Annapurna - Maurice Herzog - ebook + książka

Annapurna ebook

Maurice Herzog

4,3

Opis

Przekraczając nasze ograniczenia, sięgając poza granice ludzkiego świata, poznaliśmy coś z jego prawdziwego piękna. W najgorszych chwilach udręki wydawało mi się, że odkryłem głębokie znaczenie istnienia, którego dotychczas nie byłem świadomy. Zrozumiałem, że lepiej być lojalnym niż silnym. Na ciele noszę znamiona naszej gehenny. Zostałem uratowany i zdobyłem wolność. Ta wolność, której nigdy nie stracę, dała mi pewność i spokój spełnionego człowieka. Dała mi rzadką radość kochania tego, czego niegdyś nie doceniałem. Rozpoczęło się dla mnie nowe, wspaniałe życie.

(fragment wstępu autora)

Maurice Herzog oraz Louis Lachenal zdobyli Annapurnę 3 czerwca 1950 roku. Był to pierwszy raz, kiedy na ośmiotysięczniku stanęła ludzka stopa. Moment przełomowy w historii alpinizmu. Książka opisuje losy francuskiej wyprawy, od chwili kiedy wyrusza ona w Himalaje, nie wiedząc jeszcze czy celem będzie Annapurna, czy Dhaulagiri. Aż do heroicznego zejścia z gór i dramatycznych skutków dla zdrowia autora. Klasyka literatury alpinistycznej.

Maurice Herzog(1919 – 2012) – francuski alpinista, himalaista. Międzynarodową sławę przyniosło mu zdobycie Annapurny w 1950 roku. Było to pierwsze wejście na szczyt ośmiotysięcznika. W latach 60. był ministrem sportu Francji.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (116 ocen)
57
39
14
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nysanarysa

Z braku laku…

W ogólnym rozrachunku książka fajna do przeczytania, pokazuje jak mocno rozwinęła się technologia używana przez himalaistów, i to jak trudno było te kilkadziesiąt lat temu zdobywać szczyty. Z drugiej strony jest tam sporo momentów, w których widać taki brak szacunku do lokalnych ludzi, takie traktowanie z góry, z jednej strony jako tanią siłę roboczą z drugiej z taką wyższością, o jacy wy jesteście prości i bez ambicji i my tu Wam pokażemy jacy są "cywilizowani" ludzie.
10
dominikkacprzak

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowite poświęcenie
10
chubbypanda
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy opis wczesnych eskploracji Himalajów. Niewiarygodne, z jakimi trudnościami wspinacze musieli się mierzyć, żeby choćby zlokalizować szczyt, na który mieli się wspinać. Czytałam z zapartym tchem. Relacje z szerpami, tragarzami i ludnością rdzenną budzą ogromny niesmak. Niestety, nawet komplementy czy podziw w stosunku do szerpów podszyte są dużą dozą protekcjonalności.
00
ponitka

Całkiem niezła

O zmaganiu ze sobą i z Górą. Poruszające.
00
Slowiczek89

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, czytając czułem się jakbym brał w tym udział
01

Popularność




Tytuł oryginału ANNAPURNA. PREMIER 8000
Przełożył RAFAŁ UNRUG
Wstęp przełożył ADAM PLUSZKA
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Zdjęcie na okładce fot. Marcel Ichac © Laurence de Boissieu Ichac
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © 1997, 2010 by Maurice Herzog Copyright © for the translation by Agnieszka Unrug Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa 2018 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65780-83-6
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Wstęp do pierwszego wydania

To moja pierwsza książka. Nie zdawałem sobie sprawy, ile z tym się wiąże pracy. Zdarzały się chwile, kiedy zadanie mnie zwyczajnie przerastało, ale podjąłem się go, ponieważ chciałem – w imieniu tych wszystkich, którzy poszli ze mną – dać świadectwo i opowiedzieć o straszliwej przygodzie i o tym, jak zdołaliśmy ją przetrwać tylko dzięki serii nieprawdopodobnych cudów. Wciąż tak na to patrzę.

Annapurna przedstawia działania ludzi w bezlitosnym uścisku natury i mówi o ich cierpieniach, nadziejach i radościach.

