smak koń­ca świa­ta”, ze­tknię­cie się lu­dzi ze sobą „w wa­run­kach ka­ta­stro­fy”. Te dra­ma­tycz­ne oko­licz­no­ści, we­dług au­to­ra, od­sła­nia­ją przed mło­dy­mi, chłon­ny­mi umy­sła­mi wy­miar war­to­ści ab­so­lut­nych i spra­wia­ją, że prze­ży­cie po­ko­le­nio­we sta­je się ich „ini­cja­cją ak­sjo­lo­gicz­ną” – „zmu­sza rów­no­cze­śnie wszyst­kich człon­ków pew­nej spo­łecz­no­ści do opcji o cha­rak­te­rze mo­ral­nym. Jest pierw­szym zbio­ro­wym spo­tka­niem ze złem, a tym sa­mym tak­że z do­brem”9. Prze­ży­cie po­ko­le­nio­we jest za­tem to­tal­ne – to pięt­no, z któ­rym się po­tem żyje.

W tym uję­ciu, nie­za­leż­nie od róż­nic dzie­lą­cych ba­da­czy, po­ko­le­nia są swo­isty­mi „wy­pię­trze­nia­mi” hi­sto­rii, bo tyl­ko wów­czas, gdy w niej do­ko­nu­ją się istot­ne prze­mia­ny, po­ja­wia­ją się ge­ne­ra­cje, któ­re two­rzą o nich opo­wieść i świę­cie wie­rzą, że to same dzie­je tę opo­wieść im dyk­tu­ją. Z tym prze­ko­na­niem łą­czy się inne, że po­ko­le­nia to ko­niecz­ny „pło­do­zmian” kul­tu­ry, ta­jem­ni­cze miej­sce, w któ­rym łą­czy się bios i lo­gos – wszak za­siew no­wych ory­gi­nal­nych tre­ści, idei, wy­ra­sta na gle­bie hi­sto­rii, by po­tem przez dłu­gi czas oży­wiać i od­ży­wiać kul­tu­rę. Nie­miec­cy ro­man­ty­cy, a tak­że my­śli­cie­le z krę­gu fi­lo­zo­fii ży­cia utrzy­my­wa­li, że tym ide­om i tre­ściom du­cho­wym na­da­ją kształt wy­bit­ne jed­nost­ki, „ty­ta­ni du­cha”. To dzię­ki nim ge­ne­ra­cje mają swo­je imio­na i po­zy­cję w hi­sto­rii. He­gel dał im na­zwę we­lt­ge­schich­tli­che In­di­vi­du­en, a ro­zu­miał przez to oso­bo­wo­ści, w któ­re wcie­lał się duch dzie­jów i od­sła­niał zna­cze­nie pew­ne­go frag­men­tu cza­su (epo­ki) w wiel­kiej ca­ło­ści zwa­nej hi­sto­rią. Wil­helm Dil­they oraz idą­cy w jego śla­dy Frie­drich Gun­dolf byli co praw­da kry­ty­ka­mi he­gli­zmu, ale pi­sząc bio­gra­fie wy­bit­nych jed­no­stek, w isto­cie do­cie­ka­li tej sa­mej co He­gel ta­jem­ni­cy – spo­tka­nia wiel­kich, twór­czych oso­bo­wo­ści, bę­dą­cych wy­ra­zi­cie­la­mi dą­żeń swych ge­ne­ra­cji, z cza­sem dzie­jo­wych prze­mian. Ta­jem­ni­cy tej nie daje się dys­kur­syw­nie wy­ja­wić. Tra­dy­cja nie­miec­ka, wy­wo­dzą­ca się z ro­man­ty­zmu, usi­łu­je ją za­wrzeć w mi­stycz­nym po­ję­ciu Volks­ge­ist, z ko­lei my­śli­cie­le z nur­tu fi­lo­zo­fii ży­cia sta­ra­ją się do niej przy­bli­żyć przez bio­gra­fie wy­bit­nych jed­no­stek wy­ty­cza­ją­cych świa­tu nowe ho­ry­zon­ty.

