Anioł i twardziel. Biografia Romana Wilhelmiego - Magda Jaros - ebook

Anioł i twardziel. Biografia Romana Wilhelmiego ebook

Jaros Magda

0,0
54,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Legenda polskiego teatru i polskiej kinematografii.

Stworzył niezapomniane kreacje w wielu znakomitych filmach (Zaklęte rewiry, Dzieje grzechu, Ćma, Wojna światów – następne stulecie) i serialach (Czterej pancerni i pies, Kariera Nikodema Dyzmy, Alternatywy 4). Obdarzony wybitnym talentem i równie trudnym charakterem. Zawsze otoczony wianuszkiem pięknych kobiet. Koledzy z branży odnosili się do niego jednocześnie z niechęcią i podziwem – mieli mu za złe wybuchowość i indywidualizm, ale cenili jego znakomite aktorstwo. Jego życie prywatne było pełne zawirowań.

Hulaka? Kobieciarz? Despota? Utracjusz? A może perfekcjonista? Magda Jaros postarała się odkryć, jaki naprawdę był Roman Wilhelmi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 236

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



polecamy

Pole­camy rów­nież:

Beata Biały

Słońca bez końca. Bio­gra­fia Kory

Żyć jak Wielki Szu. Bio­gra­fia Jana Nowic­kiego

Anna Bimer

Chcia­łem być pio­sen­ka­rzem. Bio­gra­fia Krzysz­tofa Kraw­czyka

Magda Jaros

Ty pie­ro­nie! Bio­gra­fia Fran­ciszka Pieczki

Kata­rzyna Olko­wicz

A tam, cicho być! Bio­gra­fia Boh­dana Smo­le­nia

Kata­rzyna Olko­wicz i Piotr Baran

Serca bicie. Bio­gra­fia Andrzeja Zauchy

wstęp

Tacy męż­czyźni jak Roman Wil­helmi mnie iry­tują. Choć zawo­dzą, krzyw­dzą, wyba­cza im się wiele. Może nawet za wiele? Jakby żyli na innych niż obo­wią­zu­jące pra­wach. Jakby z pie­lę­gno­wa­nego ego­izmu robili atut. Mówili: Możemy wię­cej i nic nam nie zro­bi­cie! A jed­nak talent Romana Wil­helmiego był jego tar­czą, impo­no­wał. W fil­mach i seria­lach bije od niego nie­praw­do­po­dobna siła. Kiedy się poja­wia, ekran jest tylko jego. Ma jesz­cze coś, co świad­czy o aktor­skim geniu­szu. Jego gra, choć minęło wiele lat, jest współ­cze­sna i zupeł­nie się nie sta­rzeje. Kiedy więc zaczę­łam pracę nad tą książką, byłam roz­darta. Nie­ła­two jest połą­czyć dwie skrajne emo­cje: nie­chęć z fascy­na­cją. Im głę­biej wcho­dzi­łam w życio­rys Wil­helmiego, tym sze­rzej otwie­ra­łam oczy. Bo nic nie paso­wało do obrazka, jaki sobie stwo­rzy­łam.

„Miał cha­rak­ter dziecka, szcze­rego, ufnego, pro­sto­li­nij­nego” – mówi przy­ja­ciółka, aktorka Bar­bara Wrze­siń­ska. „Nie zna­łem bar­dziej nie­śmia­łej osoby – dodaje reży­ser i przy­ja­ciel Maciej Domań­ski. – Nie spo­sób okre­ślić, jaki miał cha­rak­ter. On był i dobry, i zły, cza­ru­jący i zło­śliwy, abso­lut­nie zabor­czy i ego­istyczny”. „To była nie­sły­cha­nie skom­pli­ko­wana natura” – opo­wia­dała aktorka i przy­ja­ciółka Iga Cem­brzyń­ska1. Zamiast więc w łatwy, oczy­wi­sty spo­sób opi­sy­wać jego życie, pyta­łam sie­bie i innych: Dla­czego? Dla­czego, choć stać go było na wię­cej, nie dosta­wał ról, na jakie zasłu­gi­wał? Dla­czego przez całe życie szu­kał miło­ści, a kiedy ją znaj­do­wał, psuł związki? Dla­czego mimo wiel­kiego poczu­cia war­to­ści bra­ko­wało mu siły prze­bi­cia? I wresz­cie dla­czego ucie­kał w alko­hol, który go znisz­czył, skró­cił życie, a nas, widzów, pozba­wił wielu świet­nych kre­acji, jakie aktor na pewno by stwo­rzył? Mam nadzieję, że choć w czę­ści udało mi się zna­leźć odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Czy po mie­sią­cach roz­mów, spo­tkań, poszu­ki­wań polu­bi­łam Romana Wil­hel­miego? Nie do końca. Czy lepiej go rozu­miem? Zde­cy­do­wa­nie tak. Czy potra­fię wytłu­ma­czyć jego spo­sób życia? Oceń­cie Pań­stwo sami.

pożegnanie

3 listo­pada, dzień Świę­tego Huberta, wypadł w 1991 roku w nie­dzielę. Pogoda jak na tę porę roku była łagodna: nie­wielki deszcz i dodat­nia tem­pe­ra­tura. W kartce z kalen­da­rza czy­tam motto na ten dzień: „Każda praca jest dobra, o ile jest dobrze wyko­ny­wana” – Albert Ein­stein. Przez chwilę zasta­na­wiam się, czy to do niego pasuje. Zde­cy­do­wa­nie tak, bo praca, jej jakość i osią­gnię­cie arty­stycz­nych wyżyn były czymś, o czym zawsze marzył, za czym gonił i czemu poświę­cił życie.

