Archangel One. Tom 2. Wzlot Aniołów - Currie Evan - ebook

Archangel One. Tom 2. Wzlot Aniołów ebook

Currie Evan

4,6
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Eskadra Archaniołów staje naprzeciw sił brutalnego Protektoratu, by zdobyć cenny łup i ocalić ludzkość w absorbującej powieści o niebezpieczeństwach czyhających w głębokiej przestrzeni kosmicznej autorstwa twórcy serii Odyssey One.

Kapitan Steph Michaels zinfiltrował systemy Wolnych Gwiazd na pokładzie przejętego frachtowca. Dowodząc załogą złożoną z jeńców i podając się za korsarza, wyrusza na misję przejęcia cennego surowca z placówki wroga. Wspierany przez swoją Eskadrę Archaniołów, rozpoczyna operację typu „wtargnij-i-zagarnij”. Misje tego rodzaju ma w małym palcu, ale tym razem wszystko staje na głowie.

Nim nadarzy się okazja do ataku, kapitan i jego „piraci” trafią na nieoczekiwaną przeszkodę. Placówka górnicza – ich cel – mieści także baraki, gdzie trzymane są rodziny zniewolonych robotników. Steph nie zamierza poświęcić niewinnych ludzi, nie uznaje bowiem pojęcia „strat ubocznych”. Jego moralność powiedzie go więc ku działaniom dużo radykalniejszym niż kiedykolwiek dotąd. Stając naprzeciw bezlitosnego wrogiego dowódcy, Steph odkryje, że wdał się w konflikt nie tylko z Wolnymi Gwiazdami, ale prawdopodobnie także z samym Imperium.

Szanse na zwycięstwo? Niemożliwe do przewidzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 315

Oceny
4,6 (389 ocen)
264
103
18
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

faktycznie Anioły lecą wysoko
00
sly1012

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na więcej.
00
szprotka_28

Nie oderwiesz się od lektury

mega.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Archangel Rising

Text copyright © 2020 by Cleigh Currie

All rights reserved

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z.O.O.

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-66375-48-2

ISBN MOBI: 978-83-66375-49-9

Prolog

Okręt dowodzenia Ósmej Floty Imperialnej

Komandor floty Birch zastanawiała się, czy nie jest nazbyt ostrożna. Wróg był, owszem, przebiegły, ale od pewnego momentu żadna przebiegłość nie mogła już zwyciężyć z przewagą czystej potęgi.

A była całkiem pewna, że dysponowała odpowiednią potęgą… co najmniej. Ale rezerwy wroga powstrzymywały ją przed działaniami.

„Superbroń” – pomyślała.

Istotnie, była dostatecznym powodem, aby ponownie przemyśleć kwestię nadzwyczajnej ostrożności – w tym wypadku „nadzwyczajna” przezorność stawała się „stosowną”. To, czym dysponowała flota wroga, było wprawdzie interesujące, ale nie imponujące. Przestudiowała predyspozycje bojowe nieprzyjaciela i choć wykazywał w bitwie zdolności zdecydowanie przewyższające te, z jakimi mogła spotkać się w siłach Imperium, to jednak zwyczajnie nie dysponowali dostateczną siłą ognia zdolną uczynić ową różnicę czymś, co miałoby znaczenie.

Stawianie im czoła z pomocą równych sił byłoby więc przejawem ostatecznej głupoty, ale komandor nie miała zamiaru do tego dopuścić. Pokonanie ich w sytuacjach bitewnych typu flota kontra flota nie stanowiłoby większego problemu, gdyby nie ta superbroń.

Broń, która – jak zaczęła podejrzewać – była jedynie najbardziej rzucającym się w oczy czynnikiem w arsenale wroga.

– Pokazać mi to jeszcze raz – rozkazała.

– Tak jest, moja pani.

Z ekranu zniknęły dane i ukazało się na nim stylizowane pole gwiezdne, obejmujące region, do którego wysłano jej flotę. Była to mapa poklatkowo ukazująca upływ czasu, zawierająca raporty dostarczone przez zwiadowców oraz znaczniki czasowe pozwalające ustalić precyzyjne okresy, w których przebiegały konkretne incydenty.

Ruchy floty nieprzyjaciela, które widziała, charakteryzowały się pewnym nietypowym wzorcem, którego nie była w stanie rozgryźć.

– Wróg zdaje się dysponować bardziej rozbudowanymi flotami, niż szacowały to nasze poprzednie obliczenia – skomentował miękko stojący obok pierwszy oficer.

Helena pokiwała powoli głową.

– Tak… to akurat nie jest żadną niespodzianką, Robe, ale zdaje się, że dokonali tego dużo szybciej, niż można by oczekiwać na podstawie informacji naszych analityków.

Podkomandor Robe Havreu pokiwał głową.

– Jednakże dane mówią same za siebie – rzekł, wskazując zmieniające się raporty i kolejne znaczniki czasowe. – Tutaj widzimy co najmniej osiem nowych eskadr dających pokaz siły na skraju terytorium Przysiężnych.

Helena niechętnie przytaknęła, pozwalając sobie również na grymas.

– Jest w nich coś, co mnie dręczy – przyznała. – Coś, czego nie potrafię rozpracować.

Robe zmarszczył czoło, rozważając jej słowa.

– Nie jestem pewien, co by to mogło być, ale jedno na pewno muszę przyznać. Dobrze się skoordynowali.

– Że co? – spytała, patrząc na niego surowo.