Trud­ny do za­ak­cep­to­wa­nia jest eks­klu­zy­wizm ta­kie­go uję­cia – prze­cież ze­gar bio­lo­gicz­ny wszyst­kim rów­no od­mie­rza czas od ko­leb­ki po grób, na­to­miast w hu­ma­ni­stycz­nym po­rząd­ku hi­sto­rii tyl­ko nie­któ­re ko­leb­ki i gro­by zo­sta­ją w szcze­gól­ny spo­sób wy­róż­nio­ne. Po­nie­waż prze­ło­my nie są co­dzien­nym chle­bem hi­sto­rii, prze­to ge­ne­ra­cje, któ­re nie mogą go spo­ży­wać, nie za­szczy­co­ne mia­nem twór­czych, zni­ka­ją po pro­stu w mierz­wie zda­rzeń, ska­za­ne przez hi­sto­ry­ków na bez­i­mien­ność. W bun­cie prze­ciw ta­kie­mu ro­zu­mo­wa­niu ob­ja­wia się dziś nie tyl­ko nasz żar­li­wy ega­li­ta­ryzm, ale i nie­chęć do nar­ra­cji li­ne­ar­nych, ste­ryl­nie esen­cjal­nych oraz sym­pa­tia do roz­ma­itych za­po­mnia­nych ję­zy­ków, nie­do­koń­czo­nych wąt­ków, zmar­no­wa­nych hi­sto­rycz­nych szans.

Przy­znaj­my bez hi­po­kry­zji: o ist­nie­niu bądź nie­ist­nie­niu twór­czej mło­do­ści, o tym, czy po­ko­le­nia są tyl­ko bio­lo­gicz­ne, czy tak­że hi­sto­rycz­ne, de­cy­du­ją nie ja­kieś ta­jem­ni­cze ko­in­cy­den­cje cza­su i oso­bo­wo­ści, lecz re­gu­ły opo­wie­ści, wy­twa­rza­ją­ce zbio­ro­wą pa­mięć i wie­dzę o rze­czy­wi­sto­ści. Pro­blem ge­ne­ra­cji hi­sto­rycz­nych, czy­li za­słu­żo­nych, po­zo­sta­ją­cych w dłu­giej pa­mię­ci kul­tu­ry, zro­dził się ra­zem z no­wo­cze­sno­ścią i jej opo­wie­ścią o świe­cie, wy­czu­lo­ną na róż­ni­cę, spór, wal­kę, dia­lek­ty­kę trwa­nia i zmia­ny. Nie­kwe­stio­no­wa­ną bo­ha­ter­ką no­wo­cze­sno­ści była hi­sto­ria – sfe­ra (jak ją wów­czas ro­zu­mia­no) sta­le do­ko­nu­ją­ce­go się ru­chu w przód, po­stę­pu cy­wi­li­za­cyj­ne­go, któ­re­go pra­wa na­le­ża­ło po­zna­wać, opi­sy­wać, ob­ja­śniać. Opo­wieść, któ­ra ogar­nia­ła cały pro­ces i tłu­ma­czy­ła wszyst­ko, na­zwa­na zo­sta­ła przez zi­ry­to­wa­ne­go jej py­chą Je­ana-Fra­nço­is Lyotar­da „wiel­ką nar­ra­cją”. Wszyst­ko to jest już do­sko­na­le zna­ne, więc tyl­ko w wiel­kim skró­cie przy­po­mi­nam.