Wie­czo­rem Wia­do­mo­ści TVP1 podały infor­ma­cję, że odszedł Roman Wil­helmi, jeden z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich akto­rów, znany z kre­acji, które stwo­rzył w Teatrze Ate­neum im. Ste­fana Jara­cza w War­sza­wie, Teatrze Tele­wi­zji, ról w seria­lach tele­wi­zyj­nych (Czte­rej pan­cerni i pies, Kariera Niko­dema Dyzmy, Alter­na­tywy 4) oraz w fil­mach kino­wych (Zaklęte rewiry, Ćma, Wojna świa­tów – następne stu­le­cie). Padło zale­d­wie kilka zdań na pod­su­mo­wa­nie krót­kiego, lecz barw­nego i burz­li­wego życia. W zaka­mar­kach pamięci odnaj­duję tamto wspo­mnie­nie i tamtą chwilę. Musiała zro­bić wra­że­nie, skoro prze­cho­wuję ją tak długo. Ale wielu widzom ten fakt zapewne umknął. W Pol­sce działy się prze­cież o wiele waż­niej­sze sprawy. Byli­śmy tuż po pierw­szych, w pełni wol­nych po dru­giej woj­nie świa­to­wej wybo­rach do Sejmu i Senatu. Tę radość jed­nak zakłó­cała obawa przed bez­ro­bo­ciem, które wkrótce się­gnęło dwu­dzie­stu pro­cent. Padały fabryki, kopal­nie, pege­ery. Śmierć jed­nego z czte­rech pan­cer­nych musiała więc zejść na dal­szy plan.

Nekro­log pod­pi­sany jest: „Pogrą­żony w smutku brat Adam z żoną i dziećmi oraz Rodzina”. Infor­muje, że nabo­żeń­stwo żałobne odbę­dzie się w pią­tek 8 listo­pada w kościele św. Anny w Wila­no­wie, po któ­rym nastąpi zło­że­nie ciała na miej­sco­wym cmen­ta­rzu2. W „Życiu War­szawy” Wil­hel­miego żegnają mię­dzy innymi mini­ster kul­tury i sztuki, dyrek­tor Teatru Ate­neum, Adam Hanusz­kie­wicz z zespo­łem Teatru Nowego, redak­cja Teatru Tele­wi­zji, Scena na Pię­trze w Pozna­niu. Ludzie i miej­sca, z któ­rymi był zwią­zany. Lubił być w cen­trum uwagi i lubił czuć się ważny, więc pew­nie hołdy spra­wi­łyby mu przy­jem­ność. Choć to też chi­chot losu, że pośmiert­nie w wiel­kich sło­wach uho­no­ro­wano czło­wieka, któ­rego ani kry­tycy, ani kole­dzy za życia nie gła­skali po gło­wie.

To naj­bliżsi wysta­rali się, by miał grób na pięk­nym cmen­ta­rzu przy kościele św. Anny. Kwa­tera była kosz­towna i pła­ciło się w dola­rach. Ale dla Wil­hel­miego pro­boszcz zro­bił wyją­tek.

Emi­lia Kra­kow­ska, aktorka, przy­ja­ciółka: „Byłam z Lilką, ostat­nią part­nerką Romka, przed pogrze­bem w kaplicy. Popro­siła, żeby otwo­rzyć trumnę, i wło­żyła mu paczkę gau­lo­ises’ów. Dobrze, że w ostat­nią drogę wziął to, co kochał. Bo prze­cież odpa­lał papie­rosa od papie­rosa, to nie­od­łączna część jego wize­runku”.

Ewa Wiśniew­ska: „Trudno było mi doje­chać na cmen­tarz, War­szawa stała w kor­kach, na szczę­ście zdą­ży­łam. Sta­łam oparta o drzewo i było mi smutno, że odszedł mój wspa­niały kolega. Po kilku latach chcia­łam zna­leźć jego grób, ale chyba wycięli to wiel­kie drzewo. Do Romka ni­gdy już nie tra­fi­łam”.

Maciej Domań­ski, przy­ja­ciel aktora z cza­sów Teatru Ate­neum, reży­ser: „Na pogrze­bie był tłum ludzi. Cała War­szawa przy­szła go poże­gnać. Nikt nic nie powie­dział pod­czas uro­czy­sto­ści. Nie było poże­gnań, żad­nego ofi­cjal­nego wystą­pie­nia. Nie­któ­rzy mieli za złe, że śro­do­wi­sko nawet po śmierci go nie usza­no­wało. A mnie się podo­bało. Odszedł wielki czło­wiek i w zasa­dzie nie ma już o czym mówić.

W jego miesz­kanku na ulicy Bagno w War­sza­wie był bal­ko­nik. Sia­dały na nim gołę­bie, nie­mi­ło­sier­nie bru­dząc wszystko dookoła. Roman zawsze mówił, że ma dwa marze­nia, a nawet dwa cele w życiu. Jeden to zdo­być Oscara, a drugi kop­nąć gołę­bia w dupę. Kiedy go odwie­dza­łem na Bagnie, pyta­łem: «I jak z gołę­biem?». Odpo­wia­dał: «Cią­gle mi się nie udało, jestem coraz star­szy, a gołę­bie coraz szyb­sze». Jakiś czas po pogrze­bie razem z Heniem Tala­rem speł­ni­li­śmy marze­nie Romka, przy jego gro­bie kop­nę­li­śmy gołę­bia w dupę. Myślę, że to było naj­lep­sze poże­gna­nie”.

Trzy­dzie­ści dwa lata póź­niej w Zaduszki idę na grób Wil­hel­miego. Jest piękny jesienny dzień, błę­kitne niebo, jasne słońce. Przed cmen­ta­rzem kupuję szklany znicz w kształ­cie serca. Sym­bo­liczny, bo wiele serc Roman prze­cież zła­mał. Ktoś mi powie­dział, że mam się kie­ro­wać na zachód od kaplicy. Bez kło­po­tów znaj­duję wła­ściwe miej­sce. Grób jest zadbany, poro­śnięty osza­ła­mia­jąco zie­lo­nym o tej porze roku blusz­czem, zdo­bią go białe chry­zan­temy. Kto tu przy­cho­dzi? Part­nerka, wiel­bi­ciele aktor­skiego talentu, byłe narze­czone, sąsie­dzi? Ostatni etap życia spę­dził prze­cież nie­opo­dal, na ulicy Wik­to­rii Wie­deń­skiej, gdzie dostał piękne miesz­ka­nie. A może byłe kel­nerki z restau­ra­cji Kuź­nia, która znaj­duje się tuż obok pałacu w Wila­no­wie? Wil­helmi miał tam swój sto­lik, przy­cho­dził uczyć się tek­stów.

Pomnik wyko­nał kra­kow­ski arty­sta pla­styk Bole­sław Chromy, ten sam, który pod Wawe­lem usta­wił nie­zbyt pięk­nego smoka. Pomnik na gro­bie Wil­hel­miego jest sym­bo­liczny, przed­sta­wia zarys męż­czy­zny, któ­rego ręce ukła­dają się nie przez przy­pa­dek w skrzy­dła anioła. W końcu dozorca Sta­ni­sław Anioł ze słyn­nego i zde­cy­do­wa­nie kul­to­wego serialu to jedna z jego naj­lep­szych ról. Na pomniku jest skromny napis: „Roman Wil­helmi aktor”, lata życia „1936–1991” i jesz­cze wykrzy­wiona maska Mel­po­mene, muzy akto­rów.

Długo byłam prze­ko­nana, że Wil­helmi umarł jako star­szy męż­czy­zna. Dopiero teraz dociera do mnie, że miał zale­d­wie pięć­dzie­siąt pięć lat. Co to za wiek na umie­ra­nie? Niby żar­tem mówimy, że dzi­siej­sza pięć­dzie­siątka to dawna trzy­dziestka, ale coś w tym jest. Czło­wiek jest w pełni sił, osa­dzony w sobie, lecz wciąż ma marze­nia i plany. Uświa­da­miam sobie, że w chwili śmierci Roman Wil­helmi był nie­wiele star­szy ode mnie. A ze zro­bio­nych pod koniec życia zdjęć spo­gląda zmę­czona, wychu­dzona twarz: smutne oczy, zga­szony uśmiech, głę­bo­kie bruzdy na policz­kach i czole. Wiem, że przez ostat­nie lata ciężko cho­ro­wał na raka, który osta­tecz­nie go zabił, ale kiedy patrzę na niego, nie mogę pozbyć się myśli o tym, jak wiele w nim bólu, nawet nie­szczę­ścia. Uczu­cie to potę­guje jeden z ostat­nich wywia­dów, jakich udzie­lił już w wol­nej Pol­sce. Wil­helmi mówi: „Zamiast być na eta­cie, brać pie­nią­dze i być świad­kiem upadku teatru, wolę się przy­pa­try­wać temu z boku albo robić coś samemu, żeby mieć zado­wo­le­nie oso­bi­ste. […] To, co się stało w tej chwili z kul­turą, to zbrod­nia. Można wyrzu­cić stra­gany, zro­bić sklepy wędli­niar­skie, zli­kwi­do­wać je i zro­bić pasman­te­rie, ale nie można ruszać dwóch rze­czy: zdro­wia i kul­tury. Takie kroki kosz­tują, i to bar­dzo dużo. Nikt dokład­nie z nas nie­stety nie wie, jak można gładko przejść do kapi­ta­li­zmu”3.

Czy tak może mówić czło­wiek, który odniósł suk­ces i jest zado­wo­lony z życia? Jeden z naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych akto­rów w tym kraju? Ten, który naprawdę wie­rzył, że zrobi karierę na miarę Mar­lona Brando i zdo­bę­dzie Hol­ly­wood? Który pil­nie uczył się fran­cu­skiego, żeby zbu­rzyć zawo­dowe ogra­ni­cze­nia i mury, poka­zać kole­gom, kry­ty­kom, wresz­cie publicz­no­ści, na co go stać? Zde­cy­do­wa­nie nie. Co więc się stało, że po dro­dze stra­cił zapał i żar? Kiedy szedł przez życie zgod­nie z pla­nem, a w któ­rym momen­cie zbłą­dził? Żeby to zro­zu­mieć, się­gam do korzeni, czyli dzie­ciń­stwa.

W życiu każ­dego dziecka, a zwłasz­cza chłopca, naj­waż­niej­szą osobą i kobietą jest matka. To ona go kocha, kształ­tuje, wypo­saża na drogę, wspiera albo, prze­ciw­nie, pod­cina mu skrzy­dła. Jaka więc była Ste­fa­nia, Stefa, Wil­hel­mina, matka Romana? Dla­tego od niej zaczy­nam tę opo­wieść.

matka

Maciej Domań­ski: „Wydaje mi się, że miał silny kom­pleks Edypa. Na szczę­ście na odle­głość, bo pani Ste­fa­nia miesz­kała w Pozna­niu. Na ogół faceci wiel­biący swoje matki mają potrzebę to demon­stro­wać. Roman był oszczędny w takich dekla­ra­cjach. Mówił, że mama jest cudowna, ale nie opo­wia­dał o niej zbyt wiele. Nawet przede mną się nie otwie­rał. Miał sfery, które były poza­my­kane dla wszyst­kich. Zapra­szał matkę na pre­miery do Teatru Ate­neum, jed­nak ona nie przy­jeż­dżała. Nie dla­tego, że miała pro­blemy ze zdro­wiem czy była w złej for­mie. Po pro­stu Poznań wów­czas był daleko. Przy­kro mu było z tego powodu. Mówił, że musi dużo grać w tele­wi­zji, bo tam mama go zoba­czy. Zawsze po Kobrze czy spek­ta­klu Teatru Tele­wi­zji cze­kał na tele­fon albo inny sygnał od mamy. To było dla niego dużo waż­niej­sze niż wszyst­kie recen­zje razem wzięte. Do domu jeź­dził rzadko, ale pani Ste­fa­nia była obecna w jego życiu przez cały czas”.

Jan Tyc­ner, przy­ja­ciel, impre­sa­rio, poznań­ski ani­ma­tor kul­tury: „Roman mówił, że matka trzy­mała rodzinę krótko za mordę. Po latach spo­tka­łem ją obok mojego bloku na poznań­skim osie­dlu. Miała vis comica, papie­ro­sek, uśmiech, śniada cera. I to samo żywe co u Romana spoj­rze­nie. Stefa była bar­dzo szczu­płą, fili­gra­nową osobą. Nie znam szcze­gó­łów rodzin­nych, choć potra­fię sobie wyobra­zić, że nie­ła­two jej było z trzema łobu­zami, czyli Rom­kiem, Gie­niem i naj­młod­szym Ada­mem”.

Roman, naj­star­szy z trzech braci Wil­hel­mich, przy­szedł na świat 6 czerwca 1936 roku. Matka opo­wiada potem, że uro­dziła go pra­wie w teatrze, więc nic dziw­nego, że został akto­rem. Średni, Euge­niusz, uko­chany syn Ste­fa­nii, uro­dził się rok póź­niej, a naj­młod­szy, Adam, w 1939 roku. Kiedy oglą­dam rodzinne zdję­cie, ude­rza mnie, jacy wszy­scy byli piękni i jak do sie­bie podobni.

Z urody Romek i Euge­niusz przy­po­mi­nają Wło­chów: ciemne włosy, oczy, śniada cera, więc można by sądzić, że w ich żyłach pły­nie połu­dniowa krew. Tylko naj­młod­szy Adaś się wyła­mie, ma zabawne blond loczki. Zdzi­sława Wil­helmi, żona zmar­łego w listo­pa­dzie 2023 roku Adama, przy­pusz­cza, że rodzina pocho­dziła z Nie­miec. Pamięta opo­wie­ści o zna­jo­mych z RFN-u, z któ­rymi teść roz­ma­wiał płyn­nie w ich języku. Na ger­mań­skie pocho­dze­nie wska­zy­wa­łaby też ety­mo­lo­gia. Nazwi­sko wzięło się od nie­miec­kiego imie­nia Wil­helm, gdzie wille ozna­cza chęć i wolę, a helm opiekę i pomoc.