Uznałem, że moim obowiązkiem jest szczerze zrelacjonować, co się wydarzyło, i spróbować – na tyle, na ile potrafię – ukazać ludzki aspekt wyprawy oraz oddać tamtą nadzwyczajną emocjonalną atmosferę.

W związku z tym, że leżę w szpitalu i czeka mnie jeszcze długie leczenie, każde słowo tej książki zostało przeze mnie podyktowane.

Podstawę narracji stanowią oczywiście moje wspomnienia. Jeśli przytoczone fakty są obszerne i dokładne, zawdzięczam to dziennikowi wyprawy, który skrupulatnie prowadził Marcel Ichac – ten kluczowy dokument pisany był często na bieżąco, w chwili, gdy coś się działo. Korzystałem, jak tylko mogłem, z prywatnego dziennika Louisa Lachenala, a pozostałe szczegóły uzupełniali wszyscy moi przyjaciele z wyprawy. Annapurna jest zatem dziełem całego zespołu.

Tekst, często bardzo potoczny, poprawił i nadał mu kształt mój brat Gerard Herzog, świadek nie tylko moich najwcześniejszych górskich zachwytów, ale w zasadzie pierwszych życiowych doświadczeń. Gdybym nie mógł polegać na jego wprawnej ręce, gdybym nie ufał jego decyzjom i gdyby nie codzienne słowa zachęty, wątpię, czy kiedykolwiek bym zdołał zakończyć tę pracę.

Nazwisko Roberta Boyera, który tak wiele zrobił dla naszej wyprawy, nie pojawia się w tej książce, a jednak jego przyjaźń i zrozumienie okazały się balsamem w najciemniejszych godzinach.

W Tansen, 11 kwietnia 1950 roku. Stoją, od lewej: Lachenal, Couzy, Schatz, Oudot, Terray, Herzog, Noyelle i Szerpowie – Pansy, Sarke, Adjiba, Aila, Dawa Tondup. Siedzą, od lewej: Rébuffat, Ichac oraz Szerpowie – Phu Tharke, Ang Tharke i Angawa.

Każdy z dziewięciorga członków ekspedycji będzie miał niejeden powód, aby docenić tę relację. Razem wlekliśmy się z mozołem, cieszyliśmy się i cierpieliśmy. Mam płomienne życzenie, aby naszą dziewiątkę, którą połączyło spoglądanie śmierci w oczy, przez całe życie łączyły braterskie więzi.

Przekraczając nasze ograniczenia, sięgając poza granice ludzkiego świata, poznaliśmy coś z jego prawdziwego piękna. W najgorszych chwilach udręki wydawało mi się, że odkryłem głębokie znaczenie istnienia, którego dotychczas nie byłem świadomy. Zrozumiałem, że lepiej być lojalnym niż silnym. Na ciele noszę znamiona naszej gehenny. Zostałem uratowany i zdobyłem wolność. Ta wolność, której nigdy nie stracę, dała mi pewność i spokój spełnionego człowieka. Dała mi rzadką radość kochania tego, czego niegdyś nie doceniałem. Rozpoczęło się dla mnie nowe, wspaniałe życie.

W tej opowieści nie tylko relacjonujemy nasze przygody, ale też dajemy świadectwo; zdarzenia, które wydają się czasem pozbawione sensu, często mają głębokie znaczenie. Nie ma innego uzasadnienia dla l’acte gratuit.

Maurice Herzog

Hôpital américain de Paris

Czerwiec 1951 roku

W wysokich dolinach himalajskich

Jesteśmy w Azji, w sercu Himalajów, otoczeni najwyższymi górami świata.

