Antologia literatury francuskiej - Tadeusz Boy-Żeleński - ebook

Antologia literatury francuskiej ebook

Tadeusz Boy-Żeleński

0,0

Opis

Antologia literatury francuskiej“ to dzieło Tadeusza Boya-Żeleńskiego, wybitnego polskiego intelektualisty i literata.


“Zbiorek ten jest czerpany wyłącznie z moich własnych przekładów; sądzę wszakże, że, nawet w obecnej postaci, wolno było go nazwać Antologją literatury francuskiej. Prace moje, rozpoczęte przed trzynastu laty i dalekie zresztą od ukończenia, grupują się — mimo że pobudką ich były raczej doraźne me upodobania — już dziś w pewną całość: bezwiednie widać kierowała mną potrzeba stworzenia sobie możliwie pełnego obrazu tego tak bogatego i wielostronnego piśmiennictwa. Obraz ten może w przyszłości stać się dokładniejszy, szczegółowszy; ale już dziś zaznaczone są w nim główne elementy francuskiej literatury, etapy jej rozwoju, od chwili gdy wchodzi w swój okres nowożytny, aż głęboko w początek zeszłego stulecia.”


Fragment.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tadeusz Boy-Żeleński

ANTOLOGIA LITERATURY FRANCUSKIEJ

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-403-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