Wcho­dzą­ce w ży­cie po­ko­le­nia re­pre­zen­tu­ją w wiel­kiej nar­ra­cji „zmia­nę war­ty”, są me­ta­fo­rą twór­czej róż­ni­cy, de­mon­stra­cyj­nej no­wo­ści, lecz może przede wszyst­kim sy­gna­łem oznaj­mia­ją­cym, jak usta­wio­ny jest ster pro­ce­su dzie­jo­we­go – bo prze­cież no­wość, choć jest od­no­wą, ulep­szo­nym dal­szym cią­giem tego, co trwa, jed­no­cze­śnie jest tak­że za­prze­cze­niem, moż­li­wo­ścią zmia­ny kie­run­ku. „Te­raź­niej­szość, któ­ra ro­zu­mie sie­bie w ho­ry­zon­cie no­wych cza­sów jako ak­tu­al­nie cza­sy naj­now­sze, musi od­twa­rzać akt ze­rwa­nia, od­dzie­la­ją­cy nowe cza­sy od prze­szło­ści, jako  c i ą g ł ą   o d n o w ę” – re­ka­pi­tu­lu­je ten styl my­śle­nia Jür­gen Ha­ber­mas10.

Po­nie­waż „cią­gła od­no­wa” nie do­ko­nu­je się w na­tu­ral­nym ryt­mie wy­mia­ny po­ko­leń, prze­to ge­ne­ra­cje hi­sto­rycz­ne, uzna­ne za ko­leb­kę lub (rza­dziej) grób pew­nych dłu­go­trwa­łych for­ma­cji, zja­wia­ją się w wiel­kiej opo­wie­ści zgod­nie z aryt­mią prze­ło­mo­wych zda­rzeń, aby do­ku­men­to­wać zna­czą­cy mo­ment przej­ścia: kon­flikt „daw­ne­go” i „no­we­go” oraz wal­kę o „re­flek­syj­ne uobec­nie­nie wła­sne­go sta­no­wi­ska w ho­ry­zon­cie ca­łej hi­sto­rii”11. Czas prze­ło­mo­wych zda­rzeń, choć na­zy­wa­my go hi­sto­rycz­nym, jest w isto­cie kon­wen­cjo­nal­nym po­rząd­kiem nar­ra­cji. Waż­ne daty wią­żą go nie tyle z rze­czy­wi­stą hi­sto­rią, ile z sym­bo­licz­ny­mi miej­sca­mi opo­wie­ści: jej po­cząt­kiem lub koń­cem. Jest to więc czas bar­dziej ry­tu­al­ny niż re­al­ny. Pa­ra­dok­sal­nie, rze­czy­wi­sty czas nie­prze­rwa­nej prze­mia­ny ży­cia i wy­mia­ny po­ko­leń po­mi­ja się zwy­kle w wiel­kiej nar­ra­cji jako bez­cza­so­we trwa­nie.

Za pierw­szą zre­wol­to­wa­ną mło­dzież, ini­cju­ją­cą spór po­ko­leń w obro­nie wła­snych „tre­ści du­cho­wych”, uzna­je się ro­man­ty­ków. Pod­kre­ślam jed­nak raz jesz­cze: aby moż­li­wa była ka­rie­ra tego pierw­sze­go „po­ko­le­nia hi­sto­rycz­ne­go”, to wpierw mu­sia­ła zo­stać do­ce­nio­na ran­ga sa­mej hi­sto­rii – do­me­ny nie­usta­ją­ce­go pro­ce­su, w toku któ­re­go ujaw­nia się cel osta­tecz­ny prze­mian i wiel­ki sens ludz­kiej wol­no­ści, przed­się­bior­czo­ści. Mu­siał zo­stać do­strze­żo­ny i do­ce­nio­ny czło­wiek jako jej pod­miot i głów­ny pro­ta­go­ni­sta. Wresz­cie – te zmia­ny mu­sia­ły za­owo­co­wać no­wym słow­ni­kiem. A ten two­rzył się co naj­mniej od po­cząt­ku XVIII wie­ku, od cza­su słyn­nej qu­erel­le des an­ciens et des mo­der­nes