Tego ranka, 22 kwietnia 1950 roku, łagodne ciepło panuje w dolinie Kali Gandaki; rzeka szumi w oddali. Moi towarzysze śpią w żółtych namiotach obozu. Mnie nie dało zasnąć pragnienie, by ujrzeć miejsca, o których tak wiele myśleliśmy. Z wielkiego placu, na którym stoją nasze namioty, widzę małą wioskę nepalską – Tukuche – pogrążoną jeszcze we śnie. Dzięki małym, wąskim uliczkom, płaskim dachom i modlitewnym chorągwiom przypomina liczne mieściny, przez które wiódł szlak naszego marszu od granicy indyjskiej. Jedynym określonym dźwiękiem jest głos gongu świątyni wznoszącej się na placu, naprzeciwko mnie. Poważny i wibrujący ton rozchodzi się w powietrzu. W świątyni odbywają się zapewne dziwne obrzędy ucieleśniające dla mnie całą tajemniczość Wschodu. Spoglądam na długą dolinę Gandaki, którędy przybyliśmy tu wczoraj. Przenoszę wzrok na góry ciągnące się po obu stronach doliny i patrząc wzdłuż grani, muszę zadrzeć wysoko głowę, by objąć wzrokiem olbrzymią piramidę Dhaulagiri, wznoszącą się na sześć kilometrów ponad dolinę. Już od wielu miesięcy, w Paryżu z Lucienem Deviesem i później, w czasie podróży z moimi towarzyszami, tak często wymawiałem nazwy Dhaulagiri i Annapurny, gór, których nie widział dotąd żaden Europejczyk, że ich wymarzony obraz powstał w mojej wyobraźni. Oto teraz Dhaulagiri wznosi się przed moimi oczyma, prosto nad głową, realna, ukazująca swoje prawdziwe oblicze, oszałamiająca, groźna i fascynująca.

Dolina Kali Gandaki. Nilgiri (7061 m) jest po lewej, Dhaulagiri (8167 m) po prawej.

Wprawdzie kiedy wyruszyłem wraz z towarzyszami na tę wyprawę, wiedzieliśmy, co nas czeka, lecz w tej chwili, gdy jestem już na terenie akcji, ogarnia mnie przerażenie. Cała wyprawa – tony sprzętu i żywności, których każdy kilogram wymagał tylu wysiłków, ludzie przybyli z tak daleka, najlepszy zespół alpinistów, jaki kiedykolwiek istniał, ci oddani i ufni Szerpowie, niezliczeni kulisi, przyjaciele we Francji, którzy oczekują od nas cudów, co wydaje mi się bardzo nieuzasadnione, od chwili gdy spoglądam na Dhaulagiri – cała ta ogromna machina, puszczona w ruch, wciąga mnie w wir, pcha naprzód, na podbój gór, o których nie wiem nic, i nie mam pojęcia, jak się do nich zbliżyć.

Ciężar tego ogromnego wysiłku woli spada ciężkim brzemieniem na moje barki. Musi się nam udać! Ale gdzie jest droga prowadząca do zwycięstwa?

Krótki czas, jakim dysponujemy, powiększa jeszcze mój niepokój. Monsun spadnie na nas najpóźniej za półtora miesiąca. Będziemy wówczas spowici mgłą, zagrożeni nieustannymi burzami, zatopieni przez ulewne deszcze. Pod grozą śmierci trzeba będzie opuścić góry. Do tego czasu musimy znaleźć wejście na Dhaulagiri lub Annapurnę, a oba te szczyty wznoszą się na ponad 8000 metrów. Po raz pierwszy w historii podboju Himalajów wyprawa musi w ciągu jednego lata zbadać masyw górski i zdobyć szczyt.

Każda z kilkuset wypraw, które poprzedziły nas w Nepalu i na całym obszarze łańcucha Himalajów posiadającego czternaście „ośmiotysięczników”, działała przez dwa lata lub dłużej. Gdy drużyny szturmowe przystępowały do dzieła u stóp swojej góry, była ona już w poprzednich latach zbadana, sfotografowana, a na jej stokach wytyczono szlak wspinaczki.

Alpiniści mieli do dyspozycji cale lato, by dojść na szczyt. Jednak żadna z wypraw nie osiągnęła do dziś swojego celu. Człowiek nie postawił jeszcze nogi na żadnym ze szczytów przekraczających zaczarowaną wysokość 8000 metrów, stanowiącą jakby „barierę dźwięku” dla alpinistów. Mamy dwa lub trzy razy mniej czasu niż nasi poprzednicy, Anglicy, Amerykanie, Niemcy, i chcemy osiągnąć sukces tam, gdzie im się nie powiodło. Czy nie jesteśmy zbyt ambitni? Dziś, u stóp tych olbrzymich mastodontów, których podstawy stanowią cały świat, zamyślam się. Tak, musimy zdobyć szczyt i damy z siebie wszystko. Ale czy to zadanie nie jest nadludzkie?

Dolina Gandaki.

Wyrywa mnie z zamyślenia rodzaj długiej litanii dochodzącej z namiotu ustawionego przy kamieniu, na którym siedzę. Inne głosy odpowiadają wspólnie monotonnemu zawodzeniu. To Ang Tharke, szef naszej niewielkiej grupy Szerpów, i jego siedmiu towarzyszy odmawiają poranne modlitwy, jak przystało pobożnym buddystom. Szerpowie, znani ze swojej siły, odwagi i poświęcenia, są półzawodowymi tragarzami górskimi. W czasie podróży przez Nepal nadzorowali ponad dwustu kulisów, którzy przenieśli sześć ton naszego bagażu aż do Tukuche. Teraz będą nam pomagali transportować ładunki w górach i na dużych wysokościach zakładać obozy.

– Good morning, sir! (Dzień dobry panu!)

– Good morning, Dawa Tondup.

– Tcha for Bara Sahib? (Herbata dla kierownika?) – Miły uśmiech rozjaśnia twarz Szerpy.

– Yes, thank you.

Dawa Tondup jest weteranem dwóch wypraw niemieckich na Nanga Parbat. Był jednym z nielicznych, którzy uratowali się z wyprawy w 1934 roku, i jedynym ocalonym z wyprawy w roku 1937, w całości zasypanej przez lawinę.

Wszyscy jego towarzysze brali udział w innych wyprawach: na Everest, na K2, na Nanda Dewi lub w pierwszej francuskiej wyprawie na Hidden Peak, którą kierował Henry de Ségogne.

Nagle pod namiotami zaczyna się ruch.

– Khanna! Khanna! (Jeść!)

– Szerpowie!

Moi towarzysze po kolei wysuwają głowy przez otwór namiotu i zbierają się wokół mnie, otrząsając się ze snu. Pierwszy jest Lionel Terray, sławny ze swoich wyczynów trzydziestoletni przewodnik z Chamonix. To chyba najlepszy alpinista francuski. W ciągu tej opowieści setki razy będę miał okazję wychwalać jego siłę, zdecydowanie, a zwłaszcza zalety charakteru. Ciało atlety, wspaniała muskulatura, okazała postawa kontrastują z twarzą niemal młodzieńczą, o rysach delikatnych i szlachetnych.

– Kiedy ruszamy? – pyta mnie szorstko.

– Jak najprędzej. Gdy tylko będziemy wiedzieli, gdzie iść i od czego zacząć.

– Doskonale. Nie mam zamiaru pleśnieć w dolinie.

Louis Lachenal, którego przezwaliśmy „Biscante” (od biscantin – nazwy jabłecznika w gwarze sabaudzkiej), wychodzi z kolei ze swojego namiotu i staje przy nas, zwabiony rozmową.

– Czołem! Chodzi o wymarsz? Dokąd? Ja już mam pomysły co do Dhaulagiri.

Gwałtowny Lachenal, także przewodnik z Chamonix i stały towarzysz Terraya, z którym dokonał największych wyczynów w Alpach, podnosi ramię ku Dhaulagiri.

– Widzisz wierzchołek. Na lewo i na prawo schodzą dwie wielkie granie. Trzeba będzie podejść jedną lub drugą, aż na samą górę.

– I po miesiącu będziemy jeszcze na środku grani – wtrącam.

Terray potwierdza:

– Niewykonalne, Biscante.

– Dlatego trzeba wejść na grań najwyżej, jak tylko się da – upiera się Lachenal. – Widzicie ścianę wschodnią, która jest na wprost nas. Jej środkiem spływa lodowiec. Podejdźmy tym wschodnim lodowcem aż do jego szczytu, a stamtąd skierujemy się na jedną z grani. Wtedy mamy Dhaulagiri w kieszeni.

– W kieszeni... – mruczy Terray.

– Co myślisz o tym, Maurice? – pyta mnie Lachenal.

– Twoja droga jest doskonała, Biscante, i nie będziesz jednym z ostatnich przy oglądaniu z bliska swojego słynnego lodowca, ale są jeszcze inne dojścia.

– Odkryłeś jedyną drogę, którą można dotrzeć stąd, nie ruszając się z miejsca – stwierdza, śmiejąc się, Terray.

– Nie będę niezadowolony, gdy pójdę tam zajrzeć – rzuca Lachenal, kierując się w stronę namiotu Szerpów. Słyszę go z daleka: – Tcha! Ang Tharke!

Wyprawa na Nanga Parbat w 1934 roku. Dawa Tondup należał do tych nielicznych, którzy przeżyli ekspedycję.

Wchodzimy z Terrayem do wielkiego zielonego namiotu przeznaczonego na jadalnię. Reszta drużyny zasiadła już do obfitego pierwszego śniadania: Jean Couzy, dwudziestosiedmioletni inżynier, najmłodszy z naszej grupy, szczupły, o wychudłej twarzy, gawędzi z towarzyszem wspinaczek Marcelem Schatzem, który stanowi jego przeciwieństwo ze swoim okrągłym obliczem i tęgim ciałem. Koleżeńskość i zalety alpinisty wielkiej klasy czynią Schatza nieocenionym kompanem.

Gaston Rébuffat, trzeci przewodnik należący do naszego zespołu, jeden z najsławniejszych alpinistów francuskich, je w milczeniu. Podnosi ku nam twarz zadziwiająco długą i wpadniętą, zwieńczoną szerokim czołem, na którym wyczytać można całą jego legendarną zawziętość i wolę.

– Całe szczęście, że skończyliśmy już ten marsz w gorącu i kurzu – mówi z akcentem zdradzającym jego marsylskie pochodzenie. – Nareszcie góry!

Couzy i Schatz są tego samego zdania. Istotnie, po wygodnej podróży samolotem z Paryża aż do stolicy Indii, Delhi, a potem do Lucknow, dotarliśmy do granicy indyjsko-nepalskiej małym pociągiem zataczającym się niebezpiecznie po szynach. Królestwo Nepalu otwarło przed nami swoje granice. Po krótkiej podróży konno przez dwa tygodnie musieliśmy iść piechotą obok naszych ośmiu Szerpów i dwustu kulisów, z których każdy dźwigał około czterdziestu kilogramów.

Odkrycie malowniczych wiosek, w których byliśmy pierwszymi białymi, ubogich, lecz gościnnych mieszkańców, trzepoczących na wietrze świętych chorągwi i murów modlitewnych, długich czasami na pięćdziesiąt metrów, na których czytaliśmy nieśmiertelną formułę om mani padme hum – „bądź pozdrowiony klejnocie ukryty w kwiecie lotosu”, ciasny kanion doliny Gandaki, którą szliśmy w górę aż do Tukuche, wreszcie przerażający widok olbrzymów himalajskich – wszystko to napawało nas ogromną radością. Jednakże powolność marszu, strajki kulisów, mordercze upały (jesteśmy blisko zwrotnika Raka) wyczerpały nas w końcu i wczorajszy dzień, oznaczający koniec męczącej wędrówki, był dla nas świętem. Naprawdę odetchniemy jednak dopiero po rozpakowaniu, zinwentaryzowaniu i uporządkowaniu sześciu ton naszego sprzętu, pięćdziesięciu tysięcy różnych przedmiotów: lekarstw, lin nylonowych, aparatów fotograficznych, haków lodowych, teodolitów, lornetek, ultralekkich namiotów itp., których nabycie i zapakowanie kosztowało nas tyle wysiłków i trosk przed wyruszeniem z lotniska Le Bourget. Tego ranka kosztujemy owoców wielomiesięcznych przeróżnych kłopotów.

– Ale gdzie są Ichac i Oudot? – pytam.

Jacques Oudot, nasz chirurg, jest doskonałym alpinistą i jednocześnie jednym z najlepszych specjalistów swojego pokolenia. Wchodzi właśnie w chwili, gdy pytam o niego.

– Nie tracę czasu w Tukuche – mówi. – Wójt kazał powiedzieć Szerpom, że jego żona jest chora i że byłby szczęśliwy, gdyby mógł poznać europejskiego lekarza. Jeszcze nie skończyłem!

Podczas całej naszej podróży Oudot cieszył się wielkim szacunkiem wśród ludności. Ze wszystkich stron przychodzono do niego po radę. Był półbogiem dla tych biedaków żyjących w średniowiecznych warunkach. Rozdawał wszystkim lekarstwa. Jaki jednak robili z nich użytek? Wymieniali je między sobą jako drobne maskotki przynoszące szczęście i połykali bez mrugnięcia okiem kremy przeciwsłoneczne i opatrunki. Z jaką wzruszającą naiwnością oddawali swoje życie w ręce nieznajomego! Widok tych biednych ludzi, tak szalenie ufnych, wzruszał mnie głęboko i czułem, że wzrasta we mnie słuszna duma płynąca z przynależności do współczesnej cywilizacji, której najpiękniejszym tytułem do chwały jest wiedza lekarska.

W tych krajach najmniejsze zapadnięcie na zdrowiu jest śmiertelne, a epidemie dziesiątkują ludność. Jedynymi lekarstwami są modlitwa i gnój krowi. Nie dziwiliśmy się więc, oglądając w ciągu kilku dni wiele pogrzebów. W przeciwieństwie do obyczajów europejskich rodzina i przyjaciele zmarłego nie są smutni i nie odczuwają wcale żalu. Czyż nieboszczyk nie przejdzie reinkarnacji i nie powróci na ziemię pod inną postacią, która – jak się spodziewają – będzie przyjemniejsza? Religia buddyjska jest tak mocno zakorzeniona w ich duszach, że nie lękają się utracić wiecznie odnawiającego się życia.

W tej chwili wchodzi hałaśliwie Marcel Ichac. Nasz operator filmowy był dopiero co świadkiem niezwykłego zdarzenia.

– Fotografowałem właśnie Tybetańczyków przenoszących ładunki soli do Tybetu, odległego stąd tylko o trzydzieści kilometrów – jeżeli tego nie wiecie – gdy nagle usłyszałem odgłosy walki. Mężczyźni i dzieci kłócili się o dwie lub trzy puszki po konserwach, które Szerpowie wyrzucili dziś rano. Puszki, oczywiście puste, wydawały im się skarbami. Nagle jeden z nich znalazł pustą tubę po mleku kondensowanym. Chwycił ją, obejrzał z ciekawością, a potem nagłym ruchem podniósł do ust i zaczął w nią dmuchać ze wszystkich sił. Tuba pękła z przeraźliwym hukiem i wszyscy uciekli, wystraszeni, w kierunku swoich domów.

Przyjmujemy opowiadanie Ichaca śmiechem i żartami. W namiocie brakuje jeszcze jednego Europejczyka, sympatycznego i wytwornego Francisa de Noyelle’a, attaché ambasady w New Delhi. Wraz z ambasadorem Francji w Indiach, panem Danielem Lévim, brał on udział w rokowaniach, dzięki którym uzyskaliśmy wyjątkowo pozwolenie na wjazd do Nepalu, stanowiącego dotąd teren niedostępny dla Europejczyków. Dzięki znajomości języków lokalnych, pomysłowości i bystrości de Noyelle przezwycięża wiele przeszkód. Ponadto jest doskonałym alpinistą.

Północna ściana Dhaulagiri.

A oto właśnie wchodzi do namiotu. Członkowie wyprawy są w komplecie i przeczuwam, że taka chwila nieprędko się powtórzy.

Przyglądam się uważnie towarzyszom gawędzącym wesoło i powoli mija przygnębienie, które ogarnęło mnie tego ranka. Jaka góra oprze się takim ludziom – silnym, zdecydowanym, żarliwym? Uspokojony i dobrej myśli przyłączam się do dyskusji.

Proszę Marcela Ichaca, aby wyjął indyjską mapę. Rozmowy urywają się, jak na zaklęcie.

Ichac ostrzega nas, rozkładając mapę:

– Nie ufajmy jej zbytnio. Rysowali ją z bardzo daleka specjaliści, którzy nigdy nie byli tu na miejscu. Obliczyli, nawet niezwykle dokładnie, wysokość i położenie najważniejszych szczytów, a potem, opierając się na niesprawdzonych wiadomościach, połączyli te punkty kreskami, trochę na łut szczęścia. Pomiędzy kreskami w zasadzie znajdują się doliny, ale to wszystko jest bardzo niepewne.