WSTĘP

Zbiorek ten jest czerpany wyłącznie z moich własnych przekładów; sądzę wszakże, że, nawet w obecnej postaci, wolno było go nazwać Antologją literatury francuskiej. Prace moje, rozpoczęte przed trzynastu laty i dalekie zresztą od ukończenia, grupują się — mimo że pobudką ich były raczej doraźne me upodobania — już dziś w pewną całość: bezwiednie widać kierowała mną potrzeba stworzenia sobie możliwie pełnego obrazu tego tak bogatego i wielostronnego piśmiennictwa. Obraz ten może w przyszłości stać się dokładniejszy, szczegółowszy; ale już dziś zaznaczone są w nim główne elementy francuskiej literatury, etapy jej rozwoju, od chwili gdy wchodzi w swój okres nowożytny, aż głęboko w początek zeszłego stulecia.  Naszkicujmy w krótkości linje tego rozwoju, sięgając do samych zaczątków narodu i języka. I. POCZĄTKI FRANCJI. — JĘZYK ROMAŃSKI. — WIEKI ŚREDNIE. — VILLON.  Z podbojem Galji przez Rzymian, miejscowa kultura celtycka uległa zalewowi latynizmu. Język łaciński, i to w swej gminnej postaci ( lingua rustica) staje się językiem ludu: z biegiem czasu, język ten zmienia się, wchłaniając pewną ilość miejscowych pierwiastków, jak również pod wpływem klimatu, krzyżowania ras, obyczajów. Domieszka germańskich źródłosłowów, po nowym podboju kraju przez Franków, ma być stosunkowo niewielka: zwycięzcy przyjęli język i obyczaje podbitego narodu. Z tego amalgamu powstaje język romański, którego istnienie stwierdzone jest od VII stulecia. Rozpada się on na rozmaite narzecza: to, którem mówiono nad Sekwaną i Loarą, wysuwa się na czoło i staje się macierzą języka francuskiego, do którego przejście odbywa się nieznacznie i zwolna.  Język romański posiada piękną literaturę, przeważnie epiczną, zrazu podawaną z ust do ust, śpiewaną na dworach (trubadurowie, truwerzy), spisaną począwszy od XII w. Wyróżniono w niej trzy cykle: francuski ( chansons de geste, pieśni o czynach: najstarszą i najsłynniejszą jest tu Pieśń o Rolandzie); cykl bretoński („Powieści okrągłego stołu“: Parcival, Lancelot, Tristan i Izolda, etc.); wreszcie cykl starożytny ( Powieść o Aleksandrze, od której epicki dwunastozgłoskowiec francuski nazywa się aleksandrynem). Późniejszą od epopei jest poezja liryczna, opiewająca, z wielkim kunsztem form a w konwencjonalnem ujęciu, sprawy miłości. Oba te działy poezji zrodziły się z ducha dworskiego, feudalnego.  Obok tej literatury arystokratycznej, powstaje literatura ludowa, mieszczańska, o charakterze satyry lub, poprostu, uciesznej i „trefnej“ zabawy ( fabliaux lubfableaux). Słynną jestPowieść o lisie, która przeszła później do niemieckiej literatury. Nie mniej sławna Powieść o Róży (1236—1277) kojarzy niejako wszystkie rodzaje: pierwsza część, pióra Wilhelma z Lorris, jest delikatnym traktatem o sztuce kochania, część druga (pisana przez Jana z Meung) ma charakter dydaktyczno-moralny, zaprawiony ostrą satyrą obyczajową.  To w zakresie poezji. Prozą (jak zwykle, proza jest późniejsza od poezji) pisano kroniki (Villehardouin, Joinville, Froissart, Commines) oraz nowelle na modłę Bokacjusza. W wieku XIV pojawiają się dość liczne przekłady autorów łacińskich.  Średnie wieki objawiają żywy pęd ku teatrowi. Dramat — jak niegdyś grecka tragedja — wychodzi poniekąd z obrzędów religji. Zrazu, pierwsze te zawiązki mieszczą się w kościele jako ilustracja scen z Ewangelji; z czasem, sceny te rozrastają się, wydostają się przed kościół, na plac publiczny ( miracles, cudy), aż wreszcie znajdują dla siebie miejsce w osobnych budynkach. Te widowiska (misterja), o tematach z Pisma św. lub Żywotów Świętych, przedstawiane z wielkim nakładem, czasem z udziałem 500 osób, przeplatają sceny poważne komicznemi. Tworzą się stowarzyszenia miłośników tego teatru, grywające co niedzielę. W epoce reformacji, misterja te, przybierające coraz bardziej świecki charakter, zaczęły razić zarówno katolików jak protestantów: zabroniono ich. Wówczas, na scenę wchodzą bohaterowie klasyczni, czem jednak teatr oddala się od ludu.  Obok tych dramatów, istniała farsa, której początki gubią się w mroku; może sięgała komedji łacińskiej? Farsa ta, operująca niewybrednemi środkami, obraca się około kilku tradycyjnych tematów: mnicha, lekarza, małżeństwa, etc. Odcina się od niej niezwykłą werwą, ciętością słowa i zręcznością sceniczną utwór Adwokat Patelin, niewiadomego autora.  Gdy ta literatura ludowa, gruba ale pełna soku, żyje i rozwija się, arystokratyczno-dworska liryka jałowieje. Zamknięta w konwencjonalnych tematach, wyzbywa się treści, przenosząc całą wagę na piętrzenie trudności formalnych, niewiele już mające wspólnego z poezją. Bo też, na schyłku średniowiecza, i cały gmach feudalizmu kryje wewnątrz pustkę i próchno: ale dużo czasu upłynie, zanim rozpadną się ostatecznie te przeżytki minionych form życia, aby ustąpić miejsca bujnemu rozkwitowi Odrodzenia. Otóż, z mroków tego najciemniejszego, rozkładającego się średniowiecza, rozlega się krzyk człowieka, pierwszego człowieka współczesnego niejako nam, Franciszka Villona (1431—?). Liryka Villona, jako stosunek wyrazu poety do jego ludzkiej treści, jest o wiele bliższą nas, niż późniejsi odeń luminarze francuskiej poezji, Ronsard, Malherbe, etc. II. WIEK XVI. — ODRODZENIE. — WPŁYWY WŁOSKIE. — REFORMACJA, KALWIN, — RABELAIS, MONTAIGNE. — OBYCZAJE. — POEZJA, RONSARD.  Z początkiem wieku XVI, Francja wchodzi w znak Odrodzenia. Ale, o ile podłożem jego jest humanizm, poznanie kultury greckiej i łacińskiej, o tyle klucz do tej kultury dały Francji Włochy. Wyprawy Karola VIII i Franciszka I zetknęły Francję z Włochami bezpośrednio: cóż za cud, co za olśnienie dla tych w zbroje zakutych zabijaków, kiedy, wyruszywszy ze swych gotyckich zamków i przebywszy Alpy, poznali śmiejące się niebo Italji, urocze, wykwintne życie jej dworów, miast, czary poezji, miłości, sztuki! Powiew tego życia przenikał odtąd do Francji, aż, z Katarzyną Medycejską, „włoszczyzna“ runęła tam całą falą. Stan ducha, wytworzony tą przemianą, sprzyjał zrozumieniu kultury starożytnej, która sprowadzała człowieka do natury, podczas gdy chrystjanizm kazał iść przeciw niej lub wzbijać się ponad nią. Starożytność była głosem swobodnego ludzkiego rozumu, w przeciwstawieniu do wszystko kruszącego i pętającego dogmatu. Nieskrępowany rozwój władz ducha i ciała, ciekawość poznania, umiłowanie życia, radosne spojrzenie po ziemi, zastąpiły średniowieczne wpatrzenie w śmierć i w czyhające poza nią piekło. Ale Francja, przejmując z Włoch ducha Odrodzenia, ograniczyła go poniekąd: nieprzygotowana jeszcze do hodowania sztuk plastycznych (poza architekturą, która stanowi namiętność Franciszka I), wyraża tego ducha w literaturze, w obudzeniu pędu do nauk, w życiu umysłowem.  Równocześnie niemal działały na tworzenie się ducha francuskiego inne wpływy, napozór wręcz przeciwne, w gruncie współdziałające. Reformacja, poczęta przez Lutra, znalazła we Francji wyraz w niepospolitej indywidualności Jana Kalwina (1509—1564). Jest ona, w pierwszym okresie, powstaniem wykarmionego humanizmem rozumu przeciw przeżytkom średniowiecza; sięgnięciem do źródeł chrystjanizmu, poprzez piętrzące się narośle scholastycznego komentarza. W tym okresie, niemal całe oświecone społeczeństwo Francji sympatyzuje z „nowinkami“, widząc w nich zbawiennego ducha krytyki i protestu. Później, kiedy trzeba wybierać, wielu szczerze waha się opuścić łono katolickiego Kościoła; wielu znowu, z temperamentu swego, niezdolni są pogodzić się z surową i nie znającą żartu wiarą Kalwina. W pismach Rabelego widzimy, jak doskonale jurny duch Odrodzenia spływa się z nowinkami genewskiemi, które przerabia na swą satyryczną modłę. Raczej niżby się miał pisać na ponure dogmaty Kalwina, Rabelais woli płatać figle pod szerokim płaszczem matki-Kościoła.  W wieku XVI — jak później w XVIII — dominuje proza: jest to wiek tworzenia się idei, epoka namiętnych walk, dyskusyj. Institutio christianae religionis Kalwina, którą napisał po łacinie, ale sam przełożył na francuskie, jest jednem z fundamentalnych dzieł rozwoju francuskiej prozy. Prozaikami są również dwaj najwięksi pisarze tej epoki, Rabelais i Montaigne. Rabelais (1490—1553), to Odrodzenie, w chwili właśnie gdy rozsadza karykaturalną skorupę średniowiecza; ten zbiegły mnich, przekształcony w humanistę, poetę i lekarza, to niby symbol myśli ludzkiej, cieszącej się triumfalnie zdobytą swobodą, upijającej się nią aż do szału. Montaigne (1533—1592) wdecha w płuca humanizm już od dziecka, kąpie się w zdroju starożytnej kultury. Myśl, wyzwoliwszy się ostatecznie ze scholastycznych powijaków, ogarnia cały świat, chce objąć cały jego krąg, ze wszystkiego sobie zdać sprawę, a przedewszystkiem — z siebie. Zarówno świat starożytny, jak i lądy świeżo odkrywane przez podróżników (Ameryka), są dla Montaigne’a ustawicznym materjałem do studjów porównawczych nad człowiekiem. W Montaigne’u krystalizuje się psychologiczny kierunek francuskiej umysłowości; poznanie siebie, poznanie duszy ludzkiej, oto droga, którą przedewszystkiem poszła ta literatura i której trzyma się aż do ostatniej doby.  Montaigne oświadcza się bardzo głośno przy katolicyzmie, ale, pod tą ortodoksją, kryje sfinksowy nieco uśmiech sceptyka. Wszelka myśl ludzka, to czcza chimera — zdaje się mówić — czyż warto dla tej chimery przewracać świat, zwłaszcza czy godzi się dla niej mordować i palić ludzi? Montaigne jest duchem jakby obcy tym swarom: jest on, jak wielu ówczesnych ludzi, którzy dostali się pod czar klasycznego Odrodzenia, wpół-poganinem. Plutarch, świeżo przełożony na francuskie przez Amyota (1513—1593), jest jego Biblją.  Odrodzenie staje się we Francji nietylko przemianą myśli, ale i obyczajów. W twarde i surowe życie feudalnych zamków wnika jakgdyby gorący promień włoskiego słońca, a wraz z nim powiew wolności, swobody... Za przykładem włoskich dworów, dwór francuski stara się być ogniskiem życia artystycznego i towarzyskiego; Franciszek I czuje się w obowiązku popierać nauki, chronić nawet i podejrzanych pisarzy przed szponami groźnej Sorbony. Jeszcze bardziej „renesansową“ jest siostra jego Małgorzata, królowa Nawary, autorka Heptameronu, kobieta niepospolita wiedzą, talentem i charakterem.  Ten francuski renesans obyczajowy odzwierciedla się w pamiętnikarzu, który skądinąd kątem jedynie mieści się w literaturze, w Brantomie (1540—1614). To kobieta, ustami tego naiwnego apologety, upomina się o swoje prawa, i, oczywiście, o prawo nadużycia tych praw. Ten autor Pań swowolnych nie przeczuwał, iż jest prekursorem ogromnego odłamu literatury francuskiej, która stanie się poniekąd monografią kobiety, biorąc od tej właściwości swoje piętno. Są okresy (np. druga połowa XIX w.), w której połowę conajmniej beletrystyki francuskiej możnaby objąć wspólnem godłem Żywotów pań swowolnych...  Szczytowym punktem poezji w wieku XVI jest Ronsard (1524—1585) i jego Plejada (siedmiu poetów związanych wspólnym programem: du Bellay, Jodelle i i.) Hasłem ich było: zerwać z poezją średniowiecza; zwrócić się po natchnienia do starożytności, o ile można wprost do Grecji; nieść wysoko sztandar poezji jako artyzmu; wzbogacać umiejętnie język, iżby się stał narzędziem godnem nowych myśli. Ronsard zażywał wielkiej czci u współczesnych i odegrał wraz ze swą plejadą znaczną rolę; poezja francuska pije wielkiemi haustami ze źródeł starożytnych. Następny wiek, posunąwszy się w doskonaleniu formy jeszcze dalej, zapomniał o Ronsardzie zupełnie; znacznie później dopiero historja literatury wróciła mu zasłużone miejsce. III. WIEK XVII JAKO WIEK KLASYCYZMU. — KARTEZJUSZ. — JANSENIZM. — TRAGEDJA I KOMEDJA. — SALON. — JĘZYK. — AKADEMJA FRANCUSKA. — PSYCHOLOGJA. — REAKCJA PRZECIW STAROŻYTNOŚCI.  