Zdzi­sława Wil­helmi: Teściowa Ste­fa­nia nazy­wała się z domu Kaź­mier­czak i wywo­dziła się z Mosiny. Ni­gdy się tym jed­nak nie chwa­liła. Nie wiem, w jakiej rodzi­nie się uro­dziła, ale musiała mieć aspi­ra­cje. Kiedy cza­sem wspo­mi­nała o sio­strze, to w tonie, że nie dora­sta jej do pięt. To zna­czy, że Stefa była na wyż­szym pozio­mie. Teść Zdzi­sław uro­dził się w Olszo­wie pod Kro­to­szy­nem, gdzie rodzina miała mają­tek ziem­ski i oka­zały dwo­rek. Kiedy oboje zna­leźli się w Pozna­niu, w jakich oko­licz­no­ściach się poznali, nie mam poję­cia, do pew­nych tema­tów ni­gdy nie zosta­łam dopusz­czona.

Zary­zy­ko­wa­ła­bym stwier­dze­nie, że mał­żeń­stwo Zdzi­sława ze Ste­fa­nią było meza­lian­sem.

Nie daj Boże, by teściowa usły­szała, że to meza­lians. Prze­cież była warta kró­lów. Męż­czyźni cało­wali ją po rękach, a ona bry­lo­wała. Nie­sa­mo­wita kobieta. Ale też miała poczu­cie wyż­szo­ści. Pew­nie dla­tego mnie i żonę śred­niego syna, Euge­niu­sza, Bro­nię, momen­tami trak­to­wała chłodno. Ja pra­co­wa­łam jako nauczy­cielka w przed­szkolu i szkole, Bro­nia w biu­rze geo­de­zyj­nym, nie były­śmy odpo­wied­nimi par­tiami dla jej synów. Teściowa lubiła ota­czać się ludźmi, była gościnna, zawsze błysz­czała w towa­rzy­stwie.

Ste­fa­nia Wil­helmi z synami, Euge­niu­szem, Ada­mem i Roma­nem. Fot. z archi­wum Zdzi­sławy Wil­helmi

A jaki był ojciec, Zdzi­sław Wil­helmi?

Wspa­niały czło­wiek, o któ­rym się mówiło, że cho­dził po mie­ście z kape­lu­szem w dłoni. Każ­demu się kła­niał, każ­dego sza­no­wał. Pamię­tam, że kiedy cza­sem mia­łam kło­poty z teściową, gdy coś jej się nie podo­bało, kładł mi rękę na ramie­niu i mówił: „Dzidka, spo­koj­nie, damy radę, damy radę”. Bo ona potra­fiła mi wypo­mnieć, że pocho­dzę z Unie­jowa. Mia­łam ochotę jej powie­dzieć: „Kobieto, a ty niby skąd jesteś?”. Ni­gdy nie odwa­ży­łam się tego zro­bić. Teść był cudowny i żałuję, że za krótko go zna­łam. Zmarł dwa lata po moim ślu­bie z Ada­mem w 1970 roku, miał zale­d­wie sześć­dzie­siąt cztery lata. Na pogrzeb zje­chała się masa ludzi, jakaś rodzina z Nowej Soli, o któ­rej nie mia­łam poję­cia, że ist­nieje. Teściowa odej­ście męża bar­dzo prze­żyła, musiała korzy­stać z pomocy, była w szpi­talu. Po jakimś cza­sie poznała fan­ta­stycz­nego faceta, Sta­sia, woj­sko­wego. Cudowny czło­wiek. Młod­szy od niej, ale bar­dzo do sie­bie paso­wali. No i mogła poka­zać się na mie­ście w towa­rzy­stwie przy­stoj­nego męż­czy­zny. Ale poja­wiły się prze­szkody. Sta­ni­sław miał doro­słe dzieci, które nie akcep­to­wały tego związku. Nazwi­sko Wil­helmi nie robiło na nich wra­że­nia.

Wróćmy do cza­sów, kiedy rodzina była w kom­ple­cie. Czym się zaj­mo­wali Ste­fa­nia i Zdzi­sław?

Stefa nie pra­co­wała, choć była pie­lę­gniarką. Kiedy przy­je­chała do Pozna­nia, przy­gar­nął ją dok­tor Lipiń­ski z żoną. Zamiesz­kała z nimi i tam się wszyst­kiego nauczyła. Kiedy zmarli, ona z kolei zaopie­ko­wała się ich córką Helenką, która też była pie­lę­gniarką. Helenka miesz­kała z Wil­hel­mimi do końca i poma­gała przy chłop­cach. Teściowa wycho­wy­wała ich prak­tycz­nie sama. Zdzi­sław zaj­mo­wał się han­dlem i przez cały tydzień roz­wo­ził towary po Pol­sce. Był komi­wo­ja­że­rem.

Czyli, jak mówiło się w tam­tych cza­sach, byli pry­wa­cia­rzami.

Tak, Wil­hel­mim dobrze się powo­dziło, mieli ładny samo­chód, wła­sne miesz­ka­nie.

