Aremil Iluzjonistów: Sequel. Rozbłysk - Alicja Makowska - ebook

Aremil Iluzjonistów: Sequel. Rozbłysk ebook

Alicja Makowska

4,0

Opis

Iluzja wymarła przed czterystu laty. Przypadkowy incydent w kolonii Minacory uruchamia machinę zdarzeń, które burzą uporządkowane życie Tayany – czeladniczki garncarskiej. Splot wydarzeń sprawia, że dziewczyna przystaje do Syndykatu – potężnej organizacji przestępczej, dążącej do odrodzenia iluzji. Decydując się na współpracę z kartelem, Tayana wyrusza w niebezpieczną misję w poszukiwaniu zaginionego Miasta Pogan, mając za towarzysza jedynie zdrajcę, którego słowom nie może ufać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alicja Makowska

Aremil Iluzjonistów

SequelROZBŁYSK

© Copyright by Alicja Makowska

redakcja: Justyna Jaciuk

korekta: Katarzyna Dziekan

projekt okładki: Alicja Makowska, Dominika Makowska

projekt mapy: Alicja Makowska, Dominika Makowska

ISBN druk 978-83-949381-4-7

ISBN e-book 978-83-949381-5-4

Wydanie I 2019

Dystrybucja, konwersja do formatów mobi, e-pub: Wydawnictwo Internetowe E-bookowo

Wszelkie prawa zastrzeżone

Spis treści
PROLOG
ROZDZIAŁ I DRGNIĘCIE
ROZDZIAŁ II POSZUKIWANIA
ROZDZIAŁ III SŁOWO ZA SŁOWO
ROZDZIAŁ IV PĘTLE NA SZYJE
ROZDZIAŁ V ZALEŻNOŚĆ A WSPÓŁPRACA
ROZDZIAŁ VI DECYZJA TAYANY
ROZDZIAŁ VII DRZEMIĄCY GRÓB LEGENDY
ROZDZIAŁ VIII WIDMA PRZESZŁOŚCI
ROZDZIAŁ IX PO CZYJEJ JESTEŚ STRONIE?
ROZDZIAŁ X ZA LINIAMI WROGA
ROZDZIAŁ XI DZIAŁANIA W AFEKCIE
ROZDZIAŁ XII HISTORIA JEJ NARODZIN
ROZDZIAŁ XIII UKŁAD ZMAZUJĄCY DŁUGI
ROZDZIAŁ XIV JUTRZNIA BOHATERÓW
ROZDZIAŁ XV DAREN
ROZDZIAŁ XVI W IMIĘ PRZYJAŹNI, OSTATNI RAZ
ROZDZIAŁ XVII ILUZJA RZECZY MARTWYCH
ROZDZIAŁ XVIII KAJDANY SYNDYKATU
ROZDZIAŁ XIX SZCZODROŚĆ U KRESU
ROZDZIAŁ XX NIEŚMIERTELNOŚĆ
ROZDZIAŁ XXI DŁUG, KTÓREGO NIE MOGŁA SPŁACIĆ
ROZDZIAŁ XXII ROZDROŻE
ROZDZIAŁ XXIII NOWA ERA ILUZJI
EPILOG AREMIL ILUZJI
Dodatek

Najdoskonalszym źródłem iluzji

jest ludzki umysł

PROLOG

Kolonia Kuryku

Pewnego dnia się stąd wyrwę – powtarzał do uporu, aż nikt inny w całej kolonii nie chciał go słuchać poza nią. Lubiła tę jego paplaninę, chociaż wygadywał niestworzone bzdury. Z kolonii nie dało się uciec. Jeśli tutaj trafiłeś, to byłeś jednym z wielu wygnańców, renegatów żyjących poza prawem, z dala od miejskiej społeczności. Nie miałeś szans na powrót do ludzi. Mieszkałeś na marginesie i byłeś naznaczony. Dlatego zawsze skrycie śmiała się z niego, gdy wygadywał takie głupoty.

– Znajdę kolebkę iluzji – obiecywał innym razem, a w jego głosie słuchać było pewność siebie. On naprawdę w to wierzył w sposób dla niej niepojęty. – Przywrócę iluzję i świat wróci do starego porządku – powtarzał bez końca.

Z czasem pokochała to jego niedorzeczne marzenie tak mocno, jakby stało się ono jej własnym. W całej kolonii jedynie on tak naprawdę wierzył, że można coś zmienić. Dlatego szukała jego towarzystwa, spędzała z nim czas, aż w końcu pokochała to marzenie.

W głębi ducha wiedziała jednak, że jest ono nierealnym, słodkim kłamstwem, które pozwalało im obojgu przeżyć kolejny pełen ciężkiej pracy dzień w kolonii. Niczym nie różniło się ono od udawania, że sypią cukier na pozbawione smaku twarde ciastka. Jednak mimo to pozwoliła się uwieść temu złudnemu marzeniu o przywróceniu iluzji.

Prosiła go więc o kolejną opowieść o iluzjonistach, o dawnym porządku liderów, chociaż dobrze wiedziała, że to iluzjoniści wywołali Wielki Bunt, zamordowali ostatniego lidera i sprawili, że ich świat wyglądał tak żałośnie, jak teraz.

– To nie byli prawdziwi iluzjoniści – poprawiał ją zaraz. – Tylko beztalencia. Wywołali bunt, bo chcieli być stawiani na równi z utalentowanymi.

Potem zaś, wśród ciemnej nocy, opowiadał jej historie o iluzjonistach-bohaterach, którzy byli nieskazitelnie czyści, walczyli zawsze w imię prawdy, bronili niewinnych i dokonywali niemożliwych czynów. Opowiadał jej o iluzji, ich największej broni, dzięki której byli niepokonani i mogli za jej pomocą zmieniać świat. Przywoływał historie, które poznał dzięki kronikarzom. O wielkich wojnach, w których iluzjoniści stawali na czele armii, by walczyć z najeźdźcami. O tajnych misjach, od powodzenia których zależały losy całych społeczności.

Chłonęła te wyidealizowane historyjki świadoma tego, jak bardzo są naciągane. Znała dobrze prawdę. Iluzjoniści byli degeneratami. Ich talent ich korumpował. Działali jak najemnicy. Brali pieniądze za wykonywanie zleceń, zabijali, jeśli było trzeba. Nie byli wolni od ludzkich słabości.

Mimo to ani razu go nie poprawiła. Nie chciała wyprowadzać go z błędu. Czuła się lepsza od niego. Dojrzalsza od naiwniaka, który snuł baśniowe opowiastki. Nie chciała tracić swojej przewagi.

W jego historiach talent iluzjonerski został zabrany przez Iluzora, by ukarać beztalencia. Ona jednak wiedziała, że żaden Iluzor nigdy nie istniał. Był postacią stworzoną na potrzeby mitu o iluzjonistach. Zaś sam talent iluzjonerski wymarł naturalnie, bo zabrakło ludzi, którzy mieliby odpowiednie predyspozycje.

On twierdził, że talent iluzjonerski zostanie ludzkości zwrócony, jeśli znajdą się na tyle godni następcy, by go przyjąć. Ona wiedziała doskonale, że talent wróci tylko wtedy, gdy uczeni w pismach rozszyfrują sposób, w jaki powstaje. Talent nie był nadprzyrodzonym darem, jaki dostawali od istoty wyższej, a wyuczonym odruchem działania. Udowodniły to już beztalencia.

Dziwna była ich przyjaźń. Ona lgnęła do niego z powodu jego niezachwianej wiary, którą podziwiała i jednocześnie nie potrafiła zrozumieć. On zaś lubił jej towarzystwo i pasję, jaką dzielili. Z całej kolonii tylko ona wysłuchiwała jego głupot i musiał być jej za to wdzięczny.

Dora chciała wierzyć, że wiara, jaką w nim widziała, wywoła jakąś zmianę, rozpocznie prawdziwy przełom. Czas mijał jednak nieubłaganie, a wszystko było takie samo. W końcu zrozumiała, że jeśli chce spełnić ich wspólne marzenie, musi sama zacząć działać. Ruder umiał tylko mówić.

Istniał jeden sposób, dzięki któremu można było wyrwać się z kolonii, choć niewielu chciało o nim mówić z uwagi na niebezpieczeństwo, z jakim się wiązało. Aby stąd uciec, trzeba było się wyróżniać. Kolonia jednak zrównywała wszystkich do tego samego poziomu. Była miejscem wyjętym spod prawa, ale nie wszyscy jej mieszkańcy dopuścili się przestępstwa i nie wszyscy trafili tutaj za popełnione występki. Niektórzy – tak jak Dora – po prostu się tutaj urodzili. A gdy byłeś dzieckiem osób wyjętych spod prawa, traktowano cię tak samo jak resztę. I tak samo jak reszta nie miałeś żadnych szans na przyszłość.

Krążyły jednak pogłoski, które mówiły, że możesz odmienić swój los, kiedy zwerbuje cię Syndykat. Gdy zaczynałeś pracować dla Syndykatu, znikałeś z kolonii i słuch po tobie ginął. Dlatego nikt nie ufał tej zmianie. Niektórzy twierdzili, że Syndykat zabija zwerbowanych, ale Dora w to nie wierzyła. Po co mieliby zabijać po kryjomu? Syndykat działał w ukryciu, ale nie było tajemnicą, że jest on potężną organizacją. A potęga wiązała się z tym, że nie musiał tuszować swoich działań. Nie odpowiadał też przed prawem miejskich społeczności. Zresztą mieszkańcom kolonii nie przysługiwały żadne prawa. Zabicie wygnańca nie było obciążone żadnymi konsekwencjami.

– To nie ty oferujesz swoje usługi Syndykatowi – usłyszała, gdy zaczęła swoje poszukiwania. – To Syndykat odnajduje ciebie i składa propozycję.

Zaczęła więc żyć tak, by zacząć zwracać na siebie uwagę, co ze względu na jej otoczenie nie było rozsądne. W kolonii trzeba było dostosować się do innych. Jeśli się wyróżniałaś, stanowiłaś zagrożenie.

Ryzyko opłaciło się dopiero po miesiącu, gdy gotowa była już zrezygnować z całej szopki i wrócić do przegranego życia. Syndykat ją odnalazł.

Wbrew swoim przypuszczeniom nie usłyszała jednak propozycji, a proste pytanie:

– Czy chcesz zaciągnąć dług?