Wiek XVI — polityczny, religijny, literacki — był wiekiem zamętu; zamętu płodnego, bogatego w idee, brzemiennego przyszłością. Politycznie, z końcem wieku, Henryk IV (1589—1610) doprowadza kraj do ładu i jedności. Edykt nantejski (1598), zapewniający hugonotom swobodę religijną, pozwala Francji wytchnąć po wojnach domowych. W ślad za tem, literatura i nauka dążyć będą do konsolidacji, metody; miejsce genjalnego chaosu zajmie najdalej posunięta dyscyplina myśli i języka, której owocem będzie klasycyzm XVII stulecia. Olbrzymi materjał, wchłonięty ze świata starożytności, przetworzy się na własny miąższ. Wiek XVI był klasycznym przez swe uwielbienie dla Rzymu i Grecji; wiek XVII stanie się klasyczny swoim własnym klasycyzmem.  Na progu XVII w. stoi Descartes (Kartezjusz, 1596—1650). Główne znaczenie ma on w dziejach filozofji i nauki; ale i w literaturze znaczenie to jest olbrzymie. Ów gmach scholastycyzmu, dogmatycznej nibywiedzy, autorytetu, gmach do którego Rabelais szturmował szyderstwem, Montaigne rozumowaniem, on zwalił ostatecznie: następcom przyjdzie uprzątać gruzy. Metoda jego myślenia (będąc sama rasowym wyrazem francuskiego ducha) przeniknie całą literaturę francuską, dając jej, na dwa wieki blisko, wybitnie intelektualny charakter. Rozum, porządek, miara, jasność, będą panowały niepodzielnie; wszystko, co się nie mieści w tę ramę (więc poniekąd i żywa natura), zostaje wyrzucone za nawias, jako barbarzyństwo. Uczucia ogólne biorą górę nad osobistemi: ja twórcy kryje się poza jego tematem. Przerywa się związek między XVII wiekiem a średniowieczem; nie ma on śladu zrozumienia np. dla architektury gotyckiej, dla poezji Villona. Nawet ów wielki pisarz chrześcijański, Pascal, który podejmie zdeptanie pysznego rozumu ludzkiego, posłuży się w tym celu metodą — najświetniejszego rozumowania. Ta przewaga intelektu mieści w sobie niebezpieczeństwo, które objawi się z czasem.  Problem religijny trwa nadal w wieku XVII. Jak widzieliśmy, Francja oparła się w znacznej części kalwinizmowi; jednakże ów duch reformy, krytyki, surowości i powagi chrześcijańskiej odpowiadał wewnętrznej potrzebie wielu Francuzów. Stworzyli tedy niejako Reformację w samem łonie katolickiego Kościoła, poddając się Głowie, ale walcząc zacięcie z jej doradcami. Był to jansenizm (od nazwiska Jansenjusza, 1585—1638), skupienie poważnych i szlachetnych duchów (Saint-Cyran, Arnauld, Pascal, Nicole), usiłujących zwrócić katolicyzm ku wzorom dawnego chrześcijaństwa. Wogóle, wiek XVII znaczy się w tej mierze dwoma prądami: „libertynizmem“ czyli zdecydowanem niedowiarstwem (ogniskiem tego oświeconego i epikurejskiego libertynizmu było towarzystwo skupiające się około słynnej z urody i swobodnego życia Ninon de Lenclos), i reakcją przeciw niemu w postaci wzmożonego życia religijnego, znajdującego wyraz w licznych i surową regułę praktykujących klasztorach (św. Franciszek Salezy). Ogół publiczności bierze żywy udział w kwestjach religijnych. Najwyższym szczytem ducha religijnego staje się Pascal (1623—1662); szczytem wymowy kościelnej Bossuet (1627—1704).  Drugą wielką manifestacją epoki są narodziny wspaniałego klasycznego teatru: tragedji z Corneillem (1606—1684), komedji z Molierem (1622—1673). Bezcelowem byłoby w tym króciutkim szkicu przytaczać łańcuchy nazwisk, łączących tragedję Corneilla i komedję Moliera ze średniowieczem; dwaj ci twórcy tak bardzo odskakują od tego co było przed nimi, iż, jeżeli chodzi o żywe słowo literatury a nie o jej zabytki, możemy śmiało wziąć ich jako początek. Corneille stwarza w swoim teatrze ów wspaniały koturn, dostojność, heroizm nadludzi, starcie szlachetnych idej, triumf wszechmocnej woli. Molier idzie drogą studjów namiętności, wprowadzając na tę drogę następcę Kornelowego, Racine’a (1639—1699), pod którego piórem analiza ta zmienia się głównie w monografię miłości. Satyra Moliera staje się potężnem narzędziem walki o wolność myśli, dobijającem przeżytki scholastycyzmu, które trzymają się kurczowo władzy w oficjalnej nauce. Obcinając szyderstwem szlacheckie wybujałości, ośmieszając staroświeczczyznę, Molier toruje drogę nowoczesnej obyczajowości, idąc w tem ręka w rękę z antyfeudalną, mieszczańską raczej polityką Ludwika XIV.  Z Celimeną molierowską wchodzi na scenę wykwintna paryska dama, dzierżąca w dłoni berło dobrego smaku. Bo też, od czasu Pań swawolnych, kobieta uczyniła postępy. Z chwilą gdy, z prowincjonalnych zamków, arystokracja ściągnęła do Paryża aby tam zamieszkać w swoich pałacach, salon zaczyna odgrywać wybitną rolę. Czem dwór na wielką skalę, tem staje się na mniejszą salon: środowiskiem kultury towarzyskiej i umysłowej, terenem gdzie — z wzajemną korzyścią — spotykają się, niemal na stopie równości, wielcy panowie i utalentowani pisarze, areną ćwiczeń i popisów literackich. I właśnie przez swoje ograniczenie, większą spoistość, troskliwszy dobór ludzi, może swoje zadania spełniać skuteczniej niż sam dwór. A salon ten, to — kobieta.  Salony stają się filtrem czystości języka. W w. XVI język jest jak kipiący kocioł. Warzy się w nim niezliczona mnogość elementów, łaciny, greczyzny, włoskiego, hiszpańskiego, gwary ludowej, prowincjonalnej: z tego materjału każdy pisarz korzysta jak chce, każdy pisze innym językiem. Rabelais jest już od klasycznej francuszczyzny siedmnastego wieku bardziej może oddalony niż Rej od dzisiejszej polszczyzny; a i Montaigne nie jest dla Francuza bynajmniej łatwą lekturą. W XVII wieku zaczyna się i w krótkim czasie spełnia owo „klarowanie“ języka.  W poezji dokonał tego dzieła Malherbe (1555—1628). Z mnóstwa neologizmów językowych, które począł wiek XVI, uświęcił te, które język strawił, odrzucił te, których język nie chciał; stworzył tę nowoczesną strofę, w której poezja francuska aż nazbyt skłonna jest przybierać postać doskonale jasnej i harmonijnej retoryki. Mierny myślami prozaik Guez de Balzac (1597—1654), oraz Vaugelas (1585—1650) jako prawodawca gramatyki, dokonywają ustalenia klasycznego języka francuskiego. Patronują temu dziełu kobiety (które wydadzą w XVII w. parę wybitnych autorek), zwłaszcza słynny Pałac Rambouillet, zanim założona niebawem przez kardynała Richelieu Akademja francuska (1635) stanie się urzędowym stróżem czystości języka, którą to funkcję spełnia po dziś dzień. Tak więc, zmanierowane później i nielitościwie przez Moliera wyszydzone „Wykwintnisie“ (panna de Scudéry, autorka głośnych współczesnych powieści, przesyconych sztucznym sentymentalizmem) odegrały w literaturze swą dobroczynną rolę: w epoce, kiedy typem szlachcica i kawalera był jeszcze rubaszny zabijaka, one starały się wprowadzić polor, smak i poczucie literackie. Dopełnił dzieła stawania się francuskiej prozy genjuszem swym Pascal ( Prowincjałki).  Obok polerowania języka, poleruje się myśli. Studjum człowieka, podjęte przez Montaigne’a, rozpowszechnia się, staje się namiętnością, modą. Psychologizowanie, kreślenie aforyzmów, portretów, jest, w wieku XVII, ulubioną zabawą towarzyską. W literaturze znalazły te dwa rodzaje niedościgniony wyraz: aforyzmy, t. zw. „maksymy“, w La Rochefoucaldzie (1613—1689), portrety w La Bruyerze (1645—1696). Listy pisywane do córki pomieściły panią de Sevigné (1626—1696) w rzędzie klasyków. Z panią de la Fayette (1634—1696) psychologja wnika do powieści, która, z opowiadania mającego jedynie bawić, przemieni się w analizę duszy ludzkiej. W powieściach Lesage’a (1668—1747), psychologja, skojarzona z szerokiem tłem obyczajowem, szkicuje już pełny obraz społeczeństwa, który mistrzowsko kiedyś, w innej epoce, namaluje Honorjusz Balzac.  Jak cechą arcydzieł ХVI w. jest bogactwo chaosu mającego urodzić świat, przy zupełnym braku kompozycji, tak znów wiek XVII — to ograniczenie się, doskonałość, jasność. Tragedja Racine’a, maksyma La Rochefoucaulda, bajka La Fontaine’a (1621—1695), oto, w różnych rodzajach, wzory tej klasycznej czystości. Kodyfikatorem jej i stróżem stał się słynny prawodawca poezji, autor Sztuki poetyckiej, Boileau (1636—1711).  Literaturę XVII w. kształtowały dwa elementy: rasowy racjonalizm, oraz żywe źródła starożytności. Stopniowo, na schyłku wieku, racjonalizm bierze górę, współżycie ze starożytnością zanika. Probierzem literatury staje się intelekt; rodzi się hasło postępu ludzkości. „Starożytni — wołają ci nowi apostołowie — to były dzieci, które wierzyły w baśnie, barbarzyńcy. Cyrus, powieść panny de Scudéry, przewyższa inwencją Iljadę Homera“. Pisanie wierszem, wedle La Motte’a (autora „poprawionego“ Homera, oczyszczonego z barbarzyństwa i przystosowanego do wymagań oświeconego wieku), jest „niedorzecznością ludzi, którzy wymyślili specjalną sztukę, aby uniemożliwić sobie ścisłe wyrażenie tego co chcą powiedzieć“. Ta zacięta walka między „zacofanymi“ czcicielami starożytności a „modernistami“ toczyła się blisko pół wieku; wreszcie, moderniści wzięli górę. Zresztą, wspaniały rozkwit literatury francuskiej w XVII wieku przyznawał im niejako słuszność; literatura ta, wchłonąwszy w siebie starożytność i przetworzywszy ją na swoją modłę, nie potrzebowała się w niej zasklepiać: ona, z kolei, stała się klasycznym wzorem. Tylko, jako wzór, miała swoje niebezpieczeństwo: będąc sama odbiciem świata widzianego poniekąd przez pryzmat starożytności, stawała się, we wtórnych swych odbiciach, już zupełnie oderwaną od gruntu, konwencjonalną i jałową. Dążenie do najogólniejszych wzorów człowieka groziło wyrodzeniem się w algebrę ogólników. Dostrajanie się do „dystynkcji“ salonu sprowadzało okrojenie, zubożenie ludzkiej prawdy. Aby znaleźć nowe źródła twórczości, literatura będzie musiała ich poszukać wprost w sercu człowieka i we wnętrznościach ziemi ojczystej. IV. WIEK XVIII I KWESTJA SPOŁECZNA. — MONTESQUIEU, ENCYKLOPEDJA, WOLTER. — SALON. — ATEIZM, ZEPSUCIE. — J. J. ROUSSEAU. — KOMEDJA.  Narazie, wiek XVIII znaczy się upadkiem literatury, podporządkowaniem jej innym celom. Pochłaniają ją w znacznej mierze kwestje polityczne i społeczne. Więcej doraźnie działa, niż wydaje trwałych dzieł. Ale to właśnie ocaliło ją od zupełnego wyrodzenia i wyjałowienia w tym przejściowym okresie między klasycyzmem a romantyzmem. Przykładem Wolter: mierny we wszystkich rodzajach, z wyjątkiem wtedy, kiedy piórem jego kieruje namiętność polityczna i werwa agitacyjna. Gorycz społeczna dała najlepsze soki twórczości Russa i Beaumarchais’go.  Nakreślmy w kilku słowach sytuację, którą zastał wiek XVIII.  Reformacja w w. XVI rozdarła Francję wojnami religijnemi, poza któremi kryły się ambitne roszczenia wielmożów. Henryk IV uspokoił i zespolił Francję, ale za syna jego, Ludwika XIII (ur. 1601, pan. 1610—1643), a zwłaszcza za regencji w czasie małoletniości Ludwika XIV, fakcje podniosły znowu głowę. Walczył z niemi stanowczością, w imię jedności Francji i władzy królewskiej, wszechpotężny minister Ludwika XIII, kardynał Richelieu; zręcznością pokonał t. zw. Frondę (1648—1653) następca jego, Mazarin. Do połowy XVII w., niemal cała szlachta francuska była pod bronią: nastrojowi epoki odpowiada rycerska i męska tragedja Corneille’a. Ludwik XIV (ur. 1638, pan. 1643—1715), mający wysokie poczucie władzy oraz jedności państwa, które utożsamiał z własną osobą („Państwo, to ja“), na inny sposób dokończył dzieła Richelieu’go, w czem natchnęło go właściwe jego młodości upodobanie w przepychu i zabawach. Stworzył świetny dwór, ściągnął doń szlachtę i magnatów, czyniąc zeń słońce wszelakich faworów i znaczenia, a zarazem siedzibę uciech i mody. Życie poza dworem, niełaska, równały się śmierci. Podczas gdy rządy przechodziły w ręce zdolnych mieszczańskich synów, Ludwik XIV zabawiał szlachtę polowaniem, teatrem i fajerwerkami, popychał do zbytku i gry, aby, rujnując się, stała się zawisła jedynie od jego łask i darów. Wykwitem tego oddychającego miłością młodego dworu jest tragedja Racine’a, urzędowym zaś jego bawicielem był Molier, wespół z nadwornym muzykiem Lullim.  Z latami, dwór stawał się mniej wesoły, a bardziej sztywny i nadęty, ale despotyzm nie malał; przeciwnie. Król, chylący się z wiekiem do dewocji, dawał sobą powodować spowiednikom, coraz bardziej obcy rozwijającemu się społeczeństwu. A tymczasem, w cieniu tronu, dojrzewał — naród: inteligentne, silne i coraz świadomsze siebie mieszczaństwo, oraz lud, zaczynający się spostrzegać, iż on-to płaci koszta tych kawalkad i festynów. Fatalnem dla Francji i dworu było odwołanie (1685) edyktu nantejskiego, dzieła pokoju które zostawił Henryk IV, wskutek czego mnóstwo rodzin z najtęższego francuskiego mieszczaństwa opuściło kraj, tworząc poza jego granicami opozycję. Dwór Ludwika XIV stał się, wskutek rosnącej chciwości dworaków, niby polip wysysający Francję, zapomocą podatków, bezwzględnie ściąganych z najuboższej głównie ludności. Niepowodzenia polityczne i militarne na schyłku panowania dopełniają tego smutnego obrazu. Wyrazem budzącego się ducha krytyki wśród współczesnych jest Fénelon (arcybiskup Cambrai, 1651—1715), którego Telemak, powieść pedagogiczna pisana dla przyszłego władcy, kreśli ideał polityczny wręcz przeciwny duchowi Ludwika XIV.  Ze śmiercią starego króla (1715), ujawnia się powszechne bankructwo systemu. Autokratyzm, dobroczynny w początkach, kiedy chodziło o zjednoczenie Francji, okazał się w końcu zabójczym. Cały gmach zewsząd trzeszczy i domaga się reform. W tej sytuacji, literatura oddaje swe najlepsze siły służbie społecznej. Przygrywkę daje Montesquieu (1689—1755), w lekkiej książeczce Listy perskie (1721), zawierającej jakby szkic myśli, które rozwinie później w poważnem dziele swego życia, Duchu praw. Pod wodzą Diderota (1713—1784) i Dalemberta (1717—1783) skupiają się najtęższe mózgi Francji około monumentalnego dzieła Encyklopedji (1751—1772, 28 tomów). Dzieło to dawało informacyjny jakoby całokształt wiedzy ludzkiej; ale informacja zabarwiona była w ten sposób, iż stanowiła potężne narzędzie propagandy wolnej myśli, racjonalistycznej filozofji, demokracji, godności pracy. Roi się we Francji od ulotnych broszur, powiastek, dialogów, epigramów, mających na celu propagandę i agitację. Do największej doskonałości doprowadził ten rodzaj Wolter (1694—1778); zetknąwszy się zamłodu, dzięki wygnaniu z Francji, ze społeczeństwem angielskiem, przeszczepił stamtąd myśli i pojęcia, które, w Anglji zupełnie naturalne, staną się we Francji zaczynem rewolucji. Cała druga połowa życia Woltera wypełniona jest tym rodzajem twórczości. Budzić myśl, uświadamiać, rozpraszać ciemności, przygotowywać powstanie nowego świata, zbudowanego na podstawie rozumu — świata, w którego przyjście ci filozofowie wierzyli niezłomnie — oto hasło chwili. Krąży ogromna korespondencja; przy szczupłych rozmiarach i skneblowaniu ówczesnej prasy, listy zastępują gazetę.  Równocześnie, rozwija się puścizna XVII w.: salon, kultura towarzyska, która daje Francji hegemonję moralną w Europie, czyni ją arbitrem mody i smaku, język zaś jej językiem świata. W wieku XVIII, wszyscy niemal oświeceni ludzie w Europie poczynając od monarchów, mówią, myślą, noszą się po francusku, czują się niejako obywatelami Francji na wygnaniu. Fryderyk pruski zabiega się o względy Woltera, Katarzyna II — Diderota; Stanisław August, nazajutrz po koronacji, pisze do pani Geoffrin, starej mieszczki paryskiej, w której salonie gromadzili się filozofowie: „Mamusiu, twój synek jest królem“. W tej atmosferze, nabrzmiałej myślą, projektami reform, rewizją filozoficzną wszystkich pojęć i urządzeń, salon staje się ważnem centrum umysłowem, polityczną instytucją. Taka panna de Lespinasse jest, dzięki swemu salonowi, osobistością niemal oficjalną.  Dominującą cechą XVIII wieku staje się niereligijność. Obłuda religijna u schyłku panowania Ludwika XIV i rządy sutanny zdyskredytowały religję. Poważny i surowy jansenizm wyrodził się w drobiazgową wojnę z jezuitami; księża z wyższych sfer uciekają od swych obowiązków, uważając swe godności za tłuste synekury. Kościół jest, wobec grożącego niebezpieczeństwa, niemal bez oporu. Na tem tle, czyni postępy racjonalizm, czyli, jak go nazywano wówczas, filozofja. Zwiastunem tej filozofji, sceptycznej, antyreligijnej niemal bez osłonek, jest, już u schyłku XVII w., Piotr Bayle (1647—1706) w swoim ogromnym Słowniku filozoficzno-krytycznym. Filozofja ogranicza swą religję do dość luźnego deizmu; w licznych pismach, wydawanych oczywiście bezimiennie, prowadzi zaciętą kampanję przeciw religji, zwłaszcza przeciw katolicyzmowi (Wolter, Diderot). Lewe skrzydło racjonalizmu (Helwecjusz) kształtuje swe pojęcia w duchu skrajnie materjalistycznym.  Obok niereligijności, daje się czuć pęd do rozkoszy. Dwór, Paryż, dławiony nudą za ostatnich lat Ludwika XIV i jego nieurzędowej małżonki, pani de Maintenon, rzuca się w wir uciech i zabaw. Rej wiedzie w tem sam Regent, sprawujący rządy w miejsce małoletniego Ludwika XV (ur. 1710 pan. 1715—1774): tak iż słowo regence jest, w języku francuskim, przymiotnikiem oznaczającym rozpustę. Stan ten trwa przez całe panowanie Ludwika XV. Wyższe sfery Francji stają się istną cieplarnią zbytku i rozkoszy, zaprawnej smakiem rosnącej wciąż kultury intelektualnej. W poprzednim wieku, zabawa, miłość, miały jeszcze cechy czegoś dość grubego; obecnie, wydelikacona i wyrafinowana wrażliwość znaczy się odcieniem dylentantyzmu psychologicznego, bawiącego się eksperymentem na żywym materjale.  Jak przedstawia się, wśród tego, właściwa literatura? O poezji niema co i mówić. Zepchnięta na dość daleki plan w w. XVII, tu zwęża się w powiastkę, madrygał, piosenkę, zabawę towarzyską. Próby stworzenia dzieł w większym stylu, witane z entuzjazmem przez współczesnych ( Henrjada Woltera, poematy księdza Delille) wydają się dzisiaj szczytem oschłości i nudy. Tragedja (Crébillon-ojciec, Wolter) przeżywa formy, stworzone przez wiek poprzedni. Ogół widzi w literaturze raczej zabawę czysto umysłową; strawę dla rozumu, nie dla uczucia.  Wiek XVIII zostawił wszelako kilka dzieł, noszących cechy epoki, a mimo to żywych: komedye Marivaux (1688—1763), powiastkę Manon Lescaut (1731) Prevosta, wreszcie to arcydzieło powieści, Niebezpieczne Związki (1782) Laclosa, owoc dwóch wieków psychologicznej kultury. A na tych etapach: Marivaux — Crébillon-syn — Laclos, możemy obserwować ewolucję duszy wieku, przesyconej rozkoszą i łatwością użycia. W komedjach Marivaux, delikatne upojenie łączy się jakby z nieśmiałością wyrazu, niby rozkosz witana przez młode serce. Bujna zmysłowość bohaterów Crébillona zaprawna jest odcieniem nudy, szukającej podniety w deprawacji umysłowej. U Laclosa, stępienie na rozkosz idzie już dalej: przeradza się w pęd do czynienia źle, do dręczenia; stwarza cyniczny machiawelizm miłości. W Niebezpiecznych Związkach, arystokratyczne społeczeństwo dojrzało do tego, aby je Rewolucja rozpędziła; był czas, aby wymieść tę „cieplarnię“, powybijawszy w niej szyby. Anegdoty z XVIII w., zebrane z przedziwnem zachowaniem posmaku epoki przez Chamforta (1741—1794), najlepiej oddają i jej ducha, i zarazem budzącą się świadomość zgnilizny.  Ten podmuch rozkoszy spływa się, w XVIII w., nader charakterystycznie z prądem filozoficznym. W Listach perskich, rozważania nad religją, ekonomją, obyczajami, przeplata autor, dla orzeźwienia czytelnika, scenkami dość lubieżnemi i ustępami dość płochemi: to będzie ton, na który nastroi się wiek XVIII. Wolter ( Powiastki), Diderot, zrozumieją doskonale wartość tej metody do celów propagandy.  Jedno nazwisko dzieli wiek XVIII na dwie połowy: Jan Jakób Rousseau (1712—1778). Cała praca reformatorska XVIII w. robiona była głową; Rousseau daje jej serce, daje namiętność, posępną, fanatyczną, nie rozumiejącą się na żartach i dowcipie. To lud, który wkracza na arenę dziejów. Jednakże, przesyt wyższych klas samemi sobą, swoim dowcipem, swemi miłostkami, był tak silny, potrzeba jakiejś przemiany, nieokreślony lęk tak powszechny, że ta wytworna, przeżyta publiczność skwapliwie chłonie nauki Russa. Dla tych mózgów, niezdolnych do prawdziwej religji, jest to jakby świecki jej surogat. Nauka o „dobrym człowieku“, o „naturalnym człowieku“ działa niby Ewangelja. Lalki światowe płaczą, czytając całą noc Nową Heloizę; po Emilu, każą sobie przynosić dzieci do Opery i karmią je publicznie. Równocześnie, ma Rousseau owe straszliwie wymowne słowa, które zapadają głęboko w serce ludu. „Niema dla was mąki na chleb, bo im trzeba jej do pudrowania peruk“, oto styl, którym piszą się — Rewolucje.  Jak wspomniałem, wszystko prawie w tym XVIII w. jest martwe i mdłe, o ile nie czerpie soków w kwestji socjalnej: tak i komedja. Komedja osiągnęła wraz z Molierem szczyt, i, zarazem, jakgdyby wyczerpała swój temat: na drodze samej psychologji niewiele da się z niej wydobyć. Regnard (1655—1709), Dancourt (1661— 1725), Lesage ze swoim Turcaretem (satyra na finansistów, 1709), to najwybitniejsi spadkobiercy Moliera. Wiek XVIII, odarłszy królów z glorji pomazańców, czuje, iż śmiesznem jest zachowywać dla nich monopol tragicznych sytuacyj: stara się tedy, bez większego powodzenia, stworzyć dramat mieszczański (Diderot, La Chaussée, Beaumarchais). Ten sam Beaumarchais (1732—1799) w Weselu Figara odmłodzi świetnie starą komedję, kiedy wpadnie na płodną myśl, aby, w dawne formy, wlać cały świeży zaczyn socjalnego buntu, gryzącego sarkazmu plebejusza.  Równolegle z kształtowaniem metody myślenia, kartezjanizm czy racjonalizm przyniósł z sobą pęd do studjów nad przyrodą, z których w znacznej mierze się urodził. Wpływ odkryć Newtona, Leibnitza, przyczynia się również do zapłodnienia ducha badań we Francji. Wybitni encyklopedyści (Dalembert, Condorcet), kojarzą zmysł filozofji z badaniami matematycznemi; w Buffonie (1707—1788), genjalny zmysł przyrodnika łączy się z przymiotami pierwszorzędnego pisarza i stylisty. Nietylko uczeni specjaliści, ale cała epoka przesiąka duchem nauk ścisłych. Margrabina du Châtelet, przyjaciółka Woltera, przekłada dzieła Newtona i podejmuje doświadczenia z zakresu fizyki. Fontenelle (1657—1757) jest najwierniejszem odbiciem tej „racjonalistycznej“ literatury, w którą wyradza się schyłek XVII i początek XVIII w.: oschły jako pisarz, jest on wybornym popularyzatorem zdobyczy naukowych ( O mnogości światów).  Wreszcie, zdobyczą końca XVIII w. jest odkrycie samej natury. Z natchnienia Russa, który przez większą część młodości był włóczęgą, wytworny światek opuszcza strzyżone szpalery, aby sobie budować „kabanki“ w prawdziwym lesie, nad prawdziwym strumieniem: patrzy i zaczyna pojmować, że świat jest piękny, — nawet w swej naturalnej postaci. Hymnem na cześć natury w utworach Bernardina de Saint-Pierre (1737—1814) kończy się ten wiek, niespokojny, szukający gorączkowo wiar i formuł społecznych i znajdujący je wkońcu — pod nożem gilotyny.  Wszyscy ci pisarze, filozofowie, ekonomiści (fizjokraci, Turgot), wolnomyśliciele przygotowywali przez wiek cały Rewolucję. Ani jej nie pragnęli, ani nie przeczuwali; najśmielsi nawet nie myśleli o innej formie prócz oświeconej i ograniczonej konstytucją monarchji, na wzór angielski. Angielskie poglądy i urządzenia społeczne wywierały w XVIII w. wielki wpływ na polityczną myśl francuską. Ale stało się to, co zawsze: rozpętanych sił nie dało się łatwo zatrzymać; przewrót poszedł w innym kierunku niż „panowanie rozumu". V. REWOLUCJA. — WSKRZESZENIE RELIGJI, CHATEAUBRIAND. — NAPOLEON. — ROMANTYZM: POEZJA, TEATR. — POWIEŚĆ, BALZAC; WPŁYW JEGO NA TEATR. — NAUKA, KRYTYKA.  Nadchodzi wreszcie moment Rewolucji; dzieła, którego wielkości nie powinny przesłaniać nieodłączne prawie od takich przemian krwawe ofiary i szaleństwa. Na kilkanaście lat, życie umysłowe we Francji zamiera. Gilotyna kosi rodzący się kwiat nowej poezji francuskiej w osobie Andrzeja Сhénier (1762—1794). Jedyny z encyklopedystów który doczekał się Rewolucji, i, mimo rodowego tytułu markiza, brał w niej gorący udział, Condorcet (1743—1794), otruł się w więzieniu, aby uniknąć pewnej śmierci za rządów terroru. Sama Rewolucja objawia się literacko w dwóch postaciach: stwarza wymowę polityczną (Mirabeau, Danton) i dziennikarstwo.  Rewolucja przeszła po społeczeństwie jak krwawa gąbka i zmyła to co było wprzódy. Zniweczyła to wykwintne towarzystwo, w którem myśli kształtowały się według pewnej konwencjonalnej modły. Literatura wychodzi z salonu i już doń nie wróci. Czem był wprzód salon, tem stanie się dziennik. Zarazem, przekreśla Rewolucja wybitnie humanistyczny charakter, jaki miała literatura: nauka, przemysł, życie praktyczne będą odtąd wywierały o wiele większy wpływ na jej kształtowanie niż świat klasycznej myśli. Odtąd, autor nie będzie mówił do miłej wybranej grupy, ale do wszystkich: „sztuka wychodzi na ulicę“, jak dziś się mówi. Znamiennem dla poprzedniej epoki jest, że np. Diderot najciekawszych swoich utworów wcale za życia nie wydrukował; obiegały w rękopisie: na tę szczupłą garść osób, która się liczyła, to wystarczało.  Rewolucja zwaliła religję, zamknęła kościoły, na ołtarzu — w dobie szału wolności — posadziła nagą ulicznicę jako boginię Rozumu; i, rzecz szczególna, kiedy kościoły się otworzą, kiedy rozlegną się znów dzwony i zabrzmią śpiewy liturgiczne, stanie się cud: ta religja, która, od tylu, tylu wieków przestała być natchnieniem francuskiej literatury, stanie się punktem wyjścia jej odrodzenia, pocznie w niej nowe, nieznane wprzód piękności, dobędzie z niej skarby melodji i wymowy. Tym odnowicielem francuskiego słowa będzie Chateaubriand (1768—1848): dzieli on, jak słup graniczny, Francję XIX a XVIII wieku.  Nie trzeba wszakże przeceniać tych religijnych wzlotów. Wiek XIX zanadto był wykarmiony duchem krytyki i analizy, aby był zdolny do głębokiej wiary. Już chrystjanizm Chateaubrianda jest zjawiskiem raczej estetyczno-literackiem. Bądź co bądź, nie będzie już odtąd mowy o zaczepnej niereligijności, a miejsce szyderstwa zajmie cześć dla religji nawet u sceptyków. Zarazem, chrystjanizm będzie dla literatury kopalnią obrazów, nastrojów i stylu. Biblja, która była dla ośmnastowiecznego filozofa stekiem barbarzyństwa i śmieszności, stanie się niemal „podręczną książką“ każdego poety.  Drugim współczynnikiem kształtującym w samem zaraniu przyszłą literaturę jest — Napoleon. Przypomnijmy sobie przepiękną inwokację z Pana Tadeusza „O, roku ów...“, i wyobraźmy sobie, jak potężnie musiały być rozkołysane dusze całego tego pokolenia, którego wiek chłopięcy przypada na lata Napoleońskiego eposu, lub które bodaj bezpośredniemi tradycjami styka się z Napoleońską legendą. Co za pobudzenie dynamiczne dla ambicji, dla woli, losy tego podporucznika, który stał się cesarzem Francuzów!... „Czego on dokonał szablą, ja dokonam piórem“, wyrył sobie Balzac u podstawy popiersia Napoleona, które miał na biurku: i pracował po ośmnaście godzin na dobę, chcąc mieć świat u swoich nóg. Tego typu pracy literackiej nie znało przedrewolucyjne społeczeństwo; salon nie żądał od pisarza tak wiele i nie mileby widział taką dezercję.  Pomiędzy Rewolucją a upadkiem Napoleona upłynęło lat dwadzieścia pięć. Niejeden syn ludu został marszałkiem Francji; nie było wsi, gdzieby na piersiach robotnika, chłopa, nie czerwieniła się wstążeczka Legji. W epopei napoleońskiej, lud francuski, w czarodziejskim skrócie, przebył wieki bohaterskiej historji Francji; w siedmiomilowych butach dognał swoich starszych braci. Odebrawszy już poprzednio szlachcie wszystkie przywileje, wydarł jej ten ostatni, bez którego zrównanie nie byłoby nigdy istotnem: przywilej bohaterstwa, przywilej umierania za ojczyznę, za chimerę sławy — szlachetniejszej jeszcze, ofiarniejszej, bo bezimiennej! — umierania pięknie, z chwałą; wydarł jej całą poezję heroizmu i przewyższył o tyle, o ile Napoleon przewyższył wszystkich dawnych wodzów. Z tą chwilą, supremacja urodzenia pogrzebana była bez powrotu; z tą chwilą dopiero dzieło Rewolucji dokonało się w całej pełni.  O ile, z końcem XVIII w., grunt twórczości literackiej uderza pewną jałowością, o tyle, z początkiem XIX w., ziemia, obficie zlana krwią, wydaje wspaniałą i bujną roślinność. Tłoczy się poprostu od talentów, od nowych form, myśli. Niebawem opanuje Francję ów potężny ruch literacki, który równocześnie występuje we wszystkich niemal krajach Europy: — Romantyzm. Źródeł Romantyzmu trzeba szukać wcześniej; trzeba ich szukać w egotycznej, pobudliwej, niesfornej indywidualności Russa; romantykiem czystej krwi był Chateaubriand; dopiero jednak po r. 1820 ruch ten skupi się w prawdziwą szkołę, a literatura stanie się terenem walki. Chodzi tu, ni mniej ni więcej, tylko o przekreślenie ostatnich trzech wieków rozwoju tej literatury. W miejsce humanizmu, średniowiecze; w miejsce renesansu, gotyk; w miejsce klasycznego umiaru, romantyczne rozwichrzenie; w miejsce objektywizmu, indywidualizm; w miejsce psychologji, obraz. Jest to epoka żywej wymiany duchowej narodów między sobą: Byron, odkryty przez romantyków Szekspir, zagadkowy Ossjan, Dante, Schiller, Goethe, wszystko to oddziaływa na twórczość francuską.  Oczywiście, ten antagonizm między Francją nową a Francją poprzednich wieków, jest tylko względny. Paręset lat dyscypliny języka i myśli, to nie są rzeczy, któreby można przekreślić. Toteż, Romantyzm francuski pozostanie równie rasowo francuskim, jak nim był klasycyzm; ten sam duch oblecze się w inne formy, bogate i różnorodne.  Literatura francuska XIX w. popłynie kilkoma łożyskami.  Przedewszystkiem, poezja: o tej można powiedzieć niemal, że to są jej narodziny, od tak dawna głos jej nie brzmiał w mowie francuskiej. Chateaubriand był wielkim poetą piszącym prozą; stworzył wspaniałą poetycką prozę, która taki oddźwięk znalazła u nas w Krasińskim i Słowackim. Około roku 1820, zjawiają się trzej przyszli mistrze poezji, Lamartine (1790—1869), de Vigny (1797—1863) i Wiktor Hugo (1802—1885), w których ustach wiersz francuski nabędzie nieznanej dotąd śpiewności i wymowy, zalśni się bogactwem rytmów i tonów. Obok nich, Musset (1810—1857) czaruje kapryśnym wdziękiem młodego pazia, płatając figle zarówno klasykom jak i „urzędowemu“ Romantyzmowi. Przez Teofila Gautier (1811—1872) muza romantyczna podaje rękę poezji niemal współczesnej: Banville, „parnasiści“, Leconte de Lisle, Baudelaire, Sully Prudhomme, Verlaine, „symboliści“...  Obok poezji, romantyczny dramat. I tu Wiktor Hugo na czele, ze swoim olbrzymim temperamentem literackim. Burzliwa premiera Hernaniego (1830) stanowi datę. Romantyzm stwarza dramat własnego typu: bombastyczny, jaskrawy, oparty na gwałtownych kontrastach i efektach. Przetrwał on o tyle, o ile ocalił go wiersz Wiktora Hugo. Na uboczu od tego hałasu rozwinął się delikatny, bardzo osobisty teatr Musseta.  Rozkwit powieści jest faktem najbardziej może dominującym nad literaturą XIX w. Powieść odgrywała w dawniejszej literaturze rolę kopciuszka, lekceważona jako „niższy rodzaj“. Uświetnił ją i podniósł w dostojeństwie Rousseau; ale sława jego nie była sławą powieściopisarza. Toż samo Benjamin Сonstant kreśli swego Adolfa jakby wstydliwie, na marginesie innej twórczości. Pierwszy traktuje ją w duchu nowoczesnym Stendhal (Henryk Beyle, 1783—1842): pisząc Czerwone i czarne, stara się, obok analizy psychologicznej, dać przekrój współczesnego społeczeństwa. Dopiero jednak w Balzaku (1799—1850), znajduje powieść tego, który potrafił ją narzucić swemu wiekowi, tak iż odtąd powieść usunie na bok inne rodzaje literatury, jako najsposobniejsze narzędzie wyrażania się nowoczesnego pisarza. Obok Balzaca uprawiają przygodnie powieść poeci: Hugo, Vigny, Musset, Gautier; olbrzymi rozgłos zyska powieściami swemi kobieta Aurora Dudevant (George Sand, 1804—1876); Aleksander Dumas-ojciec (1803—1870) ilustruje błyskotliwie historję Francji kilkoma cyklami powieści historycznych. Na uboczu od prądów chwili, cyzeluje, rozmyślnie oschłym stylem, Prosper Merimée (1803—1870) swoje klasycznie doskonałe opowiadania. Murger (1822—1861) utrwala we wdzięcznych obrazkach fenomen społeczny, którego nie znał wiek XVIII przy swojej instytucji „salonów“: cyganerję artystyczną. Przejście od romantyzmu do „naturalizmu“ stanowi Flaubert (1821—1880), zaciekły pracownik niestrudzenie pasujący się ze słowem. Zapóźnionym romantykiem jest oryginalny i pełen niesamowitego uroku Barbeу d’Aurevillу (1808—1889). Hasło naturalizmu związane jest z nazwiskiem Zoli (1840—1903); powieść obyczajową uprawiają Daudet, Maupassant (klasyczny mistrz noweli). Bourget przedstawia kierunek psychologiczny, Loti egzotyzm, Anatol France błyskotliwe żonglerstwo idei.  Powieść Balzaca oddziałała na teatr. Idąc po wskazanej przezeń drodze, stara się teatr połączyć analizę duszy ludzkiej z malowidłem obyczajów i roztrząsaniem problemów społecznych; przyczem, usunąwszy na drugi plan tragedję, a dość rzadko sięgając do dramatu, poszedł prawie wyłącznie drogą komedji (często do dramatu zbliżonej), osiągając na tem polu niepospolitą doskonałość, narzucając swój repertuar całej Europie, a zarazem, zdobyczami faktury, oddziaływając na rozwój teatru w innych krajach. Wyłącznie zręcznością tej faktury stoi teatr Scribe’a (1791—1861); więcej nieco treści, przy równej zręczności, umiał mu dać Sardou (1831—1908). Augier (1820—1889) maluje w swych komedjach współczesne mieszczaństwo; Dumas-syn (1824—1895), rodzaj salonowego apostoła, porusza w swych sztukach tezy obyczajowe, dziś już przebrzmiałe. Labiche (1815—1888) wydoskonala technikę nowoczesnej krotochwili; Meilhac i Halevy stwarzają własny rodzaj w librettach do operetek Offenbacha.  Równocześnie z tym rozkwitem literatury, rozwijają się i ścierają idee społeczne, które przekazało wiekowi dziewiętnastemu poprzednie stulecie. Obok Chateaubrianda-artysty, i w większym jeszcze stopniu, zaprzeczeniem haseł Rewolucji jest pisarz polityczny Józef de Maistre (1754—1821), żądający odbudowy tronu z nieograniczoną władzą. Saint-Simon (1760—1825) staje się wyrazem doktryn humanitarnych, apostołem świata pracy, prekursorem socjalizmu. Ksiądz Lammenais (1782—1854) pragnie pogodzić ducha religji z duchem nowożytnego społeczeństwa, katolicyzm z ideą demokracji. Uczeń Saint-Simona, August Comte (1798—1857), staje się twórcą pozytywizmu, wiążącego się ściśle z racjonalizmem XVIII wieku.  Na pograniczu literatury a wiedzy znajduje się w XIX wieku nauka historji, która, pod piórem francuskich pisarzy, nie zasklepia się w świecie uczonych, ale, czarując stylem i barwnością wykładu, rywalizuje w poczytności z beletrystyką. Thierry, Michelet, Guizot, Renan, Taine, Sorel, to zaledwie kilka najświetniejszych nazwisk pośród całej plejady. Wiek XIX wreszcie jest kolebką francuskiej krytyki literackiej, która stanowi jeden z najświetniejszych i najrasowszych przejawów francuskiego ducha: subtelność i ścisłość jej analizy, wnikliwość i gibkość inteligencji, oraz urok formy czynią z niej zjawisko zaledwie że spotykane poza granicami myśli francuskiej. Twórcą nowoczesnej krytyki literackiej jest Sainte-Beuve (1804—1869); spadkobiercami jego Taine (1828—1893), Brunetière, Lemaître, Faguet.  Wreszcie, z samym końcem XIX wieku, literatura francuska znów odmienia fizjognomję: z krytycznej, analitycznej, sceptycznej, wchodzi w znak idealizmu, a zarazem służby narodowej i społecznej, zabarwionej nieraz odcieniem mistycznym. Możnaby rzec, iż dusza narodu jakgdyby przeczuwa niedaleką chwilę próby, skupia się w sobie, tęży i przygotowuje do tych wielkich dni, które skończyły się tak wspaniałem zwycięstwem. W tej ostatniej dobie, najlepsza literatura stała się daleko wyłączniej francuską, daleko ekskluzywniej narodową; dlatego, promieniowanie jej na Europę było daleko słabsze niż w poprzedniej fazie, bardziej — rzec można — kosmopolitycznej. — Na tem trzeba mi skończyć ten bardzo pobieżny szkic, ułatwiający może zorjentowanie się w głównych etapach literatury francuskiej, i to do pierwszej połowy XIX w.; dalej bowiem nie sięgałem, narazie, w swoich przekładach, poza jednym Verlainem, którego obecność w tym zbiorku jest wyrazem mojej dlań osobliwej tkliwości. VI. CHARAKTER LITERATURY FRANCUSKIEJ. — MY A FRANCJA.  Oto zatem literatura francuska. Możemy w niej śledzić, na przestrzeni kilku wieków bez przerwy, ewolucję ludzkiego ducha. Albowiem literatura ta jest głęboko ludzka. Raz przez swą szczerość. Potrzeba drążenia w głąb, poprzez wszystkie konwencje, poprzez wszystkie kłamstwa społeczne, w głąb własnej duszy; nieubłagana — niekiedy pod śmiejącą formą — powaga i uczciwość w stosunku do własnej myśli: oto jej cechy. Ludzką jest i przez szerokość skali, jaką ogarnia: od najszczytniejszych zagadnień ducha, aż do jego uroczych płochości; od wzlotów szlachetnej poezji, aż do matematycznie-ścisłych rozumowań. Skala ta ma wszelako swoje granice: rasowa potrzeba jasności myśli broni jej zapuszczać się poza sferę poznania; poza temi granicami zaczyna się poezja, wiara, mistyka, i te znajdują w mowie francuskiej wspaniały wyraz; instynktu metafizycznych łamigłówek brak jest francuskiej umysłowości prawie zupełnie. Wrodzonem jej natomiast jest dążenie do porządku w myśleniu, do konstrukcji, do uogólnienia, poczucie miary, smaku i formy. A z arystokratycznym wykwintem łączy ona najbardziej demokratyczną powszechność. Być jasnym, być zrozumiałym; nie uronić nic ze swej myśli, a równocześnie podać ją możliwie największej ilości ludzi, oto instynktowne dążenie francuskiego pisarza. Bo wszystko da się wyrazić poprostu: wszak filozofja grecka mówiła o najwyższych przedmiotach na ulicy, na placu publicznym, potocznym językiem, z lada przechodniem. Od czasu Grecji, ideał ten urzeczywistnił się tylko raz jeden — we Francji. Myśl nie wspina się tam na szczudła, idzie swobodnie po ziemi, często tanecznym krokiem. Gaia scienza, radosna wiedza, o której marzył Nietzsche — to literatura francuska. I wciąż na czele, wciąż na wyłomie; zmieniająca formy, ale wciąż olśniewająca, umiejąca nieprzerwanie ściągać wzrok całego cywilizowanego świata ku temu ognisku myśli, gustu, dowcipu, które się zwie Paryżem.  Tym, którzy nie mieli dotąd czasu lub cierpliwości śledzić przejawów ducha francuskiego w dziesiątkach tomów, antologja ta pozwoli zapoznać się z nim bodaj w pobieżnem streszczeniu. Niejednego zachęci może do wejścia w bliższy stosunek z tem piśmiennictwem, którego nieznajomość nazwałbym niemal kalectwem duchowem; niejednego, znającego literaturę francuską dorywczo i tylko w jej współczesnej postaci, uchroni może od owych powierzchownych sądów, z któremi zdarza się spotkać tak często.  Jaką drogą bowiem ogół polski (myślę o nieznających języka, a jest to olbrzymia większość) zapoznaje się dziś z literaturą francuską? Przez teatr — komedję, farsę, zniekształconą samym faktem przeszczepienia w różne obyczajowo środowisko, a nieraz także przez tłumacza i aktorów, — i przez powieść, o której wyborze a zwłaszcza sposobie wydania rozstrzygają najczęściej względy łatwego zysku. Dochodzi literatura „lekka“; a i to, co w tej literaturze, nieraz tak pełnej uroku i mądrości, jest duchem Francji, jej kulturą, stylem, wdziękiem, uczuciem, najczęściej się ulatnia; zostaje — jakże pogrubiona! — owa „pikanterja“, stanowiąca, w pojęciu wielu, jakby markę ochronną „francuskiego towaru“. Myśl francuska nie dochodzi do nas prawie zupełnie. Oddzielono nas od niej chińskim murem. Wytłumaczono nam, że jest „płytka“. Nauczono rozprawiać o „zgniłej Francji“. Pisarz francuski, to, dla wielu, blagier, dla którego niema nic świętego, który ze wszystkiego się śmieje i mówi sprośności.  Więc dobrze. Skoro przeznaczeniem naszem jest poznawać Francję z owej „śmiejącej“ strony, nauczmyż się bodaj rozumieć ten francuski uśmiech. Wieki nieprzerwanej pracy i kultury są poza tym uśmiechem. Trzeba było zdeptać we wszystkich kierunkach wszystkie ścieżki, wszystkie dziedziny ducha, aby w świecie myśli stworzyć sobie ogródek intelektualnej zabawy, aby skrót mądrości pokoleń umieć podawać w żartobliwej formie. Trzeba było mieć Kartezjusza i Pascala i Montesquieu’go, aby wydać Caillaveta i Flersa. Aby wydać ten miły sceptycyzm, który igra niewinnie ze sprawami świata, musiały, przez parę wieków, najtęższe duchy krzyżować idee niby błyszczące szpady; musiały dziesiątki myślicieli wywalczać prawo do myśli, często z narażeniem własnej głowy.  I w tym uśmiechu francuskim, jakaż moc, jaki triumf nad życiem, nad dolą! Ze straszliwej kaźni w Meungs, uroczą i żartobliwą balladą, wzywa Villon współczucia kompanów. Z piosenką, z żartem na ustach, przez parę wieków idzie duch francuski naprzód przed całym światem, niosąc mu światło, wolność i wdzięk życia: — tak jak, w ostatniej wojnie, śpiewając płochą Madelon trwali żołnierze francuscy w bohaterskim oporze lub biegli do zwycięstwa. Ze śmiechem Rabelais naraża się na stos, aby, swemi życiodajnemi „trefnościami“, wybawić od stosu całe tysiące; śmiechem obronił przyszłe pokolenia Molier od tego, by je świętoszek gnębił, filozof ogłupiał a lekarz zabijał; śmiechem wstrząsnął Wolter mury więzienia, w którem dławiła się ludzkość, a Beaumarchais ostatnim wybuchem śmiechu dał hasło do ich zwalenia. Bez tego francuskiego śmiechu źleby się działo na świecie!  Jest wszakże nietylko ta śmiejąca się Francja: jest Francja Pascala i Bossueta; i Francja Kalwina i Russa; i Francja Descartes’a i Renana. Ale, nawet kiedy jest poważny, zachowuje duch francuski swą zadziwiającą prostotę i naturalność, pod którą — zbyt gruntownie, niestety — oduczono nas szukać mądrości! Zaledwie oczom się wierzy, że Kartezjuszowa Rozprawa o metodzie, która rozstrzygnęła o biegu myśli ludzkiej i — można powiedzieć — zmieniła postać świata, to owe kilkadziesiąt stronic, wolnych od napuszonej i zawiłej gwary, mówionych jakże po ludzku... Na podstawie tej Rozprawy nie dopuszczonoby Descartes’a do habilitacji na żadnym szanującym się niemieckim uniwersytecie: zarzuconoby mu brak — metody.  Poprzednio skreślony szkic ujawnia — częściowo bodaj — sekret tej prostoty, tego wdzięku, jasności, z jaką wyraża się myśl francuska. Ktokolwiek, choćby najpowierzchowniej, zetknął się z tą literaturą, tego musiało uderzyć, do jakiego stopnia przenika ją atmosfera kobiety. Tak dalece, że aż razi nas to niekiedy, nas sarmatów, nawykłych zdawna zabawiać się szklenicą w jednej izbie, podczas gdy białe głowy radzą o swoich białogłowskich sprawach w drugiej. We Francji inaczej. Tam, od kilku wieków, kobieta jest towarzyszką wszystkich chwil mężczyzny, a nie rzadkich (stosunkowo) jego momentów. Aby nie zostać samą (czego nie znosi), uczyła się w szesnastym wieku po grecku; w siedmnastym dyskutowała o Łasce skutecznej, wirach Kartezjańskich i subtelnościach gramatyki; w ośmnastym zgłębiła ekonomję, wtargnęła do pracowni fizyków i do obserwatorjów astronomicznych. I Francuz nie chciał mówić tylko do mężczyzn; chciał mieć nietylko słuchaczy ale i słuchaczki. Montaigne najpodnioślejsze części Prób dedykuje Małgorzacie nawarskiej; Descartes, przez wzgląd na swoje uczenice, zmienia łacinę na francuzczyznę, czyniąc tem przewrót w kulturze filozoficznej swego kraju; Pascal rozumie doskonale, iż, nawet broniąc sprawy Boga, dobrze jest panie mieć za sobą. La Rochefoucauld kreśli swoje Maksymy dla zabawy pani de la Fayette; Wolter swój Zarys historji obyczajów dla pani du Châtelet, i tak dalej, bez końca. Niewiele jest, w XVII i XVIII w., dzieł, któreby w rękopisie nie przeszły przez salon lub sypialnię jakiej damy. Czasami, zapewne, w słabszych swoich chwilach, w tem obcowaniu duchowem, myśl zdrabnia się, schodzi do kobiety; ale częściej podnosi kobietę do siebie, nie czyniąc sama żadnych ustępstw, znajdując natomiast cudownie jasne i dostępne formuły wyrażania się. Za tę niespożytą zasługę, jaką ma kobieta w klarowaniu się myśli francuskiej, przebaczmy jej te koronkowe majteczki, które — ku naszemu zgorszeniu — pokazuje nam czasem na scenie lub w powieści.  Kończę tedy gorącem życzeniem, aby ten zbiorek kazał polskim czytelnikom rozsmakować się w dawnej literaturze francuskiej. Żyliśmy jeden wiek w niewoli; dwa poprzednie, bez mała, w głębokiej ciemnocie. Zatamowano nam tyle źródeł myśli, okaleczono tyle dziedzin ducha, brak nam mnóstwa, mnóstwa rzeczy, bardziej jeszcze w sferze intelektu niż w jakiejkolwiek innej. Żadna literatura współczesna nie da prawdziwej kultury umysłu: zanadto jest odbiciem chwili, za wiele ma elementów mijania, za mało jest gęsta. Na pożywny buljon myśli trzeba wieków. Zwróćmy się tedy do Francji po to, czego nam nie staje: jest to, jak nasza naturalna sojuszniczka w polityce, tak i nasza wypróbowana dobra nauczycielka w myśleniu. Mamy własnych wspaniałych Romantyków; uczyńmy sobie z pisarzy francuskich swoich klasyków.  Kraków, listopad 1921. Boy

POWIEŚĆ O TRISTANIE I IZOLDZIE.

Jestto jeden z najdawniejszych mytów celtyckich, podawany zrazu z ust do ust, spisany po raz pierwszy w języku romańskim, (będącym pierwotnie skażoną łaciną) w wieku XII, podobnie jak inne rycerskie powieści Okrągłego stołu. W tej epoce powieść o Tristanie i Izoldzie krystalizuje się aż w kilku poematach. Dwa zaginęły w zupełności; z dwóch innych zachowały się fragmenty wierszem, jeden pióra truwera Thomasa (około 1170), drugi, niemal mu współczesny, Béroula. Z pierwszej wersji wyrósł później niemiecki poemat Godfryda ze Strassburga, jak wogóle legendy Okrągłego stołu dostały się do Niemiec, i tam, w przetworzonej postaci, wcieliły się w myty germańskie. W ubiegłym wieku rozpowszechniła je po całym świecie muzyka Wagnera.  Znakomity francuski romanista współczesny, J. Bédier, posługując się wszystkimi istniejącymi fragmentami, odtworzył, w sposób wysoce artystyczny, legendę o Tristanie i Izoldzie w jej przypuszczalnej pierwotnej postaci. W wersji tej zachował się przedziwnie ów dwoisty charakter poematu, wynikły ze sposobu jego powstania: romans heroiczny, pełen awantur i przygód, opowiadany ku uciesze rycerskiego i dwornego społeczeństwa francuskiego XII w., a zarazem raz po raz otwierający perspektywy na inne, mocniejsze życie legendarnych półbogów, zostających w związku z dziewiczą przyrodą bujnych lasów celtyckich. Legenda ta, symbolizująca nieprzepartą siłę miłości w czarodziejskim napoju, zachwyca do dziś dnia szlachetnością i głębią ujęcia. Spisana w samem zaraniu literatury francuskiej, zawiera już pełny wyraz motywu, który przewijać się będzie poprzez całe francuskie piśmiennictwo, a którego miano miłość. Można powiedzieć, iż dusza nowo tworzącej się rasy napiła się trunku z czarodziejskiego puharu Tristana i Izoldy, i że ów napój miłosny na wieki już krąży w jej żyłach.  Zarys legendy zbyt powszechnie jest znany, aby go trzeba było tu rozwijać. Opowiada ta legenda, jak Tristan, wioząc Izoldę, zaślubioną przezeń imieniem króla Marka, wypił wraz z nią, przez nieostrożność służebnej, czarodziejski napój, który spoił ich zbrodniczą a niepohamowaną miłością. Kochankowie nie próbują walczyć z przeznaczeniem; co więcej, nie czują się winni; poznawszy wszystko szczęście, wszystkie męki i upodlenia miłości, zawsze szlachetni i wielcy w swem występnem uczuciu, rozstają się wreszcie, umęczeni, aby, przez resztę życia, usychać z tęsknoty. Mimo pozorów zdrad i zapomnienia, nigdy nie przestają należeć do siebie, aż wreszcie śmierć łączy ich na zawsze, tak jak zaplatają się symbolicznie gałęzie głogu wyrastające z ich grobów.

Z „DZIEJÓW TRISTANA I IZOLDY“.

NAPÓJ MIŁOSNY.(Z polecenia wuja swego, króla Marka, Tristan udał się w dalekie strony, aby szukać dlań Złotowłosej, której włos przyniosły do Kornwalji jaskółki. Zdobył ją pokonawszy straszliwego smoka, pojął imieniem Marka za żonę i wiezie ją do kraju).  Kiedy nadszedł czas oddania Izoldy rycerzom Kornwalji, matka jej nazbierała ziół, kwiatów i korzeni, rozmieszała je w winie i uwarzyła silny napój. Dokończywszy go wedle przepisów sztuki czarnoksięskiej, zlała do bukłaczka i rzekła tajemnie do Brangien:  — Słuchaj, dziewko: masz udać się z Izoldą do kraju króla Marka. Miłujesz ją wierną miłością; weź tedy ten bukłaczek z winem i zapamiętaj me słowa. Ukryj w taki sposób, aby go żadne oko nie ujrzało i żadne wargi się doń nie zbliżyły. Ale, kiedy przyjdzie noc weselna i chwila w której zostawia się małżonków samowtór ze sobą, wiejesz to wino nasycone ziołami do czaszy i podasz aby wypróżnili ją wspólnie: król Marek i królowa Izolda. Bacz jeno dobrze, dziewczyno, aby oni sami tylko mogli skosztować napoju. Taka jest bowiem jego moc: ci, którzy wypiją go razem, będą się miłowali wszystkiemi zmysłami i wszystką myślą, na zawsze, przez życie i po śmierci.  Brangien przyrzekła królowej, iż uczyni według jej woli.  Prując głębokie fale, statek unosił Izoldę. Ale, im bardziej oddalała się od ziemi irlandzkiej, tem bardziej młoda dziewczyna czuła w sercu żałość. Siedząc w namiocie, w którym zamknęła się z Brangien, służebnicą wierną, płakała, wspominając swój kraj. Dokąd ją wiodą ci cudzoziemcy? Do kogo? Na jaki los? Kiedy Tristan zbliżał się do niej i chciał uspokajać łagodnemi słowy, gniewała się, odtrącała go i nienawiść wzdymała jej serce. Przybył, on, rabuśnik, on, morderz Morhołtowy, wydarł ją podstępem matce i ziemi rodzinnej; nie raczył zachować jej dla samego siebie, i oto uwoził, jako łup, ku nieprzyjacielskiej ziemi! „Nieszczęsna! myślała, przeklęte niech będzie morze, które mnie unosi! Raczej wolałabym umrzeć w ziemi gdzie się zrodziłam, niż żyć tam!...“  Jednego dnia, wiatry uciszyły się i żagle opadły, zwisłe wzdłuż masztu. Tristan kazał przybić do wyspy i, znużeni morzem, rycerze kornwalijscy oraz majtkowie wysiedli na ląd. Jedna Izolda została na statku wraz z młodą służebniczką. Tristan zbliżył się do królowej i starał się ukoić jej serce. Ponieważ słońce piekło i czuli pragnienie, zażądali pić. Dziewczyna poszła szukać jakiegoś napoju, aż znalazła bukłaczek, oddany w ręce Brangien przez matkę Izoldy. „Znalazłam wino!“ zawołała. Nie, nie, to nie było wino: to była chuć, to była rozkosz straszliwa, i męka bez końca, i śmierć. Dziecię napełniło puhar i podało pani. Napiła się dużym haustem, poczem podała Tristanowi, który wypił do dna.  W tej chwili weszła Brangien, i ujrzała ich, jak poglądali na się w milczeniu, jakby obłądzeni i zachwyceni razem. Ujrzała przed nimi naczynie prawie puste i puhar. Wzięła naczynie, podbiegła na zad okrętu, rzuciła je w fale i jękła:  — Nieszczęśliwa! Przeklęty niech będzie dzień, w którym się zrodziłam, i przeklęty dzień, w którym wstąpiłam na ten statek! Izoldo, przyjaciółko moja, i ty, Tristanie, otoście wypili śmierć własną!  I znowuż statek pomykał w stronę Tyntagielu. Zdawało się Tristanowi, że żywy krzew, o ostrych cierniach, pachnących kwiatach, zapuszcza korzenie w krew jego serca i silnymi więzami wiąże do pięknego ciała Izoldy jego ciało, i wszystką myśl, i wszystkie pragnienia. Myślał: „Andrecie, Denoalenie, Gwenelonie, i ty, Gondoinie, zdrajcy, którzyście mnie oskarżali iż pożądam ziemi króla Marka, ach, jestem jeszcze nikczemniejszy, i nie ziemi jego pożądam! Ty, miły wuju, który pokochałeś mnie sierotę, nim nawet poznałeś krew siostry swojej Blancheflor; któryś mnie opłakiwał tkliwie, podczas gdy ramiona twoje niosły mnie do barki bez żagla i wioseł, ty miły wuju, czemuż od pierwszego dnia nie wygnałeś precz zbłąkanego dziecka, przybyłego aby cię zdradzić? Ha, cóżem pomyślał? Izold jest twoją żoną, a ja twym lennikiem. Izold jest twoją żoną, a ja twoim synem. Izold jest twoją żoną i nie może mnie kochać“.  Izolda kochała go. Chciała nienawidzić: zali nią haniebnie nie wzgardził? Chciała nienawidzić i nie mogła, dręczona w sercu czułością, dotkliwiej piekącą niż nienawiść.  Brangien patrzała na nich z bólem, okrutniej jeszcze udręczona. Ona jedna znała nieszczęście które sprawiła. Dwa dni śledziła ich; widziała jak odtrącają wszelkie jadło, wszelki napój i wszelkie pokrzepienie, jak się szukają niby ślepi posuwający się po omacku ku sobie, nieszczęśliwi kiedy usychali rozdzieleni, bardziej nieszczęśliwi jeszcze, kiedy, będąc przy sobie, drżeli przed grozą pierwszego wyznania.  Trzeciego dnia, kiedy Tristan zbliżył się do namiotu, rozpiętego na pokładzie, gdzie Izolda szukała schronienia, Izold ujrzała nadchodzącego i rzekła pokornie:  — Wejdźcie, panie!  — Królowo, rzekł Tristan, czemu nazywasz mnie panem? Czy nie jestem, przeciwnie, twym lennikiem, wasalem, powinnym cię czcić, służyć ci i kochać ciebie, jak swoją królową i panią?  Izold odparła:  — Nie, ty wiesz o tem, że jesteś moim panem i władcą! Ty wiesz, że twoja moc włada nade mną i że jestem twoją niewolnicą! Ach! czemu nie rozjątrzyłam niegdyś ran schorzałego lutnisty? Czemu nie dałam zginąć pogromcy smoka w trawach bagniska? Czemu, kiedy spoczywał w kąpieli, nie opuściłam nań miecza, wzniesionego już nad głową? Niestety! nie wiedziałam wówczas tego, co wiem dzisiaj!  — Izoldo, co wiesz dzisiaj? Co ciebie dręczy?  — Ach! wszystko to, co wiem, dręczy mnie, i wszystko co widzę. To niebo mnie dręczy, i to morze, i ciało moje, i życie moje!  Położyła rękę na ramieniu Tristana, łzy przygasiły promienie jej ócz, wargi zadrżały. Zapytał:  — Miła, co ciebie dręczy?  — Iż cię miłuję.  Wówczas położył usta na jej ustach.  Ale, gdy po pierwszy raz oboje kosztowali rozkoszy miłości, Brangien, która śledziła ich, wydała krzyk i, z wyciągniętemi ramiony, z twarzą zalaną łzami, rzuciła się im do nóg:  — Nieszczęśliwi! wstrzymajcie się i, jeśli możecie jeszcze, zawróćcie z drogi! Ale nie, droga jest bez powrotu; już siła miłości was ciągnie i nigdy już nie zaznacie słodyczy bez bólu. To wino napojone ziołami ogarnęło was, napój miłosny, który matka twoja, Izoldo, powierzyła mi. Jeden król Marek miał go wypić z tobą; ale Nieprzyjaciel zadrwił sobie z nas trojga i oto wy oboje wysączyliście puhar. Miły Tristanie, Izoldo miła, za karę złej pieczy którą miałam o nim, oddaję wam swoje ciało, życie; przez moją bowiem zbrodnię, wypiliście w przeklętym puharze miłość i śmierć!  Kochankowie obłapili się: w ich pięknych ciałach drgało pragnienie i życie. Tristan rzekł:  — Niech tedy przyjdzie śmierć!  I, kiedy wieczór zapadł, na statku, który coraz chyżej pomykał ku ziemi króla Marka, związani na zawsze, pogrążyli się w miłości. SZALEŃSTWO TRISTANA.(Tristan, zmuszony rozstać się z Izoldą, po długiej tułaczce, w chwili zwątpienia, zniechęcenia, pojął inną za żonę. Ale natychmiast ujrzał zbrodnię, jakiej dopuścił się wobec swej miłości. Przybrawszy, dla niepoznaki, postać szaleńca, odmieniwszy, magiczną sztuką, głos i lice, zjawia się na dworze króla Marka, gdzie Izolda go zrazu nie poznaje).  ...Król uśmiał się i rzekł do szaleńca:  — Jeśli ci dam królowę, cóż z nią poczniesz? Gdzie ją zawiedziesz?  — Het, w górę, między niebo a chmury, do pięknego domku ze szkła. Słońce przenika go promieniami, wiatry nie mogą nim wstrząsnąć; zaniosę tam królowę do komnaty z kryształu, ukwieconą różami, lśniącą w poranku, skoro słońce na nią padnie.  Król i baronowie rzekli między sobą:  — Otoć tęgi szaleniec, bystry zaiste w słowach.  Usiadł na kobiercu i patrzał czule na Izoldę.  — Przyjacielu, rzekł Marek, skąd ci się bierze nadzieja, że moja pani zechce popatrzyć na szaleńca szpetnego jak ty?  — Królu, mam prawo potemu, spełniłem dla niej niejedno dzieło i przez nią to popadłem w szaleństwo.  — Któżeś ty jest?  — Jestem Tristan, ten, który tak kochał królowę i który będzie ją kochał aż do śmierci!  Na to imię, Izolda westchnęła, zmieniła barwę na licu i zgniewana rzekła:  — Idź precz! Kto cię tu wpuścił? Idź precz, nędzny szaleńcze!  Szalony spostrzegł jej gniew i rzekł:  — Królowo Izoldo, zali nie przypominasz sobie dnia, w którym, schorzały od zatrutej szabli Morhołta, wziąwszy swą lutnię na morze, przybiłem do twych brzegów? Tyś mnie uleczyła. Nie przypominasz sobie, królowo?  Izolda odparła:  — Idź precz stąd, szaleńcze, ani twoje zabawy nie są mi miłe, ani ty.  Wraz obłąkany obrócił się ku baronom i pędził ich do drzwi, krzycząc:  — Precz stąd, szaleńcy! Dajcie mi samemu uradzać z Izoldą: przyszedłem tu bowiem aby jej świadczyć miłość.  Król uśmiał się, Izold zczerwieniała:  — Królu, wygnaj tego mózgowca!  Ale ów odparł, wciąż dziwacznym głosem:  — Królowo Izoldo, zali nie przypominasz sobie wielkiego smoka, którego zabiłem na twej ziemi? Ukryłem język w pludrach, i, zżarty jego trucizną, upadłem wpodle bagniska. Był ze mnie wówczas gracki rycerz!... Czekałem śmierci, kiedyś mi przyszła z pomocą.  Izold odparła:  — Milcz, zniewagę czynisz rycerzom, zrodziłeś się bowiem i umrzesz tylko mózgowcem. Przeklęci niech będą żeglarze, którzy cię tu przywiedli, zamiast cię wrzucić w morze...  ...Brangien udała się do sali, gdzie szaleniec został sam, siedząc na ławie. Tristan poznał ją, upuścił maczugę i rzekł:  — Brangien, luba Brangien, zaklinam cię przez Boga, miej litość nade mną!  — Szpetny szaleńcze, któryż djabeł nauczył cię mego imienia?  — Piękna, oddawna się go nauczyłem! Na mą głowę, która niegdyś była jasnowłosa, jeśli rozum uleciał z tej mózgownicy, to ty, piękna, jesteś tego przyczyną. Czy nie ty miałaś strzec napoju, którego napiłem się na pełnem morzu? Piłem go w wielki upał, w srebrnym puharze i dałem pić Izoldzie. Ty jedna wiedziałaś o tem, piękna: zali już nie pamiętasz?  — Nie! odparła Brangien, i, pomieszana, pomknęła do komnaty Izoldy: ale szaleniec puścił się za nią, wołając: „Litości!“  Wchodzi, widzi Izoldę, rzuca się ku niej z wyciągniętemi ramionami, chce przycisnąć do piersi; ale ona, zawstydzona, oblana potem przerażenia, wygina się w tył i umyka się mu. Widząc iż unika jego dotknięcia, Tristan drży z upokorzenia i złości, cofa się aż pod ścianę, blisko drzwi, i, ciągle zmienionym głosem, mówi:  — Zaiste, zbyt długo żyłem, skoro ujrzałem dzień, w którym Izolda mnie odtrąca, nie raczy mnie kochać, czuje wstręt do mnie! Ha! Izoldo! kto dobrze miłuje, nie rychło zapomina! Izoldo, piękna to i kosztowna rzecz obfite źródło, które rozlewa się i biegnie szeroką i jasną falą: w dzień, w którym wyschnie, nie jest już warte nic: tak i miłość, która wysycha.  Izold odparła:  — Bracie, patrzę na ciebie, waham się, drżę, nie wiem, nie poznaję Tristana.  — Królowo Izoldo, jam jest Tristan, ten który cię tyle miłował. Nie pamiętasz-że karła, który nasypał mąki między nasze łoża? i jakom skoczył do ciebie, i krwi która pociekła mi z rany? i podarku, który ci przesłałem, i pieska Milusia z czarodziejskim dzwoneczkiem? Nie pamiętasz-że misternie struganych wiórów, które rzucałem do potoku?  Izolda patrzy nań, wzdycha, nie wie co powiedzieć i co mniemać, widzi dobrze że przybysz wie wszystko, ale szaleństwem byłoby wierzyć że to Tristan; Tristan zaś mówi:  — Pani królowo, widzę jasno, że odstrychnęłaś się ode mnie i obwiniam cię o zdradę. Znałem wszelako dni, w których miłowałaś mnie miłością. Było to w głębokim lesie, pod sklepieniem z liści. Pamiętasz jeszcze dzień, w którym ci dałem dobrego psa Łapaja? Ha! ten zawsze mnie kochał, dla mnie opuściłby Izold Jasnowłosą. Gdzie on? Coś z nim uczyniła? On przynajmniej, onby mnie poznał!  — Poznałby cię? Szaleństwo prawisz; od czasu jak Tristan odjechał, leży zagrzebany w budzie i rzuca się na każdego kto się doń zbliży. Brangien, przyprowadź go!  Brangien sprowadza psa.  — Pójdź tu, Łapaj, rzekł Tristan, byłeś mój, zabieram cię z powrotem.  Skoro Łapaj usłyszał głos, wydziera smycz z rąk Brangien, pędzi do pana, zwija się u jego nóg, liże ręce, szczeka z radości.  — Łapaj, woła szaleniec, Łapaj, błogosławiony niech będzie trud, który zadałem sobie aby cię wychować! Zgotowałeś mi lepsze przyjęcie, niż ta którą tyle kochałem. Nie chce mnie nawet poznać; czy pozna bodaj ten pierścień, który mi dała niegdyś wśród płaczów i pocałunków, w dzień rozłączenia? Ten pierścionek z jaspisu nigdy mnie nie opuścił: często szukałem w nim rady w cierpieniach, często wilżyłem ten zielony jaspis gorącemi łzami.  Izolda ujrzała pierścień. Otwiera ramiona na oścież.  — Otom jest! Bierz mnie, Tristanie!  Wówczas Tristan przestał odmieniać głos:  — Miła, jak mogłaś zapoznać mnie tak długo, dłużej niż ten pies? Cóż znaczy pierścień? Nie czujesz, iż słodziej byłoby mi być poznanym na samo przypomnienie dawnego miłowania? Cóż znaczy dźwięk głosu? Dźwięk serca winnaś była usłyszeć!  — Miły, rzekła Izolda, może usłyszałam wcześniej niż myślisz; ale jesteśmy otoczeni zdradami: mogłamż była, jak ten pies, iść za swem pragnieniem, narażając by cię ujęto i zabito w mych oczach? Strzegłam siebie i strzegłam ciebie. Ani przypomnienie przeszłego życia, ani dźwięk głosu, ani ten pierścień nawet nie dowodzą mi niczego, mogą to bowiem być zdradne igraszki czarownika. Poddaję się wszelako na widok pierścienia: żali nie przysięgłam, iż natychmiast skoro go tylko ujrzę, choćbym się miała zgubić, zrobię zawsze co mi każesz, będzie-li to rozsądek czy szaleństwo? Rozsądek-li to, czy szaleństwo, oto jestem; bierz mnie, Tristanie.  Padła zemdlona na pierś przyjaciela. Kiedy przyszła do siebie, Tristan trzymał ją w objęciach, całował oczy i lica. Wchodzi z nią pod zasłonę. W ramionach swych dzierży królowę.  Aby zabawić się szalonym, sługi pomieścili go pod schodami, niby psa w budzie. Cierpiał łagodnie drwiny ich i razy, zato bowiem, niekiedy, przybierając prawdziwą postać i urodę, przemykał się ze swego barłogu do komnat królowej.  Ale, po upływie kilku dni, pokojowe przewąchały zdradę; ostrzegły Andreta, który postawił pod komnatami niewiast trzech bardzo dobrze uzbrojonych szpiegów. Kiedy Tristan chciał przekroczyć próg:  — Precz, mózgowcze, krzyknęli, wracaj ligać na wiązce słomy!  — Jakże-to, zacni panowie, rzekł szalony, żali nie godzi mi się dziś wieczór uściskać królowej? Nie wiecież-to, że mnie miłuje i czeka na mnie?  Tristan zawinął maczugą; ulękli się i dali mu wejść. Wziął Izoldę w ramiona:  — Miła, trzeba już uciekać, niedługo bowiem odkryją mnie. Trzeba mi uciekać, i nigdy pewno nie wrócę. Śmierć moja bliska: zdala od ciebie umrę z pragnienia.  — Miły, zawrzyj ramiona i obłap mnie tak ciasno, iżby, w tym uścisku, serca nasze rozpękły się i dusze uleciały! Zabierz mnie w kraj szczęśliwy, o którym niegdyś mówiłeś, w kraj, skąd nikt nie wraca, gdzie najwyborniejsi śpiewacy śpiewają pieśni bez końca. Zabierz mnie!  — Tak, zabiorę cię w szczęśliwy kraj Żywych. Czas zbliża się; czy nie wypiliśmy już całej nędzy i całej radości? Czas zbliża się; skoro dopełni się ze wszystkiem, jeśli cię zawołam, Izoldo, czy przyjdziesz?  — Miły, zawołaj mnie! Ty wiesz, że przyjdę!