– Te znaczniki czasowe – wyjaśnił. – W żadnym momencie w systemie nie pojawiają się dwie eskadry naraz. Przybywa jedna, wykonuje zadania patrolowe, opuszcza system. Niemal natychmiast o kilkaset lat świetlnych dalej pojawia się kolejna, a potem odlatuje, następnie trzecia… a potem czwarta… I tak dalej, i tak dalej.

Helena przyjrzała się znacznikom czasowym i zdała sobie sprawę, że podkomandor ma rację.

– Cóż za niezwykły poziom precyzji i zgrania – rzekła po chwili. – Dlaczego mieliby manewrować w taki sposób?

– Nie potrafię pojąć, w jaki sposób funkcjonuje umysł wroga, moja pani – rzekł z nutą goryczy Robe. – Z punktu widzenia taktyki pozostają nieprzewidywalni, z punktu widzenia strategii są unikatowi, a metoda, jakiej użyli, mierząc się z Trzecią Flotą, sprawia, że kwestionuję także ich poczytalność.

– Och? – spytała, rozbawiona. – A to dlaczego?

– Pozostawili tę flotę właściwie w nienaruszonym stanie. – Położył nacisk na dwa ostatnie słowa. – Żaden zdrowy na umyśle dowódca nie zrobiłby czegoś takiego. Dlaczego nie zdecydowali się zniszczyć Trzeciej i bezpośrednio przekazać Imperium swojego ultimatum?

Helena wzruszyła ramionami.

– Zniszczenie Trzeciej nie osłabiłoby znacząco potęgi Imperium, a pozostawienie jej w stanie nienaruszonym pachnie lekceważącym stosunkiem do tejże potęgi. Zapewne był to pokaz ich pewności siebie, nie przejaw obłąkania. Choć kwestia tego, czy ta pewność siebie jest słuszna, czy raczej naiwna, to jedna z rzeczy, które właśnie my powinniśmy wyjaśnić. Po to tu jesteśmy.

Westchnęła, przyglądając się danym raz jeszcze.

– Dziękuję za wskazanie mi tych znaczników czasowych, Robe. Mam poczucie, że są bardzo ważne, choć jeszcze nie mam pewności, dlaczego i w jaki sposób.

Skłonił się lekko.

– Zbadam je jeszcze bardziej drobiazgowo, moja pani. Być może przyjdzie mi do głowy coś więcej.

– Zrób tak – nakazała. – Tymczasem kontroluj także rozmieszczenie naszych sił. Kontynuujemy operację zgodnie z planem.

– Stanie się zgodnie z pani wolą, komandorko floty!

Niszczyciel „Holender” Wolne Gwiazdy

Steph stał na stanowisku dowodzenia przejętego niszczyciela, przyglądając się ułożonym warstwowo wyświetlaczom, które zapłonęły blaskiem, ukazując obraz systemu. Wolałby znajdować się na pokładzie własnego myśliwca-kanonierki, teraz stosownie nazwanego „Zemstą Gai”, ale obecna misja wymagała od niego czegoś innego.

– Pasywne skany wychwyciły sygnał w typowanym regionie, kapitanie Teach.

Steph zdusił w sobie chęć wyszczerzenia zębów na dźwięk tego przezwiska i pokiwał jedynie głową.

– Dziękuję, poruczniku Kora. Proszę odpowiedzieć kontrsygnałem.

– Tak jest, kapitanie.

Porucznik, jeden z członków załogi, którą Steph i jego marines pojmali wraz z okrętem, zdecydował się pozostać na jednostce z powodów, które jego nowy dowódca jednocześnie doskonale rozumiał, ale w pewnym sensie nie potrafił pojąć. Steph zauważył, że mężczyzna pozostawał w zabawny sposób sztywny, ale tego akurat należało się spodziewać. Próbował sprawić, by nowi rekruci przywykli – czy raczej prawie przywykli – do należytej dyscypliny. Dawne załogi wykazywały się podejściem cokolwiek luźnym, a jeśli zauważał to nawet ktoś taki jak Steph… Cóż, o czymś to świadczyło.

Uderzyło go to jeszcze bardziej, gdy zebrano tubylców, którzy mieli dołączyć do załogi przejętego okrętu. Jego przeczucie, że większość z załogantów miała pecha natrafić na przymusowy pobór, było co najmniej optymistycznym założeniem.

„Dupa tam, a nie żadne Wolne Gwiazdy” – pomyślał z niesmakiem.

Wychodziło na to, że te tak zwane Wolne Gwiazdy stanowiły byt jeszcze bardziej tyrański niż Imperium. Na obszarach kontrolowanych przez Imperium, jak oceniał, istniały przynajmniej jakieś pozory wolności obywatelskiej. Spotykał się z argumentami zdającymi się sugerować, że istotnie tak jest, a także takimi, które przemawiały za interpretowaniem tego jako zaledwie iluzji. Ale takimi sprawami powinni zajmować się filozofowie.

Z jego doświadczeń wynikało, że wolność, gdy łączyło się ją z cywilizacją, stawała się raczej subiektywną wartością. Istniała równowaga między restrykcjami i swobodami – to ona ostatecznie ustalała, czy ludzie faktycznie pozostają wolni.

Miło było po prostu powtarzać, że ludziom „wolno” ciężko pracować, by mogli odnieść osobisty sukces, ale istnienie czynników faktycznie im to umożliwiających to już inna sprawa… A tu dochodziła trzecia kwestia – swobodny dostęp dla większości populacji do tychże czynników.

W wypadku Wolnych Gwiazd właśnie brak restrykcji był źródłem najgorszych aspektów tyrańskiej natury tego miejsca. Prawa nie były tutaj jedynie ograniczeniami – one stanowiły granice, w których obrębie można budować swoją wolność sprawniej, niż robiłoby się to bez nich. Wystarczy zabrać prawo, aby ludzie od razu wzięli się do wykrawania dla siebie, gdzie tylko się da, własnych miniimperiów. Tacy osobnicy nie administrowali już dzięki porządkowi, bo preferowali rządy siły. W arbitralnym chaosie rozwój zaś stawał się właściwie niemożliwy.

Szczerze mówiąc, od samego rozmyślania nad tym wszystkim Steph dostawał bólu głowy. Wiedział przecież, jak nieintuicyjnie działa ten system, no ale tak to już z ludźmi bywało. Im więcej ich się ze sobą zetknie, tym większy powstaje z tego bałagan. W takich sytuacjach prym wiodą rozwiązania urągające logice.

– Kapitanie.

Steph z ulgą przyjął to, że ktoś mu przerwał rozważania. Szczególnie że zrobił to znajomy głos. Mężczyzna podniósł się z fotela dowodzenia i odwrócił z uśmiechem.

– Milla, witaj na mostku.

Milla Chans pokiwała głową, uważnym wzrokiem omiatając rozległe pomieszczenie. Spora część pobitewnej odbudowy okrętu przypadła właśnie jej, teraz więc czujnie strzegła owoców swej pracy.

– Widzę, że wciąż niczego nie zepsułeś – rzuciła lakonicznie, choć w jej oczach błyskało rozbawienie.

Steph zacisnął dłonie na oparciu fotela.

– Auć, panno Chans. Po co wygłaszać takie uwagi? Czy zdarzyło się choć raz, żebym obchodził się szorstko z naszym sprzętem…? Nie, proszę, nie odpowiadaj.

Zamknęła usta i opuściła dłoń, bo chciała już na palcach odliczać kolejne przypadki. Westchnęła i rzekła zamiast tego:

– No dobrze. Ograniczę się do poinformowania, że silniki zostały naprawione i „Holender” jest w pełni sprawny.

Steph pokiwał głową.

– Dzięki to. Wiem, że to było dość problematyczne.

Prychnęła.

– Problematycznie bywa wtedy, gdy ma się do czynienia z kłopotem trudnym do rozpracowania – rzekła. – Stan, w jakim był ten okręt, nie był „problematyczny”. On był odrażający.

Te słowa niespecjalnie go zaskoczyły.

– Ten okręt najprawdopodobniej był po terminie standardowych zabiegów serwisowych co najmniej o kilkadziesiąt tysięcy godzin – ciągnęła Milla. – I mogę tak szacować jedynie, jeśli przyjmę założenie, że jego konstruktorzy byli doskonałymi inżynierami. Bardziej prawdopodobne jest to, że okręt ten przez jakieś dwie dekady latał bez przeglądu. Szczerze mówiąc, Stephane, nie jestem wcale pewna, w jaki sposób w ogóle mógł latać. Nie wspominając o tym, że przetrwał to, na co naraziłeś go później.

O tym to już nie chciał słuchać.

Skrzywił się, myśląc o wyzwaniu, przed którym postawił niszczyciel podczas ucieczki przed Imperium w trakcie ich ostatniego przelotu. Naprawdę wolał nie wiedzieć, jak blisko znaleźli się granicy, za którą okręt zwyczajnie rozpadłby się w locie.

– W chwili obecnej systemy są jednak w takim stanie, że nie obawiam się już przebywać na pokładzie – mówiła dalej Milla. – A większość testów struktur wewnętrznych dała satysfakcjonujący wynik… – Pozwoliła sobie na lekki grymas niezadowolenia i ponownie westchnęła. – Co oznacza, że inżynierom, którzy zaprojektowali i zbudowali tę łajbę, faktycznie należy się pochwała. Być może moje wcześniejsze oceny były odrobinę zbyt surowe.

– A czy musimy wykonać jeszcze trochę… właściwych prac konserwacyjnych? – spytał ostrożnie, rozglądając się na boki.

Większość załogi stanowili ludzie ocaleni z bitwy – albo załoganci samego „Holendra”, albo osoby z innych okrętów. Nikt z nich nie miał prawa wiedzieć, że niewielka jednostka najemników, do której się „przyłączyli”, jest powiązana z inną gwiezdną potęgą. A już na pewno tego, że ta potęga zmusiła Imperium do rejterady. Steph nie spodziewał się, by z odkrycia przez załogę prawdy mogło wyniknąć zresztą cokolwiek dobrego. Związki Ziemi z tą misją musiały pozostać tajemnicą.

Milla tymczasem pokręciła głową i odpowiedziała na pytanie:

– Nie. Kadłub i wewnętrzne struktury pozostają spójne, brak śladów mikropęknięć. Projekt i użyte materiały świadczą o wysokiej jakości, nawet jeśli sam okręt był parszywie traktowany już od pierwszych godzin dziewiczego lotu.

– To dobrze – skonstatował.

Steph nie miał pojęcia, co – jeśli w ogóle cokolwiek – byłyby w stanie zrobić dla tej jednostki Kuźnia czy jej terrański odpowiednik. Zresztą znajdowali się o całe miesiące drogi od przestrzeni Priminae, gdyby mieliby się zdać na napęd „Holendra”.

Napędy tranzycyjne mogłyby zabrać ich do domu w ułamku sekundy, ale takie wyposażenie posiadały jedynie Archanioły, które były zdecydowanie mniejsze od krążownika. Nie można więc było liczyć na możliwość holu.