Roman Wil­helmi z rodzi­cami. Fot. z archi­wum Zdzi­sławy Wil­helmi

A jaką matką była Ste­fa­nia?

Obo­wią­zy­wał u niej rygor. Miała zasady, któ­rych prze­strze­gała. Lubiła porzą­dek, ale potra­fiła też zasko­czyć pre­zen­tem, nie­raz dosta­łam od niej dro­bia­zgi albo rano witała mnie kawką i pach­nącą bułeczką. Wielu oso­bom pomo­gła. Gorzej było z syno­wymi.

Opo­wia­dała, że każdy z chło­pa­ków, więc także Romek, musiał wyko­nać jakieś zada­nie. Mieli krze­sełka i jeśli rów­niutko uło­żyli na nich ubranka, dosta­wali w nagrodę cukie­re­czek. Każdy więc się sta­rał.

Teściowa wspa­niale goto­wała, lubiła gości, co tydzień urzą­dzała potań­cówki. Ich miesz­ka­nie na Jeży­cach miało wiel­kie, prze­chod­nie, wyso­kie pokoje. Gdzieś stało pia­nino czy for­te­pian, na któ­rym grali. Stefa była pod­czas takich spo­tkań kró­lową. Ale kiedy ktoś zapro­sił Wil­hel­minę do tańca, Gie­niu, średni syn, trzy­mał się spód­nicy mamy i jej nie puścił. Taki był zazdro­sny. Był z matką naj­bar­dziej zwią­zany, jej oczko w gło­wie.

Stefa wycho­wała chło­pa­ków dla sie­bie. Do końca mój mąż, osiem­dzie­się­cio­la­tek, kiedy o niej wspo­mi­nał, mówił „mamu­sia”, nie „mama”. Ale ten temat był w naszym związku zaka­zany. Kiedy mówi­łam coś o teścio­wej, prze­ry­wał: „O tym roz­ma­wiać nie będziemy”, i wycho­dził do dru­giego pokoju. A naj­star­szy Gie­niu w dro­dze do pracy wie­szał świeże bułeczki na jej klamce. Romek miał z chło­pa­ków naj­ła­twiej, wcze­śnie wyrwał się do War­szawy i zaznał swo­body. Bra­cia mu tego zazdro­ścili, a on mógł wiel­bić matkę na odle­głość.

Dzięki pomocy Jana Tyc­nera i Tele­wi­zji Poznań udaje mi się obej­rzeć doku­ment o Roma­nie. Film Nie pasuje do Cie­bie ta śmierć powstał w 1994 roku, jego współ­au­torką jest bra­ta­nica, córka śred­niego brata – Karina Wil­helmi-Tecław4. Wystę­pują w nim matka, brat, pani Zdzi­sława, nia­nia. Dla mnie naj­bar­dziej wzru­sza­jące są wmon­to­wane klatki z archi­wal­nego filmu. Kto go nakrę­cił? Ojciec Zdzi­sław? Trzej chłopcy sie­dzą przy kuchen­nym stole i bawią się samo­lo­ci­kiem. Nia­nia albo mama przy­cze­suje im włosy. Jest też szkolne zdję­cie Romka w krót­kich spoden­kach, z ogromną teczką i kwia­tami, więc to pew­nie jakaś uro­czy­stość.

W 1994 roku Ste­fa­nia jest mocno star­szą kobietą. I choć pocho­wała syna zale­d­wie trzy lata wcze­śniej, opo­wiada o nim z uśmie­chem. W ciem­nych, krótko obcię­tych wło­sach widać pasma siwi­zny. Dużo gesty­ku­luje i ma mocne, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie.

Mówi tak: „Romek był grzeczny, wesoły, ale jak wyszłam z domu, roz­ra­biał. Nie zło­śli­wie. Jed­nak kiedy chcia­łam go skar­cić, nie mogłam. Bladł i mówił: «Mama, ja już tego ni­gdy nie zro­bię». I nie ude­rzy­łam”5.

Roz­mowa odbywa się w miesz­ka­niu Ste­fa­nii Wil­helmi. To jej ostatni przy­sta­nek, Roman tam nie miesz­kał. Ale kiedy przy­jeż­dżał do rodzin­nego mia­sta, wpa­dał do matki.

dom

Poznań­skie adresy rodziny: naj­pierw dziel­nica Wilda, ulica Stru­my­kowa 11 (dziś Sikor­skiego), gdzie Roman zostaje ochrzczony. Uro­dził się w sza­chul­co­wej kamie­nicy zbu­do­wa­nej około 1890 roku. Fakt ten upa­mięt­nia tablica ufun­do­wana przez Radę Osie­dla, odsło­nięta w 2012 roku w obec­no­ści brata Adama. W cza­sie wojny rodzina ma do dys­po­zy­cji pokoik na ulicy Gło­gow­skiej, a potem tra­fia na Jeżyce, do kamie­nicy na ulicy Roose­velta 9/10, tuż przy skrzy­żo­wa­niu z Dąbrow­skiego. Dziś to jedno z bar­dziej ruchli­wych miejsc Pozna­nia, ale nie­długo po woj­nie musiało robić na Ste­fie wra­że­nie. Nie­da­leko Dworca Głów­nego, zoo, ogrodu bota­nicz­nego i Sta­rego Mia­sta. A także Teatru Wiel­kiego, gdzie Wil­hel­mina uwiel­bia cho­dzić, gdzie zabiera synów, tak jak oczy­wi­ście do ope­retki.

Roman Wil­helmi opo­wia­dał tak: „Cho­dzi­łem od dzie­ciń­stwa do ope­retki, bo jestem z Pozna­nia, a każdy cho­dził. Mama z tatą sys­te­ma­tycz­nie mnie zabie­rali, z przy­jem­no­ścią oglą­da­łem przed­sta­wie­nia. Nie, nie pocho­dzę z rodziny o aktor­skich tra­dy­cjach, ale wcze­śnie wie­dzia­łem, że chciał­bym upra­wiać wła­śnie ten zawód”6.

Ostatni adres rodzi­ców to blok na ulicy Myl­nej. Miesz­ka­nie kupione za dewizy, choć tak naprawdę to nie­wy­pał archi­tek­to­niczny: ciemna kuch­nia i poko­iki dziu­ple. Jan Tyc­ner wspo­mina, że kiedy Roman przy­jeż­dżał z War­szawy, przy­wo­ził w pre­zen­cie man­da­rynki i poma­rań­cze kupione za dewizy w pewe­xie. Cho­dził z nimi po pię­trach bloku, czę­sto­wał sąsia­dów, a Ste­fa­nia puchła z dumy, że ma wspa­nia­łego syna. Dla niego naj­waż­niej­sze było miesz­ka­nie przy Roose­velta.

Czy­tam, że kamie­nica powstała w 1904 roku według pro­jektu spółki archi­tek­tów Böhmer–Preul. Mie­ściła się w niej pra­cow­nia wła­ści­cieli spółki, a na par­te­rze stu­dium bale­towe. Opo­wia­dano aneg­dotę, jak to Roman z kole­gami pod­glą­dali przez okno tań­czące dziew­czyny i robili im psi­kusy.

W gru­dniowy dzień wysia­dam na dworcu Poznań Główny i idę na Roose­velta. Co chcę tam zna­leźć, nie jestem pewna, ale liczę, że taka wizja lokalna coś wnie­sie do opo­wie­ści o Roma­nie. Wprost z ulicy są dwa bliź­nia­cze wej­ścia: numer 9/10. Zdo­bią je piękne pła­sko­rzeźby. Dzie­wiątka ma obdra­pane tynki, ale dzie­siątka jest odno­wiona i pew­nie tak wyglą­dała kamie­nica, kiedy miesz­kała tu rodzina Wil­hel­mich. Wcho­dzę na klatkę scho­dową i jestem zachwy­cona: drew­niane schody, rzeź­bione balu­strady, witraż w drzwiach wej­ścio­wych. Uśmie­cham się na widok sze­ro­kiej porę­czy. Jestem pewna, że bra­cia Wil­helmi ści­gali się, kto zje­dzie po niej pierw­szy. Na par­te­rze pod scho­dami nie­wielka ławeczka. Czy to tu musieli kar­nie sie­dzieć, kiedy coś zbro­ili? Bra­cia Wil­helmi nie byli anioł­kami, choć w pso­ce­niu zde­cy­do­wa­nie prym wiódł naj­star­szy z nich.

„Każdy z trójki był troszkę inny – wspo­mi­nała nia­nia, pani Helena – ale Roman był z nich wszyst­kich naj­żyw­szy. I zawsze miał naj­wię­cej pomy­słów doty­czą­cych zabawy. I się bar­dzo dobrze uczył. Raz wraca ze szkoły: «Dosta­łem jedynkę!». Wtedy to był naj­lep­szy sto­pień. A ja mówię: «Chodź do łazienki, butki ci zdejmę». A on, sie­dząc na kra­wę­dzi wanny, jesz­cze z entu­zja­zmem opo­wia­dał, jak to było z tym naj­lep­szym stop­niem. I w pew­nym momen­cie przy zdej­mo­wa­niu bucika pod­sko­czył na kra­wę­dzi wanny, stra­cił rów­no­wagę i wpadł do wanny. I w tej wan­nie jesz­cze się dalej śmiał”7.