Nie spytała, o jaki dług chodzi; nie spytała, czy człowiek składający jej ofertę przychodzi do niej w imieniu Syndykatu. Nie mogła stracić swojej szansy.

– Chcę – odpowiedziała bez cienia wahania w głosie.

– Wiesz, że spłata długu może zająć całe życie?

– Nie dbam o to. Wszystko jest lepsze od życia w kolonii.

Nieznajomemu najwyraźniej spodobał się jej zapał, bo nie zadawał kolejnych pytań, tylko podsunął pod nos dziewczyny rozwinięty zwój.

– Podpisz. Wystarczy krzyżyk, jeśli…

– Umiem pisać – przerwała mu. Wyrwała pióro z jego ręki i nakreśliła zawijas u dołu długiej tabeli.

– Wydajesz się zdeterminowana – zauważył jej rozmówca z uśmiechem satysfakcji rozlanym na ustach.

– Mam cel, który muszę osiągnąć za wszelką cenę.

– Nadajesz się – usłyszała na odchodnym.

Od tamtego dnia zaczęła kroczyć ścieżką, którą sama sobie wytyczyła. Chociaż nigdy nie zapomniała, że postawiło ją na niej marzenie tamtego chłopca.

ROZDZIAŁ I DRGNIĘCIE

Wygnaniu podlega każdy, kto złamał prawo wspólnoty.

Wygnanie jest nieodwracalne. Rodzina wygnańca, która zgodzi się iść z wygnanym, nie może powrócić do wspólnoty. Wygnaniec nie ma żadnych praw. Miejscem wygnania może być kolonia. Jeśli wygnaniec samowolnie powróci do wspólnoty i będzie podszywał się pod pełnoprawnego jej mieszkańca, zostanie powieszony, a ciało straceńca nie zostanie wydane rodzinie, tylko zdjęte po trzech dniach od powieszenia i zakopane w ustronnym miejscu.

Nota o wygnańcach

z Kodeksu Prawa Wspólnoty

Tayana potrafiła zrozumieć, dlaczego ludzie omijają kolonie z daleka. Wiedziała, dlaczego większość nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Nie potrafiła jednak pojąć, dlaczego kolonie tak bardzo ich przerażały.

Dla niej brak zasad był fascynujący i dlatego zamknięte społeczności kolonii przyciągały ją niczym świeża krew drapieżnika. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że same w sobie są niebezpieczne. Wiedziała, ile ryzykuje, przekradając się za domem dozorcy i dalej, przez tak zwaną rzeźnicką ścieżkę, do obozu wygnańców.

Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak często ryzykowała. W kolonii żyło się intensywniej. Kryjąc się pomiędzy wyklętymi, w świecie pozbawionym zasad, czuła życie tak wyraźnie, jakby było ono miąższem zakazanego owocu.

Nie wiedziała, dlaczego tak desperacko potrzebowała potwierdzenia, że żyje. Ale jeśli unikała kolonii tak, jak życzyłby sobie tego jej wuj, wpadała w marazm. Usypiało ją to miasteczko. Minekora nad Zatoką Skał, zdrobniana przez jej mieszkańców do Minekory nad Zatoczką Skałek. Jakby ludzie święcie wierzyli, że drobna zmiana w nazwie sprawi, że przyjemniej będzie się żyło w tej śmierdzącej rybami portowej wiosce. Tayana już dawno zauważyła, że ludzie naiwnie wierzą w to, że zmiana nazwy zmienia rzeczywistość. W ten sposób wiele problemów można zamieść pod dywan i udawać, że nigdy nie istniały.

Z rozmyślań wyrwał ją ostry głos wuja, który wszedł do izby, głośno trzaskając drzwiczkami do piwnicy.

– Tarino, przestań myśleć o niebieskich migdałach! Marnujesz dobrą glinę!

Zamrugała i spojrzała na swoje dzieło na kole garncarskim. Trzon wazonu, który właśnie formułowała, wykrzywiał się komicznie na lewą stronę. Zdjęła stopy z pokręteł, zatrzymując w ten sposób koło, i rękoma oddzieliła od reszty nieudaną część.

– Myślisz, że wziąłem cię na czeladniczkę tylko po to, byś miała mniej czasu na robotę w obejściu? – Wuj zaczął swoją zwyczajną tyradę. Słyszała to zbyt wiele razy, więc po prostu pokornie milczała, naprawiając to, co zepsuła. – Robota tam ciągle czeka, więc im szybciej skończysz tutaj, tym szybciej zaczniesz pracę tam! A ty zamiast się uwinąć i mieć więcej czasu na sen, to od niechcenia partaczysz robotę tu i potem po ćmoku gonisz kury. A już dawno powinnaś się z tym wyrobić i spać. Potem łazisz rano nieprzytomna. Sama jesteś sobie winna.

– Wiem, wuju – burknęła, by już przerwał, ale tylko bardziej go nakręciła.

– Wiesz i gówno z tego, że wiesz, skoro nic z tym nie robisz. Wziąłem cię na czeladniczkę, Tarino, żebyś się nauczyła czegoś, co przynosi nam pieniądze, a nie po to, żebyś mi kłapała ozorem, ile to ty wiesz.

Wyłączyła się na jego gadaninę. Znała to już niemal na pamięć. Powtarzał tę śpiewkę za każdym razem, gdy Tayanie zdarzyło się jakieś potknięcie w warsztacie. A Tayana za każdym razem powstrzymywała słowa cisnące się na usta. Że gdyby przestał wytykać jej błędy na każdym kroku, z pewnością popełniałaby ich mniej.

Wróciła myślami do przerwanej refleksji. Tarina. Zrozumiała, dlaczego ludzie tak chętnie wierzą w fałszywe nazwy, gdy dowiedziała się, że nie jest to jej prawdziwe imię. Wiedziała, że matka dała jej na imię Tayana. Wuj jednak nigdy jej tak nie nazywał, uparcie zaprzeczając w ten sposób ostatniemu życzeniu jego zmarłej siostry.

Gdy usłyszała je po raz kolejny, powiedziała pod nosem swoje prawdziwe imię.

– Co tam mamroczesz znowu?

– Tayana – powtórzyła głośniej. – Matka dała mi na imię Tay.

– Gdyby nie ja, twoja matka urodziłaby cię w kolonii i nie miała do ciebie żadnych praw. Łącznie z tym, by nadawać ci imię.

– Miała do tego pełne prawo – zaoponowała. – Urodziła mnie.

– A chwilę później się ciebie zrzekła.

Wuj machnął na nią ręką, ale Tayana nie wzięła sobie tych słów do serca i nie pozwoliła, by zraniły ją tak mocno, jak wuj sobie tego życzył. Był jedynym źródłem informacji o jej rodzicach, dlatego właśnie mu nie ufała. Nie miała, jak zweryfikować prawdziwości jego słów, więc zakładała z góry, że nie mówi prawdy.

Ale nie tylko to było powodem. Chciała wierzyć, że jej rodzice byli lepszymi ludźmi, niż mówił o nich wuj. Im bardziej ich oczerniał, tym łatwiej oswajała się z myślą, że to nieprzewidziane okoliczności, będące całkowicie poza kontrolą matki, wpłynęły na decyzję o tym, że postanowiła zostawić córkę u brata.

A nie to, że po prostu jej nie chcieli.

– Tarino, przestań siedzieć bezczynne. Weź się do roboty – przynaglił ją, widząc, że siedzi, wpatrując się w niedokończony wazon.

Przełknęła ból i odsunęła rozterkę na rozmyślenia przed snem. Powinna się wyrobić z pracą, ale nie po to, by szybciej położyć się spać. Miała inne plany na dzisiejszy wieczór, więc ucieszyła się, gdy po umieszczeniu kolejnej partii mis na ruszcie, wuj kazał jej brać się za porządki, po czym przegonił ją z warsztatu. Uprzątnęła stanowisko pracy i czmychnęła czym prędzej do stodoły, gdzie naszykowała paszę dla zwierząt i zajęła się obejściem. Zaczęło już ciemnieć, kiedy zmęczona wróciła do kuchni, by ugotować kaszę na kolację. Znaczną część porcji odłożyła dla siebie i wuja. Ukroiła jednak pajdę chleba i zgarnęła z dna gara garść kaszy, zawijając ją w serwetki i przemycając posiłek do swojego plecaka.

Kiedy wuj zamknął kram i przyszedł do kuchni na posiłek, wszystko było uprzątnięte i znajdowało się na swoim miejscu. Wszystko poza siostrzenicą, po której jedynym śladem bytności była wylizana do dna gliniana miseczka.

Tayana nie słyszała tych przekleństw, które wuj wymówił pod nosem. W tym czasie pokonała już truchtem połowę rzeźnickiej ścieżki, rozglądając się czujnie, czy nikt jej nie widzi. Torba dyndała na ramieniu w rytm jej kroków. W lewej ręce ściskała pudełko zapałek, z których zrobiła użytek, docierając do słupa granicznego i zapalając wysłużony lampion schowany tuż za nim.

Metalowy stożek wieńczył niewielki pagórek i był stałym punktem spotkań Tayany z Yaxomem, chłopcem z kolonii, którego ośmielała się nazywać przyjacielem. Pomagała mu od dnia, w którym się poznali. Przeszło cztery lata temu. Z początku robiła to tylko ze względu na możliwość przybliżenia się do zamkniętej strefy kolonii. Za resztki z kolacji z wujem wysłuchiwała opowieści chłopca o życiu na wygnaniu i tamtejszych ludziach. Nie kosztowało jej to nic i nic nie ryzykowała. Słup był wyznacznikiem granic Minekory i punktem obserwacyjnym na kolonię. Kiedyś stróżowali przy nim ochotnicy z miasta, teraz gdy kolonia była odgrodzona, a wygnańcy trzymali się swojego skrawka ziemi, słup graniczny stał się zapomnianym przez wszystkich reliktem przeszłości i idealnym punktem spotkań dla Tayany i Yaxoma, dwojga przyjaciół z dwóch odległych, choć sąsiadujących ze sobą, rzeczywistości.

Tayana przysiadła pod słupem, stawiając lampion między stopami, by przyjaciel wypatrzył z daleka blady płomyk i wiedział, że już na niego czeka. Zapatrzyła się na kolonię. Yaxom powinien już tu być. Była ciekawa, co go zatrzymało.

Z początku sądziła, że Yaxom sporo ryzykuje, wymykając się tutaj po kryjomu po garść jedzenia. W końcu za złapanie poza kolonią groził stryczek. Bez wymówek. Yaxom jednak śmiał się z tego. Tłumaczył, że bez znaku wypalenia nikt nie pozna, że ma do czynienia z wygnańcem, a gdy już ktoś zacznie go podejrzewać, to szczycił się tym, że bardzo szybko potrafi uciekać. Myślała, że przyjaciel po prostu popisuje się brawurą. Do czasu pierwszej swojej wizyty w kolonii, gdy zrozumiała, że to miejsce nie jest takie, jak wmawiano jej w Minekorze. W gruncie rzeczy czasem zazdrościła Yaxomowi życia na co dzień w kolonii. Owszem, kłamano tam, oszukiwano, okradano, a nawet zabijano, ale było to całkiem jawne. Kolonia była miejscem wyjętym spod prawa i tak po prostu się tam żyło. A Minekora? Miała być jej praworządnym odbiciem. Miastem, w którym rządzi sprawiedliwość, gdzie nie ma kłamstwa, oszustw i rozbojów. Szkopuł tkwił w tym, że życie w mieście i poza nim różniło się tylko jednym. I tu, i tu można było pozwalać sobie na wszystko, tylko w Minekorze należało pilnować, by nikt cię na tym nie przyłapał.

Westchnęła i zniecierpliwiona dotknęła dłonią torby. Jedzenie było jeszcze ciepłe, ale jak tak dalej pójdzie, Yaxom będzie musiał jeść zimną papkę z kaszy. Zerknęła na wypalającą się świecę, po czym otworzyła lampę i zdmuchnęła płomyk. Narzuciła torbę na ramię i ruszyła w dół, w stronę kolonii, ostrożnie stawiając stopy na rumowisku.

Narzuciła na głowę kaptur, kiedy znalazła się już przy ogrodzeniu. Zapamiętała miejsce, którym wymykał się stąd Yaxom. Policzyła belki w palisadzie i stanęła przy dwunastej. Przez chwilę nasłuchiwała, ale nie usłyszała niczego po drugiej stronie. Ostrożnie podniosła belę, by wślizgnąć się do środka przy kupie kompostu z wyrzucanych tutaj odpadków.

Odruchowo zaczęła oddychać przez usta, dopóki nie oddaliła poza zasięg smrodu. Z pobliskiej chaty słychać było pijackie śpiewy. Ominęła ją łukiem, wyprostowała się i płynnym ruchem wychynęła z cienia prosto na jedną z głównych uliczek. Ruszyła przed siebie w pozycji, której nauczył ją Yaxom. Plecy lekko przygarbione, dłoń przy biodrze, pozorująca bliskość broni. Krok równy i pewny. Poruszaj się tak, by nikt nie chciał mieć z tobą nic wspólnego – mówił jej zawsze przyjaciel.

Kolonia nie była tak małym miejscem, za jakie Minekora chciała ją uważać. Stopień przestępczości może i zmalał w ostatnich latach, ale kolonia rozrastała się sama od środka. Rodziły się tu dzieci, czy to wychowywane na ulicach, czy to szczęśliwcy, którzy oboje rodziców mieli w kolonii. Część z nich, umorusana od stóp do głów, bawiła się w pobliżu głównej drogi i czasem naprawdę trudno było orzec, które należy do jakiej kategorii. Kolonia nie znosiła podziałów. Tutaj wszyscy byli równi. Nawet bezbronne dziecko i morderca.

Idąc pewnym krokiem, Tayana skręciła z głównej ulicy i skierowała w stronę starych doków. Zeszła z drogi pijanemu w sztok wygnańcowi i zniknęła z jego pola widzenia, jeszcze zanim w głowie mężczyzny zrodziła się myśl, by zaczepić ładną paniusię.

Musiała zawrócić, obejść starą garncarnię, by trafić do warsztatu, w którym pomieszkiwał Yaxom. Jej przyjaciel nie miał tyle szczęścia i musiał utrzymywać się w kolonii sam, czym niezwykle jej imponował. Na co dzień zajmował się zbieractwem. Wymykał się do pobliskiego lasu i zbierał zioła, jagody, poziomki lub orzechy. Wykradał ptakom jaja z gniazd, zbierał też ich pióra. Wykopywał jadalne korzenie roślin. Czasem udawało mu się coś z tych rzeczy przehandlować na jedzenie lub inne przedmioty. Potrafił też zakładać pułapki i łapać w nie zające. Nie robił tego jednak często, by nie zwrócić na siebie uwagi myśliwych z Minekory.

Kiedy dotarła na miejsce, ukradkiem wślizgnęła do pustego wnętrza warsztatu.

– Yaxom? – spytała cicho. – To ja. Jesteś tutaj?

Podeszła do pustego paleniska, zdarła z podłogi brunatną płachtę i podniosła wieko przejścia do skrytki z łupami. Po Yaxomie nie było jednak śladu. Opuściła klapę i zamaskowała na powrót skrytkę. Wyszła z warsztatu z niezadowoloną miną. Jej kolacja dawno już wystygła. Pogrążona w myślach wróciła do głównej ulicy. Przystanęła, zastanawiając się, gdzie też Yaxom mógł się podziać. Minęła ją rozwrzeszczana grupa goniących się sześciolatków. Tayana rozejrzała się, jakby gdzieś obok leżała wskazówka. Nie zauważyła pokrytego słomianką brudnego żebraka w bramie, dopóki ten nie zajęczał i nie chwycił jej za kostkę.

– Proszę, chociaż miedziaka…

Strzepnęła jego rękę.

– Odczep się.

– Nie jadłem od… – Zamarł i zerknął na jej torbę. Zaciągnął się zapachem. – Ty masz coś do jedzenia!

Tayana położyła dłoń na torbie, chowając ją za plecami. W żebraka nagle wstąpiły siły, bo zerwał się niespodziewanie i chwycił ramię jej torby.

– Dawaj to!

Kopnęła go szybko w piszczel, chcąc jak najprędzej się oswobodzić i odejść stamtąd. Ale chudzielec nie miał nic do stracenia i to chyba dodawało mu zajadłości.

– Puszczaj!

Szamotała się z nim przez moment, a serce ze strachu wygrywało szaleńcze tempo uderzeń. Kiedy żebrak dobrał się do wnętrza torby, oblał ją zimny pot. To było jedzenie dla Yaxoma, nie mogła go stracić. A jeśli jej przyjaciel nic od rana nie jadł? Wystrzeliła palcami w stronę oczu napastnika i wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Chudzielec wrzasnął, padł na ziemię i zaczął się tarzać z boku na bok, trzymając dłońmi za głowę. Tayana cofnęła się chwiejnie, nic z tego nie rozumiejąc. Na ziemi leżały grudki kaszy, które rozsypały się także w torbie. Przechodnie przystanęli, oglądając bójkę, a gdy ta niespodziewanie zakończyła się zwycięstwem dziewczyny, zacieśnili wokoło krąg, ciekawi tego, co rozegrało się na ich oczach.

Czyjaś ręka, chwyciła ją za nadgarstek i wyciągnęła stamtąd. To był Yaxom. Bez słowa spojrzeli po sobie i ruszyli biegiem na łeb, na szyję. Byle dalej stamtąd.

*

– Co to było? – zapytał Yaxom zdyszany, gdy znaleźli się już poza kolonią. Byli sami na leśnym trakcie. Tayana zatrzymała się, zgięta w pół. Miała wrażenie, że gdyby mogła, wyplułaby płuca. Paliły ją żywym ogniem od tego biegu.

– Nie wiem… – wymamrotała, chociaż przeczuwała, że wie, kto ponosi winę za to zdarzanie.

– Zrobiłaś mu coś… Zdawało mi się, że widziałem…

– Nic nie widziałeś – zgasiła go zaraz. – Proszę, nikomu ani słowa.

– Ale…

– Yaxom, proszę.

Wyprostowała się, oddychając ciągle szybko i płytko. Gdyby jakimś cudem te słuchy doszły do wuja, musiałaby się tłumaczyć. A nie mogła wyłożyć mu czegoś, czego sama nie rozumiała. Czasami działy się wokół niej dziwne rzeczy, których nie pojmowała; większość z nich można było z pewnością wyjaśnić w racjonalny sposób. Na przykład, kiedy zasypiała, przedmioty w jej skromnej izdebce zmieniały położenie lub zapadały się pod ziemię, sprawiając, że szukając ich rano, zawsze spóźniała się na śniadanie i zaczynała dzień od wysłuchiwania reprymend wuja. Może działo się tak dlatego, że wuj szukał czasem czegoś w jej pokoju i niechcący je przestawiał albo pamięć Tayany po prostu płatała dziewczynie figle, sprawiając, że zapamiętywała błędnie, gdzie co położyła. Sytuacje te powtarzały się jednak zbyt często, by były dziełem przypadku.

Innym razem zwierzęta, którymi zajmowała się w obejściu, płoszyły się na jej widok, mimo iż od godziny już się przy nich krzątała. Czasem było to uzasadnione, gdy wiaderko wypadało jej z rąk i robiło hałas, kozy w zagrodzie mogły się wystraszyć. Ale często wystarczało, że na moment zamykała oczy zamyślona i wtem cała obora robiła się niespokojna, jakby w ziemię trafił głuchy piorun, który zwierzęta usłyszały, a ona nie. Raz o mały włos nie złamała sobie czegoś, kiedy zajmowała się źrebakiem u sąsiadów, na chwilę przymknęła oczy, by wyobrazić sobie coś miłego, a zwierzę ni stąd ni zowąd pchnęło ją agresywnie na ziemię. Po takich zdarzeniach zawsze dręczyły ją myśli, że nigdy się stąd nie wyrwie, skoro nawet zwierzęta pokazują jej, że nie może marzyć o innym życiu.

Nigdy nie zwierzyła się z tego wujowi. On nie cierpiał jej już dostatecznie mocno za sam fakt, że w ogóle istniała. Gdyby jeszcze wmówił sobie, że jego siostrzenica jest nawiedzona, nawet złożona matce dziewczyny obietnica mogłaby nie uchronić Tayany przed wylądowaniem na bruku. Nie powiedziała tego również Yaxomowi i nie zamierzała teraz mu się z tego zwierzać. To była jej tajemnica i chciała, żeby tak zostało na zawsze.

Wyczuła na sobie spojrzenie przyjaciela i odwzajemniła je.

– Jesteś cała, Tay? – zapytał.

Mruknęła twierdząco i zajrzała do torby.

– W przeciwieństwie do kolacji, którą ci przyniosłam – jęknęła.

– Nie przejmuj się. Wydębiłem od starej Fio miskę gulaszu w zamian za to, że narwałem jej szczawiu.

Przyjrzał się przyjaciółce.

– Na pewno wszystko w porządku? – spytał zmartwionym tonem.

Tayana przygryzła wargę.

– Tak. Ale muszę już wracać do siebie. Wuj będzie się wściekał.

Otworzyła torbę i wyciągnęła to, co ocalało z zawiniętej w serwetki kaszy. Podała jedzenie przyjacielowi.

– Weź. Wiem, że to niewiele.

– Zostanie na głodową porę – odparł z rozbawieniem, co zawsze w nim podziwiała. Yaxom wiele w swoim krótkim życiu przeszedł, ale nigdy nie słyszała, by przesadnie martwił się o to, co przyniesie mu następny dzień. Dopóki mógł spodziewać się kolejnego dnia, liczyło się tylko to, że słońce wzeszło o zwyczajnej porze. Chciała się tego podejścia od niego nauczyć, ale gdy ona patrzyła na horyzont, za każdym razem widziała kłębiące się tam czarne chmury.

– Gdyby ktoś cię wypytywał w kolonii o tamto… – zaczęła niepewnie, ale jej przerwał:

– Nic nie widziałem.

Uśmiechnęła się. Wiedziała, że zawsze może na nim polegać, jak na nikim innym w Minekorze, i ta myśl nieraz dodawała jej otuchy.

*

Z sąsiedniej groty dochodziły rubaszne śmiechy i skwierczenie dochodzącego nad ogniem kawałka sarniny. To wszystko wpływało na Dorę dekoncentrująco, kiedy pochylona nad pożółkłymi kartami, drobnym pismem zapisywała kolejne rubryki w księdze przychodów i rozchodów. Nie tak wyobrażała sobie swoje życie po czternastu latach wiernej służby Syndykatowi. Dawniej była pewna, że z łatwością wespnie się po kolejnych szczeblach kariery w organizacji. A tymczasem wystarczyła jedna pomyłka, by wylądować tutaj. Utknęła przy kolonii Minekory, miasteczku położonym najdalej od wymarzonej przez nią stolicy i wszelkich możliwości osobistego rozwoju. I tak oto tkwiła w jednym z punktów przeładunkowych, skupując od myśliwych naddatki, którymi potem karmiono wygnańców w kolonii, chcąc w ten sposób pozyskać ich umiejętności lub informacje. W kolonii zawsze brakowało żywności. Najprostszym sposobem współpracy z wygnańcami były takie transakcje, które kończyły się dla tych drugich wymianą czegokolwiek na jedzenie. Siedziała więc nad księgą, zapisując starannie informacje o dokonywanych transakcjach i tym samym wykonując pracę za grupę analfabetów, z którymi musiała współpracować.

Wyprostowała się i roztarła dłońmi kark. Bolał ją niemiłosiernie. Musiała źle spać. Ostatnich kilka nocy spędziła tutaj, nocując na byle jakim sienniku i wyczekując chwili, w której powróci do kolonii i zaszyje się w kryjówce, którą urządziła sobie wedle własnych standardów. Było to jedyne miejsce, w którym czuła się panią własnego losu. Chociaż przez krótką chwilę.

Ludzie służący pod nią mogli jej zazdrościć. Była zastępczynią szefa. Gdy on znikał w ważnych sprawach, udając się do Rewolty, ustalonej w trakcie Wielkiego Buntu stolicy, ona obejmowała przywództwo nad tym skrawkiem zapomnianych przez wszystkich Ziem Zjednoczonych. Do czasu jego powrotu, oczywiście. Teraz, kiedy odwalała brudną robotę za tych niepiśmiennych gamoni, wcale nie czuła się ich przywódczynią.

A już z pewnością na nią nie wyglądała. Myśliwski strój, który miała na sobie, domagał się wyprania. Długie, proste włosy, z których zawsze była dumna, ostatnio musiała niewprawnie ściąć nożem. Teraz ich końcówki były postrzępione, a czarny kolor stał się matowy. Ostatnio niewiele miała czasu, który należałby wyłącznie do niej.

Wstała ze skrzyni i już miała dołączyć do posiłku, gdy ktoś wszedł do wnętrza groty. Obróciła się, odruchowo opuszczając dłoń, by przelotnie dotknąć przypiętego do pasa noża. Odruch ten wyrobiła sobie bardzo dawno temu, na początku pracy dla Syndykatu. Teraz wykonywała go już ledwo świadomie.

– To ja, pani – rzucił szybko przybyły. Raimon. Chłopak, którego przygarnęła pod swoje skrzydła, by był jej oczami i uszami w kolonii.

Zwróciła uwagę na jego przyspieszony oddech. Musiał tutaj szybko gonić, więc z pewnością chciał jej donieść o czymś ważnym.

– Coś się stało?

– W kolonii zaatakowano jakiegoś żebraka – wyrzucił z siebie. – I chyba posłużono się do tego iluzją.

Skrzyżowała ręce na piersi, patrząc na niego sceptycznie.

– Skąd to przypuszczenie?

– Ten żebrak padł na ziemię jak sztywny – zrelacjonował szybko. – Oczy mu latały, jakby dostał jakiegoś ataku. Nie miał żadnych obrażeń. Nie widziałem dokładnie zdarzenia, ale świadkowie twierdzili, że to robota jakieś dziewuchy.

Dora zmarszczyła brwi, zastanawiając się, na ile poważnie powinna traktować te rewelacje. Raimon jeszcze ani razu jej nie zawiódł. Mogła ufać jego słowom, ale wydawały się one sporą nadinterpretacją zdarzeń.

– To nie świadczy jeszcze o iluzji.

– Ludzie gadali, że czuli coś dziwnego. W powietrzu. Nie potrafili tego wyjaśnić. A objawy tego zaatakowanego żebraka pasują do objawów iluzjonerskiego snu.

Dora westchnęła ciężko, nie wiedząc, jak potraktować chłopaka. Iluzjoniści, ci prawdziwi, wyginęli czterysta lat temu. Ich talent przepadł razem z nimi. Gdy do władzy doszły beztalencia, dawne tradycje iluzjonistów odeszły w zapomnienie. Wywołany przez nich Wielki Bunt zmienił oblicze tego świata, zburzył porządek liderów i kolegiów. Beztalencia, domagające się traktowania na równi z prawdziwymi iluzjonistami, zniszczyły dziedzictwo swoich protoplastów i zamordowali talent przodków. Cóż za ironia losu.

Chciała go już odesłać z powrotem, ale chłopak chyba to wyczuł i zaprotestował.

– Powinna się pani tym zająć. Przecież nic na tym pani nie straci, a może zyskać wszystko!

Gdyby to naprawdę była iluzjonistka – dodała w myślach. Iluzjonistka odkryta w kolonii Minekory. To brzmiało naprawdę pięknie. Może to byłaby jej przepustka, by się stąd wyrwać? Może dzięki temu mogłaby spłacić zaciągnięty dług?

– Niech będzie – zadecydowała z nutą rezerwy. – Dowiedz się, kim jest ta dziewczyna i gdzie możemy ją znaleźć.

Raimon uśmiechnął się, jakby tylko czekał na takie przyzwolenie.

– Już to sprawdziłem. Ona jest spoza kolonii – oznajmił z dumą. – I wiem coś jeszcze.

Kącik ust Dory drgnął mimowolnie. Pogratulowała sobie sprytu, dzięki któremu to właśnie Raimona wybrała na swojego zaufanego człowieka. Skinęła dłonią, by podszedł bliżej i wyjawił jej dalsze informacje.

ROZDZIAŁ II POSZUKIWANIA

Nasze odcięcie się od spraw wyjętych spod prawa było co najmniej nieroztropne. Problem zamieciony pod dywan znika, co prawda, z widoku, ale istnieje nadal, a nawet narasta. Przez to dzisiaj musimy uświadomić sobie, że nasz problem jest większy niż kolonia. Syndykat istnieje, działa i ma się dobrze. Wszyscy, który próbują temu zaprzeczyć, oszukują tylko sami siebie. Wiem, że ostatnie morderstwo na tym nieszczęśniku Herbeyu było wynikiem porachunków z Syndykatem. Widziałem księgi kupieckie ofiary. Chciał ominąć podatek i zarobić na boku. Dlaczego komendant jest na to ślepy? Przychodzi mi do głowy tylko jedna odpowiedź i naprawdę wolałbym, żeby nie okazała się ona prawdą… (ostatnie zdanie zostało pospiesznie zamazane)

Prywatna notatka zastępcy

komendanta straży miejskiej

Słońce odbijające się w kałużach i rażące Tayanę w oczy przypominało ostrzegające błyski kłów drapieżnika tuż przed atakiem. Szła powoli, starając się nie poślizgnąć na szczerzących się do niej kocich łbach. Wuj rzadko kiedy wysyłał ją na targ, więc nie chciała go zawieść i zgnieść niechcący wiktuałów, które niosła. Gdyby coś schrzaniła, długo musiałaby naprawiać ten błąd, a jeszcze dłużej czekać, by wuj zaufał jej na tyle, żeby wręczyć jej swoje ciężko zarobione pieniądze. Zawsze, gdy coś upuściła w warsztacie, nie mógł się powstrzymać, by nie skomentować, że Tayana ma dziurawe ręce.

Na końcu ścieżki zamajaczył warsztat i już chciała pogratulować sobie, że tym razem wuj nie będzie miał się do czego przyczepić, bo naprawdę spisała się na medal z jego poleceniami, lecz zaraz mina jej zrzedła. Wuj czekał przed warsztatem, ale kiedy ruszył szybkim krokiem w jej kierunku, wiedziała już nie powinna spodziewać się niczego miłego.

Miał na sobie upaćkany fartuch, który nosił przy pracy, ale nigdy nie zakładał go na zewnątrz, gdzie musiał rozmawiać z klientami. Przełknęła ślinę, szykując się na najgorsze.

– W coś ty się znowu wpakowała, dziewucho? – spytał szeptem, zagradzając jej drogę. Patrzył na nią ze strachem i przyganą jednocześnie.

– Co? – wyrwało się Tayanie. O czym on mówił?

– Nie „co”, tylko się tłumacz! – ofuknął ją. – W domu czeka na ciebie jakaś kobieta. Uzbrojona – dodał szybko. – W co nas wpakowałaś?! Mało ci problemów?

– W nic, wujku, przysięgam – wyszeptała. Czyżby ten incydent w kolonii? Nie, to było niemożliwe. Nikt by jej tu nie znalazł. Straż miejska nie przejmowała się zdarzeniami z kolonii, nie należały one do ich jurysdykcji, kolonia podlegała tylko…

O mały włos nie upuściła koszyka z wiktuałami. Syndykat! To on trzymał w garści wyjętych spod prawa. Ale dlaczego mieliby szukać jej tutaj? Przecież bójki były w kolonii na porządku dziennym, nikt nie ścigał sprawców zamieszania. Panowało prawo silniejszego i szybszego. Tylko to się liczyło.

Zachłysnęła się powietrzem, patrząc na czerwoną twarz wuja.

– Może lepiej po prostu z nią porozmawiajmy? – zaproponowała nieśmiało.

– Przyszła do ciebie – odparł od razu i Tayana zrozumiała przesłanie. Miała sama z nią rozmawiać, wuj umywał od tego ręce.

Wyrwał jej koszyk z dłoni, a Tayana drżącymi dłońmi z trudem rozsupłała prawie pustą sakiewkę przy pasie, by oddać mu pieniądze. Sztywnym krokiem ruszyła przed siebie, zastanawiając się, jakim cudem Syndykat ją tu znalazł i co ważniejsze, dlaczego? Pomyślała przelotnie o Yaxomie. Miała nadzieję, że jest bezpieczny. W końcu, jeśli znaleźli ją tutaj, to Yaxom z pewnością poszedł na pierwszy ogień.

Weszła do izby niepewnym krokiem, spodziewając się zobaczyć uzbrojoną po zęby recydywistkę, jak zawsze wyobrażała sobie ludzi z półświatka. Zdziwiła się jednak, widząc, że czeka na nią ubrana w elegancki żakiet kobieta z włosami spiętymi w niesfornego koka. Według Tayany była piękna. Miała regularne rysy twarzy, oczy w kolorze głębokiej zieleni, a przypięty przy pasie sztylet nadawał jej postaci rys drapieżności.

Kobieta przechadzała się po izbie, jednak gdy ją usłyszała, odwróciła się w jej stronę.

– Witaj, Tarino.

Jej melodyjny głos sprawił, że w jednej chwili mogła polubić swoje fałszywe imię, jednak wygrało dawne przyzwyczajenie:

– Nazywam się Tayana.

Brwi rozmówczyni nieznacznie się uniosły.

– Niech będzie, Tayano – powiedziała, podejmując znów spacerowy krok po izbie. – Wiem, że byłaś na terenie kolonii. Z pewnością zdajesz sobie sprawę z tego, kto sprawuje tam władzę. Nie lubimy, gdy węszą u nas obcy.

Tayana poczuła igiełki lodu wzdłuż kręgosłupa. A zatem miała rację. Ta kobieta pochodziła z Syndykatu. Nie straciła jednak rezonu. Były poza granicami kolonii, więc Syndykat w żaden sposób nie mógł jej tu dosięgnąć.

– Tak samo jak my nie lubimy, gdy tutaj zjawiają się przestępcy – rzuciła.

Kobieta zaśmiała się w głos.

– Nie jestem przestępcą.

– Jest pani z Syndykatu – zarzuciła jej szybko Tayana.

– To prawda, ale należenie do ich struktur nie czyni z nas przestępców, podobnie jak mieszkanie w kolonii nie jest równoznaczne z popełnieniem przestępstwa – dodała. – Ale o tym już chyba wiesz, skoro przyjaźnisz się z chłopcem z kolonii, prawda?

Ta niby mimochodem rzucona wzmianka sprawiła, że Tayana poczuła, jak grunt pali jej się pod nogami. Chciała spytać, skąd o tym wiedzą lub zagrozić, że nie pozwoli im skrzywdzić Yaxoma, ale w porę się opamiętała. Każda taka odzywka mogła tylko dodatkowo zagrozić jej przyjacielowi.

– Czego pani ode mnie chce? – wymamrotała zamiast tego. – Kim pani w ogóle jest?

– Nazywam się Dora Kahiel, jeśli o to chciałaś spytać – odparła. – I na początek chciałabym usłyszeć twoją wersję wydarzeń z historii z tamtym żebrakiem, którego tak nieszczęśliwie urządziłaś.

– Od kiedy Syndykat przejmuje się żebrakami? – spytała. Serce łomotało jej w piersi. Chcieli zadośćuczynienia za krzywdę wobec żebraka?

– Och, źle to zrozumiałaś, Tayano. Nie zależy nam jakimś obdartusie z ulicy, tylko na tobie i twoich zdolnościach.

– Moich zdolnościach? – powtórzyła.

– Opowiedz mi, co się wydarzyło z twojej perspektywy.

– On chciał mnie okraść – zdenerwowała się, by ukryć niepokój. Czyżby Syndykat po jednym małym incydencie ubzdurał sobie, że Tayana posiada jakieś nadprzyrodzone moce? – Broniłam się i szarpałam z nim, a potem nagle on padł sztywny, jakby dostał jakiegoś ataku. To nie była moja sprawka.

Dora uśmiechnęła się tajemniczo.

– Oczywiście, że to była twoja sprawka, ale nie musisz mi wierzyć, skoro nie chcesz.

– Nie wierzę, że zadała sobie pani tyle trudu, by przyjść tutaj i usłyszeć historyjkę o żebraku – odpowiedziała. – Czego pani naprawdę chce ode mnie?

– Ciebie. Mogłabym użyć siły, ale nie przepadam za takimi metodami – powiedziała spokojnie, kładąc dłoń na biodrze tuż przy sztylecie. Tayana przełknęła ślinę. – Wolałabym twoją współpracę. Więc proponuję układ.

Tayana wybałuszyła na nią oczy.

– Chce pani, żebym pracowała dla Syndykatu?

– Tak, częściowo – przyznała.

– Nie może mnie pani do tego zmusić.

Scenariusz takich wydarzeń błyskawicznie zarysował się w jej myślach. Gdyby jej wuj dowiedział się, że Syndykat chce ją zwerbować, z pewnością wylądowałaby na ulicy! Z głodu zaczęłaby kraść, straże by ją przyłapały i następnym przystankiem byłaby kolonia. Tym razem już na zawsze.

Jej rozmówczyni westchnęła ciężko.

– Ty naprawdę nie słuchasz, co się do ciebie mówi. Powiedziałam przed chwilą, że wolałabym nie używać siły – rzekła z lekką irytacją. – Z pewnością możemy się dogadać.

– Tylko pod warunkiem, że Syndykat nie zrobi krzywdy Yaxomowi – powiedziała szybko. Skoro już o nim wiedzieli, mogli z łatwością wykorzystać to przeciwko niej. Cokolwiek by się nie działo, Tayana nie chciała wciągać w to przyjaciela. Yaxom i bez tego miał trudne życie.

– Gdybym była przestępczynią, za jaką mnie uważasz, już dawno położyłabym na szali życie twojego przyjaciela – uświadomiła jej. – A tymczasem oferuję ci układ. Mogę spełnić jedną twoją prośbę. W zamian oczekuję tylko tego, byś zgodziła się ze mną współpracować.

– Na czym polegałaby ta współpraca? – spytała podejrzliwie. Co jeśli zażądają od niej łamania prawa na terytorium miasta? Albo udziału w czymś nielegalnym? Choć kolonia zawsze ją interesowała, nie chciała wylądować tam na stałe.

Dezaprobata w oczach jej rozmówczyni, kazała Tayanie zastanowić się, czy przypadkiem nie miała tych obaw wprost wymalowanych na twarzy.

– Na niczym, czym byś musiała się teraz przejmować – ucięła temat Dora. – Wystarczy nam sama twoja gotowość do jej podjęcia.

– I mogę zażyczyć sobie wszystkiego?

Miała dziwne przeczucie, że Syndykat wprost wymaga od niej przyjęcia postawy naiwnej dziewczynki. Wchodząc w tę rolę, zastanawiała się jednak, co może się za tym kryć i jak sprawdzić ich prawdziwe intencje.

– W granicach rozsądku, tak.

Spojrzała w bok, zastanawiając się szybko. Od dziecka marzyła tylko o jednym. I jeśli tym wariatom naprawdę zależało na pozyskaniu jej przychylności, to nie zrażą się stopniem trudności.

– Chcę się dowiedzieć, co naprawdę stało się z moimi rodzicami – palnęła.

Dora nie wyglądała na zaskoczoną. Gdyby Tayana miała ocenić jej humory, obstawiłaby raczej znudzenie. Co oznaczało, że zagrała zbyt niską kartę. Ale nim zdążyła się wycofać, jej rozmówczyni przejęła pałeczkę i zaczęła dokładnie wypytywać ją o korzenie.

*

Tayana była przekonana, że odkrycie jej przeszłości zajmie ludziom z Syndykatu długie tygodnie. Z jednej strony ta myśl ją uspokajała, bo nie była wcale tak pewna, czy chce poznać prawdę. Z drugiej jednak strony nie mogła doczekać się chwili, w której pozna przeszłość i dowie się, co naprawdę skłoniło rodziców do porzucenia własnej córki. Po dwóch dniach musiała przyznać, że nie doceniła Syndykatu.

Ustawiała dzbany przed warsztatem, gdy jeden z przechodniów uparł się, że nie chce czekać na właściciela i dobije z nią transakcji. Do sakiewki, którą wcisnął w jej dłonie, nawet nie pytając o cenę wyrobu, przywiązany był skrawek papieru, a na nim kilka skreślonych pospiesznie słów.

Ściskając w dłoni ten właśnie skrawek i dziękując losowi za sposobność, która pozwoliła jej nauczyć się czytania przy przepisywaniu starych ksiąg rachunkowych, Tayana pędziła na spotkanie z Yaxomem. Przyjaciel czekał już na nią przy słupie granicznym. Tayana wspięła się szybko na pagórek i wcisnęła mu w ręce nieduży pakunek na powitanie.

– Tylko tyle udało mi się zabrać – powiedziała.

– Wystarczy – zapewnił ją, siadając i rozwijając pospiesznie sznurki. W środku znajdowało się kilka jabłek i dwie nieco karłowate marchewki, ale Yaxom i tak się ucieszył.

Tayana zaczekała aż przełknie kilka kęsów, by oznajmić mu nowiny.

– Syndykat mnie znalazł. Chcą, żebym z nimi współpracowała.

Yaxom o mały włos nie wypluł tego, co miał w buzi.

– Że jak?! Jakim cudem?!

Nabrała tchu i opowiedziała mu wszystko. Na koniec wyciągnęła w jego stronę zmięty kawałek papieru.

– To namiary na akuszerkę, która odbierała poród mojej mamy – wyjaśniła. – Mieszka poza Minekorą. W Pasevil. Nie mam pojęcia jak je zdobyli, ale…

– Czekaj – przerwał jej. – Ty chyba nie zamierzasz…? – zaczął pytającym tonem, ale jej pewne siebie spojrzenie dało mu odpowiedź szybciej niż słowa. – Tay, to jest Syndykat! Czy ty w ogóle wiesz, czym jest Syndykat?!

– Pewnie, że wiem – obruszyła się. – To oni rządzą w kolonii.

– Nie tylko! To organizacja, która przyjmuje najgorszych bydlaków – wyrzucił z siebie. – Zatrudnia ludzi do końca życia. Z Syndykatu nie można odejść. Oni widzą wszystko, wszędzie mają szpiegów. Nawet u was.

Udało mu się zaskoczyć Tayanę.

– W Minekorze?

– Tak. Jak myślisz, kto dostarcza kolonii jedzenie? Przecież nie mamy za dużo ziemi pod uprawy. A wiesz, za co mają pieniądze? Za utrzymywanie domów publicznych. U was. A wiesz, co się robi w domach pub…

– Dobra, dobra – przerwała mu. – Zrozumiałam wywód.

Zacisnęła mocno palce na skrawku papieru.

– Ale przez to nigdy nie dowiem się, dlaczego rodzice poszli do kolonii i co się z nimi stało. To jedyna szansa.

– I twój wuj na to pozwoli?

Tayana spojrzała na niego rozbawiona. Gdyby jej wuj o tym wiedział, wyrzekłby się siostrzenicy i wylądowałaby na bruku. Yaxom chyba wyczytał odpowiedź z jej twarzy, bo nic nie powiedział.

– Ale to mnie nie powstrzyma – oznajmiła. – Chciałabym, żebyś poszedł ze mną.

Ledwo te słowa wybrzmiały, Yaxom już pokręcił głową.

– Zwariowałaś? Poza kolonię? Tak daleko? Wiesz, co będzie, jak mnie złapią?

– A czemu zakładasz, że cię złapią?

– Bo jest to bardzo prawdopodobne – odparł szybko.

Tayana odwróciła wzrok i zapatrzyła się w horyzont.

– Jeśli tak się stanie, to Syndykat cię z tego wyciągnie – skłamała cicho. – Poprosiłam o bezpieczeństwo dla ciebie.

Zerwał się na nogi wściekły i spojrzał na nią rozjuszonym spojrzeniem.

– Powiedziałaś im o mnie?!

– Nie. Ale już o tobie wiedzieli. Sam mówiłeś, że szpiegów mają wszędzie.

Obróciła jego słowa przeciwko niemu i już wiedziała, że Yaxom się zgodzi. Nie chciała go straszyć ani wykorzystywać. Był jej prawdziwym przyjacielem. I nigdy nie pozwoliłaby na jego krzywdę. Dlatego wolała skłamać i mieć go przy sobie w drodze do Pasevil, niż pozwolić, by Syndykat dorwał go w czasie jej nieobecności.

*

Z każdym krokiem powiększającym odległość między nim a kolonią Yaxom czuł się coraz bardziej niepewnie. Z drugiej jednak strony było coś ekscytującego w uciekaniu od miejsca, które od czasu jego narodzin jacyś nieznani mu ludzie ustanowili za przeznaczony mu do śmierci skrawek ziemi. Zapomniał o Syndykacie, codziennej walce o przetrwanie i innych dręczących go sprawach, które razem z kolonią zostawił na chwilę za sobą.

W przeciwieństwie do niego Tayana szła obok w milczeniu z zaciętą miną. Odpowiadała mu półsłówkami na próby zaczepek, więc po jakimś czasie Yaxom po prostu sobie darował i czekał, aż przyjaciółka sama zdecyduje, że chce wyrzucić z siebie dręczące ją myśli.

Dojrzała do tego dopiero w połowie drogi do Pasevil. Byli sami na szlaku, który z reguły przemierzali zwykli wieśniacy załatwiający drobne sprawy między dwiema mieścinami, leżącymi pół dnia drogi od siebie. Tayana i Yaxom nie mieli czego się obawiać. Dla postronnych wyglądali jak dwoje czeladników wysłanych po sprawunki przez swoich mistrzów i nikt nie miał prawa ich zaczepiać. Na wszelki wypadek schodzili jednak z drogi, gdy w oddali słychać było tętent koni należących do ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na taki środek transportu.

– Mówiłeś, że Syndykat zatrudnia najgorszych, prawda? – zaczęła rozmowę.

– To prawda.

– A co jeśli… ta cała Dora Kahiel po prostu mnie oszukała…? Jeśli idziemy tam po nic? Dlaczego Syndykat miałby się mną przejmować? Może po prostu dałam się naiwnie wciągnąć w jakąś głupotę? – spytała, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiewały wątpliwości. – I jeszcze na dodatek wciągnęłam w to ciebie.

Nie zwolnił kroku, zmuszając ją do utrzymania tempa. Wiedział już, jak to rozegrać. Tayana zawsze upierała się przy swoim, nawet gdy wiedziała, że nie ma racji. To było do niej niepodobne. Wiedział, że musi jej dopiec, by postawić ją na nogi.

– Chyba nie chcesz się teraz poddać, co? Myślałem, że ci zależy.

– Zależy! Pewnie, że tak! Po prostu…

– No to przebieraj nogami. Nie dowiesz się, co się stało z twoimi rodzicami, jak nawet nie spróbujesz. Jak nie chciałaś wiedzieć, trzeba było mnie nie wyciągać z – zawahał się – ciepłego posłania.

– Wiesz, że nie o to mi…

– Tajka, cieszę się, że włączył ci się głos rozsądku, tylko że trochę późno – zażartował. – Teraz możemy tylko doprowadzić to do końca, więc nie marudź.

Kątem oka zobaczył, że uśmiechnęła się kąśliwie i już wiedział, że pokonał jej wątpliwości. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że mogli robić głupstwo. Byłoby głupio podpaść Syndykatowi za taką drobnostkę.

Kramik akuszerki znaleźli na targu. Był to nieduży wóz wypakowany sporą ilością ususzonych ziół, lekarstw w słojach i wisiorków z runami. Koła wozu i szyld wymalowano pstrokatymi kolorami, dzięki czemu od razu przykuwał wzrok klientów. Tayana wyprzedziła przyjaciela i pierwsza ruszyła w kierunku szyldu. Yaxom zaś niespiesznie podążył za nią, przyglądając się handlarce i zastanawiając, czy to właśnie jej szukają. Była to starsza kobieta, która mimo kilku zmarszczek wydawała się Yaxomowi ładna. Miała niezwykle przenikliwy wzrok i kiedy spojrzała najpierw na Tayanę, a potem na niego, poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz.

– W czym mogę wam pomóc? – spytała i nie czekając na ich odpowiedź, dorzuciła ostrzegawczym tonem: – Od razu mówię, że nie sprzedaję żadnych eliksirów magicznych.

– Magicznych? – powtórzył Yaxom z niedowierzaniem.

– Wam dzieciakom to tylko jedno w głowie. Za dużo baśni się nasłuchaliście…

– My nie chcemy niczego kupować – ucięła Tayana. – Szukam akuszerki o imieniu Denora.

Kobieta oparła się wygodnie o ladę.

– Powiedziałabym, że już ją znalazłaś. Chodzi o poród?

– Tak i nie – powiedziała szybko Tayana, domyślając się, co kobieta ma na myśli. – Czternaście lat temu odebrała pani pewien poród w Minekorze.

– Odebrałam tam wiele porodów – żachnęła się. – Dlaczego cię to interesuje? Nie pamiętam wszystkich i nie ustalam rodzicielstwa – dodała z oburzeniem.

Yaxom widział już, że jego przyjaciółka się denerwuje. Nie cierpiała, kiedy ktoś jej przerywał, a poza tym, jak się domyślał, niecierpliwie czekała na odpowiedź, czy ta kobieta rzeczywiście może uchylić rąbka tajemnicy przeszłości Tayany.

– To byłam ja. Pomogła mi pani przyjść na świat. I znała pani moich rodziców – wyrzuciła z siebie szybko. – Chcę usłyszeć wszystko, co pani o nich wie.

*

Nawet gdyby Tayana wiedziała, jak bardzo to jedno spotkanie na nią wpłynie, nie zawahałaby się ani o jedno uderzenie serca. Gdyby zaś była świadoma tego, że odpowiedzi leżą na wyciągnięcie ręki przyszłaby tutaj już dawno. Ponownie przekroczyła próg chaty akuszerki i wiedziała, że teraz wszystko, co znała, nigdy nie będzie już takie samo. Ruszyła przed siebie, nie czekając na przyjaciela. Yaxom dogonił ją dopiero po chwili.

– Czekaj, Tay! Co zamierzasz teraz zrobić?

– To, co powinnam zrobić już dawno temu – warknęła, idąc środkiem ubitej drogi i nie zważając na innych przechodniów. Zignorowała go, gdy się z nią zrównał.

– Nie zamierzasz mi powiedzieć? Tay! Musisz ochłonąć po tym wszystkim.

– Wiem, co muszę zrobić.

– Lepiej to prze…

– Wracaj do kolonii.

Yaxom zatrzymał się w miejscu, a ona nawet się nie obejrzała. Wiedziała, że będzie tego żałować. W końcu była wdzięczna przyjacielowi, że tutaj z nią przyszedł. Ale teraz to liczyło się najmniej. Zdrada i dwulicowość jej wuja paliły ją od środka żywym ogniem. Opowieść akuszerki była przerażająca w swej prostocie i wiarygodności. Sama myśl o tym, że mogła być prawdziwa, drażniła jej serce równie dokuczliwie jak wygłodniałego psa drażni podjudzanie. Musiała wykrzyczeć to w twarz opiekunowi i usłyszeć jego wyjaśnienia. Czym kierował się, kiedy postanowił donieść na jej ojca i jakie miał motywacje, gdy wystawił za próg własną siostrę tuż po tym, jak urodziła się ona, Tayana? Musiała usłyszeć jakiekolwiek wyjaśnienia, przekonujące lub nie.

Opowieść akuszerki składa się z jej wspomnień i zasłyszanych plotek. Potwierdziło je kilka faktów, które Tayana znała. Wiedziała, że jej matka nie najlepiej czuła się w ciąży i zwłaszcza ostatnie miesiące były dla niej trudne. Ojciec Tayany nie mógł jednak cały czas być przy niej. Pracował na statkach rybackich i często wypływał na długie tygodnie, podczas których matka Tayany zostawała pod opieką swojego brata. Denora odwiedzała ją wtedy i parzyła jej zioła na lepsze samopoczucie, a także wysłuchiwała obaw swojej podopiecznej i z czasem stała się powierniczką, której matka zwierzała się ze wszystkiego. Według słów akuszerki na parę tygodni przed rozwiązaniem ojciec Tayany wrócił z wyprawy i przywiózł ze sobą stary kuferek. Denora nie wiedziała, co jest w środku. Reson, ojciec Tayany, poprosił swojego szwagra o przechowanie znaleziska. Akuszerka przypuszczała, że nie chciał denerwować żony lub pragnął zrobić jej niespodziankę, gdy ich rodzina się powiększy. Skrzyneczka musiała zawierać coś niezwykle cennego lub niebezpiecznego, gdyż nie upłynęło dużo czasu, kiedy jej ojciec wygadał się Denorze, że prowadzi rozmowy z niezwykle wpływowymi ludźmi i ma zamiar ubić wyśmienity interes. Na nieszczęście wuj Tayany podsłuchał tę rozmowę i postanowił pokazać siostrze, że związała się z przestępcą, który gotów jest zostać sługusem Syndykatu.

Tayana poczuła, jak krew wrze jej w żyłach na samą myśl, co jej rodzice musieli przeżyć w chwili, w której całe ich szczęście legło w gruzach przez zachowanie jej wuja. Gdyby nie jego decyzja, nie byłaby teraz sierotą i miałaby dom, w którym nie byłaby uważana za zwykłe utrapienie. Wuj doniósł straży miejskiej, że ojciec Tayany zajmuje się piractwem i handluje z Syndykatem. Potem wydarzania potoczyły się błyskawicznie. Resonowi wypalono znak wygnańca i odesłano do kolonii, a matka Tayany została w Minekorze do czasu rozwiązania, po którym wuj wystawił ją za drzwi i kazał wynosić się do męża. A przynajmniej tak Tayana wyobraziła sobie te przeszłe wydarzenia.

Denora próbowała wybielić zachowanie jej wuja. Tłumaczyła, że to za jego namową jej matka została do czasu porodu. Pokutowało wtedy prawo, by zabijać nowo narodzone dzieci przestępców, rzekomo po to, by zapobiegać szerzeniu się bezprawia. Uważano, że zło popychające ludzi do przestępstw przechodzi z ojca na syna.

Zacisnęła pięści, czując, jak jej oczy mimowolnie wilgotnieją. W końcu zrozumiała postępowanie matki. Lata zniewag słuchanych z ust wuja prawie zatarły jej prawdziwy obraz. Wuj zawsze powtarzał, że jego siostra nie kochała Tayany i z łatwością się jej wyrzekła. Teraz, w świetle słów Denory, Tayana w końcu zrozumiała powód, dla którego matka tak postąpiła. Chciała ją chronić. Zrzekła się jej, by Tayany nie uznano za dziecko przestępcy.

Poznanie tej prawdy, przełknięcie jej, sprawiło, że Tayana poczuła tylko większą gorycz. Gorycz, która zmieniła się we wściekłość. Wściekłość zaś popychała ją w kierunku, skąd nie było powrotu. Do Syndykatu. Jeszcze dzień temu czuła lekką odrazę na myśl o współpracy z kartelem przestępców. Teraz ta myśl była dla niej otuchą.

Jeśli wysłuchanie argumentów wuja nie wystarczy, by ostudzić jej emocje, wiedziała, że nie będzie się wahać ani chwili. Wpierw jednak musiała usłyszeć jego wyjaśnienia.

Szybkim krokiem pokonała całą odległość dzielącą ją od Minekory, nie zrobiła ani jednego postoju, a jej gniew ani trochę nie ostygł. Ściemniło się już, kiedy dotarła do domu. Chłodny wiatr kazał jej opatulić się kaftanem, który miała na sobie. Z daleka zobaczyła, że wuj zamknął już kramik. Z kominka unosiła się stróżka dymu, więc gdy otworzyła drzwi, buchnęło jej w twarz ciepłe powietrze z izby.

Wuj siedział za stołem, kończąc wieczerzę. Podniósł się od razu, kiedy ją zobaczył.

– Gdzieżeś ty była, dziewucho? Włóczysz się i znikasz, czy ja cię cokolwiek obchodzę?

Tayana stanęła na progu, patrząc na niego nieruchomym spojrzeniem. On się martwił? – pomyślała. Chyba tym, że zwierzęta nie dostały jeszcze jedzenia.

– Odpowiesz mi w końcu czy nie?

– Wiem, co zrobiłeś – odezwała się cicho, ale jej głos rozbrzmiał głośniej niż jakiekolwiek krzyki, które te ściany słyszały wcześniej.

– Co ty znowu wygadujesz?

– Wiem, co naprawdę stało z moimi rodzicami i jaką rolę odegrałeś w tym wszystkim – wyjawiła, patrząc na niego spode łba.

Widziała, że się zawahał. Jakby gorączkowo szukał innego tematu. Ale jedyne co mógł wyjąkać to pytanie:

– Skąd to wiesz?

– Odszukałam akuszerkę, która mieszkała tu wcześniej i odbierała poród matki.

– Jakichkolwiek bzdur ci nakładła do głowy ta stara wiedźma, to wiedz, że zawsze robiłem wszystko, by cię chronić.

– Chronić? – prychnęła. – Uprzednio sprzedając mojego ojca kolonii?

– Zasłużył na to. Był łajdakiem i złodziejem, a moja siostra była zbyt zaślepiona miłością, by to dostrzec.

Tayana ruszyła szybkim krokiem do dzielącego ich stołu i uderzyła pięściami w jego blat, aż talerze i kubki zadzwoniły.

– Jak śmiesz tak o nim mówić?!

Z zadowoleniem odnotowała, że wuj nieznacznie się odchylił.

– Nie znałaś go, a ja i owszem. I wiem, jakim był człowiekiem. Kochał dwie rzeczy. Morze i złoto. Ale na pewno nie twoją matkę. Gdyby nie ja, zabiliby cię, zaraz po narodzinach. Chroniłem cię, zanim jeszcze przyszłaś na świat! I tak mi się teraz odpłacasz?!

– Sprzedałeś mojego ojca! – wrzasnęła. Czy on naprawdę nie rozumiał słów, które do niego mówiła? Sprzedał jej ojca jak wytartą i nielubianą rzecz, którą przynosi się na targ, by się jej pozbyć. Wydał go jak pospolitego złodziejaszka. Zdradził, jakby nic ich nie łączyło. Dał mu słowo, że zaopiekuje się matką Tayany tylko po to, by potem je złamać. Czy on tego nie słyszał?

– Nie mam zamiaru ci się tłumaczyć z niczego, co zrobiłem – warknął. – Postępowałem tak, jak uważałem za słuszne. I byle smarkula nie będzie mnie pouczać. Dzięki mnie nie jesteś teraz w kolonii. Nie wiesz, jak tragicznie byś tam skończyła.

Tayanę rozśmieszyły te słowa. Jak mało jej opiekun o niej wiedział!

– Wolałabym mieszkać tam z rodzicami niż zostać tutaj bez nich – powiedziała łamiącym się głosem. – Moja matka mnie ochroniła, a nie ty – dodała, po czym chwyciła za tobołek, który zabrała ze sobą w podróż do Pasevil, a teraz upuściła na podłogę. Bez rozsądnego planu okręciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Wuj jednak zaskoczył ją swoją szybkością. W mgnieniu oka znalazł się przy niej i zatrzymał ją w progu.

– Dokąd się wybierasz? – spytał ostro.

– Brzydzę się tobą. Gardzę tobą i tym domem. Nie mogę uwierzyć, że mogłam z tobą żyć, jeść z tobą z jednego stołu – wyrzuciła z siebie Tayana i niemal krzyknęła z bólu, gdy wuj zacisnął palce na jej ramieniu.

– Ty smarkulo wyszczekana! Po tym wszystkim co dla ciebie zrobiłem?! Nigdzie stąd nie idziesz.

Wypchnął ją przez próg i skierował się do zagrody dla kur, ciągnąc ją za sobą. Tayana próbowała się wyrwać, ale uścisk wuja był żelazny. Jej opiekun otworzył drewnianą furtę zagrody i wepchnął dziewczynę do środka. Kury na grzędkach podniosły się momentalnie, spłoszone. W powietrzu zaroiło się od piór. Tayana wylądowała na ziemi.

Wuj sprawnym ruchem zabezpieczył otwarcie kurnika.

– Przemyśl swoje zachowanie. I lepiej zmądrzej do rana! – fuknął.

Następnie Tayana obserwowała, jak nieco człapiącym krokiem skierował się do rozświetlonej izby, zostawiając ją samą w ciemnym kurniku z wyraźnie niezadowolonymi kurami.

ROZDZIAŁ III SŁOWO ZA SŁOWO

Strzała przecięła powietrze z cichym świstem i zagłębiła się w udzie sarny, która spłoszona wyrwała się do przodu. Ruder zaklął w myślach i ruszył za zdobyczą. Nie wiedział, czemu był dzisiaj tak rozkojarzony. Zeskoczył cicho z przewalonego konara i zaczął iść za rannym zwierzem, chcąc położyć je drugim ciosem. Nie zamierzał przedłużać jego cierpienia. Zawsze starał się zabijać szybko i sprawnie.

Sarna uciekając, zostawiła mu wyraźny trop w postaci kropel krwi na ściółce. Odszukał ją więc z łatwością i tym razem pewniej nałożył strzałę na cięciwę. Kolejny strzał zakończył żywot zwierzęcia. Ruder poprawił kołczan i przerzucił sobie obłów przez ramię. Ruszył w drogę powrotną.

Nad Ankodą wstał dopiero świt, a on wypełnił tylko jedno zlecenie, które w dodatku było zaległym zamówieniem. Dawno jednak nie polował na grubszą zwierzynę, dlatego długo tropił, aż zaszedł daleko od swoich terenów łowieckich. Z reguły zastawiał sidła na bażanty i zające. Jednak nie narzekał. Skoro któraś z rodzin kupieckich mogła pozwolić sobie na zamówienie sarny, to oznaczało to, że cała mieścina się bogaciła. A kiedy rodziny robiły się możniejsze, oznaczało to dla Rudera pracę. Ostatnio za często musiał wędrować i wolałby nie opuszczać tego miejsca, które urzekło go swoją prostotą i pięknem. Ankoda nie była dużą osadą, zamieszkiwali ją głównie rolnicy i pomniejsi kupcy. Ludzie byli tutaj zadowoleni z pracy własnych rąk i dobroduszni. Nie potrzebowali kłopotów. Osada nie miała też swojej kolonii, co chyba najbardziej przekonywało Rudera do zapuszczenia tu korzeni.

Kiedy przekraczał granicę, biegnącą między rozłożystymi polami a krzywą linią pierwszych chałup, jego zdobycz leżała już przerzucona przez kłąb wierzchowca i kołysała się łagodnie w rytm kroków wałacha. Ruder zaraz zeskoczył z siodła prosto w kałużę i chwycił za lejce. Dawno nie mieli tutaj deszczu, jednak opady na początku szarbca, równo dwa tygodnie po Święcie Zasiewów, dobrze wróżyły plonom. Dzieciaki bawiące się w przeskakiwanie kałuż przebiegły mu drogę, ochlapując go, ale nie zwrócił na to uwagi. Poprowadził wierzchowca w stronę jatki, w której spieniężał dzienny obłów. Był z tutejszym rzeźnikiem w dobrej komitywie. Jako jego najlepszy łowczy dostawał najpilniejsze i najlepiej płatne zamówienia. Dbał o to, by podtrzymywać ten stan i zawsze dostarczał Leserowi najdorodniejsze sztuki zwierzyny, choć nieraz rzeźnik skarżył się na jego opieszałość. Póki jednak klienci byli zadowoleni, musiał wypłacać Rudowi należną stawkę za mięso.

Łowczy przywiązał wierzchowca i zabrał zawiniętą w płachtę sarnę. Leser milczał, gdy oglądał zwierzynę, co przy gadatliwym charakterze rzeźnika, dobitnie świadczyło o niezadowoleniu.

– Poćwiartuję i zważę. Wtedy dostaniesz zapłatę – odezwał się w końcu, wystawiając mu kwit do księgi rachunkowej.

– Wpłynęło coś nowego? – zagadnął go Ruder. Stał, oparty o szynkwas i zastanawiał się, czy potrafi sobie wyobrazić Lesera bez tego brązowego fartucha z mapą rdzawych plam.

– Tak, ale dałem to już chłopakom. Ty skończ lepiej te zaległe zlecenia.

Skinął głową i widząc, że rzeźnik nie jest rozmowny, nie przeciągał tematu. Odebrał kwit i ruszył do wyjścia, ale słowa Lesera zatrzymały go, nim przekroczył próg.

– A, byłbym zapomniał… posłaniec zostawił ci wiadomość.

Rzeźnik wyciągnął spod lady karteluszek papieru i wręczył mu go. Ruder rozwinął zwitek i szybko przeleciał wzrokiem pospiesznie naskrobaną treść. Oczy rozszerzały mu się w miarę czytania.

– Kłopoty?

– To od starej przyjaciółki. Z poprzedniego życia.

– Czego od ciebie chce?

Ruder zgniótł karteczkę.

– Gdyby ktoś pytał o moje usługi, to zniknąłem na kilka dni.

Ze wstrętem rzucił zwitek na blat, jakby ten parzył go w dłoń.

– Spal to.

Leser odprowadził spojrzeniem swojego najlepszego łowczego, zgarnął śmieć z lady i przeszedł na zaplecze, na którym mieściło się palenisko do wędzenia. Wiedziony ciekawością rozwinął karteluszek, nim ten trafił w płomienie. Kiedyś uczył się na posłańca w konfraterni i zanim go stamtąd wyrzucono na zbity pysk, wpojono mu jedną rzecz. Świętą zasadę poufności korespondencji. Żaden posłaniec nie mógł czytać przekazywanych na piśmie listów. Jednak reguła ta miała pewną lukę. Obowiązywała tylko do momentu, w którym przesyłka zostawała doręczona do rąk adresata. Oznaczało to zatem, że nie było niczego niewłaściwego w tym, by zapoznać się z treścią liściku po tym, jak pierwszy odczytał go adresat.

Kierując się tą zasadą, Leser przeczytał trzy skreślone pospiesznie zdania, znajdujące się na zgniecionej karteczce: Możesz mnie nienawidzić za to, jak potoczyły się wypadki przy naszym ostatnim spotkaniu, ale to jest ważniejsze niż my obydwoje. Spotkaj się ze mną w kolonii Minekory najszybciej jak to możliwe. Twoje dawne marzenie może się jeszcze ziścić.

Liścik podpisano inicjałem D. Na wszelki wypadek postanowił to zapamiętać. Coś mu mówiło, że zanosi się na kłopoty.

*

Z policzkiem przyciśniętym do pobielanej ściany jednej z kamieniczek Tayana obserwowała życie na targu. Sprzedawcy już dawno rozłożyli się pod markizami, wystawiając przed stragany kosze pełne własnych wyrobów. Nawet najwybredniejsi znaleźliby tutaj coś dla siebie. Stragany pełne były pięknie zdobionych filiżanek, garnuszków, dzbanków, starannie wyszywanych serwet i chust, plecionych z rzemyków bransoletek, naszyjników ozdabianych muszelkami czy bursztynów przeróżnych kształtów. W powietrzu mieszały się zapachy smażonej i surowej ryby oraz świeżo wypieczonego chleba, które sprawiały, że żołądek Tayany skręcał się od środka.

Jeszcze parę dni temu sama stała pośród sprzedawców, rozkładając na płachcie wyroby wuja i zachęcając przechodniów do kupna. A teraz kryła się głodna w zaułku niczym jakiś szczur. Uciekając nad ranem z kurnika, zgarnęła nieco jaj, ale nie była na tyle zdesperowana, by spróbować zjeść je na surowo. Brzuch jednak domagał się jedzenia coraz silniej i Tayana wiedziała, że w najbliższym czasie będzie musiała coś wymyślić. Ta sama duma, która nie pozwalała jej zgiąć karku w przeprosinach przed wujem, teraz zabraniała jej klęknąć i żebrać. Choć i tak czuła się jak żebraczka, wciśnięta w ciasny, śmierdzący zaułek i wychylająca z niego nos, jak szczur, który zwęszył kawałek sera.

Zarzekała się jednak, że nie wróci do domu po tym, czego dowiedziała się od akuszerki i jak została potraktowana przez krewniaka po ostatnim powrocie. Bała się jednak, że jej skręcający się żołądek podejmie tę decyzję za nią. Nie mogła wiecznie oszukiwać go wodą. Już parę razy zaczerpnęła jej z miejskiej studni, do której dostęp miał każdy. Gdyby tylko miała małą miseczkę i mogła jakoś skrzesać ogień, by ugotować jajka. Wystarczyłaby jej zwykła, gliniana miseczka, bez żadnych ozdób. Taką widziała ze swojego zaułka, na ladzie pobliskiego kramiku. Czy sprzedawczyni zauważyłaby jej zniknięcie? Mogłaby szybko ją oddać, ale to i tak byłaby kradzież.

A za kradzież trafiało się do kolonii.

Zamrugała, gdy uświadomiła sobie, o czym myśli. Jeśli nie wróci do wuja, to czy prędzej lub później wyląduje w kolonii? Kilku sprzedawców ją tutaj znało. Może zatrudnią nową czeladniczkę? Nie, nie mogła się łudzić. Wszyscy mieli swoich terminatorów. Kto weźmie dodatkową gębę do wykarmienia? I jak niby przetrwa tu, na zewnątrz, gdy przyjdą chłodniejsze miesiące? Już teraz było jej zimno.

Może kolonia nie była jednak takim złym wyjściem? Tam chociaż miała Yaxoma.

Minął ją strażnik miejski w skórzanym kaftanie z błyszczącymi odznakami straży. Tayana wzdrygnęła na wspomnienie złodzieja przyłapanego na kłamstwie. Pamiętała, jak strażnicy zaciągnęli go pod pręgierz i ucięli delikwentowi dłoń. A przynajmniej tak mówił wuj, który szybko ją stamtąd odciągnął, by nie oglądała takich rzeczy. Potarła się po nadgarstku. A jeśli to było kolejne kłamstwo?

Gdyby trafiła do kolonii, wuj od razu by się o tym dowiedział. Byłoby to jak pożegnalne wytknięcie języka. Wychyliła się z zaułka, kiedy wiatr poniósł w jej stronę zapach świeżych bułeczek. Oblizała usta i nie kontrolując tego odruchu, wstała. Ruszyła w stronę straganów, aż dotarła do kramiku pilnowanego przez żonę piekarza. Niepewnie wyciągnęła dłoń po leżącą na skraju bułeczkę, kiedy sprzedawczyni odwróciła wzrok.

Ale w tej samej chwili ktoś chwycił ją za rękę. Chciała wrzasnąć, bojąc się, że to strażnik, ale przed sobą zobaczyła twarz, której zupełnie się nie spodziewała. Yaxom patrzył na nią jak na szaloną.

– Zwariowałaś? – syknął. – Co ty wyprawiasz, Tay?

– Mogłabym cię spytać o to samo – wymamrotała. Co on tu robił? Przecież jemu nie wolno, zaraz go zobaczą, zaraz ktoś będzie ich gonił! Uspokoiła się jednak, kiedy przyjaciel pociągnął ją za rękę. Przecież nie miał wypisane na twarzy, że pochodzi z kolonii.

Lawirując między przechodniami, przeszli na drugą stronę targu i skierowali się w stronę nadbrzeża. Dopiero tam Yaxom się zatrzymał.

– Co chciałaś zrobić? Tajka, źle wyglądasz.

– Bo spędziłam noc w kurniku.