Steph parsknął cichym śmiechem, wyobrażając sobie międzygwiezdną spółkę holowniczą, targającą uszkodzone łajby przez całą Galaktykę. Nie miał najmniejszego pojęcia, czy taki zabieg jest w ogóle możliwy, ale sama myśl jawiła mu się jako niesłychanie zabawna.

– Coś się stało? – Milla spojrzała na niego, nie wiedząc, co wywołało wesołość dowódcy.

– A nic, wyobraziłem sobie po prostu coś zabawnego – wyjaśnił. – Nie masz się czym martwić. Czyli jesteśmy gotowi, by wprowadzić „Holendra” do akcji?

Pokiwała głową.

– Aye, kapitanie. Gotów do lotu.

– To dobrze, bo mamy misję.

Misję, a także, co miało jeszcze większe znaczenie, listy kaperskie.

Imperialne Centralne Dowództwo

Centrum dowodzenia setkami światów stanowiło imponujący widok dla każdego, nieważne, skąd wywodził się obserwator. Jednakże dla Sinthry, nadkomandor floty, było domem. Weszła do głównego obszaru – masywnej, okrągłej konstrukcji z metalu i przejrzystych kompozytów, na wszystkich poziomach nafaszerowanej terminalami. Każdemu przypisano konkretny sektor lub system, w zależności od znaczenia danego miejsca, i każdy otrzymał zadanie nieustannego monitorowania sytuacji.

A Sinthra monitorowała je wszystkie naraz w imieniu cesarzowej, traktując przy tym obowiązki nad wyraz poważnie.

Imperatorka, tak jak i jej poprzednik, nie tolerowała głupców na pewnych stanowiskach. W niektórych dziedzinach sprawa miała się inaczej. Floty, co Sinthra mogła łatwo dostrzec, były głupców pełne, ale pewne pozycje zawsze utrzymywano w tak zwanej czystości. Pewnego razu, zanim cesarz umarł, spytała go, dlaczego egzekwował swą wolę w taki sposób. Dlaczego pozwalał głupcom przebywać w tak wielu miejscach, choć władny był dopilnować, aby to nie miało miejsca?

Jego odpowiedź otworzyła jej oczy, ale przy okazji uczyniła jej spojrzenie na Imperium – oraz na ludzi ogólnie – bardzo cynicznym.

„Głupcy stanowią część życia, Sinthro” – powiedział. „Gdyby zebrać ich w jednym miejscu, jedynym tego rezultatem będzie nieoczekiwane pojawienie się większej liczby głupców w innych obszarach. Wolę więc trzymać ich tam, gdzie mogę ich mieć na oku”.

W trakcie swojej kariery widziała dość, by móc ze smutkiem potwierdzić opinię cesarza. Robiła, co mogła, aby upewnić się, że stanowiska dookoła niej pozostawały tak wolne od głupców, jak tylko się da. Głównym działaniem w tym względzie wydawała się ich identyfikacja.

– Status – nakazała, zbliżając się do konsoli nadzorczej.

– Wszystkie systemy operują w zakresie oczekiwanych parametrów, pani nadkomandor. Żadnych nowych naruszeń przestrzeni, a raporty od Ósmej oraz Siódmej Floty świadczą o przebiegu ich misji zgodnie z wytycznymi.

Sinthra pokiwała głową, myśląc o tych dwóch jakże różnych flotach oraz o wybitnie odmiennych celach misji.

Siódma Flota pozostawała, przynajmniej do niedawna, jednym z największych atutów Imperium. Wzywano ją do największych akcji bojowych i zawsze wierzono, że rozwiąże wszelkie kłopoty bez wsparcia.

„Jakże nisko upaść może potęga” – pomyślała leniwie Sinthra, sięgając ku kontrolkom pozwalającym przejrzeć ostatnie raporty na temat działań.

Czasem wystarczała jedna błędna decyzja – miała tego świadomość.

A jednak to, co sponiewierało Siódmą Flotę, było obecnie źródłem zmartwień dla całego Imperium. Nadkomandor podniosła wzrok na wiszącą powyżej mapę i zauważyła jaskrawożółtą ikonę wciąż pozostającą w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się stocznia.

Imperium bywało atakowane na swoim terenie już nie raz, oczywiście. Z punktu widzenia historii uniknięcie tego typu zdarzeń było właściwie niemożliwe. Tyle że dotąd nigdy nie zdarzyło się, aby zostali uderzeni i nie oddali ciosu. Nigdy też podobny atak nie spowodował równie silnego zamieszania – jasne się stało, że tym razem mieli do czynienia z czymś zupełnie innym i nowym.

Teraz, wiele miesięcy później, wszyscy wciąż oczekiwali, że wróg będzie kontynuował natarcie.

A jednak tego nie robił.

Nikt nie wiedział, co o tym myśleć. Każda imperialna siła uderzeniowa poszłaby za ciosem, niezależnie od okoliczności, chcąc dać wrogowi do zrozumienia, kto jest górą.

Ta absolutna cisza była przerażająca.

„I bardzo dobrze”.

Imperium potrzebowało raz na jakiś czas dobrze się przerazić. Zbyt długo zwyciężało za każdym razem bez większego wysiłku. Sinthra wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny, być może nawet lepiej niż sama cesarzowa.

To strach był kamieniem szlifierskim nadającym ostrości głowni, na której polegało Imperium – głowni, którą zbyt wiele łatwych zwycięstw wyraźnie stępiło.

Spojrzała na ikony symbolizujące Ósmą Flotę i systemy w tle. Wiedziała, że nadeszła pora puścić kamień w ruch.

Rozdział 1

„Holender” Wolne Gwiazdy Głęboka przestrzeń

Steph pełnił wachtę na mostku „Holendra”, z zazdrością popatrując na smukły profil kanonierki lecącej w pobliżu okrętu.

To miał być jego statek, jego Archanioł.

Tymczasem został dowódcą płaskodennej barki.

To znaczy ten niszczyciel był właściwie całkiem atrakcyjnym sprzętem, przynajmniej według ziemskich standardów. Był szybszy od krążowników, jakich w boju na ogół używała Ziemia, Imperium czy Priminae, ale nie dysponował porównywalną przy tych rozmiarach siłą przebicia.

Ale, tak czy inaczej, nie był Archaniołem.

Steph westchnął ciężko, żałując, że z miejsca nie odrzucił awansu.

Ta myśl nawiedzała go bez ustanku i zdawał sobie sprawę, że Erica martwi ta sama kwestia. Im wyżej człowiek zajdzie w hierarchii, tym mniej ma zabawy z tego, co mu się porucza. Co prawda przy okazji trzeba się zmagać ze znacznie mniejszą ilością bezpośredniej ciężkiej pracy, ale Steph przez większość czasu nie był przekonany, czy taką zamianę można uznać za opłacalną.

A jednak wziął to na siebie i zaakceptował większą odpowiedzialność.

Sprawdził dane z telemetrii, choć wcale nie musiał. Lecieli właściwym kursem, nadążali za harmonogramem, znajdowali się mniej niż dzień od systemu docelowego, a wszystkie układy okrętu działały jak należy.

„Za niespełna dwadzieścia godzin znów trafię w sam środek kotła” – pomyślał. „Och, czego to ja nie zrobię dla swojej planety…”

„Zemsta Gai”

Milla Chans szła korytarzami Archanioła, zdążając do swojej przestrzeni roboczej.

Załogi myśliwców-kanonierek były z konieczności okrojone, co oznaczało, że każda osoba na pokładzie miała różne stanowiska pracy, ludzie musieli być elastyczni. Dla większości załogantów „stanowisko” oznaczało terminal komputerowy oraz biurko, jedno i drugie malutkie. Dla Milli jednak znalazło się coś więcej.

Jej główną funkcją była kontrola uzbrojenia, przynajmniej w sytuacjach taktycznych.

Uważała jednak, że ta jej funkcja, która nie dotyczy sytuacji bojowych, jest ważniejsza.

Była projektantem i inżynierem. Dzięki niej powstał w ogóle okręt nowej klasy, a ten rejs był tak naprawdę lotem testowym, w którym wszystko miało się „dotrzeć”, jak to lubili mawiać Terranie.

Projektowanie nowego typu statku nie było czymś, na co pozwoliliby jej decydenci z floty Priminae, a teraz, gdy już tego dokonała… Milla właściwie nie była w stanie wyobrazić sobie powrotu do poprzednich zajęć.

Utrzymywanie w sprawności systemów uzbrojenia oraz metod wydobywczych, na których te zostały oparte…

„A może było na odwrót?” – pomyślała Milla, nie bardzo już pewna, jak to właściwie przebiegło.

Jej poprzednie zadania były monotonne, choć kluczowe dla sprawy. Najpierw wytworzyć technologie, które ułatwią pozyskiwanie surowych materiałów, co po­zwoli na rozwój kolonii. A później dopilnować, by zawsze pod ręką było uzbrojenie, potrzebne do obrony życia. Jej służba nie bywała specjalnie chwalebna, ale Milla poważnie traktowała swoją pracę.

Teraz jednak, choć zadania te były niegdyś ważne – pozostawały zresztą takie i teraz – miała świadomość, że nigdy już nie mogłaby ograniczyć się tylko do nich. Widziała już rzeczy znacznie większe i większych rzeczy również dokonała. A pragnęła dokonać jeszcze więcej i teraz, przy Terranach, miała pewność, że tę możliwość otrzyma. Może byłaby w stanie udowodnić Priminae, że stare zasady nie były jedynymi słusznymi.

A może by nie była.

Tak czy inaczej, teraz podążała nową ścieżką.

Weszła do swojego biura-laboratorium, będącego tak naprawdę „przybudówką” głównej sekcji inżynieryjnej, a właściwie korytarza z panelami dostępu umożliwiającymi wgląd do rdzenia mocy oraz innych systemów. Na szczęście Milla nie należała do osób o pokaźnej posturze, w przeciwnym wypadku nawet podstawowe zadania serwisowe na tak małej jednostce stałyby się źródłem utrapienia.

Dobrze się złożyło, że w tym przypadku oficerowie nadzorujący proces nałożyli bardzo niewiele limitów – a jeśli już jakieś się pojawiały, Milla zazwyczaj znajdowała sposób, by je obejść.

Mniej fortunny był fakt, że pewne fizyczne zasady wszechświata miały tu również coś do powiedzenia, a znalezienie kruczków w fizyce stanowiło o wiele większe wyzwanie.

Ustawiła tablet na biurku, pozwalając magnetycznemu systemowi zablokować go na wypadek, gdyby coś wstrząsnęło okrętem. Na pokładzie krążownika nie musiałaby się przejmować się takimi rzeczami, ale w Archaniołach zabrakło miejsca na instalację pełnego pola inercyjnego.

Luźno leżące przedmioty, a już szczególnie te posiadające twarde krawędzie, należało zabezpieczać. Metoda unieruchamiania ich wcale nie musiała być jakoś szczególnie wysublimowana – gdyby okręt padł ofiarą przeciążeń rzędu większego niż kilkanaście g, wszyscy na pokładzie i tak byliby martwi – ale ponieważ system miał swoje ograniczenia, zaprojektowano go w ten sposób, by „przepuszczał” pewną część sił i pozwalał ich doświadczyć załodze. Pozwalało to uniknąć przegrzania i spalenia kluczowych komponentów. Rezultatem było bardziej „wyboiste” podróżowanie, ale i większe pole manewru przy tworzeniu specyfikacji osiągów.

– Komputer – odezwała się Milla – status głównych systemów.

– Główne systemy pozostają zielone.

Komputer nie był najbystrzejszym z rozmówców. Z tego powodu Chans zaczynała już tęsknić za „Odyseuszem”. Ale i z tym systemem dało się jakoś porozumieć.

– Alerty statusu systemów drugorzędnych – nakazała.

– Jeden alert dla systemów drugorzędnych.

Zmarszczyła brwi.

– Sprecyzować alert.

– Drugorzędne systemy uzbrojenia są żółte. Kod błędu: cztery dziewięć alfa dwa bravo.

Mars Milli jeszcze się pogłębił. Zaczęła grzebać w pamięci, starając się sobie przypomnieć, co oznacza ten kod. Wreszcie westchnęła i podniosła tablet, by wstukać ciąg znaków.

„Hmm… przegrzanie układu przekaźników. Dziwna sprawa. Nic nie powinno obciążać tamtych systemów, więc skąd to ciepło?”

– Tyke, tu Milla.

– Tyke z tej strony – pilot odpowiedział niemal natychmiast.

– Widzę alert w naszym systemie przekaźnikowym broni – wyjaśniła. – Odłączam go od zasilania, żeby sprawdzić, co tam nie gra.

– Przyjąłem. Postaraj się poskładać to do kupy, nim wlecimy do systemu, dobra?

Milla parsknęła śmiechem.

– Został nam niemal cały dzień, nieprawdaż? Jeśli do tego czasu nie zdołam tego naprawić, wierz mi, Tyke, będziemy mieli do czynienia z większymi problemami niż ta cała operacja.

– Przyjąłem. Rób, co w twojej mocy.

Milla zamknęła połączenie i wysunęła walizkę z narzędziami z miejsca, w którym ją przechowywała.

„Zapowiada się raczej długa noc” – pomyślała.

Niszczyciel „Holender”

„Podróżowanie w ten sposób przyprawia mnie o ciarki” – uznał Steph, spoglądając na bezkresną noc wypełniającą wyświetlacze. „No i jest nudne. Nie da się zapomnieć, że jest też nudne”.

Od docelowego systemu dzieliły ich godziny, ale miał wrażenie, że podróż potrwa jeszcze całe dnie. Eskadra zakrzywiała przestrzeń z szybkością przekraczającą znacznie stukrotność światła. Ale dziś po raz pierwszy zrozumiał z całą ostrością, jak marne jest to tempo.

Tysiąckrotność prędkości światła pozwoliłaby przemieścić się przez całą Galaktykę w jakieś siedemdziesiąt lat. Kilka setek to aż nadto, żeby poradzić sobie ze stworzeniem sprawnego podróżowania lokalnego między gwiezdnymi sąsiadami, zwłaszcza w gromadzie podobnej Wolnym Gwiazdom.

Ale w porównaniu do napędów tranzycyjnych?

Cóż, nie było żadnego porównania.

To musiał być jakiś kaprys wszechświata, jak przypuszczał Steph, że Ziemia po prostu przeskoczyła przez wszystkie najpowszechniejsze środki transportu i od razu wylądowała na etapie „natychmiastowej teleportacji”… czy jak tam teraz nazywano tranzycję. Mówiąc szczerze, przestał nadążać już jakiś czas temu. Definicje technologiczne zmieniały się nieustannie.

„Pewnie pomógł tutaj fakt, że zakrzywianie przestrzeni wymaga dostępu do egzotycznej materii, takiej, jaką pozyskuje się jedynie podczas igraszek z osobliwościami grawitacyjnymi” – pomyślał. „A nikt na Ziemi nie był dość szalony czy głupi, by oddawać się podobnym fig­lom w sytuacji, kiedy nie dysponowaliśmy jeszcze silną obecnością w kosmosie ani nauczycielami, którzy mogliby pomóc”.

Nie żeby tachionowa tranzycja była narzędziem jakoś szczególnie rozsądnym, przynajmniej w jego odczuciu. Sądził wręcz, że była to prawdopodobnie najmniej przyjemna forma podróżowania, jaką kiedykolwiek opracowano. Miszmasz sensoryczny pojawiający się po skoku wystarczał, by statki gwiezdne zalatywały cokolwiek wymiocinami przez kilka dni.

Za tym akurat aspektem tranzycji Steph nie przepadał.

Ale, do diabła, normalne przemieszczanie się kosztowało tak wiele czasu, że zaczynało być już męczące.

„Przydałoby mi się hobby” – uznał.

Protektorat Hele Gromada Wolnych Gwiazd

Podkomandor Pirot ocenił dane z systemu komputerowego i zmarszczył lekko brwi. Taka zmiana w mowie ciała wystarczyła, by zwrócić uwagę przełożonego, komandora Getha.

– Widzisz coś?

Pirot chrząknął pod nosem, bardziej skupiony na wyświetlaczach niż na pytaniu.

– Nie – rzucił w końcu. – Sądzę, że to tylko zakłócenia. Cykl słoneczny ostatnio stał się odrobinę bardziej aktywny, przez co płata psikusy skanerom.

Geth pokiwał głową.

– Zrozumiałem. Obserwuj te zakłócenia, aż zupełnie znikną, tak na wszelki wypadek.

– Tak jest.

To była upierdliwa robota, ale skanery dalekiego zasięgu musiały zostać obsadzone. W istocie były jednym z najważniejszych stanowisk w ogóle. Sam rozmiar przestrzeni czynił ją niemożliwą do skanowania, niezależnie od poziomu zaawansowania urządzenia.

Krawędź natarcia zmian w polu grawitacyjnym może zostać wykryta z relatywną łatwością, ale w przestrzeni znajdowały się dosłownie miliony obiektów o masie okrętu, i to tylko w odległości kilku dni świetlnych od skanerów pracujących na obrzeżu floty.

Czujniki pasywne z kolei cierpiały wskutek opadania poziomu sygnału. A dokładniej, intensywność spadała w odwrotności kwadratu dystansu, który sygnał ów przebył. Tymczasem w przestrzeni, nawet w wypadku relatywnie krótkich dystansów, ta odległość okazywała się absurdalna.

A dla czegoś, co znalazło się poza studnią grawitacyjną gwiazdy?

„Absurdalna” przestawało być nawet dalekim synonimem właściwego określenia odległości do przebycia.

„Niemożliwa”? Już bardziej.

Mimo tego wciąż próbowali. Wszyscy wciąż próbowali.

Skanery rozlokowywano tak, żeby znajdowały się przy prawdopodobnych kursach zbliżenia; dołączano do nich trudne do wykrycia maszyny patrolowe, zdolne wykryć wszystkie okręty wchodzące w ich zasięg, a także rozmaite inne systemy pełniące rolę czujek. Większość tego wysiłku była w gruncie rzeczy bezwartościowa w sytuacji, w której przeciwnik chciał pozostać w ukryciu, co sprawiało, że środki obronne z prawdziwego zdarzenia trzymano tuż przy właściwych celach.

Zamieszkane światy, cenne punkty wydobywcze – takie lokalizacje otrzymywały stałe systemy obronne oraz osłonę ze strony floty.

Co pozostawiało przesiadywanie przy skanerach przegranym ludziom, takim jak on.

Pirot nawet nie kwestionował faktu, że jest człowiekiem-porażką. Nie łudził się od dawna. Kiedyś sądził, że zdoła zostać następnym wielkim dowódcą, być może dowodzić całą flotą. O jeden incydent dyscyplinarny za dużo i marzenia legły w gruzach. Dowództwu Protektoratu trudno było już chyba dłużej ignorować grzeszki Pirota. Ale mimo wszystko wciąż wykonywał wszystkie podstawowe czynności związane ze swoim przydziałem, choćby po to, by uniknąć zesłania do jakiejś jeszcze gorszej lokalizacji. Ale czuł, że nie ma serca, by dłużej ciągnąć tę robotę. Nie żeby miało to znaczenie. Nikogo nie obchodziło, co robił, lecz musiało to zostać zrobione tak czy siak. Zawsze istniały jednak gorsze przydziały, a pracując na stanowisku skanerów, mógł przynajmniej wracać do domu raz na kilka tygodni. Żołd też nie był wcale taki zły.

No i nikt nie marnował energii, by strzelać do skanerów czy stacji odbiorczych.

Jego praca stawała się jednak pełną frustracji udręką przez problemy z czujnikami, takie jak ten.

„Cholerna aktywność gwiezdna” – pomyślał.

Zdumiewające, że choć znajdowali się tak daleko, nag­łe uwolnienie energii przez lokalną gwiazdę powodowało aż tak wielkie problemy. Niby cała ta „odwrotność kwadratu” i tak dalej, ale przecież masy gwiezdne pozostawały ogromnymi źródłami energii. Gdy jedna z nich zaczynała się kotłować, dosłownie i w przenośni, była w stanie wypluwać z siebie energię na szokującą wręcz odległość. Planety posiadające pole magnetyczne na ogół były dobrze chronione, ale wszystko, co było od nich słabiej osłonięte, nawet gdy znajdowało się w sporym oddaleniu, poznawało moc rozbłysków od najgorszej strony.

„Przynajmniej poziom zakłóceń zaczyna wreszcie opadać” – westchnął w duchu.

Sprawdził parametry anomalii. Rzecz jasna, wciąż się utrzymywała, ale planował odczekać jeszcze odrobinę, zanim złoży raport. I tak nikt nie zawracał sobie głowy czytaniem raportów, poza sytuacjami, w których dowodzący walił w guzik awaryjnego przejęcia kontroli nad całym systemem. A o ile Imperium nie zamierzało przybyć z potężnymi siłami, taka sytuacja wydawała się mało prawdopodobna.

– Ach, wreszcie – mruknął, gdy zakłócenia zniknęły, a anomalia się rozmyła.

– Wszystko w porządku? – spytał dowódca.

– Tak, panie komandorze – potwierdził Pirot. – Odczyty systemów oczyszczają się zgodnie z przewidywaniami.

– Dobrze. Kontynuować.

Cudnie. Ależ to satysfakcjonujące.

Niszczyciel „Holender”

– Minęliśmy właśnie czujkę skanerów, kapitanie. Intensywność skanowania nawet nie zbliżyła się do progu wykrycia.

Steph pokiwał głową.

– Dziękuję, chorąży.

Poprzestawiał rangi nowych rekrutów w taki sposób, by były w miarę zbieżne z tymi, które znał, głównie dlatego, by uniknąć obejmowania rozumem tych wszystkich cholernych wariacji na słowa „komandor”, jakich używali w swojej flocie.

„Serio, podkomandorzy, komandorzy, komandorzy floty, nadkomandorzy?” – prychnął w duchu. „Co to ma być, do diabła? Wysilcie trochę wyobraźnię, głąby jedne, i wymyślcie sobie jakieś nowe określenia”.

Westchnął, stanowczo wypychając te rozważania z umysłu. Nadeszła pora skupić się na robocie.

Mieli list kaperski oraz misję do wypełnienia.

„List” to oczywiście określenie, które sam nadał temu świstkowi, stanowiącemu właściwie jedynie obietnicę, że nie zostaną od razu aresztowani za jakiekolwiek działania podjęte w obrębie Pięciu Gwiazd. Oczywiście o ile trzymać się będą pewnych zasad.

Dokument wystawiła Korona, pomniejsza siła regionu, będąca jednak równocześnie jednym z niewielu źródeł naturalnych kryształów do przetwarzania danych. To właśnie dawało Koronie pewne wpływy, ale przysporzyło jej również wielu wrogów oraz stosunkowo niewielu przyjaciół. List kaperski sprawiał tym samym, że Steph musiał dobrze przemyśleć plusy i minusy tej sytuacji. Wysłał już na Ziemię spory ładunek kryształów z nadzieją, że obrona systemu będzie mieć z nich jakiś pożytek, co z biegiem czasu sprawi, że na jego widok ktoś się ciepło uśmiechnie.

Surowce i środki były generalnie bardzo tanie i łatwe do zdobycia, gdy miało się już możliwości przenoszenia ich przez kosmos. Potrzebny jest deuter do reaktora? Przecież istnieje dosłownie w całych egzotonach i fruwa sobie w przestrzeni, tylko czekając, aż ktoś go zbierze. Obecnie był tak naprawdę bezużyteczny, ale wciąż na wyciągnięcie ręki.

Ta sama zasada obowiązywała przy prawie wszystkich materiałach. Prawie. Cenne metale i kamienie, cały wachlarz podstawowych surowców – wszystko to było do wzięcia, jeśli tylko dysponowało się udźwigiem większym niż siła grawitacji danego świata.

To czyniło jeszcze bardziej cennymi te kilka rzeczy, które nie istniały w ogromnych ilościach. Kryształy do procesorów, będące rdzeniem ekonomicznej, politycznej i wojskowej siły Korony? One znajdowały się na krótkiej liście surowców, których nie dało się łatwo pozyskać gdzie indziej.

Korona zleciła eskadrze zdobycie innej substancji o podobnie rozumianej wartości: tak zwanej dziwnej materii. Protektorat dysponował czymś w rodzaju lokalnego monopolu na ten surowiec. Koronie zaś bardzo zależało, by monopol ten zniknął.

Steph wcale nie był pewien, czy można tego dokonać, ale przecież nie to było sensem misji. On i podlegli mu ludzie otrzymali o wiele prostsze zadanie, a jeśli zakończy się ono sukcesem, jego jednostka zyska w okolicy odpowiednią sławę. A to właśnie miało dla niego największą wartość.

Obecnie Korona stanowiła dla niego i jego ludzi najlepsze źródło szeroko rozumianej „prawowitości z nadania”, wspierając go w sposób choćby i na poły oficjalny. Zapewniło mu to legalną tożsamość w obrębie Wolnych Gwiazd oraz, co jeszcze ważniejsze, aż do pograniczy Imperium. Kapitan Teach, wymyślony w ramach spontanicznego żartu, teraz stał się prawdziwą osobą. Miał również przeszłość, którą dało się zbadać, jeśli tylko miało się dostęp do zasobów informatycznych Korony…

„Co dotyczy większości sił w regionie, o ile zdążyłem się zorientować” – pomyślał z gorzkim rozbawieniem Steph.

Niestety, tożsamość owa wraz z jej oficjalną – czy raczej półoficjalną – rozpoznawalnością oznaczała konieczność podejmowania od czasu do czasu jakichś misji, by wszystko wyglądało wiarygodnie.

Steph śledził dane telemetryczne w chwili, gdy eskadra minęła heliopauzę systemu docelowego. Protektorat był małym, składającym się z kilku gwiazd państwem, czy raczej zrzeszeniem kilku pomniejszych satrapów pozostających w luźnym sojuszu, o ile Steph dobrze to oceniał. Na papierze wyglądali jak prawdziwa gwiezdna potęga, ale w istocie pozostawali podobni większości innych sił w Wolnych Gwiazdach. Byli, jak to się niegdyś mawiało, papierowymi tygrysami. Mocni w gębie, słabi w działaniu.

Wynikało to głównie, jak mniemał, z działań Imperium. Delegowało w tę okolicę nieregularne patrole, które wałęsały się i pod byle pretekstem doiły tubylców. Według lokalnych źródeł ataki były właściwie zupełnie losowe, ale Steph przypuszczał, że Imperium z rozmysłem nastawiało przeciwko sobie rozmaite grupy Wolnych Gwiazd, ze strategiczną precyzją redukując zapasy konkretnych surowców.

Wyliczone niedobory środków były tym, co sprowadziło go do Hele. I powodem, dla którego otrzymał listy kaperskie.

Bycie najemnikiem nie do końca mu się podobało, ale z drugiej strony, w udawaniu zawadiackiego korsarza było coś romantycznego.

– Stop, kamraci! – przemówił łagodnym głosem. – „Zemsta” jest w systemie. Zamykajcie sobie swe skarby w kufrach, jeśli taka wasza wola, lecz na nic się wam to nie zda.

Uruchomił łączność z eskadrą.

– Wykonać operację zgodnie z planem.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Epilog