Długo oglądamy indyjską mapę. Po chwili milczenia zabieram głos:

– Nasz cel jest prosty: zdobyć Dhaulagiri lub Annapurnę najłatwiejszą drogą. Aby znaleźć tę drogę, podzielimy się na małe grupki i obejdziemy dookoła nasze szczyty.

Zacznijmy od Dhauli, ponieważ znajduje się on blisko i widzimy jedną z jego ścian, wschodnią, oraz dwie granie: południowo-wschodnią i północno-wschodnią. Biscante, czy chcesz przeszukać to zbocze?

– Bardzo chętnie – odpowiada Lachenal. – Ale po co je przeszukiwać, skoro widać stąd, że są tam możliwości?

– Skąd o tym wiesz? – pyta Ichac. – Zdaje ci się, że jeszcze jesteś w Alpach.

Ichac, jedyny z nas, ma doświadczenie himalajskie. Był już operatorem filmowym wyprawy de Ségogne’a w 1936 roku.

– Tu wszystko jest znacznie większe – mówi. – Nie macie jeszcze skali w oczach. Lodowiec wschodni, który wydaje ci się tak niedaleko, w rzeczywistości znajduje się ponad dziesięć kilometrów stąd. Trzeba go obejrzeć z bliska.

– Ja pójdę z Biscantem, jeżeli chcecie – proponuje Rébuffat.

– Doskonale – mówię. – Ścianę południową widzieliśmy podczas drogi. To jest pionowy mur o wysokości sześciu kilometrów. Nie do zrobienia. Nikt nie widział ściany północnej. Jak wynika z mapy, idąc w górę doliny, zakręcającej wokół szczytu Tukuche, dojdziemy do jej podstawy. Kto tam ze mną pójdzie?

– Ja! – woła Terray.

– To niemożliwe – odpowiada doktor Oudot. – Bardzo mi przykro, Lionel, ale dopiero co byłeś poważnie niedysponowany i przez dwa dni musisz odpoczywać.

– W takim razie ja? – pyta Ichac.

– Zgoda – odpowiadam. – Ruszymy we dwójkę. Co do Annapurny, problem jest bardziej złożony. Dhaulagiri jest izolowanym szczytem. Annapurna to cały masyw, szereg łańcuchów spojonych ze sobą, rodzaj fortecy z niezliczonymi wieżami i murami wysokimi na siedem tysięcy metrów. Annapurna jest tylko najwyższym punktem tego kolistego muru. Aby dobrać się do naszego szczytu, trzeba przedostać się do środka, do kotła, którego nie widział żaden człowiek. Są na to dwa sposoby. Wody z topniejących lodowców, zamkniętych wewnątrz kotła, przebiły się przez tę olbrzymią tamę. Rzeka Miristi wydrążyła na południu prawdziwy wyłom. Może uda się nam przedostać przez ten wyłom do wewnętrznego kotła. Drugi sposób: po przeciwnej stronie niż wyłom, na północy, mur zdaje się obniżać do sześciu tysięcy metrów. Na mapie zaznaczona jest ścieżka wiodąca do tego obniżenia, noszącego nazwę przełęczy Tilicho. Możemy dotrzeć do wewnętrznego kotła przez tę przełęcz, do której dojście jest bardzo łatwe, i obejrzeć Annapurnę.

– Ścieżka, przełęcz na wysokości sześciu tysięcy metrów, Annapurna bliziutko, to obiecujące – mruczy rozmarzony Schatz. Po czym proponuje: – Chętnie bym poszedł w stronę rzeki.

– Zgoda.

– Czy nie masz nic przeciwko temu, abym poszedł z Schatzem? – pyta Oudot.

– Trochę to niedobrze, żeby lekarz wyprawy opuszczał bazę, ale ty przecież też potrzebujesz treningu i aklimatyzacji.

– A ja? – pyta Couzy.

– Ty zostaniesz w obozie z Terrayem. Pójdziesz na następny rekonesans. A więc, moi przyjaciele – zakończyłem, zwracając się do słuchaczy – wyruszamy jutro rano. Najważniejsza zasada: nie chodzi o to, żeby zbadać wszystko, lecz o podchwycenie pierwszego dogodnego rozwiązania. Obyśmy jutro wieczór zaczęli mieć nadzieję.

Moi towarzysze wychodzą z namiotu, okazując wielką pewność siebie: jutro będziemy bardzo bliscy ustalenia, czego chcemy. Jeden tylko Ichac uśmiecha się, nie wyjaśniając, co ma na myśli.

Pierwsze kontakty

Następnego dnia rano pobudka o piątej.

Lachenal, Rébuffat i jeden z Szerpów wyruszają pierwsi na wschodni lodowiec. Zabierają narty i jedną „jednostkę wysokościową”, to jest zestaw składający się z jednego dwuosobowego namiotu nylonowego, dwóch ultralekkich śpiworów, dwóch krótkich materaców pneumatycznych i kuchenki. Wszystko to waży około dziesięciu kilogramów. Zmienili bowiem plany i wybierają się na dwa dni.

Z kolei Oudot i Schatz wychodzą w stronę Miristi i Annapurny.

Chwilę później Ichac i ja opuszczamy obóz, kierując się ku północnej ścianie Dhaulagiri, szczęśliwi, że jesteśmy znów w górach.

Każdy zespół spodziewa się, że przypadnie mu zaszczyt odkrycia drogi, która doprowadzi do jednego ze szczytów. Przez cały dzień wszystkie grupy maszerują szybko z lornetkami w ręku.

Wieczorem wracamy z Ichakiem do obozu, zmęczeni i markotni.

Terray woła do nas:

– No więc, co z tą ścianą północną?

– Jaką ścianą północną?

– Dhaulagiri! Widzieliście ją?

– Trzeba kilku dni marszu, żeby ją zobaczyć z daleka – przyznaję. – Ichac miał rację. To wszystko jest znacznie większe, niż sobie wyobrażaliśmy.

– Poza tym mapa jest błędna – dorzuca Ichac. – Ta słynna zakręcająca dolina, która miała otwierać się na północną ścianę, w rzeczywistości kończy się na filarze oddzielającym nas od ściany i kryjącym ją. Trzeba by wejść na ten filar i może wtedy moglibyśmy dostrzec północne zbocze Dhauli.

Terray chce właśnie wyrazić swoje rozczarowanie z powodu tak skromnego wyniku, gdy Oudot i Schatz wchodzą do namiotu. I oni wydają się zmęczeni tym pierwszym rekonesansem.

– No i co z Annapurną? – pytam Schatza.

– No i co ze ścianą północną? – replikuje.

Śmiejemy się wszyscy jak szaleni ku zadowoleniu Ichaca. Schatz opowiada dalej:

– Nie doszliśmy nawet nad Miristi. Wszystko jest znacznie większe, niż myśleliśmy. Przełom, o którym mówiłeś, istnieje na pewno, ale potrzeba kilku dni, aby do niego dojść i odszukać przejście w stronę Annapurny, jeśli ono naprawdę się tam znajduje.

– Mamy jednak dwie wiadomości – mówi Oudot. – Najpierw znaleźliśmy obniżenie nad Miristi. To będzie doskonały punkt obserwacyjny, dojście nie jest trudne. I widzieliśmy też wierzchołek Annapurny.

– Nareszcie!

– Ale z bardzo daleka – dodaje Schatz. – Niewiele można o nim powiedzieć, lecz górna partia nie wygląda źle.

– Mówiąc krótko – stwierdza Oudot – aby dotrzeć do Miristi i podejść przełomem aż do wewnętrznego kotła Annapurny, trzeba pójść jeszcze raz z namiotami i zapasami na kilka dni.

Siadamy do obfitego posiłku przygotowanego przez Szerpów pod nadzorem Couzy’ego i Terraya, którzy usługują czterem zgłodniałym.

Następny dzień poświęcony jest na odpoczynek. Korzystając z tej zwłoki, zwiedzam Tukuche. We wsi obchodzi się właśnie tego dnia święto religijne i mam okazję oglądać wystrojone kobiety nepalskie.

Tukuche i Dhaulagiri widziane z Muktinath.