Architekci - Warszawskie Legendy - Kamil Hajduk - ebook

Architekci - Warszawskie Legendy ebook

Kamil Hajduk

2,7

Opis

Młode małżeństwo z Białołęki boryka się z problemami życia codziennego. Kredyty, ciągły stres i nieprzespane noce to ich chleb powszedni. Brakuje im czasu dla siebie i dla syna. Pewnego dnia Konrad budzi się rano, ale gdy otwiera oczy, przenosi się do projekcji Architekta, z której ledwo udaje mu się uciec. W pogoń za nim rusza Tadeusz Szewczyński, zmieniając życie mieszkańców Warszawy w chaos. Chcesz poznać potęgę umysłu i przekroczyć granice poznania własnej świadomości? Zamknij oczy. Weź głęboki oddech i śnij. Czujesz jak wszystko wokół Ciebie faluje?

ISBN: 9788395449703

Premiera: 21 lipca 2019

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 109

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (6 ocen)
1
1
0
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KAMIL HAJDUK

A R C H I T E K C IW A R S Z A W S K I E L E G E N D Y

RedakcjaAleksandra Zientala

Projekt okładkiKarolina Wiśniewska

Skład i przygotowanie do drukuKamil Hajduk

Copyright © Drake Factory Kamil Hajduk Warszawa 2019Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN-13:978-83-954497-0-3

Wyłączna dystrybucja:Sklep Programista Po Godzinachhttp://sklep.programistapogodzinach.pl

Druk i oprawaPRINTERhttp://printer24.pl/

SPIS TREŚCI

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Książkę dedykuję wszystkim osobom, które we mnie uwierzyły i wsparły mój pomysł nie tylko dobrym słowem, lecz także drobnym datkiem. To dzięki Wam mogę pisać dalej i wymyślać kolejne historie. Dziękuję wszystkim mieszkańcom Warszawy, a w szczególności – sąsiadom z Targówka i Białołęki.

Specjalną dedykacją chcę objąć moją ukochaną rodzinę. Okres pisania książki był dla mnie bardzo burzliwy. Na szczęście zawsze mogłem liczyć na moją ukochaną żonę oraz uśmiech moich synów. Dziękuję!

Rozdział I

Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, kiedy to się wydarzyło.

Mama z babcią krzątały się w kuchni, przygotowując obiad, wykorzystałem więc chwilę przed przyjazdem gości i wyszedłem przed dom. Na podwórku zalegała kilkucentymetrowa warstwa śniegu. Było bardzo mroźno. Temperatura spadła do dziesięciu stopni poniżej zera. Dłonie marzły mimo założonych rękawiczek. Nie przeszkadzało mi to jednak, a wręcz przeciwnie – bardzo mi się podobało. Uwielbiałem śnieg i nie mogłem się już doczekać przyjazdu wujka, z którym mieliśmy iść po obiedzie na sanki.

Niedaleko domu znajdował się lasek, w którym kilka lat temu ludzie usypali swoim dzieciom górkę do zjeżdżania. Od tego momentu każdej zimy wszyscy okoliczni mieszkańcy zjeżdżali w to miejsce. Momentami było tak tłoczno, że na ponowny zjazd czekało się dłuższą chwilę. Dopóki żył dziadek, gdy tylko był śnieg, codziennie po szkole się tam wybieraliśmy. Babcia w tym samym czasie gotowała dla nas obiad.

Mama wtedy jeszcze pracowała w firmie produkującej mrożonki. Co drugi dzień wracała po dwudziestej drugiej, przez co prawie nigdy nie odbierała mnie ze szkoły. Z tego powodu było mi bardzo smutno, ale nie załamywałem się i obiecałem sobie w duchu, że gdy dorosnę, to ja będę utrzymywał całą rodzinę.

Śnieg trzeszczał pod stopami. Położyłem się na ziemi i zacząłem robić orła. Nagle usłyszałem kroki. Szybko wstałem i spojrzałem w kierunku, z którego dochodził odgłos. Przy furtce stał starszy mężczyzna o twarzy pokrytej zmarszczkami. Na jego prawym policzku było widać zagojoną bliznę ciągnącą się od kącika ust do górnej krawędzi warg. Pod kapturem skórzanego płaszcza nosił elegancki, czarny kapelusz i okulary. Przez dłuższą chwilę stał i przyglądał mi się, aż nagle zawołał:

– Chłopcze, czy nie chciałbyś iść na sanki? Moi synowie już dawno dorośli, a wnucząt się nie dorobiłem.

– Nie wiem, czy mama mi pozwoli, a pana nie znam.

– Myślę, że doskonale znasz, razem chodzimy do kościoła. Pamiętam, jak podczas jednej mszy, dokładnie dwa lata temu, próbowałeś zabrać tacę sprzed ołtarza. Ale to nie wszystko. Pierwsze dni po urodzeniu spędziłeś w inkubatorze. Żadne USG nie wykryło poważnej wady serca, z którą przyszedłeś na świat. Lekarze dawali ci tylko kilka dni życia, ale, ku ich zdziwieniu, po pierwszych dwóch dobach problem nagle zniknął. Wydarzył się cud, przynajmniej tak świeccy lekarze i twoja mama mówili.

– Skąd pan o tym wie?

– Jestem jasnowidzem. – Na twarzy starszego mężczyzny malował się szeroki uśmiech.

Zawinięte wąsy podskoczyły do góry, odsłaniając pożółkłe zęby. 

– To jak będzie? Moja propozycja jest nadal aktualna. 

Po chwili zastanowienia pobiegłem do domu i wróciłem z sankami. 

– Mądry chłopiec – rzekł starszy mężczyzna, poklepując mnie po ramieniu. 

Droga do lasu prowadziła pomiędzy kilkoma wolno stojącymi gospodarstwami. Przy samej ulicy znajdowały się tylko cztery domy. Wysypana żwirem, po większych opadach zamieniała się w jedno wielkie rozlewisko. Okoliczni mieszkańcy walczyli o utwardzenie jej, ale bezskutecznie – gmina nie miała na to pieniędzy. Na szczęście dzisiaj teren pokrywała kilkucentymetrowa warstwa śniegu, przez co marsz trwał trochę dłużej niż zwykle, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało – podobnie jak nie przeszkadzało mi pójście z obcą osoba na sanki.

Po 15 minutach marszu dotarliśmy do domu Rudych. Mieszkańcy mojej miejscowości  nazywali tak tę rodzinę ze względu na kolor włosów. Zacząłem się rozglądać, czy nigdzie nie ma psów. Rudzi mieli zawsze otwartą bramę, przez co bałem się przechodzić obok ich posesji. Strach przed czworonogami był głęboko zakorzeniony w mojej głowie. Gdy miałem kilka lat, zaatakował mnie pies sąsiada. Była to suczka rasy owczarek niemiecki. Miała już swoje lata, a czasy świetności – dawno za sobą. Wieczorami sąsiad wypuszczał ją z podwórka. Na ogół bałem się wychodzić po zmroku bez rodziców, lecz jednego razu wymknąłem się z domu i poszedłem na boisko pograć w piłkę. W budynku przy szkole mieszkał mężczyzna.

Tego wieczoru, mimo że słońce już zaszło, było bardzo ciepło. Po deszczowym lipcu sierpień okazał się nad wyraz spokojny. Zerowe opady spowodowały bardzo niski poziom wody w Wiśle i susze. Najbardziej ucierpiały uprawy i lasy. Mnie taka pogoda jednak nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, nie tęskniłem za jesienią ani zimą.

Wszedłem na boisko i beztrosko zacząłem kopać piłkę. Nagle usłyszałem sapanie, a w mroku zauważyłem dwa małe światełka. Zacząłem je obserwować. Gdy tylko zbliżyły się do mnie na odległość kilku metrów, przerażony porzuciłem piłkę i pobiegłem w stronę ogrodzenia. Próbowałem się na niego wspiąć, aż nagle poczułem szarpnięcie. Pies złapał mnie za nogawkę i ściągnął z płotu, a ja uderzyłem tyłem głowy o ziemię. Zwierzę momentalnie rzuciło się na mnie, nie zdążyłem nawet zakryć twarzy. Kły wbiły się z ogromną siłą w moje ramię. Poczułem okropny ból i metaliczny zapach krwi. Byłem całkowicie oszołomiony, ledwo przytomny starałem się bronić przed kolejnymi atakami. Kilka strużek krwi spływało mi z ramienia. W akcie desperacji z całej siły kopnąłem zwierzę w podbrzusze. Pies zawył z bólu. Na chwilę morderczy ucisk jego szczęki ustał. Wstałem i, nie obejrzawszy się nawet za siebie, zacząłem biec. W rekordowym czasie dotarłem do domu, szybko zamknąłem drzwi i usiadłem, opierając się o nie plecami. Słyszałem ujadanie psa, niepewnie spojrzałem przez wizjer. Nic nie było widać.

– Nieprzyjemne wspomnienie, lepiej o tym zapomnieć – powiedział mężczyzna, spoglądając na mnie.

– Skąd pan wie?!

– Sam mi teraz powiedziałeś – odparł i uśmiechnął się szeroko.

– Ale ja to mówiłem w myślach.

– Nie szkodzi. Chodź, już prawie jesteśmy na miejscu.

Przed nami roztaczał się bezkresny las. Nawet nie zauważyłem, kiedy przekroczyliśmy jego granice. Biały puch zalegał na całej ścieżce. Warstwa śniegu była tutaj zdecydowanie wyższa niż na otwartej przestrzeni. Zwolniliśmy kroku. Na szczęście spomiędzy drzew zaczęła się wyłaniać polanka i górka usypana przez ludzi. Zarzuciłem sanki na plecy i wyrwałem do przodu. Moje kroki przypominały susy królika, ale były od nich o wiele wolniejsze. Spojrzałem na szczyt górki i rozejrzałem się wokół. Zacząłem się wspinać, podczas gdy starszy mężczyzna dopiero wyszedł na polankę. Po chwili siedziałem już na sankach i przygotowywałem się do zjazdu. Stok górki miał łagodne zbocze. Z jej szczytu roztaczał się przepiękny widok na całą okolicę. Każde drzewo było przysypane białym puchem. Nikogo nie było wokół, oprócz zwierząt pochowanych po norkach, dziuplach i innych schronieniach.

Spojrzałem jeszcze raz w dół i zacząłem zjeżdżać. Drewniana konstrukcja początkowo bardzo wolno nabierała prędkości. Przyspieszyła dopiero, gdy byłem w połowie stoku. Kątem oka zauważyłem wystający z ziemi korzeń. Próbowałem skręcić, lecz było już na to za późno. Wzbiłem się w powietrze i wykonałem manewr zwany beczką. Płatki śniegu nagle zawisły nieruchomo. Były na wyciągnięcie ręki. Sanki powoli opadły na ziemię. Ten widok wprawił mnie w zdumienie. Biały puch unosił się nad moją głową przez cały czas, a ja lewitowałem wraz nim. 

Nie zauważyłem nawet, kiedy podszedł do mnie staruszek.

– Nic ci się nic stało? – zapytał z troską, lecz ja nie potrafiłem odpowiedzieć na to proste pytanie. Cały czas byłem pod wrażeniem tego, co stało się przed momentem. – To nic nadzwyczajnego dla architekta.

– Jest pan architektem?

– Tak, projektuję czas i materię. To ja zatrzymałem twój upadek.

– Ale jak?

– Umysłem. Na całym świecie istnieje garstka ludzi, których umysły potrafią dostroić się do częstotliwości gwiazd neutronowych. Jest to proces tak zwanej inwersji częstotliwości. Na razie musisz mi uwierzyć na słowo, a kiedy będziesz większy, mogę ci to wytłumaczyć. Na razie przyjmij do wiadomości, że wszystko na świecie drga w odpowiedni sposób, ze swoją powtarzalnością. To bardzo ważna własność materii...

Zrobiłem jeszcze większe oczy, gdy usłyszałem kolejne słowa. Nic z tego nie rozumiałem, poza tym, że starszy pan posiada taką moc, która potrafi manipulować czasem i przestrzenią. Po powrocie do domu dzień biegł swoim normalnym tempem: zjadłem obiad z rodziną, pograłem chwilę na komputerze, umyłem się i poszedłem spać. Usnąłem dosyć szybko. Byłem bardzo zmęczony wszystkimi wydarzeniami, a najbardziej – spotkaniem z tajemniczym staruszkiem. Od razu po zamknięciu oczu w moim umyśle rysowały się różne kształty i przestrzenie. Nigdy przedtem nie miałem aż tylu snów, co tej jednej nocy. Następnego dnia wszystko wróciło do normy. Nikomu nie wspominałem o tym, co przeżyłem. Wiedziałem, że i tak nikt z rodziny mi nie uwierzy. Nie chciałem jednak zapomnieć o tej przygodzie, dlatego od razu po śniadaniu spisałem swoje wspomnienia ze szczegółami. Notes trzymałem przez kolejne lata cały czas w biurku, przykryty stertą szkolnych zeszytów. Dzięki temu nikt go nie odnalazł.

Jak zawsze budzik zadzwonił punktualnie o 5:20. 

Znowu do tej cholernej roboty, pomyślałem. 

Synek z żoną jeszcze smacznie spali. Słyszałem, jak głośno oddychali – wprawiło mnie to  w melancholijny nastrój. Z jednej strony byłem szczęśliwy, a z drugiej – brakowało mi kontaktu z synem. Praca nie dawała mi takiej satysfakcji jak dawniej. Pasja stała się zwyczajną rutyną, w której powoli traciłem sens życia. Na szczęście miałem wyrozumiałego szefa, a po pracy żmudnie rozwijałem własny biznes. Uśmiechnąłem się sam do siebie, wyciągnąłem na łóżku i powoli otworzyłem oczy. Poczułem na policzku przyjemny dotyk ciepłych promieni słonecznych. Oślepiający blask na dłuższą chwilę pozbawił mnie wzroku. Gdy spróbowałem wstać, nagle poczułem potężne uderzenie gorąca, a pod rękami nie tkaninę, ale małe ziarenka, przypominające w dotyku piasek lub żwir. Przerażony szybko zerwałem się na nogi i stanąłem tyłem do  promieni słonecznych.

Przede mną roztaczał się widok Starego Miasta skąpanego we mgle. Nie było widać Pałacu Kultury i pozostałych wieżowców wznoszących się nad centrum. Wisła leniwie płynęła naprzód, zabierając ze sobą połamane drzewa i śmieci wyrzucone przez ludzi. Stałem oszołomiony. Dopiero po kilku sekundach do mojego mózgu dotarły sygnały z informacją, że jestem całkiem nagi. Czułem pod stopami tysiące malutkich ziarenek piasku i kamyków, które uwierały jak źle dopasowane buty. To wszystko wydawało się bardzo dziwne, zwłaszcza że kompletnie nie pamiętałem wydarzeń z ostatnich 24 godzin. Przez chwilę zastanawiałem się, w jaki sposób tu trafiłem, ale mój umysł zaczął zadawać jeszcze więcej pytań. Najmniej w tej całej sytuacji martwiłem się tym, że czeka mnie godzinny spacer z Pragi na Białołękę. Najbardziej bałem się reakcji małżonki, która była strasznie przewrażliwiona. Robiła awanturę o byle błahostki. Momentami już nie wytrzymywałem, ale byłem z nią, bo ją kochałem. Czułem się jak pies na łańcuchu: szczęśliwy, że dostaje jedzenie, picie i od czasu do czasu jakąś pieszczotę. Wiedziałem jednak, że po takim wybryku mogę wylądować z walizkami na klatce schodowej. Miałem jednak cichą nadzieję, że spotkam panów w mundurach i czas powrotu do domu wydłuży się o kolejne kilka godzin. Drzemka w celi aresztu na Hożej to nie najgorsza perspektywa, przynajmniej tak mi się wydawało. Mandat byłby swoistą nagrodą w tej sytuacji. Przerażało mnie tylko jedno – spotkanie z moją żoną. Nie wytłumaczyłbym się z tego – tym bardziej, że nic nie pamiętałem z wczorajszego wieczoru. Rozejrzałem się wokół. Plaża świeciła pustkami. Wybrzeżem Szczecińskim przejechał jeden czerwony samochód, chyba ford mustang, lecz byłem za daleko, by stwierdzić to na pewno. Spokój i ciszę mąciły od czasu do czasu odgłosy natury, w tym spiesznie przelatujące ptactwo. Nieźle, pomyślałem. Ostatnio brakowało mi nawet czasu, aby wyjść z synem na plac zabaw. Pieniądze, praca – tylko to liczy się w dzisiejszych czasach. Próbowałem to ciągle zmienić, lecz nadal byłem w punkcie wyjścia. Łapałem różne małe zlecenia i od czasu do czasu sprzedawałem rysunki postaci małym firmom tworzącym gry. Nie było z tego dużych pieniędzy, ale dzięki temu zacząłem tworzyć podwaliny pod własną firmę.

Rozejrzałem się jeszcze raz wokół siebie, aż nagle usłyszałem wycie syreny, które wwiercało się w moją głowę. Z każdą sekundą było coraz silniejsze. Wypatrywałem samochodu służb porządkowych, karetki lub straży pożarnej, lecz żaden pojazd nie pojawił się na horyzoncie. Rozglądałem się nerwowo, żeby ukoić rozdrażnienie: sygnał pojawiał się w różnych odległościach i z różnych stron, aby nagle zniknąć z pola słyszenia. Nastała niepokojąca cisza, którą przerwał szmer rozmowy. Szybko odwróciłem się w stronę rzeki, znad której dobiegały odgłosy. Nad brzegiem Wisły stało dwóch policjantów. Byli czymś wyraźnie poruszeni. Nie widziałem w pierwszym momencie, co to jest, jednak gdy jeden z nich odszedł krok dalej, odsłonił znalezisko. Żołądek podszedł mi do gardła. Na piasku leżały zwłoki mężczyzny.

Podszedłem bliżej, by się lepiej przyjrzeć. Policjanci nie zwrócili na mnie uwagi, nawet nie spojrzeli w moim kierunku. To było bardzo dziwne uczucie. Stanąłem naprzeciwko jednego z nich, a mężczyzna nawet nie zamrugał. Wpatrywał się tępo w zwłoki, a jego twarz była kompletnie nieruchoma i nie wyrażała żadnych emocji. Uszczypnąłem się na wszelki wypadek, lecz poczułem tylko ból, tak realny jak piasek, który dotykałem stopami.

– To architekt, który rzucił się wczoraj z mostu – powiedział jeden do drugiego, pokazując mu dowód osobisty znaleziony w portfelu ofiary.

– Nic tu po nas, trzeba zadzwonić do centrali i poczekać na kryminalnych – odparł drugi, gdy obejrzał dokument.

Zrobiłem kilka kroków do przodu i przyjrzałem się dokładniej zwłokom. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że znam tego faceta.

Kurwa, to nie możliwe!, pomyślałem, gdy wreszcie zrozumiałem, do kogo należało ciało.

To były moje zwłoki! Przerażony, obejrzałem je dokładnie. Były ubrane w czarną koszulę i granatowe, materiałowe spodnie, które założyłem na wczorajszą kolację z żoną. Twarz spuchła i pokryła się zanieczyszczeniami, przez co z trudem mogłem stwierdzić, że to ja, ale charakterystyczna obrączka na prawej ręce mówiła sama za siebie. Zdjąłem przedmiot z palca zwłok i obróciłem  go w ręku. Wewnątrz dostrzegłem wygrawerowane imię mojej żony. Nawet data ślubu się zgadzała. Załamany, opadłem bezsilnie na kolana i zacząłem szlochać. Trwałem w tej pozie kilka minut, nie zwracałem uwagi na jakiekolwiek dźwięki otoczenia. Miałem wrażenie, że wszystko umilkło. Zapanowała dziwna, głucha cisza. To tak, do cholery, wygląda życie po śmierci? Ciągle zadawałem sobie to pytanie, aż nagle usłyszałem za sobą metaliczny, dudniący głos. 

– Chciałbyś umrzeć, ale przed nami nie ma ucieczki. Będziesz pragnął tego, błagał o to, a i tak będziesz żył w swoich projekcjach.

Szybko oprzytomniałem, wstałem i odwróciłem się w drugą stronę. Ujrzałem postać o zniekształconych rysach twarzy, ubraną w dziwny strój, który zdawał się żyć. Czarne szpony z dziwnej materii cały czas się poruszały. Miałem wrażenie, że czekają tylko na rozkaz swojego pana, aby wbić się w nieszczęśnika i zgasić w nim ostatnią iskierkę życia. Poczułem na plecach ciarki, w brzuchu złapał mnie skurcz. Nie mogłem złapać oddechu, chociaż nikt mnie nie dusił. Postać stała niewzruszona. 

– Zabawna sytuacja… Pierwszy raz widzę architekta, który zabija się we własnej projekcji – powiedziała postać z lekkim uśmiechem na twarzy, a raczej tym, co go udawało. 

Nagle poczułem delikatne ukłucie, które zamieniło się w potężny ból; czułem, jak ziemia osuwa się pode mną, a świat znika za ciemną zasłoną nocy. Wszystko ucichło, nie odczuwałem już żadnych bodźców, ogarnął mnie spokój i coś jakby szczęście. Byłem w próżni przez dłuższą chwilę, gdy znów poczułem dotyk: tym razem jednak nie był to piasek, ale gładka i delikatna skóra. Otworzyłem powoli oczy, obawiając się, że znów będę przeżywał ten koszmar, lecz ku mojemu zdziwieniu byłem znów w łóżku z rodziną. Synek jeszcze spał i lekko chrapał.

Powoli się podniosłem. Nadal byłem roztrzęsiony i zdenerwowany. Sen, który przeżyłem, był nad wyraz realistyczny i szczegółowy – doskonałe go pamiętałem. Czytałem kiedyś książkę o percepcji zmysłów. Opisano w niej badania brytyjskiego neurologa, który po drugiej wojnie światowej starał się odkryć, w jaki sposób niektóre hinduskie dzieci potrafią wolą zmysłów przesuwać przedmioty. Brzmiało to dla mnie nieprawdopodobnie, lecz im bardziej zagłębiałem się w ten temat, tym mniej wydawało mi się to nierealne i śmieszne. Każdy przypadek był dobrze udokumentowany. Zwykle badania nie wykazywały niczego, lecz u każdego pacjenta przeprowadzono rezonans magnetyczny. U większości występowały poważne uszkodzenia prawego płata mózgu. W jednym przypadku, tak zwanej anomalii Szewczyńskiego, wykryto guza mózgu, który z każdym dniem się powiększał, lecz pacjent czuł się bardzo dobrze. Nic mu nie dolegało, za wyjątkiem dziwnych snów.

Doktor Bennet zajmował się tym przypadkiem przez 10 lat. Ostatnie badanie, które wykonał, odbyło się pod koniec ubiegłego roku. Ku zdziwieniu wszystkich lekarzy opiekujących się Szewczyńskim, guz zniknął bez śladu. Jedynie sam zainteresowany nie był zaskoczony – od początku choroby przekonywał doktora, że pewnego dnia wyzdrowieje. Ta dziwna historia przez wiele miesięcy zajmowała moje myśli. Jego dziwne sny, podobne do moich, nie dawały mi spokoju. W tajemnicy przed żoną wykonałem badanie rezonansem, ale nic nie wykryło. Nawet najmniejszego uszkodzenia mózgu.

Zamyślony podszedłem do okna. Na szybie osadził się szron. Była połowa listopada, a cała okolica została przykryta kilkucentymetrową warstwą śniegu. Zimny wiatr wpadał przez nawiewniki. Zrobiło się bardzo chłodno. Poczułem dreszcze; jakby tysiące miniaturowych igiełek wbijało się w moje nagie ciało. Dziwne uczucie nie dawało mi spokoju i coraz bardziej ogarniało moje zmysły. Nagle poczułem chłód nie tylko na ramionach i twarzy, lecz także na nogach. 

– Cholera – przekląłem i pobiegłem do przedpokoju. Zajrzałem do pokoju syna, ale gdy usłyszałem świst powietrza, wiedziałem, że chłód wpada przez salon. Mroźne powietrze wdzierało się przez otwarte na oścież drzwi balkonowe. Czy ja śnię? – zadałem sobie pytanie w myślach, lecz próżno było oczekiwać odpowiedzi. Na wszelki wypadek uszczypnąłem się w ramię, ale wizja trwała nadal. Podszedłem szybko do okna i rozejrzałem się po balkonie. Na zalegającej pokrywie śnieżnej dostrzegłem ślady bosych stóp. Musiały należeć do rosłego mężczyzny. Przetarłem oczy ze zdziwienia, lecz to wszystko działo się naprawdę. Ślady nie znikały, mimo że już kilka razy zamknąłem i otworzyłem oczy. Zrozumiałem, że coś jest nie tak, i szybko pobiegłem do sypialni. Miałem w głowie tylko jedną myśl – ktoś obcy wtargnął do mieszkania, ale dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że zostawiłem życie rodziny w rękach bandyty. Serce waliło mi jak oszalałe. Czułem, jak adrenalina napływa do całego ciała. Przełknąłem pospiesznie ślinę i stanąłem w drzwiach do sypialni.

W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok. Białe chmury na niebie sprawiały, że nie było tak ciemno, więc doskonale widziałem spokojne twarze moich bliskich. Panował nieznośny porządek i cisza, którą od czasu do czasu zagłuszały dźwięki chrapania. Zacząłem się zastanawiać, czy to, co widzę, jest prawdziwe, czy może to kolejny sen lub jakaś wizja. Wszystko było realne: zarówno chłód, jak i widok mojej rodziny. Nie miałem potrzeby kolejny raz szczypać się w rękę. Wróciłem do salonu i wyjrzałem na balkon. Ślady zniknęły. 

– Co jest, do cholery?! – zakląłem, lecz pytanie pozostało bez odpowiedzi. Miałem nadzieję, że pojawi się dziwna postać i wszystko okaże się snem. Tak się jednak nie stało. Bardzo poważnie zacząłem się zastanawiać, czy mój mózg pracuje prawidłowo. Te wszystkie omamy ciągle mnie męczyły. Powoli traciłem kontakt ze świadomością.

Płatki zabrzęczały w misce, wstawiłem mleko do mikrofali i po chwili zacząłem jeść śniadanie. W międzyczasie przejrzałem poranne newsy w internecie. Nagle usłyszałem dźwięk wysuwania szuflady z komody. Zerwałem się i pobiegłem do sypialni. Żona właśnie ubierała się do pracy. Widok jej na wpół nagiego ciała zawsze wprawiał mnie w doskonały nastrój i na chwilę zapomniałem o swoich problemach. Przestałem myśleć, chciałem tylko chłonąć ten obraz jak najdłużej. Czekał mnie bardzo ciężki dzień w pracy, do której musiałem jakoś dotrzeć. Codzienny dojazd był udręką – Trasa Toruńska stała po horyzont, a mi już było szkoda tracić czasu. Wolałbym spędzić go z rodziną, którą tak rzadko widywałem. Wracałem bardzo późno do domu, a dosyć często, jak na złość, organizowano spotkania tak, że musiałem zostać dłużej w pracy. Szybko dokończyłem jeść śniadanie i zająłem się synkiem. Zostało mi 15 minut, aby go ubrać i przygotować do żłobka.

Było bardzo ciemno, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Zimny, porywisty wiatr momentalnie sprawił, że poczułem ciarki na całym ciele, mimo grubej warstwy ubrań, którą miałem na sobie. Zastanawiałem się, czy małemu jest ciepło; nie chciałem, by znowu się rozchorował. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy przeszedł zapalenie ucha, anginę i kilka innych przypadłości. Dopiero od niedawna zaczął regularnie chodzić do żłobka. W pierwszym miesiącu był tam zaledwie cztery dni, w kolejnych – wcale nie lepiej. Dopiero gdy minęło pół roku, sytuacja się ustabilizowała.

Wciągnąłem głęboko mroźne powietrze i poczułem okropny ból w klatce piersiowej. Zacząłem się krztusić, do oczu napłynęły łzy. Przez moment świat rozmazał się i zniknął mi z oczu. Wszystkie kształty i światła przysłoniła lekka mgła – zanim opadła, synek zaczął marudzić. Był bardzo niespokojny, odkąd wyszliśmy z domu. Przez całą drogę wiercił się i próbował wyjść z wózka. Nagle przy wyjściu z osiedla powietrze rozdarł jego płacz. Taki sam, jak podczas szczepienia. Próbowałem go uspokoić, lecz bezskutecznie – cały czas motał się w wózku. Nie przestawał nawet na chwilę. Na nic zdały się próby bujania na boki, a gdy wyszliśmy poza osiedle, zaczął jeszcze bardziej szlochać. Zaczynałem mieć tego dosyć. Codziennie sytuacja się powtarzała. Marzyło mi się, żeby ktoś chociaż przez chwilę zajął się moim dzieckiem. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zatrzymałem się na chwilę na chodniku.

Zablokowałem koła tak, by wózek nie odjechał, i podszedłem do niego od przodu. Spojrzałem do środka, lecz – ku mojemu przerażeniu – synka w nim nie było! Sprawdziłem dokładnie zapięte pasy. Musiał się zsunąć i wypaść