Scenki z dzie­ciń­stwa Romana. U góry po lewej: Pierw­sza cho­inka, 1936. U góry po pra­wej: Z psem Muszką, 1937. Na dole po lewej: Z tatą na spa­ce­rze. Na dole po pra­wej: Z bra­tem Euge­niu­szem. Fot. z archi­wum Zdzi­sławy Wil­helmi

U góry po lewej: Pierw­szy dzień szkoły. U góry po pra­wej: Z tatą i braćmi przed gma­chem Teatru Wiel­kiego. Na dole: Z ulu­bio­nym samo­lo­tem. Fot. z archi­wum Zdzi­sławy Wil­helmi

Przed budyn­kiem szkoły. Fot. z archi­wum Zdzi­sławy Wil­helmi

Swoje wspo­mnie­nia ma też naj­młod­szy brat, Adam Wil­helmi:

„Romek to był żywy chło­pak, trudno go było okieł­znać, wszę­dzie go było pełno. Co kilka dni pukała do naszych drzwi za każ­dym razem inna kole­żanka, z dłu­gim war­ko­czem i… skargą na brata, który noto­rycz­nie pocią­gał za kokardy co ład­niej­sze dziew­częta. […] Nie kto inny, tylko Romek pod­czas domo­wej zabawy w cym­ber­gaja stłukł szybę. Takie miał ude­rze­nie, taką siłę. Wszyst­kiemu, co robił, odda­wał się bez reszty. W budynku, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, były piękne repre­zen­ta­cyjne deli­ka­tesy. Któ­re­goś sło­necz­nego dnia Romek zna­lazł się w samym środku okna wysta­wo­wego. Bie­gał pomię­dzy pousta­wia­nymi towa­rami, był nie do zatrzy­ma­nia. Gdy kupi­łem sobie pół­wy­ści­gowy rower, jeź­dzi­li­śmy na nim «na czas» wokół kon­su­latu ame­ry­kań­skiego. Wra­ca­li­śmy do domu, już pro­wa­dząc rower, gdyż Romuś tak bar­dzo chciał wygrać, że wje­chał pro­sto w samo­chód, prze­le­ciał «kozłem» przez kie­row­nicę i wylą­do­wał po dru­giej stro­nie, nisz­cząc nasz śro­dek loko­mo­cji. Tym razem miał dużo szczę­ścia, ale następny wypa­dek rowe­rowy przy­pła­cił już poważ­nym ura­zem. Mnie rato­wało, że byłem naj­młod­szy, ale Romek miał z tatu­siem trudne roz­mowy”8.

Na pewno dom Wil­hel­mich jest wesoły, a chłopcy są zadbani. Mają porządne, piękne ubra­nia i zawsze zabie­rają do szkoły dru­gie śnia­da­nie. Kobiecy dom two­rzą mama, nia­nia, a do Ste­fa­nii jesz­cze przy­cho­dzą przy­ja­ciółki. Plot­kują, a Romek im się przy­słu­chuje. Ojciec poja­wia się w tym świe­cie w pią­tek wie­czo­rem. Przez cały tydzień roz­wozi towary dro­ge­ryjne po Pol­sce. Musi zara­biać, a utrzy­ma­nie rodziny na wyso­kim pozio­mie kosz­tuje. Wspól­nym dniem jest nie­dziela, kiedy całą piątką idą wystro­jeni do kościoła, a potem do kawiarni na ciastka. Ste­fa­nia wie, że męż­czy­zna, choć nie­obecny, powi­nien czuć się głową domu. Robi więc wszystko, żeby grał pierw­sze skrzypce, ale kiedy wyjeż­dża, wszystko wraca do usta­lo­nego porządku. I pew­nie życie pły­nę­łoby nie­za­kłó­co­nym ryt­mem, gdyby nie pewne trzę­sie­nie ziemi. Dotyka ono Romka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

To już rok… O Roma­nie Wil­hel­mim, wywiad Miriam, „Uroda”, nr 11, 1992. [wróć]

„Głos Wiel­ko­pol­ski”, 7 listo­pada 1991. [wróć]

Nic za darmo, wywiad Marka Zarad­niaka, „Gazeta Poznań­ska”, 10 maja 1991. [wróć]

Karina Wil­helmi-Tecław – dzien­ni­karka, od lat dzie­więć­dzie­sią­tych zwią­zana z TVP Poznań. Zmarła 9 lipca 2021 roku w wieku 55 lat. [wróć]

Nie pasuje do Cie­bie ta śmierć, reży­se­ria Karina Wil­helmi-Tecław i Danuta Kaszew­ska, Tele­wi­zja Pol­ska, Poznań, 1994. [wróć]

Nie lubię bicia piany, wywiad Józefa Szczu­pała, „Try­buna Opol­ska”, 19 stycz­nia 1988. [wróć]

Nie pasuje do Cie­bie ta śmierć, reży­se­ria Karina Wil­helmi-Tecław i Danuta Kaszew­ska, Tele­wi­zja Pol­ska, Poznań, 1994. [wróć]

Mar­cin Rych­cik, Roman Wil­helmi. Bio­gra­fia, Axis Mundi, War­szawa 2015, s. 22. [wróć]

Copy­ri­ght © by Magda Jaros 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Trans­kryp­cja nagrań: Joanna Kłos

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, ilu­stra­cja na okładce: Zuzanna Miśko

Wydawca pod­jął wszel­kie sta­ra­nia w celu usta­le­nia wła­ści­cieli praw autor­skich repro­duk­cji zamiesz­czo­nych w książce. W wypadku jakich­kol­wiek uwag pro­simy o kon­takt z wydaw­nic­twem.

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Anioł i twar­dziel. Bio­gra­fia Romana Wil­hel­miego, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-861-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer