Autobiografia Murzyna - Booker T. Washington - ebook

Autobiografia Murzyna ebook

Booker T. Washington

4,3

Opis

Jedna z najważniejszych biografii amerykańskich, przedstawiająca życie i dokonania najsłynniejszego czarnego Amerykanina przełomu XIX i XX wieku.

 

Booker Washington urodził się jako niewolnik na plantacji w Wirginii, w wieku 11 lat przeżył wyzwolenie i od tego momentu żył obsesją edukacji – własnej oraz całej ludności murzyńskiej. Życie jego to coś więcej niż „American dream”, bo on startował niżej niż inni a doszedł chyba dalej. Praca na plantacji, później w kopalniach, później edukacja w zamian za ciężką fizyczną pracę dla szkoły. Booker cały czas miał misję – poprawa bytu materialnego i duchowego swojej rasy – wdrażał ją jako nauczyciel, a póżniej założyciel szkoły i uniwersytetu w Tuskegee, w Alabamie. Dzisiaj o Bookerze Washingtonie słyszało większość Amerykanów, a wiele szkół jest nazwanych jego imieniem.


Booker Taliaferro Washington (1856-1915) był założycielem ekonomicznego Tuskegee Institute, który przygotowywał Afroamerykanów do życia na Południu jako budowniczych i przemysłowców.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Booker T. Washington
AUTOBIOGRAFIA MURZYNA

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Booker T. Washington

„Autobiografia Murzyna”

Copyright © by Booker T. Washington, 1905

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: J. Sikorski

Tłumacz: Maria Gąsiorowska

Tytuł oryginału: Up from Slavery

Wydawnictwo: Biblioteka Dzieł Wyborowych

Lwów, 1905

ISBN: 978-83-8119-340-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

ROZDZIAŁ I. NIEWOLNIK WŚRÓD NIEWOLNIKÓW.

 Przyszedłem na świat w niewoli, na plantacyi w hrabstwie Franklin, w Wirginii. Nie wiem dokładnie daty, ani miejsca mego urodzenia, ale w każdym razie to nie ulega wątpliwości, że gdzieś i kiedyś się urodziłem. O ile mogłem się dowiedzieć, stało się to w pobliżu biura pocztowego na placu zwanym Fort de Itale, w roku 1858 — albo 1859. Nie wiem, w jakim miesiącu, ani którego dnia. Najdawniejsze moje wspomnienia odnoszą się do plantacyi i dzielnicy niewolników, mieszczącej się na plantacyi, gdzie niewolnicy mieli swoje domostwa. Życie moje rozpoczęło się w warunkach najnędzniejszych, najsmutniejszych i najbardziej zniechęcających. Ale nie dlatego, żeby moi panowie mieli być szczególnie okrutni, bo nie odznaczali się okrucieństwem w porównaniu z wielu innymi. Urodziłem się w istnej budzie drewnianej, o powierzchni czternastu na szesnaście stóp kwadratowych. Żyłem w tej chacie razem z matką, bratem i siostrą do ukończenia wojny domowej, to jest do chwili, w której zostaliśmy obdarzeni wolnością.

 Nie wiem nic o moich przodkach. W dzielnicy niewolników i później jeszcze słyszałem murzynów opowiadających półsłówkami o męczarniach, jakie znosili niewolnicy — zapewne i przodkowie mojej matki — na statkach, wiozących ich z Afryki do Ameryki. Nie mogłem zdobyć żadnych ścisłych wiadomości o mojej rodzinie, z wyjątkiem losów matki. Pamiętam, że miała ona przyrodniego brata i przyrodnią siostrę. W czasach niewolnictwa nikt nie przywiązywał szczególnej wagi do genealogii i historyi rodziny — to jest, chcę powiedzieć, rodziny murzyńskiej[1]. Przypuszczam, że moja matka musiała zwrócić na siebie uwagę nabywcy, który następnie stał się jej właścicielem i moim. Przyłączenie jej do gromady niewolników nie miało większego znaczenia od kupna krowy lub konia. O ojcu moim wiem jeszcze mniej niż o matce. Nie wiem nawet jego nazwiska. Słyszałem tylko, że był to jeden z białych, mieszkających w sąsiedniej plantacyi. Kimkolwiek był, nie słyszałem nigdy, ażeby okazał jakiekolwiek zajęcie się moją osobą, lub żeby się w jakibądź sposób zatroszczył o moje wychowanie. Ale nie mam mu tego za złe. Był poprostu nieszczęśliwą ofiarą urządzeń, które lud amerykański wprowadził tak niefortunnie do swego życia społecznego.

 Chata służyła nam nietylko za mieszkanie, ale i za kuchnię dla całej plantacyi. Matka moja była w plantacyi kucharką. W chacie nie było okien; były tylko w bocznych ścianach otwory, przez które wpadało światło, a w zimie i wiatr ostry i mroźny. Były także drzwi, a raczej coś, co nazywało się drzwiami; ale źle urządzone zawiasy i wielkie szpary we drzwiach zbyt małych składały się na to, ażeby izbę naszą uczynić mieszkaniem bardzo niewygodnem. Oprócz tych drzwi i otworów była jeszcze w rogu, po prawej stronie „dziura dla kotów“, urządzana w owych czasach we wszystkich domach i chatach w Wirginii.

 „Kocia dziura“ był to kwadratowy otwór wielkości siedmiu do ośmiu cali, zrobiony umyślnie dla kotów, ażeby mogły wchodzić i wychodzić podczas nocy. Nie mogłem nigdy zrozumieć, jaki cel ma to urządzenie, zważywszy, że w każdem domostwie było co najmniej pół tuzina otworów, które mogły służyć do tego samego. W chacie nie było podłogi: zastępowała ją warstwa ziemi. Na samym środku była duża i głęboka jama, w której podczas zimy składano pataty. Wspomnienie tej „jamy na pataty“ wyryło się głęboko w moim umyśle, bo pamiętam, że gdy je tam składano lub wyjmowano, udawało mi się niekiedy porwać jednę lub dwie sztuki, które potem piekłem w popiele i raczyłem się niemi. W plantacyi nie było w kuchniach kominów i matka musiała gotować dla białych i dla niewolników nad ogniskiem w kociołkach i kadziach. Jeżeli w zimie cierpieliśmy zimno w naszej chacie źle zbudowanej, gorąco od ogniska bywało w lecie niemniej dokuczliwe. Pierwsze lata mego dzieciństwa, przeżyte w tej lepiance, nie różnią się od dziecinnych lat innych niewolników. Matka naturalnie nie mogła poświęcać dzieciom dużo czasu w ciągu dnia i odkradała tylko parę chwil, ażeby się zająć nami rankiem, przed rozpoczęciem pracy i wieczorem, kiedy już skończył się jej dzień roboczy.

 Jedno z moich najdawniejszych wspomnień stanowi widok matki gotującej późną nocą kurczę i budzącej nas, dzieci, ażeby nas nakarmić. Jakim sposobem i zkąd wzięła to kurczę — nie wiem. Przypuszczam jednak, że pochodziło ono z podwórza naszego właściciela. Może kto nazwie to kradzieżą. Dziś sam potępiłbym podobny czyn jako kradzież. Ale, że zdarzyło się to w tak odmiennych czasach i w celu nakarmienia dzieci, nikt mnie nie skłoni do przyznania, że matka moja dopuściła się występku. Była ona poprostu ofiarą systemu niewolnictwa.

 Nie przypominam sobie, ażebym spał kiedykolwiek w łóżku przed zniesieniem niewolnictwa, kiedy i moja rodzina została oswobodzona. Było nas troje: Jan, mój brat starszy; Amanda, moja siostra, i ja, i sypialiśmy wszyscy na gołej ziemi, na sienniku, a raczej, mówiąc dokładniej, na stosie brudnych łachmanów, rozłożonych na ziemi.

 Zapytywano mnie niedawno, jak i czem się bawiłem za czasów dzieciństwa? Do chwili, gdy mi zadano to pytanie, nie przyszło mi nigdy na myśl, że w całem życiu ani jednej chwili nie spędziłem na zabawie. O ile mogę sięgnąć pamięcią, każdy dzień zajęty był pracą, a jednak zdaje mi się, że byłbym się stał pożyteczniejszym człowiekiem, gdybym był miał trochę czasu na zabawę. W tej epoce, gdy byłem jeszcze niewolnikiem, byłem za mały, żeby być używanym do pracy. Pomimo to zapędzano mnie na większą część dnia do zamiatania dziedzińców, do noszenia wody ludziom pracującym w polu, lub do wożenia raz na tydzień zboża do młyna. Do młyna było z plantacyi około trzech mil. Obawiałem się najgorzej tej pańszczyzny. Ciężki wór ze zbożem umieszczony był na grzbiecie konia w taki sposób, że po obu bokach zwieszała się jednakowa ilość zboża: ale prawie zawsze wór przekręcał się, tracił równowagę i spadał z konia, a najczęściej z nim razem spadałem i ja. Ponieważ nie miałem siły, ażeby go władować napowrót na konia, zmuszony byłem wyczekiwać — nieraz całemi godzinami — na jakiego przechodnia, któryby mnie wybawił z kłopotu. Chwile, przepędzone na czekaniu, oblewałem zwykle łzami.

 Straciwszy w ten sposób dużo czasu, przybywałem do młyna spóźniony, a zanim zboże zostało zmielone i mogłem powrócić, noc była już późna.

 Droga była pusta i prowadziła miejscami przez gęsty las. Bałem się zawsze, bo ludzie mówili, że w lesie pełno jest żołnierzy dezerterów, a mówiono prócz tego, że jak tylko taki dezerter spotka murzyńskie dziecko, obcina mu uszy. Przytem wracając późno, mogłem być pewny połajania i chłosty.

 Jako niewolnik, nie uczyłem się wcale, pomimo, że nieraz dochodziłem do samych drzwi szkoły, niosąc książki jednej z moich pań, córeczki mego właściciela. Widok kilkudziesięciu dziewczynek i chłopców, siedzących w klasie i zajętych nauką, robił na mnie głębokie wrażenie i zdawało mi się, że dostać się do takiej szkoły i uczyć się w niej, równałoby się prawie dostaniu się do raju.

 To, że jesteśmy niewolnikami i że wolność nasza jest przedmiotem rozpraw, zrozumiałem poraz pierwszy dopiero, pewnego rana o wczesnej godzinie, kiedy mnie obudziła matka, pochylona nad nami i modląca się głośno o zwycięztwo dla Lincolna i jego wojsk, co jej i jej dzieciom dałoby wolność. Nie mogę nigdy zrozumieć, jakim sposobem niewolnicy na Południu, tak zupełnie nieoświeceni, jak byli prawie wszyscy nie umiejący czytać i nie posiadający dzienników, mogli wiedzieć równie dokładnie i prawdziwie wszystko, co dotyczyło ważnych spraw, rozstrzygających się w kraju.

 Od chwili, gdy Garrison, Lorejoy[2] i inni rozwinęli działalność, dążącą do zniesienia niewolnictwa, niewolnicy śledzili bacznie ich pracę. Byłem małem dzieckiem w epoce poprzedzającej wybuch wojny domowej i podczas samej wojny; ale przypominam sobie dokładnie rozprawy, prowadzone szeptem późno w nocy przez moją matkę i innych niewolników. Rozprawy te były dowodem, że rozumieli oni położenie i że wiedzieli o tem, co się działo, dowiadując się wszystkiego za pośrednictwem „pantoflowej poczty.“

 Kiedy Lincoln wystąpił poraz pierwszy jako kandydat na prezydenta, niewolnicy na naszej plantacyi, odległej o wiele mil od kolei, od wielkiego miasta i dzienników, wiedzieli dokładnie o wszystkich sprawach, nad któremi się naradzano. Na początku wojny Południa z Północą nie było w naszej plantacyi ani jednego niewolnika, któryby tego nie rozumiał, że oprócz innych punktów spornych, najważniejszą ze wszystkich jest sprawa niewolnictwa. Nawet najmniej oświeceni ludzie mojej rasy, na najodleglejszych plantacyach — czuli doskonale, że wyzwolenie niewolników będzie najważniejszym wynikiem wojny, jeżeli armie z Północy zwyciężą. Każde ich powodzenie i każda porażka sił skonfederowanych były śledzone z najwyższem zajęciem. Niekiedy niewolnicy mieli wcześniej od białych wiadomość o stoczonej bitwie. Wiadomości te zbierali najczęściej murzyni, posyłani na pocztę po dzienniki. Poczta była o jakieś trzy mile od naszej plantacyi, a dzienniki przychodziły raz lub dwa razy tygodniowo. Człowiek, posłany na pocztę, kręcił się naokoło biura póty, póki nie schwytał treści rozmów ludzi białych, zbierających się tam dla rozbierania nowin, otrzymanych w listach. Posłaniec, powracając do domu naszego pana, rozpowiadał po drodze usłyszane szczegóły pomiędzy niewolnikami, którzy w ten sposób dowiadywali się o ważnych zdarzeniach wcześniej niż biali z „Wielkiego Domu“, jak nazywali murzyni mieszkanie pana.

 Nie przypominam sobie z lat mego dzieciństwa lub młodzieńczych ani jednego wypadku, w którymby nasza rodzina zebrała się razem przy stole, odmówiła modlitwę i spożyła wspólny posiłek, jak czynią ludzie ucywilizowani. Na plantacyach w Wirginii dzieci zdobywały sobie żywność mniej więcej jak zwierzęta. Tu kawałek chleba — tam kawałek mięsa, tu kubek mleka — tam parę kartofli. Niekiedy kilku członków rodziny jadło z kociołka, a reszta z blaszanego talerza, postawionego na kolanach i bez innych narzędzi, oprócz palców. Kiedy już trochę podrosłem, zostałem wezwany do „Wielkiego Domu“, gdzie podczas każdego posiłku odpędzałem muchy poruszaniem maszyneryi, złożonej z papierowych wachlarzy, wprawianych w ruch za pomocą bloka. Łatwo się domyśleć, że rozmowa białych obracała się przeważnie około spraw wyzwolenia i wojny, a ja nie traciłem z niej ani słowa. Widzę jeszcze jednę z moich młodych pań i kilka pań przybyłych w odwiedziny, jak zajadały na dziedzińcu pierniki. W owym czasie ze wszystkich ciastek najwięcej mnie nęciły pierniki: zdawało mi się wtedy, że jeżeli kiedykolwiek dojdę do wolności, najgorętszem mojem życzeniem będzie kupować pierniki i jeść je z równą przyjemnością, jak jadły je moje młode panie.

 W miarę przedłużania się wojny, biali mieli trudność w zdobywaniu sobie żywności. Pewny jestem, że niewolnicy nie doznawali podobnych braków jak biali, bo zwykłem ich pożywieniem był chleb i wieprzowina, produkty, których dostarczała plantacya, gdy tymczasem kawa, herbata, cukier i inne rzeczy, używane przez białych, nie mogły być uprawiane, ani dowożone skutkiem wojny. Biali byli często w kłopocie. Używali palonego zboża zamiast kawy, a rodzaj czarnej melasy zastępował im cukier. Czasami pili herbatę i kawę zupełnie bez cukru.

 Pierwsze obuwie, jakie dostałem, było drewniane. Trzewiki te, obite grubą skórą, miały podeszwy i napiętki z drzewa półcalowej grubości. Kiedy szedłem, stukały piekielnie, a prócz tego były bardzo niewygodne, bo nie mogły się ułożyć do nogi. W takiem obuwiu ruchy były niewypowiedzianie niezgrabne. Ale najcięższą próbą, jaką musiałem przebyć za czasów niewolnictwa, było noszenie koszuli „płóciennej“. W tych stronach Wirginii, gdzie mieszkaliśmy, niewolnicy ubierani byli w płócienne odzienie. Płótno dla nas wyrabiało się z lnianych odpadków, było naturalnie najtańsze i najgrubsze. Nie wyobrażam sobie męczarni, któreby można porównać z tą, jaką sprawiała nowa, płócienna koszula: porównać to można chyba z wyrwaniem zęba. Uczucie to było podobne temu, jakie wywołuje kłucie kolców kasztanowych, lub setki szpilek wciskanych w skórę. Dziś jeszcze odczuwam męczarnie, jakie cierpiałem za każdym razem, gdym kładł nowe ubranie. Na nieszczęście, miałem skórę zbyt delikatną i wrażliwą. Ale nie było rady. Trzeba było nosić płócienną koszulę lub chodzić nago; gdyby mi pozostawiono wybór, byłbym wolał chodzić bez żadnego odzienia.

 Mój brat Jan spełnił przytem jeden z najwspaniałomyślniejszych czynów, jakie kiedykolwiek spełnił niewolnik dla drugiego niewolnika. Kilka razy, gdy byłem zmuszony wdziewać nową koszulę, ofiarowywał się nosić ją za mnie przez kilka dni, dopóki nie zmiękła. W dziecinnych latach koszula była jedynem mojem ubraniem.

 Z tego, co opowiadam, możnaby wnosić, że murzyni musieli żywić uczucie nieprzyjaźni względem białych, których większość brała udział w wojnie, mającej sprowadzić ujarzmienie niewolników w razie, gdyby Południe odniosło zwycięztwo.

 O ile się to dotyczy niewolników na naszej plantacyi, nie było tego bynajmniej, i toż samo działo się w całej masie ludności niewolniczej na Południu, wszędzie, gdzie z murzynem obchodzono się znośnie. Podczas wojny domowej jeden z moich młodych panów poległ, a dwaj jego bracia byli ciężko ranni. Pamiętam smutek, jaki zapanował między murzynami, kiedy się dowiedzieli o śmierci „pana Billy“. Nie była to boleść udana, ale zupełnie szczera.

 Niektórzy z pomiędzy niewolników niańczyli „pana Billy“, kiedy był malutki; inni bawili się z nim. „Pan Billy“ nieraz uzyskiwał dla nich łaski i przebaczenie, kiedy rządca lub pan skazywali ich na chłostę. Boleść w dzielnicy niewolników nie mniejsza była od żalu w „Wielkim Domu“, kiedy przywieziono dwóch paniczów rannych. Niektórzy prosili o pozwolenie czuwania w nocy przy paniczach. Ta tkliwość i przywiązanie ze strony ludzi, żyjących w więzach niewolnictwa, wynikały z ich dobrej i szlachetnej natury. Kiedy biali wyruszyli na wojnę, niewolnicy oddaliby życie w obronie ich żon i dzieci na plantacyach. Niewolnik, wybrany do pilnowania w nocy „Wielkiego Domu“ podczas nieobecności panów, uważał to za zaszczytny obowiązek. Ten, ktoby się ośmielił podnieść rękę na którą z pań lub panienek, musiałby przedtem przejść po trupie niewolnika. Nie wiem, czy wielu ludzi zwróciło na to uwagę, ale sądzę, że każdy przyzna słuszność memu twierdzeniu, iż mało jest przykładów, ażeby murzyn — czy jako człowiek wolny, czy jako niewolnik — zdradził zaufanie, położone w nim w jakiemś nadzwyczajnem zdarzeniu.

 Można śmiało twierdzić, że wogóle — i przed wojną i podczas wojny — murzyni nie mieli niechęci względem rasy białej; zdarzały się nawet liczne wypadki, że murzyni opiekowali się swymi panami, którzy z jakichkolwiek powodów popadli w ubóstwo. Wiem o takich dawnych panach, co uniknęli nędzy tylko dzięki pieniądzom, przysyłanym im przez długie lata przez byłych niewolników. Wiadome mi też są fakta, że dawni niewolnicy łożyli na wykształcenie potomków swoich panów. Wiem o jednym białym młodzieńcu, synu byłego plantatora, który przez pijaństwo doszedł do takiej nędzy i zezwierzęcenia, że budził ogólną litość. Otóż pomimo ubóstwa murzynów na tej plantacyi, od wielu już lat dostarczają oni temu młodemu człowiekowi środków do życia.

 Jeden przysyła mu kawy, drugi cukru, inny mięsa i tak dalej. Wszystko, co mają, przeznacza się dla syna „starego pana Toma“ i nie będzie mu zbywało na niczem, dopóki żyć będzie choć jeden z tych, którzy znali „starego pana Toma“.

 Wspomniałem już, że rzadko się zdarza, ażeby człowiek mojej rasy zdradził położone w nim zaufanie. Spotkałem niedawno w małem miasteczku w stanie Ohio dawnego niewolnika, który zobowiązał się na dwa, czy trzy lata przed zniesieniem niewolnictwa, płacić corocznie swemu panu umówioną kwotę, jako okup, a przez ten czas miał prawo iść za zarobkiem, gdzie zechce i pracować, za jaką chce zapłatę. Uważając, że w stanie Ohio zarobki są większe, tam się udał. Kiedy prawo obdarzyło go już wolnością, dłużny był jeszcze swemu panu około trzystu dolarów. Sam fakt zniesienia niewolnictwa zwalniał go z wszelkich względem dawnego właściciela zobowiązań. Pomimo to, murzyn ten poszedł pieszo do samej Wirginii, gdzie mieszkał dawny jego pan, ażeby mu oddać do własnych rąk cały dług do ostatniego dolara, z należnemi procentami.

 Opowiadając to, człowiek ten dodał, że wiedział dobrze, iż nie jest obowiązany do spłacenia tego długu, ale raz dawszy słowo, chciał go dotrzymać, bo nigdy nie uchybił przyrzeczeniu. Zdawało mu się, że nie mógłby cieszyć się wolnością, dopóki nie wypełni swych zobowiązań.

 Może kto z tego, co opowiadam, wyprowadzi wniosek, że niewolnicy nie pragnęli wolności; ale nie byłoby to zgodne z prawdą. Nie widziałem ani jednego, któryby nie pragnął być wolnym, lub życzył sobie powrócić do stanu niewolnictwa.

 Żałuję z całego serca narodu, czy pewnej grupy osobników, o tyle nieszczęśliwych, że pozwoliły się schwytać w sidła niewoli. Oddawna już przestałem odczuwać gorycz względem białych z Południa. Nie można utrzymywać, że jedne okolice kraju są więcej od drugich winne niewolnictwu, które było uznane i tolerowane przez Rząd Stanów Zjednoczonych przez całe lata. Urządzenie to raz wprowadzone w życie społeczne i ekonomiczne Stanów, niełatwe było do wyrugowania. Z drugiej strony jednakże, gdy — odrzuciwszy wszelkie uprzedzenia rasowe i stronność — weźmiemy pod uwagę same fakty, to musimy uznać, że pomimo okrucieństwa i niesprawiedliwości systemu niewolnictwa, dziesięć milionów murzynów, wychowanych w szkole amerykańskiej niewoli, pozostaje w nierównie lepszych warunkach pod względem materyalnym i religijnym, niż ich czarni bracia w jakiejkolwiek stronie świata. Jest to tak dalece prawdą, że murzyni z Ameryki, którzy przebyli okres niewolnictwa, wracają ciągle do Afryki, jako misyonarze, dla kształcenia tych, którzy pozostali w ojczyźnie.

 Nie mówię tego dla usprawiedliwienia niewolnictwa; nie! — bo złorzeczę mu jako urządzeniu, które zaprowadzone zostało w Ameryce — o czem wszyscy wiemy — dla celów samolubnych i pieniężnych zysków, a nie z powodów humanitarnych; chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że często Opatrzność używa ludzi i ludzkich urządzeń dla przeprowadzenia swoich zamiarów. Tym, którzy mnie zapytują nieraz, jakim sposobem w tak rozpaczliwych warunkach, w jakich żyjemy, mogę mieć niezachwianą ufność w przyszłość mojej rasy w tym kraju, przypominam te utrapienia, przez jakie kazała nam przechodzić Opatrzność i z których wyprowadziła nas szczęśliwie.

 Odtąd doszedłem do wieku, w którym mogłem się zastanawiać nad temi rzeczami. Myślałem zawsze, że — pomimo okrutnych cierpień, jakich był ofiarą — murzyn skorzystał z niewolnictwa tyleż, co biały człowiek. Jednakże tylko murzyni odczuwali zgubne jego następstwa. Widoczne to było na naszej plantacyi. Cały system niewolnictwa był urządzony w ten sposób, że praca — według ogólnego pojęcia — była uważana za poniżenie i oznakę niższości. Skutkiem tego obie rasy, zgromadzone na plantacyi, usiłowały uchylić się od niej. W naszym kraju system niewolnictwa bezwątpienia pozbawił w znacznej mierze białych ludzi zaufania we własne siły i ducha przedsiębierczości. Mój stary pan miał dużo córek i synów, ale żadne z jego dzieci — o ile wiem — nie obrało sobie żadnego zawodu, nie wzięło się do żadnego korzystnego zajęcia. Dziewczynki nie uczyły się ani szyć, ani gotować, ani zarządzać gospodarstwem. Niewolnicy spełniali te czynności; nie mieli oni żadnego osobistego interesu, któryby ich łączył z plantacyą; brak oświaty sprawiał, że nie wykonywali roboty porządnie i starannie. Skutkiem tego ogrodzenia były porujnowane, bramy wypadały z zawias, drzwi w domach skrzypiały, szyby w oknach były potłuczone, tynk z murów opadał, a nikt nie pomyślał o naprawieniu — dziedzińce zarastały trawą.

 Zazwyczaj gotowano jedzenie dla białych osobne, a inne dla murzynów. Ale i temu, co przyrządzano dla panów, brakowało delikatności i wykwintu w szczegółach, które z domu czynią miejsce pobytu najwygodniejsze i najbardziej pociągające na świecie. Z drugiej strony marnowanie żywności i wszystkiego było oburzające. Kiedy ogłoszono zniesienie niewolnictwa, niewolnicy, tak samo jak ich panowie, byli nieprzygotowani do rozpoczęcia nowego życia, z wyjątkiem pojęć o własności i o jej zarządzie. Właściciel niewolników i jego synowie nie mieli żadnej profesyi. Byli oni przesiąknięci nawskroś przekonaniem, że ręczna praca nie odpowiada ich godności. Niewolnicy przeciwnie — znali rzemiosła. Żaden z nich nie wstydził się pracy i niewielu uchylało się od niej.

 Nareszcie wojna skończyła się i nastał dzień wyzwolenia. Był to dzień pamiętny i obfitujący w wypadki. Oczekiwaliśmy go oddawna. Czuć było w powietrzu tchnienie wolności i od kilku już miesięcy zbiegowie z wojska ściągali do domów. Inni, uwolnieni przez władzę, lub ci, których pułki zostały rozpuszczone na słowo, przechodzili bezustannie przed nami. „Pantoflowa poczta“ czynna była dniem i nocą. Wieści i pogłoski o ważnych wydarzeniach przebiegały szybko z jednej plantacyi na drugą. W obawie najazdu z Północy, srebra i inne przedmioty zostały wyniesione z „Wielkiego Domu“ i zakopane w ziemi, a straż nad niemi powierzono zaufanym niewolnikom. Biada temu, ktoby się odważył tknąć zakopanych skarbów! Niewolnicy gotowi byli dawać amerykańskim żołnierzom wszystko: jadło, napoje, odzież — wszystko — z wyjątkiem tego, co zostało powierzone ich pieczy.

 W miarę, jak zbliżał się dzień uroczysty, śpiewy w murzyńskiej dzielnicy rozlegały się coraz donośniej. Były głośniejsze, śmielsze i trwały do późnej nocy. Po większej części w pieśniach tych pełno było wzmianek o wolności. Niewolnicy zapewne śpiewali je i dawniej, ale tłómaczyli się zawsze, że wolność, o której mowa, odnosi się do innego świata i nie ma nic wspólnego z życiem ziemskiem. Ale teraz zrzucali maskę i nie taili, że „wolność“, o której śpiewają, jest wolnością murzynów na tej ziemi. Ostatniej nocy przed tym dniem pamiętnym zawiadomiono dzielnicę niewolników, że następnego rana odbędzie się coś niezwykłego w „Wielkim Domu“. Można upewnić, że nikt nie spał tej nocy; wzruszenie było ogólne. Nazajutrz wczesnym rankiem nakazano stawić się wszystkim niewolnikom, młodym i starym. Poszedłem i ja z matką, bratem i siostrą — w towarzystwie innych niewolników — do domu pana.

 Cała rodzina naszego właściciela zebrana była na werandzie, jedni stali, drudzy siedzieli, a wszyscy chcieli widzieć i słyszeć wszystko. Na twarzach ich widać było szczere zajęcie, może i smutek — ale ani śladu goryczy. Przypominając sobie teraz to wrażenie, wnoszę, że boleli oni nie nad tem, iż tracą swą własność, lecz nad tem, że rozstają się z tymi, których wychowywali i z którymi łączyły ich tak rozliczne węzły.

 Najwyraźniej w tej chwili wraził się w moją pamięć jakiś obcy pan (urzędnik Stanów Zjednoczonych zapewne), który miał krótką przemowę i odczytał długi akt, ogłaszający zniesienie niewolnictwa. Po odczytaniu aktu oznajmiono nam, że jesteśmy wolni i możemy iść gdzie i kiedy zechcemy. Matka schyliła się i uściskała nas, a łzy radości płynęły po jej twarzy. Wytłómaczyła nam wszystko, mówiąc, że zawsze modliła się o nadejście tego dnia, i obawiała się, czy nastanie on za jej życia.

 W pierwszych chwilach zawrzała szalona radość, dziękczynne modły i wybuchy niewymownego zapału. Nie było w tem wszystkiem ani śladu rozgoryczenia. Przeciwnie — niewolnicy czuli litość dla swoich dawnych panów.

 Ale ta szalona radość oswobodzonych murzynów trwała tylko chwilę: po powrocie do chat zmieniło się ich usposobienie. Odpowiedzialność, jaką wolność prowadzi za sobą — konieczność radzenia sobie i dzieciom — zaczęły ich niepokoić. Podobni byli do dzieci dwunastoletnich, któreby puszczono w świat bez opieki, nakazując myśleć samym o sobie. Kilka godzin zaledwie wystarczyło na to, ażeby ich postawić oko w oko z życiowem zagadnieniem, które rasa anglo-saksońska od wieków uczyła się rozwiązywać: a mianowicie z kwestyą znalezienia mieszkania, wyboru rzemiosła, wykształcenia dzieci — a przytem obowiązki społeczne, konieczność utworzenia kościoła i utrzymywania go własnym kosztem.

 Możnaż się zatem dziwić, że w ciągu kilku godzin radosne okrzyki ustąpiły miejsca uczuciu głębokiego zgnębienia w całej dzielnicy niewolników. Wolność teraz, gdy ją już otrzymali, wydawała się dla wielu z nich większym ciężarem, niż sobie wyobrażali.

 Byli między nimi i tacy, którzy mieli po siedemdziesiąt, a nawet osiemdziesiąt lat. Nie mieli już sił do zdobycia stanowiska u nowych panów, choćby nawet udało się im znaleźć inne miejsce zamieszkania. Dla tych wolność otrzymana była raczej kłopotem. Przytem w głębi serca żywili oni dziwne i niepojęte uczucie dla swoich „starych panów“ i dla ich dzieci, uczucie, któremu nie mogli się obronić. Przebyli razem więcej, niż pół wieku, a w takich razach niełatwo myśleć o rozłączeniu. Więc i starzy niewolnicy wymykali się ukradkiem jeden za drugim ze swojej siedziby i szli do „Wielkiego Domu“, ażeby naradzić się z dawnym panem co do swojej przyszłości.

ROZDZIAŁ II. MOJE LATA DZIECINNE.

 Po ogłoszeniu wolności wszyscy murzyni z naszej plantacyi byli w zupełnej zgodzie co do dwóch rzeczy — a sądzę, że tak samo było u wszystkich murzynów w Południowych Stanach, to jest co do wyboru jakiegoś nazwiska i konieczności opuszczenia plantacyi w ciągu kilku dni, a przynajmniej kilku tygodni, ażeby uczuć, że się jest naprawdę wolnym.

 Tak, czy owak, zgodzili się na to wszyscy, że nie wypada im już nosić nazwiska dawnych właścicieli i wielu z nich śpieszyło się zmieniać je na inne. Była to jedna z pierwszych oznak wolności. Jako niewolnik, murzyn nazywany był poprostu Janem lub Zuzanną. Rzadko kiedy potrzeba było czegoś więcej oprócz imienia. Jeżeli „Jan“ albo „Zuzanna“ byli własnością białego, który nosił nazwisko „Hetcher“, nazywano ich niekiedy Janem Hetchera, lub Zuzanną Hetchera. Ale tego rodzaju nazwa nie mogła pasować człowiekowi wolnemu, więc w wielu razach Jan Hetcher zamieniał się na Jana S. Lincolna lub Jana S. Shermana. Litera S., nie zastępując imienia, stanowiła to, co murzyni nazywali z dumą swoim „przedimkiem“[3].

 Jak już wspomniałem, większa część murzynów opuściła plantacye choćby na krótko, dla przekonania się, że mają prawo zmieniać miejsce pobytu i dla pokosztowania wolności. Przepędziwszy gdzieindziej pewien czas, znaczna liczba starych niewolników powróciła do dawnych panów i zawarła z nimi umowę, na mocy której zostali umieszczeni w ich posiadłościach.

 Mąż mojej matki, który był ojczymem brata mojego Jana i moim, był własnością innego pana niż matka. Przychodził nawet rzadko na naszą plantacyę. Pamiętam, że widywałem go raz na rok, około Bożego Narodzenia.

 Podczas wojny uciekł i przyłączył się do armii północnej i z niemi razem wszedł do nowego stanu Wirginii Zachodniej. Po ogłoszeniu aktu uwolnienia sprowadził moją matkę do stanu Kanawha (w Wirginii Zachodniej). W owych czasach podróż przez góry Wirginii do Wirginii Zachodniej nie była przyjemną wyprawą bynajmniej. Upakowaliśmy na wózku trochę łachmanów i narzędzi gospodarskich, jakie były naszą własnością, ale dzieci musiały iść pieszo przez znaczną część drogi, to jest parę set mil[4].

 Żadne z nas nie było nigdy po za granicami plantacyi. Podróż więc z jednego stanu do drugiego była wypadkiem nadzwyczajnym. Chwila rozstania z dawnymi panami i towarzyszami była bardzo uroczysta.

 Od tej chwili aż do dnia ich zgonu prowadziliśmy korespondencyę ze starszymi członkami rodziny naszych państwa, a następnie utrzymywaliśmy stosunki z ich dziećmi. Podróż nasza trwała kilka tygodni, a w jej ciągu nocowaliśmy najczęściej pod gołem niebem i gotowaliśmy przy ogniu rozpalonym w lesie. Pamiętam, że jednej nocy obozowaliśmy przy drewnianej chacie, stojącej pustką, a matka chciała w niej rozpalić ogień do ugotowania wieczerzy i rozłożyć siennik na nocleg. Ale zaledwie ogień się rozpalił, olbrzymi czarny wąż, długi co najmniej na półtora metra, wysunął się z komina i rozłożył na ziemi. Naturalnie uciekliśmy zaraz z chaty. Po długiej podróży przybyliśmy wreszcie do celu, do miasteczka zwanego Malden, o pięć mil od Charlestonu, obecnej stolicy stanu.

 Przemysł tej części Wirginii Zachodniej stanowiły kopalnie soli, a miasteczko Malden położone było wpośród warzelni. Mój ojczym znalazł pracę w jednej z fabryk, produkujących sól w kryształach, i zajął chatę przeznaczoną na nasze mieszkanie. Nowa siedziba nie lepsza była od tej, którą pozostawiliśmy na plantacyi. Rzeczywiście była nawet gorsza od tamtej. Chata na plantacyi, mimo że zrujnowana w sposób opłakany, była przynajmniej tak położona, że mogliśmy oddychać świeżem powietrzem. Nowa zaś chata stanowiła część zwartych budowli, a że nie było żadnych przepisów sanitarnych, niechlujstwo w otoczeniu tych domostw było często nie do zniesienia. Pomiędzy naszymi sąsiadami byli murzyni i biali, a ci ostatni należeli do klasy nędzarzy, nieoświeconych i spodlonych. Była to dziwaczna zbieranina. Pijaństwo, gra, bójki, kłótnie i niemoralne życie składały się na żywot tych ludzi. Wszyscy, zamieszkujący w mieście, byli mniej lub więcej złączeni z kopalniami soli. Byłem bardzo mały, ale jednak dla mojego brata i dla mnie ojczym znalazł zajęcie w warzelni. Nieraz musiałem być przy pracy już o czwartej rano.

 Początek mojej nauki sięga tych czasów, gdy pracowałem w warzelni soli. Każdy z pakowaczy miał swoje beczki znaczone odmienną liczbą. Mój ojczym miał numer 18. Po ukończonej robocie przywódca pakowaczy kładł ten numer na wszystkich naszych beczkach i wkrótce nauczyłem się rozpoznawać tę liczbę, gdziekolwiek ją spostrzegłem, i nauczyłem się ją znaczyć, nie znając innych liczb, ani liter.

 Jak tylko mogę sięgnąć pamięcią przypominam sobie, że zawsze miałem gorącą chęć nauczyć się czytać. Dzieckiem jeszcze będąc zrozumiałem, że choćbym nie doszedł do niczego innego w życiu, będę przynajmniej miał tyle, ażeby czytać książki i dzienniki. Zaledwie osiedliliśmy się w naszej sadybie w Zachodniej Wirginii, zacząłem błagać matkę o książkę. Zkąd i jakim sposobem zdobyła ją — nie wiem; wiem tylko, że wynalazła mi stary w niebieskiej okładce elementarz Webstera, w którym był alfabet i sylaby bez sensu, takie, jak ab ba ca da. Zacząłem pożerać tą książkę, pierwszą, jaką miałem w ręku. Słyszałem, że chcąc nauczyć się czytać, trzeba poznać alfabet; usiłowałem tedy przyswoić go sobie wszelkiemi możliwemi sposobami, bez pomocy nauczyciela, gdyż nie miałem żadnego. W owych czasach nie było w mojem otoczeniu ani jednego człowieka mojej rasy umiejącego czytać, a byłem zbyt bojaźliwy, żeby się zwrócić do białych. Po kilku tygodniach doszedłem jednak do tego, że znałem już większą część alfabetu. Matka podzielała moją ambicyę i pomagała mi, o ile mogła. Nie miała ona nic, co się tyczy mądrości książkowej, ale miała dużo ambicyi dla dzieci i wielki podkład zdrowego rozsądku, który dopomagał jej do stawienia czoła każdej trudności i wyjścia z niej zwycięzko. Jeżeli dokonałem w życiu czegokolwiek godnego uwagi, zawdzięczam to niezawodnie tej właśnie zdolności, odziedziczonej po matce.

 W tym czasie gdy wysilałem się na nauczenie się alfabetu, przybył do Maldenu młody murzyn, który umiał czytać. Jak tylko murzyni dowiedzieli się o tem, postarali się o dziennik i codzień po skończonej robocie młodego człowieka otaczała grupa mężczyzn i kobiet, żądnych dowiedzenia się nowin. Jakże mu zazdrościłem, temu młodzieńcowi! Zdawało mi się, że to człowiek najgodniejszy zazdrości na całym świecie i zarazem najszczęśliwszy.

 W tym właśnie czasie zaczęto roztrząsać projekt otworzenia szkoły dla dzieci murzyńskich. Projekt ten obudził wielkie zajęcie i miała to być w tej części Wirginii pierwsza szkoła dla murzynów, co było wydarzeniem wielkiej wagi. Najtrudniejszą sprawą było znalezienie nauczyciela. Przez chwilę myślano o młodzieńcu z Ohio, który czytywał dzienniki, ale wiek jego stanął na przeszkodzie. Przez czas poszukiwania nauczyciela doszła wiadomość o innym młodym murzynie z Ohio, który służył przedtem w wojsku i mieszkał teraz w mieście. Okazało się, że ma odpowiednie wykształcenie i został ugodzony na nauczyciela pierwszej murzyńskiej szkoły. A ponieważ do tej pory nie było w tych stronach żadnej szkoły dla murzynów, każda rodzina zgodziła się płacić pewną sumę miesięcznie pod warunkiem, że nauczyciel będzie kolejno przebywał jeden dzień w każdym z domów. Urządzenie to nie było niekorzystne dla nauczyciela, bo w każdym domu podawano tego dnia na stół, co było najlepszego. Pamiętam, z jaką niecierpliwością i podnieceniem apetytu oczekiwałem zawsze „dnia nauczyciela“ w naszej chacie.

 Ten fakt, że cała masa murzyńska zgodziła się uczęszczać do szkoły, jest jednym z najciekawszych objawów, jakie kiedykolwiek zdarzyły się w rozwoju rasy. Tylko ludzie zamieszkali wśród ludności murzyńskiej, potrafią wyobrazić sobie zapał do nauki jaki objawiali ci ludzie. Jak powiedziałem, cała czarna ludność zasiadła na szkolnej ławie. Niewielu było takich, którzy uważali się za zbyt młodych — a takich, którzyby się uważali za zbyt starych, żeby próbować — nie było wcale. Po znalezieniu nauczycieli, nie tylko dzienne, ale i wieczorne kursa zostały skompletowane. Ambicyą starców było, żeby przed śmiercią módz czytać Biblię i dlatego na kursach wieczornych bywali często mężczyźni i kobiety, mający pięćdziesiąt, a czasami po siedmdziesiąt pięć lat. Były także i szkoły niedzielne, zaprowadzone zaraz po zniesieniu niewoli, ale w tych główną książką, jaką studyowano, były abecadlniki. Kursa dziennne, wieczorne i niedzielne były tak przepełnione, że trzeba było odprawiać uczniów dla braku miejsca.

 Otwarcie szkoły w Ranawha walley połączone było dla mnie z największym zawodem w życiu. Od kilku już miesięcy pracowałem w warzelni soli i ojczym przekonał się, że mogę zarabiać, więc jak tylko szkoła została otwarta, oznajmił, że nie może obejść się bezemnie. Postanowienie to zagrażało wszystkim moim zamiarom, a zawód był tem okrutniejszy, że z miejsca, w którem pracowałem, mogłem widzieć dzieci szczęśliwe, idące do szkoły rano i wieczorem. Pomimo to, postanowiłem uczyć się i gorliwiej jeszcze studyowałem abecadło w książce z niebieską okładką.

 Matka podzielała moje zmartwienie, usiłowała mnie pocieszyć na wszelkie możliwe sposoby i pomogła zdobyć to, do czego dążyłem. Udało mi się ułożyć z nauczycielem, który zgodził się udzielać mi lekcyi po skończonej robocie. Tak bardzo się cieszyłem temi lekcyami, że o ile mi się zdaje, korzystałem więcej przez wieczór, niż inni przez cały dzień. Korzyści, jakie odniosłem z lekcyi wieczornych, zachęciły mnie później do zaprowadzenia w Hampton i w Tuskegee kursów wieczornych. Ale w głębi dziecinnego serca przechowywałem pragnienie uczęszczania do szkoły i nie opuszczałem żadnej sposobności dla poparcia mojej sprawy. Odniosłem wreszcie zwycięztwo: pozwolono mi chodzić przez kilka miesięcy na kursa dzienne, pod warunkiem, że będę wstawał wcześniej i pracował do dziewiątej, a po południu, po wyjściu ze szkoły, będę przychodził na dwie godziny do roboty.

 Szkoła była dość daleko od warzelni; a że trzeba było pracować do dziewiątej i w szkole być też o dziewiątej — miałem trudność nie lada. Lekcye były zawsze zaczęte w chwili mego przybycia, a w mojej klasie wydawanie było już skończone. Dla wydobycia się z kłopotu, uległem pokusie, za co większość czytelników potępi mnie z pewnością; ale pomimo to, muszę powiedzieć jak było rzeczywiście. Mam zawsze wielkie zaufanie do potęgi i wpływu faktów. Przemilczanie ich nigdy na korzyść nie wychodzi. Otóż w biurze warzelni był zegar. Podług niego naturalnie regulował się dzień przeszło stu robotników. Przyszło mi na myśl, że dość będzie przesunąć wskazówki zegara z ósmej na pół do dziewiątej, ażeby zdążyć na czas do szkoły i robiłem to w dzień, dopóki nadzorca warzelni spostrzegłszy jakąś nieprawidłowość, nie zaczął zamykać na klucz szafki zegarowej. Ja osobiście nie miałem zamiaru wyrządzać nikomu krzywdy. Chciałem tylko módz zdążyć na czas do szkoły.

 W klasie umiałem walczyć z innemi trudnościami. Wszyscy uczniowie nosili kapelusze lub czapki, a ja nie miałem ani jednego, ani drugiej. Zresztą nie przypominam sobie, żebym do owej pory miał jakiekolwiek nakrycie głowy i nie zdaje mi się, żeby ktokolwiek z mojej rodziny uważał za potrzebne nakrywanie głowy. Naturalnie, widząc, że to czynią moi koledzy, zacząłem się czuć upokorzony. Według zwyczaju, zwierzyłem się z kłopotu matce, która mi powiedziała, że niema środków na kupno kapelusza w sklepie, co było w tej chwili wielką nowością dla ludzi mojej rasy, młodych, czy starych, ale że znajdzie sposób zadowolenia moich pragnień. Wzięła dwa kawałki sukna, zeszyła je i doszedłem tym sposobem do pierwszej czapki, z której byłem dumny, jak król.

 Matka moja tego dnia dała mi naukę, której nie zapomniałem nigdy i którą starałem się ile możności zużytkować dla drugich. Myśląc o tem zdarzeniu, doznawałem zawsze uczucia dumy na myśl, że matka miała tyle siły charakteru, iż nie popadła w błąd tych, którzy usiłują się przedstawić w fałszywem świetle. I dla tego nie kupiła mi w sklepie kapelusza, któryby moim kolegom nasunął przypuszczenie, iż jest zamożniejszą, niż była w istocie. Szczycę się tem, że nie zadłużyła się na kupno rzeczy, na którą nie miała pieniędzy. Od tego czasu miałem już różnego rodzaju kapelusze i czapki, ale żadna z nich nie sprawiła mi takiego zadowolenia, jak czapka uszyta przez matkę z dwóch kawałków sukna, zrobionego w domu.

 Od tej pory zauważyłem nie bez przykrości, co muszę wyznać, że z pośród kolegów, którzy wchodzili w życie w kapeluszach kupionych u kapelusznika i szydzili z mojej czapeczki uszytej w domu, wielu skończyło swój zawód w więzieniu, a inni nie mają dziś środków na kupienie sobie jakiegokolwiek nakrycia głowy.

 Drugi mój kłopot był z wyborem nazwiska. Od najmłodszych lat wołano na mnie „Booker“. Przed pójściem do szkoły nie przychodziło mi na myśl, że byłoby pożytecznem lub potrzebnem drugie nazwisko. Kiedy wywoływano nas przy lekcyach, zauważyłem, że wszystkie dzieci miały przynajmniej po dwa imiona; były nawet takie, które pozwoliły sobie na trzy, co już wydawało mi się zbytkiem. Byłem w wielkim kłopocie, bo wiedziałem, że nauczyciel zapyta mnie o drugie imię, a ja miałem, tylko jedno. Kiedy przyszła na mnie kolej, błysnęła mi świetna myśl, która według mego przekonania stawiała mnie we właściwem położeniu i kiedy nauczyciel zapytał o imię i nazwisko, odrzekłem spokojnie:

  — Booker Washington.

 Jak gdybym całe życie nosił te imiona. Od tej chwili ludzie znają mnie pod tem nazwiskiem.

 Później dowiedziałem się, że matka nadała mi imiona Booker Taliaferro, ale wkrótce nazwisko to znikło i zatarło się; dowiedziawszy się o tem, powróciłem do niego i zacząłem się podpisywać: „Booker Taliaferro Washington“.

 Przypuszczam, że wielu ludzi w tym kraju miało ten przywilej, co ja, żeby sobie samemu wybrać nazwisko.

 Nieraz usiłowałem sobie wyobrazić, że zajmuję w społeczeństwie stanowisko dziecka lub człowieka, mającego szereg sławnych i szanowanych przodków, sięgających kilku stuleci i którzy przekazali mi nie tylko nazwisko, ale majątek z rodzinnemi dobrami, co mogło mnie przejmować dumą; pomimo to, doznaję niekiedy uczucia, że gdybym był odziedziczył takie przywileje i należał do rasy więcej lubianej, byłbym może skłonny do ulegania pokusie liczenia na zasługi przodków i na kolor skóry, i nie uczyniłbym dla osobistego mego rozwoju tego, co należało uczynić. Oddawna już postanowiłem, że nie mając przodków, pozostawię moim dzieciom takie wspomnienie po sobie, ażeby mogły być z niego dumne i żeby to mogło je zachęcić do dźwignięcia się jeszcze wyżej.

 Świat nie powinienby sądzić murzyna, a szczególniej młodego murzyna, zbyt pośpiesznie i surowo. Młody murzyn musi walczyć z przeszkodami, zniechęceniem i pokusami, których nawet nie domyślają się ci, co nie są w podobnem położeniu. Gdy biały młodzieniec rozpoczyna jaką pracę, ogólne zdanie wróży mu powodzenie, a młody murzyn w podobnym wypadku zadziwia wszystkich dopiero wtedy, jeżeli nie padnie w drodze. Jednem słowem, młody murzyn rozpoczyna życie otoczony uprzedzeniem.

 Jednakowoż wpływ przodków na jednostki i co za tem idzie, na całą rasę, ma swoje znaczenie, pod warunkiem — żeby nie zawiele na to liczyć. Ci, którzy wykazują ciągłe słabe strony młodego murzyna i porównywają rozwój białego człowieka z murzynem, nie zdają sobie sprawy z wpływu wspomnień, unoszących się w domach starożytnych rodów. Nie mam wspomnień, jak już mówiłem, i nie wiem, kto była moja babka. Miałem i mam wujów, ciotki i krewnych, ale trudno byłoby mi wskazać gdzie są obecnie. W tem samem, co ja położeniu znajdują się setki i tysiące murzynów we wszystkich stronach kraju. Sam ten fakt, że młodzieniec z rodu białych wie, iż wrazie niepowodzenia stanie się hańbą dla rodziny, trwającej od wielu pokoleń, może niekiedy wystarczyć dla ocalenia od pokusy. To, że człowiek ma za sobą i wokoło siebie rodzinę, której historya i stosunki przejmują go dumą, jest już bodźcem do zwalczenia wszystkich przeszkód.

 Czas, udzielony mi na uczęszczanie do szkoły, był krótki, i prócz tego chodziłem bardzo nieregularnie. A nawet to chodzenie trwało krótko. Musiałem przerwać naukę i cały czas poświęcić warzelni. I wtedy znów uciekłem się do kursów wieczornych. Mogę przyznać, że większej części tego, co umiem, nauczyłem się wieczorami, po skończonej pracy. Czasami trudno mi było znaleźć odpowiedniego nauczyciela. Zdarzyło mi się raz odkryć, ku wielkiemu rozczarowaniu, że mistrz nie więcej umiał odemnie. Często musiałem iść pieszo kilka kilometrów, ażeby wydać lekcye. W każdym jednak razie, pomimo, że przechodziłem w dzieciństwie chwile smutne i zniechęcające, ani na jeden dzień nie zrzekłem się zamiaru zdobycia wykształcenia, bez względu na cenę wszelkich wysiłków.

 Wkrótce po przybyciu do Zachodniej Wirginii matka przyjęła do rodziny, pomimo naszego ubóstwa, młodego chłopca, sierotę, któremu później nadaliśmy nazwisko James B. Washington. Od tej chwili należał już do rodziny i nie rozstawał się z nami.

 Pracowałem już dłuższy czas w warzelni, gdy wystarano się dla mnie o zajęcie w kopalni węgla, eksploatowanego głównie dla warzelni. Obawiałem się zawsze pracy w kopalniach węgla. Jednym z powodów było to, że się jest zawsze zasmolonym, przynajmniej w czasie roboty, i że trudno się domyć po całym dniu pracy. Prócz tego, chcąc się dostać od wejścia do kopalni do pokładów węgla, trzeba było iść co najmniej kilometr w głębokich ciemnościach. Sądzę, że nigdzie nie panują takie ciemności, jak w kopalniach węgla. Ta, o której mówię, podzielona była na wielką liczbę „komór“, czyli przedziałów, a że nie mogłem nigdy rozeznać ich położenia, błądziłem wiele razy. W dodatku nieraz światło mi zgasło i wtedy — jeżeli przypadkiem nie miałem zapałek — zmuszony byłem błąkać się w ciemnościach, dopóki nie napotkałem kogo. Praca była nietylko ciężka, ale i niebezpieczna. Każdej chwili było się narażonym na niebezpieczeństwo wylecenia w powietrze skutkiem niespodziewanego wybuchu, lub też zmiażdżenia odłamami skały. Wypadki tego rodzaju powtarzały się często i przejmowały mnie nieustanną trwogą.

 Dużo dzieci, i to bardzo młodych, zmuszonych było wtedy, tak jak i dziś, przepędzać znaczną część życia w kopalniach, nie mogąc się uczyć. Co zaś jeszcze smutniejsze, zauważyłem, że ogólnie młodzi ludzie, którzy rozpoczynają życie w kopalniach węgla, odznaczają się fizyczną i umysłową martwotą. Nie mają innych pragnień, oprócz pozostania na zawsze w kopalniach.

 W tych czasach i później już, jako młodzieniec, lubiłem sobie wyobrażać uczucia i dążenia białego młodzieńca, którego pragnień i czynów nie krępuje nic — zupełnie nic. Zazdrościłem tym białym, którym nic nie stoi na przeszkodzie do zostania posłem, gubernatorem prowincyi, biskupem — a nawet prezydentem rzeczypospolitej, dzięki urodzeniu i rasie. Próbowałem sobie wyobrazić, w jaki sposób postępowałbym w podobnych okolicznościach. Widziałem siebie na najniższych szczeblach drabiny, dźwigającego się stopniowo coraz wyżej, aż na sam szczyt.

 Wyznaję, że obecnie nie zazdroszczę już białej młodzieży tak jak wtedy. Zrozumiałem, że powodzenie nie mierzy się stanowiskiem, do którego doszło się w życiu, lecz przeszkodami, które trzeba było zwalczać, ażeby dojść do niego. Z tego punktu zapatrując się na rzeczy, trzeba uznać, że urodzenie moje i niepopularność rasy, do której należę, są dla młodego murzyna korzyścią nieoszacowaną pod względem praktycznym. Z małemi wyjątkami, młody murzyn zmuszony jest do większego wysiłku i do doskonalszych rezultatów nauki niż młody biały, jeżeli chce, ażeby przyjęto jego pracę. Ale z tej walki twardej i zaciętej, którą zmuszony jest toczyć, wynosi on moc i zaufanie w swoje siły, których brakuje tym, co mają drogę wyrównaną przez urodzenie i warunki rasowe.

 Z któregokolwiek punktu zapatruję się na to, wolę być tem, czem jestem — członkiem rasy murzyńskiej — niż chlubić się, że należę do rasy najbardziej uprzywilejowanej. Odczuwałem zawsze smutek, słysząc ludzi, chlubiących się prawami, przywilejami i wszelkiemi wyróżnieniami, dzięki temu tylko, że należą do pewnej rasy, bez względu na osobiste zasługi i zawodową umiejętność. Nie mogłem nigdy obronić się uczuciu smutku, patrząc na tych ludzi, bo mam głębokie przekonanie, że sam fakt należenia do rasy uprzywilejowanej nie może podnieść rzeczywistej wartości człowieka, jaką ma sam przez siebie, ani też przynależność do rasy uważanej za niższą nie przeszkodzi temu, kto ma wartość osobistą i wewnętrzną, do wyniesienia się wyżej. Każda prześladowana istota — każda rasa prześladowana — znajdą pociechę w tem wielkiem prawie rządzącem ludzkością — prawie ogólnem i odwiecznem — które stanowi, że każda zasługa, bez względu na to, pod jaką skórą się kryje, zostanie z czasem uznana i wynagrodzona. Nie mówię tego w celu zwrócenia uwagi na swoją osobę, tylko na rasę, do której — chlubię się, że należę.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Przypisy

[1]. Jest to ironiczna aluzya do manii genealogicznej, która rozwinęła się w Stanach Zjednoczonych.

[2]. Grarrison i Lorejoy byli przywódcami abolucyonistów, t. j. tych, którzy dążyli do zniesienia niewolnictwa. William Lloyd Garrison (1805—1879) założył w 1831-ym roku w Bostonie dziennik, zwalczający niewolnictwo. Lorejoy (1802—1837) był pastorem i dziennikarzem. Został zamordowany przez wrogie tłumy w Altonie.

[3]. Większość amerykanów ma zwyczaj pomiędzy imię a nazwisko wstawiać literę, którą nazywają zwykle nazwiskiem środkowem (middle name), a co najczęściej bywa nazwiskiem matki.   (p. tł.)

[4]. Angielskich, których 5 idzie na milę geograficzną. p. tł.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok