Ania ze Złotego Brzegu - L. M. Montgomery - ebook

Ania ze Złotego Brzegu ebook

Lucy Maud Montgomery

4,5

Opis

Szósta część serii książek o Ani.

Ania Blythe z mężem Gilbertem i najstarszym synem Jemem przeprowadzają się do nowego domu, któremu nadają nazwę Złoty Brzeg. Na świat przychodzi tu piątka dzieci Blythe'ów: obdarzony bogatą wyobraźnią Walter, bliźniaczki Nan i Di oraz syn Shirley i najmłodsza córka Berta Maryla nazywana Rillą.

Rodzinną sielankę zakłóca nagły przyjazd wiecznie niezadowolonej i zgorzkniałej ciotki Gilberta, Mary Marii Blythe. Ciotka krytykuje wszystko i wszystkich. Nie podobają jej się metody wychowywania dzieci, nie aprobuje traktowania służącej Susan Baker jak członka rodziny, narzeka też na kuchnię i sposób prowadzenia domu. Nawet Ania, mimo dobrej woli i wyrozumiałości, zaczyna tracić cierpliwość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (33 oceny)
22
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

Istna plejada emocji towarzyszyła mi podczas czytania tej książki. Wzruszenie przy każdym zdaniu, które nawiązywało do dawnych przygód Ani lub miejsc, w których przebywała, zwłaszcza Zielone Wzgórze. Irytację przy fragmentach o ciotce Mary Marii Blythe, Och, jak tak kobieta działa mi na nerwy. Rozbawienie, gdy czytałam o zabawnych "wybrykach" jej i Gilberta dzieci, ale też smutek, kiedy to między nią a mężem nie układało się najlepiej. Wyrwało mi to serce, bo przecież to idealna para, której pisane było być razem w szczęściu i miłości od pierwszej książki. Na szczęście wszystko ułożyło się dobrze, za co cenię sobie powieść L.M.Montgomery, sięgam po nie, bo niosą ukojenie, ale przy każdym kolejnym tomie czuć, niestety, że to powoli koniec fantastycznych historii i naszej ukochanej Ani Shirley. W tej bohaterce odnajduję siebie, jej roztrzepanie, wybujała fantazja, niezwykłe marzenia, miłość do piękna, które nas otacza - jakbym czytała o sobie. Może dlatego tak bardzo kocham te książki. N...
00
MartaMrowiec

Dobrze spędzony czas

Dobrze wrócić.
00

Popularność




Roz­dział I

– Jak jasno świeci dzi­siaj księ­życ – powie­działa do sie­bie Ania Bly­the, idąc ścieżką przez ogró­dek Wri­gh­tów do ich drzwi fron­to­wych, na które w sło­na­wym, poru­sza­nym bryzą powie­trzu opa­dały płatki kwit­ną­cej wiśni.

Przy­sta­nęła na moment, aby rozej­rzeć się po wzgó­rzach i lasach, tak bar­dzo kie­dyś uko­cha­nych, które dziś na­dal ją zachwy­cały. Dro­gie Avon­lea! Teraz – i od wielu zresztą lat – jej domem było Glen St Mary, ale tutaj było coś, czego Glen St Mary ni­gdy mieć nie będzie. Na każ­dym kroku napo­ty­kała ślady swo­jej mło­do­ści; pola, po któ­rych kie­dyś spa­ce­ro­wała, witały ją ser­decz­nie. Nie zamil­kło echo daw­nego, roz­czu­la­ją­cego dziś życia – wręcz prze­ciw­nie, ota­czało ją zewsząd. Wszyst­kie miej­sca, na które patrzyła, łączyły się z uro­czymi wspo­mnie­niami. Ogrody, w któ­rych stra­szyło, i kwit­nące róże z minio­nych lat. Ania zawsze uwiel­biała powroty do domu w Avon­lea, nawet gdy powody przy­jazdu nie były rado­sne. Tym razem wraz z Gil­ber­tem przy­je­chali na pogrzeb jego ojca, a Ania została jesz­cze na tydzień. Maryla i pani Mał­go­rzata Linde nie chciały zgo­dzić się na jej szybki wyjazd.

Dawny pokój na facjatce nad gan­kiem zawsze na nią cze­kał i Ania, uda­jąc się na spo­czy­nek w dniu przy­jazdu, zna­la­zła tam wielki bukiet wio­sen­nych kwia­tów, który zosta­wiła dla niej pani Linde. Natych­miast zato­piła w nim twarz i poczuła zapach nie­za­po­mnia­nych, minio­nych lat. Ania, którą kie­dyś była, cze­kała tu na nią. Dawne wzru­sze­nia i rado­ści poru­szyły jej serce, a pokoik na facjatce oto­czył ją swymi ramio­nami, otu­lił i owi­nął. Patrzyła z miło­ścią na łóżko przy­kryte zro­bioną przez panią Linde kapą we wzo­rek z liści jabłonki, na czy­ściut­kie poduszki wykoń­czone koronką, którą udzier­gała pani Linde, na dywa­niki Maryli roboty pokry­wa­jące pod­łogę, na lustro, w któ­rym kie­dyś odbi­jała się twarz malut­kiej sie­rotki o gład­kim, dzie­cię­cym czole. Wspo­mniała, jak pła­czem uko­iła się do snu pierw­szej nocy dawno temu. Ania zapo­mniała, że jest speł­nioną matką pię­ciorga dzieci i że w Zło­tym Brzegu Susan Baker znów w tajem­nicy przed innymi robi na dru­tach maleń­kie buciki; ponow­nie stała się Anią z Zie­lo­nego Wzgó­rza.

Kiedy pani Linde weszła, wno­sząc czy­ste ręcz­niki, zastała ją roz­ma­rzoną ze spoj­rze­niem utkwio­nym w lustrze.

– Cudow­nie mieć cię znowu w domu, Aniu, ot co. Minęło już dzie­więć lat od two­jego wyjazdu, lecz obie z Marylą nie możemy prze­stać za tobą tęsk­nić, mimo że nie jeste­śmy już tak samotne, odkąd Tadzio się oże­nił. Mil­lie to uro­cza dziew­czyna, a jakie pie­cze cia­sta! Cho­ciaż cie­kaw­ska z niej sroczka, wszystko ją inte­re­suje! Zawsze jed­nak mówi­łam i będę powta­rzać, że nikt nie może rów­nać się z tobą.

– Och, pani Mał­go­rzato, tego lustra nie da się oszu­kać, a mówi ono wyraź­nie: „Nie jesteś już taka młoda jak kie­dyś” – kapry­siła Ania.

– Na­dal masz bar­dzo dobrą cerę – pocie­szyła ją pani Linde. – Oczy­wi­ście ni­gdy nie mia­łaś spe­cjal­nych rumień­ców, więc nie było czego tra­cić.

– No i na razie nie poja­wił się nawet ślad dru­giego pod­bródka – odparła wesoło Ania. – A mój stary pokój dosko­nale mnie pamięta, pani Mał­go­rzato. Cie­szę się! Czu­ła­bym się zra­niona, gdy­bym po przy­jeź­dzie prze­ko­nała się, że lustro mnie zapo­mniało. I cudow­nie znów zoba­czyć księ­życ wsta­jący nad Lasem Stra­chów!

– Wygląda jak wielki kawał złota na nie­bie – powie­działa pani Linde nieco zanie­po­ko­jona wła­snym poetyc­kim nasta­wie­niem i jed­no­cze­śnie wdzięczna losowi, że Maryla tego nie sły­szy.

– Pro­szę tylko spoj­rzeć na te spi­cza­ste jodły na jego tle. I brzozy w dolince, które na­dal wycią­gają ramiona do srebr­nego nieba. Teraz to już wiel­kie drzewa, a pamię­tam, gdy były świeżo wyro­śnię­tymi malut­kimi krze­wi­nami. Przez to od razu odczu­wam upływ lat.

– Drzewa są jak dzieci – sko­men­to­wała pani Linde. – Na chwilę spu­ścisz je z oczu, a już stają się doro­słe! Spójrz na Freda Wri­ghta. Ma zale­d­wie trzy­na­ście lat, a jest już pra­wie tak wysoki jak jego ojciec. Na kola­cję jest gorąca zapie­kanka z kur­czaka, a spe­cjal­nie dla cie­bie zro­bi­łam cia­steczka cytry­nowe. Nie oba­wiaj się – możesz spać w tym łóżku. Wywie­trzy­łam dzi­siaj całą pościel, a Maryla, nie wie­dząc o tym, zro­biła to samo. A potem także Mil­lie! Mam nadzieję, że jutro pojawi się Mary Maria Bly­the. Zawsze lubiła pogrzeby.

– Ciotka Mary Maria – Gil­bert zawsze tak ją nazywa, cho­ciaż jest tylko kuzynką jego ojca – zawsze mówi do mnie „Anu­siu” – wzdry­gnęła się Ania. – A kiedy spo­tka­ły­śmy się pierw­szy raz po ślu­bie, powie­działa: „Jakie to dziwne, że Gil­bert wybrał cie­bie. Wokół niego było prze­cież tyle innych, uro­czych dziew­cząt”. Być może dla­tego ni­gdy jej nie polu­bi­łam i wiem, że Gil­bert też za nią nie prze­pada, mimo że abso­lut­nie nie chce się do tego przy­znać.

– Czy Gil­bert zosta­nie na długo?

– Nie, musi wró­cić już jutro wie­czo­rem. Pacjenci wzy­wają.

– Cóż, dobrze przy­pusz­cza­łam, że odkąd w zeszłym roku ode­szła jego matka, już nic go nie trzyma w Avon­lea. Stary pan Bly­the ni­gdy nie odzy­skał formy po jej śmierci. Po pro­stu nie miał już po co żyć. Bly­tho­wie zawsze tacy byli. Zawsze. Zbyt wielką wagę przy­wią­zy­wali do ziem­skich rze­czy. Jakie to smutne, że nie ma już w Avon­lea nikogo z ich rodziny! A to byli tacy dobrzy ludzie. Ale cóż, za to mamy w bród Slo­ane’ów, a Slo­ane’owie zawsze pozo­staną Slo­ane’ami i będą nimi do końca świata. Amen.

– Niech sobie będzie tylu Slo­ane’ów, ile chce. Po kola­cji wyjdę do sta­rego sadu na spa­cer w świe­tle księ­życa. Przy­pusz­czam, że kie­dyś w końcu będę musiała iść do łóżka, cho­ciaż – moim zda­niem – spa­nie w księ­ży­cową noc to mar­no­wa­nie czasu, ale wstanę wcze­śnie, żeby spraw­dzić, jak pierw­sze słabe poranne świa­tło prze­dziera się przez Las Stra­chów. Niebo sta­nie się kora­lowe, rudziki będą pod­ska­ki­wać w oko­licy, być może nawet szary wró­be­lek wylą­duje na para­pe­cie, a w ogro­dzie zakwitną sto­krotki.

– Ale kró­liki zja­dły cały klomb czerw­co­wych lilii – zatro­skała się pani Linde, scho­dząc na dół i czu­jąc pewną ulgę, że nie musi już roz­pra­wiać o księ­życu. Ania była zawsze tro­chę dziwna pod tym wzglę­dem, a teraz można śmiało stwier­dzić, iż nie ma nadziei, by kie­dy­kol­wiek z tego wyro­sła.

Diana wyszła ścieżką na spo­tka­nie przy­ja­ciółki. Nawet w świe­tle księ­życa widać było, że jej włosy są na­dal czarne, policzki różowe, a oczy rów­nie błysz­czące jak kie­dyś. Ale świa­tło księ­życa nie pozwa­lało ukryć faktu, że w minio­nych latach przy­brała na wadze, a prze­cież ni­gdy nie była chu­dziną, jak mawiali ludzie w Avon­lea.

– Nie martw się, kocha­nie. Nie zostanę długo.

– Mia­ła­bym się z tego powodu mar­twić? – powie­działa z wyrzu­tem Diana. – Wiesz, że wola­ła­bym spę­dzić wie­czór z tobą, niż iść na to przy­ję­cie. Nie nacie­szy­łam się jesz­cze twoim towa­rzy­stwem, a wyjeż­dżasz już poju­trze. A brat Freda… rozu­miesz… po pro­stu musimy jechać.

– Oczy­wi­ście że musi­cie, prze­cież wpa­dłam tylko na chwilę. Przy­szłam naszą starą trasą, mija­jąc Źró­dełko Leśnej Bogini, przez Las Stra­chów, obok altanki w waszym ogro­dzie, a potem wzdłuż Zwier­cia­dła Wierzb, gdzie zatrzy­ma­łam się, żeby popa­trzeć jak kie­dyś na odwró­cone w wodzie odbi­cia drzew. Ależ one uro­sły!

– Wszystko uro­sło – powie­działa Diana z wes­tchnie­niem.

– Kiedy patrzę na małego Freda… Wszy­scy tak bar­dzo się zmie­ni­li­śmy, z wyjąt­kiem cie­bie, ty się nie zmie­niasz, Aniu! Jak to się dzieje, że na­dal jesteś szczu­pła? Popatrz na mnie!

– Nabra­łaś nieco wyglądu matrony – zaśmiała się Ania. – Ale na razie jesz­cze nie roz­ro­słaś się wszerz, co bywa typowe dla śred­niego wieku, Di. A co do braku zmian u mnie, otóż pani H.B. Don­nell zga­dza się z tobą. Powie­działa mi na pogrze­bie, że nie wyglą­dam nawet o dzień star­sza, ale pani Har­mo­nowa Andrews tak nie myśli. Rze­kła: „Moja droga Aniu, wyglą­dasz mizer­nie”. Wszystko zależy od punktu widze­nia patrzą­cego lub od jego świa­do­mo­ści. Kiedy oglą­dam zdję­cia w maga­zy­nach, dociera do mnie, że mimo wszystko tro­chę się sta­rzeję; boha­te­ro­wie i boha­terki zaczy­nają zda­wać się zbyt mło­dzi, ale nie przej­mujmy się, Di. Jutro odzy­skamy mło­dość! Wła­śnie przy­szłam ci to oznaj­mić. Zro­bimy sobie wolne popo­łu­dnie i wie­czór i prze­wie­trzymy nasze dawne czasy. Wszyst­kie po kolei! Będziemy spa­ce­ro­wać po wio­sen­nych polach i przez stare lasy pełne paproci. Zoba­czymy dawne, zna­jome miej­sca, które tak bar­dzo kocha­ły­śmy, i wzgó­rza, gdzie ponow­nie spo­tkamy nasze dawne czasy. Jak wiesz, wio­sną wszystko jest moż­liwe! Prze­sta­niemy się czuć odpo­wie­dzial­nymi mat­kami i będziemy roz­trze­pane, o co na­dal podej­rzewa nas pani Linde w swym wiel­ko­dusz­nym sercu. Nie ma skąd czer­pać rado­ści, jeśli jest się stale roz­sąd­nym, Diano.

– Ojej, ależ mi się podoba to, co mówisz! Bar­dzo chcia­ła­bym, ale…

– Nie zga­dzam się na żadne „ale”. Wiem, że mar­twisz się o to, kto przy­go­tuje kola­cję.

– Nie cał­kiem. Ania Kor­de­lia potrafi rów­nie dobrze jak ja pora­dzić sobie z tym obo­wiąz­kiem, mimo że ma dopiero jede­na­ście lat – oświad­czyła dum­nie Diana. – I tak miała się tym zająć, gdyż wybie­ra­łam się na spo­tka­nie cha­ry­ta­tywne, ale nie pójdę. Za to wybiorę się z tobą na wycieczkę. Będę miała wra­że­nie, że moje marze­nia się speł­niają. Wiesz, Aniu, że czę­sto wie­czo­rem udaję, że znów jeste­śmy małymi dziew­czyn­kami. Wezmę dla nas kola­cję.

– A zjemy ją w ogro­dzie Hester Grey! Mam nadzieję, że on wciąż ist­nieje?

– Ja też – powie­działa z powąt­pie­wa­niem Diana. – Nie byłam tam od wyj­ścia za mąż. Ania Kor­de­lia cho­dzi sporo po oko­licy, ale zawsze ją pro­szę, żeby nie odda­lała się zbyt­nio od domu. Uwiel­bia włó­częgi po lasach. I pew­nego dnia, kiedy skrzy­cza­łam ją za mówie­nie do sie­bie w ogro­dzie, odparła, że prze­cież nie mówi do sie­bie, ale do dusz­ków kwia­tów. Pamię­tasz ten ser­wis her­ba­ciany dla lalek w różane pączki, który przy­sła­łaś jej na dzie­wiąte uro­dziny? Nie bra­kuje w nim nawet jed­nej fili­żanki! Bar­dzo o niego dba. Używa go tylko wtedy, kiedy na pod­wie­czo­rek zapra­sza trójkę zie­lo­nych ludzi­ków. Nie udało mi się wycią­gnąć z niej, kogo tak okre­śla. Muszę ci powie­dzieć, Aniu, że pod pew­nymi wzglę­dami jest o wiele bar­dziej podobna do cie­bie niż do mnie.

– Praw­do­po­dob­nie nada­nie dziecku imie­nia pociąga za sobą dużo poważ­niej­sze kon­se­kwen­cje, niż można pomy­śleć, nawet Szek­spi­rowi nie przy­szło to do głowy. Nie zwal­czaj fan­ta­zji Ani Kor­de­lii, Diano. Żal mi dzieci, któ­rym nie wolno spę­dzić kilku lat w kra­inie cza­rów.

– Oli­wia Slo­ane jest teraz nauczy­cielką – rze­kła Diana z powąt­pie­wa­niem. – Wyobraź sobie, że ma licen­cjat i pod­jęła się pracy w szkole na rok, aby miesz­kać bli­sko matki. Twier­dzi, że dzieci należy wdro­żyć do sta­wia­nia czoła rze­czy­wi­sto­ści.

– Czy naprawdę doży­łam chwili, kiedy w twoim gło­sie sły­chać slo­ano­wa­tość, Diano Wri­ght?

– Nie, nie, nie! Nie lubię jej ani tro­chę. Ma takie okrą­głe, wytrzesz­czone nie­bie­skie oczy jak cały ten jej klan. Nie mam nic prze­ciwko marze­niom Ani Kor­de­lii. Są tak piękne jak kie­dyś twoje! A życie samo zmusi ją do sta­wia­nia czoła rze­czy­wi­sto­ści.

– Świet­nie, a więc wszystko usta­lone. Przyjdź na Zie­lone Wzgó­rze około dru­giej. Napi­jemy się wina z czer­wo­nej porzeczki, które Maryla znowu pro­du­kuje mimo tego, co mówią pastor i pani Linde, a wtedy poczu­jemy jesz­cze inten­syw­niej dia­bel­ski nastrój!

– Czy pamię­tasz dzień, w któ­rym mnie upi­łaś tym winem? – zachi­cho­tała Diana, która nie miała nic prze­ciwko dia­bel­skiemu nastro­jowi, suge­ro­wa­nemu przez Anię. Każdy kto znał Anię, wie­dział, że jej inten­cje nie mają nic wspól­nego z sza­ta­nem – po pro­stu taki miała spo­sób wyra­ża­nia się.

– Spę­dzimy uro­czy dzień na wspo­min­kach, Diano. Teraz jed­nak nie zatrzy­muję cię już dłu­żej. Oto Fred nad­jeż­dża powo­zem. Masz śliczną sukienkę.

– Fred zmu­sił mnie do tego zakupu na wesele. Raczej nas na to nie stać, bo prze­cież posta­wi­li­śmy nową sto­dołę, ale on się uparł, że nie pozwoli, żeby jego żona wyglą­dała jak biedna sie­rota w towa­rzy­stwie, gdzie wszy­scy będą wystro­jeni jak ni­gdy w życiu. Czy nie jest to typowe dla męż­czy­zny?

– Och, zupeł­nie jak­bym sły­szała panią Elliot z Glen – zga­niła ją Ania. – Strzeż się przed roz­wi­ja­niem tej ten­den­cji. Czy chcia­ła­byś żyć w świe­cie bez męż­czyzn?

– To byłoby straszne – przy­znała Diana. – Tak, tak, Fred, już idę! O, w porządku, do jutra w takim razie, Aniu.

W dro­dze powrot­nej Ania zatrzy­mała się przy Źró­dełku Leśnej Boginki. Bar­dzo lubiła ten stary stru­myk. Wytę­żała słuch, aby usły­szeć dźwięk dzie­cię­cego śmie­chu, który pozo­stał w prze­pły­wa­ją­cej wodzie i teraz zda­wał się do niej powra­cać. Swoje dawne sny widziała odzwier­cie­dlone w czy­stej wodzie źró­dełka; stare przy­sięgi i szepty. Stru­myk zacho­wał je i teraz mru­czał, przy­po­mi­na­jąc o nich, ale nie sły­szał ich nikt oprócz niej i mądrych, sta­rych świer­ków z Lasu Stra­chów.

Roz­dział II

– Cóż za uro­czy dzień, spe­cjal­nie dla nas – powie­działa Diana. – Oba­wiam się jed­nak, że to jedyny taki moment, gdyż jutro zanosi się na deszcz.

– Nie przej­muj się. Dziś sko­rzy­stamy z jego urody, nawet jeżeli jutro nie zoba­czymy słońca. Dzi­siaj możemy cie­szyć się swoją przy­jaź­nią, mimo iż jutro nie będziemy już razem. Popatrz na dłu­gie, zło­to­zie­lone wzgó­rza i dolinki pokryte błę­kitną mgiełką; to wszystko jest nasze, Diano. Nic nie szko­dzi, że to naj­da­lej poło­żone wzgó­rze jest zapi­sane na nazwi­sko Abnera Slo­ane’a, dzi­siaj należy do nas! Wiatr wieje z zachodu – zawsze czuję głód przy­gód, gdy wieje zachodni wiatr. Odbę­dziemy wspa­niałą wspólną włó­częgę!

I tak się stało. Udały się do wszyst­kich daw­nych uko­cha­nych zakąt­ków: na Dróżkę Zako­cha­nych, do Lasu Stra­chów, do Fioł­ko­wej Doliny, na Brzo­zowy Prze­smyk, do Jeziora Lśnią­cej Toni. Tu i ówdzie dostrze­gły pewne zmiany. Nie­wielki pier­ścień mło­dych brzó­zek, gdzie kie­dyś bawiły się w dom, roz­rósł się teraz w wiel­kie drzewa. Brzo­zowy Prze­smyk, dawno nie­uży­wany, zarósł. Jezioro Lśnią­cej Toni cał­ko­wi­cie znik­nęło, pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wil­gotną poro­śniętą mchem zapa­dlinę. Ale Fioł­kowa Dolina błę­kit­niała od fioł­ków, a mło­dziutka jabłonka, którą kie­dyś Gil­bert odkrył w głębi lasu, roz­ro­sła się w olbrzy­mie drzewo, które teraz całe było pokryte drob­nymi pącz­kami kwia­tów ze szkar­łatną koń­cówką. Spa­ce­ro­wały z odkry­tymi gło­wami. Włosy Ani na­dal poły­ski­wały jak pole­ro­wany mahoń, a Diany bły­skały czer­nią. Wymie­niały rado­sne, pełne zro­zu­mie­nia, cie­płe i przy­ja­zne spoj­rze­nia. Chwi­lami spa­ce­ro­wały w mil­cze­niu; Ania zawsze utrzy­my­wała, że dwie osoby tak bli­skie sobie jak ona z Dianą są w sta­nie wyczu­wać swoje myśli. Cza­sami uroz­ma­icały roz­mowę wspo­mnie­niami. „Czy pamię­tasz dzień, kiedy zarwał się pod tobą dach kur­nika Cob­bów na Tory Road? A pamię­tasz, jak sko­czy­ły­śmy na ciotkę Józe­finę? A nasz Klub Powie­ściowy? A odwie­dziny pani Mor­gan, którą przyj­mo­wa­łaś z nosem pofar­bo­wa­nym na czer­wono? Czy pamię­tasz, jak dawa­ły­śmy sobie sygnały z okien, uży­wa­jąc do tego świe­czek? A cudowne wesele panny Lawendy i błę­kitne kokardy Karo­liny? I jesz­cze „Sto­wa­rzy­sze­nie na rzecz ulep­sza­nia Avon­lea?”. Miały wra­że­nie, że na­dal sły­szą wybu­chy wła­snego śmie­chu, któ­rego echo przy­wra­cało minione lata.

Sto­wa­rzy­sze­nie zmarło spo­kojną śmier­cią wkrótce po zamąż­pój­ściu Ani.

– Nie potra­fili go utrzy­mać przy życiu, Aniu. Mło­dzież w Avon­lea jest zupeł­nie inna niż za naszych cza­sów.

– Nie mów tak, jakby nasze czasy się zakoń­czyły, Diano. Mamy dopiero pięt­na­ście lat i pokrewne dusze. Powie­trze nie tylko jest prze­peł­nione świa­tłem, ono jest samym świa­tłem! Myślę, że udało mi się już roz­wi­nąć skrzy­dła.

– Ja też tak się czuję. – Diana zapo­mniała, że tego ranka waga ujaw­niła, że prze­kro­czyła sie­dem­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów.

– Czę­sto marzę, żeby zmie­nić się na krótki moment w ptaka. Jakie to musi być cudowne uno­sić się w powie­trzu!

Dokoła nich roz­ta­czało się nie­zwy­kłe piękno. Nie­ocze­ki­wane odcie­nie bły­skały pośród ciem­nych lasów i zachę­cały do dal­szego spa­ceru. Wio­senne słońce prze­sie­wało się przez młode, zie­lone listki. Wszę­dzie sły­chać było rado­sne trele. Co rusz poja­wiały się drobne zagłę­bie­nia, jakby wypeł­nione płyn­nym zło­tem. Zza każ­dego zakrętu dobie­gał ich nowy, świeży wio­senny zapach: korzenny paproci, bal­sa­miczny jodeł, świeżo prze­ora­nych pól. Prze­cho­dziły drogą osło­niętą kota­rami kwit­ną­cej dzi­kiej wiśni, tra­wia­stym polem peł­nym drob­nych świer­ków, które dopiero roz­po­czy­nały swe życie i wyglą­dały jak elfy pośród trawy, mijały stru­myki jesz­cze nie dosyć sze­ro­kie, aby wysko­czyć ze swego koryta, śniadki pod jodłami, zwi­nięte młode papro­cie i brzozę, z któ­rej jakiś wan­dal ode­rwał w kilku miej­scach białą osłonkę, uka­zu­jąc prze­bar­wie­nia kory pod spodem. Ania tak długo patrzyła na jej kibić, że aż zdzi­wiła Dianę. Ta nie dostrze­gała jak Ania prze­bar­wień: od naj­czyst­szej kre­mo­wej bieli, poprzez wytworne złote tony ciem­nie­jące i ciem­nie­jące, aż do wewnętrz­nej war­stwy ujaw­nia­ją­cej naj­głęb­sze bogac­two brą­zów, jakby suge­ru­jąc, że wszyst­kie brzozy wyglą­da­jące jak chłodne panienki kryją w środku cie­pło zabar­wione uczu­ciem.

– Pra­stary ogień ziemi w ich ser­cach – mruk­nęła Ania.

I wresz­cie, po przej­ściu małego leśnego wąwozu, jesie­nią zawsze peł­nego mucho­mo­rów, odna­la­zły ogród Hester Grey. Nie był pra­wie wcale zmie­niony. Na­dal pach­niał słodko tymi samymi kwia­tami. Było tam pełno czerw­co­wych lilii, jak Diana nazy­wała nar­cyzy. Rząd wiśni nieco się posta­rzał, ale obec­nie pozo­sta­wały w śnież­no­bia­łym roz­kwi­cie. Można było odna­leźć cen­tralną aleję różaną i starą gro­blę białą od kwiat­ków tru­skawki, nie­bie­ską od fioł­ków i zie­loną od mło­dych papro­tek. Pik­ni­kową kola­cję zja­dły w kącie ogródka, sie­dząc na omsza­łych kamie­niach. Za nimi znaj­do­wał się krzew bzu, który roz­cią­gał pur­pu­rowe kiści w nisko wiszą­cym słońcu. Obie wygłod­niały i z ape­ty­tem kon­su­mo­wały przy­go­to­wane przez sie­bie sma­ko­łyki.

– Ależ wszystko nabiera dodat­ko­wego smaku, gdy jemy w takim oto­cze­niu! – wes­tchnęła z zado­wo­le­niem Diana. – To twoje cia­sto cze­ko­la­dowe, Aniu! Cóż, trudno dobrać wła­ściwe słowa, by je opi­sać. Koniecz­nie musisz dać mi prze­pis, na pewno zachwyci Freda. Jemu los sprzyja – obo­jęt­nie co je, pozo­staje szczu­pły. A ja cią­gle powta­rzam sobie, że prze­stanę jeść cia­sto, ponie­waż z roku na rok coraz bar­dziej od niego tyję. Strasz­nie się boję, żeby się nie roz­tyć jak ciotka Sara. Była tak gruba, że nie mogła sama się pod­nieść. Musiano ją cią­gnąć do pionu w kilka osób! Ale jak widzę twoje cia­sto lub to ser­wo­wane wczo­raj wie­czo­rem na przy­ję­ciu, ule­gam. Zresztą prze­cież obra­zi­liby się, gdy­bym nie jadła.

– Dobrze się bawi­łaś?

– O tak, do pew­nego momentu, ale potem wpa­dłam w szpony kuzynki Freda, Hen­rietty. Jest zachwy­cona, kiedy znaj­dzie słu­cha­cza, któ­remu może opo­wie­dzieć o wszyst­kich swo­ich przy­pa­dło­ściach i sen­sa­cjach w trak­cie ich prze­cho­dze­nia i jak nie­wiele bra­ko­wało, a pękłby jej wyro­stek robacz­kowy, gdyby w porę go nie usu­nięto. „Zało­żyli mi pięt­na­ście szwów, och, Diano, jak się nacier­pia­łam!”. No, przy­naj­mniej ona się dobrze uba­wiła, acz­kol­wiek moim kosz­tem. Prawdą jest, że się nacier­piała, więc nic dziw­nego, że korzy­sta z przy­jem­no­ści, jaką daje jej teraz opo­wia­da­nie o tych prze­ży­ciach. Jim był taki śmieszny, nie wiem jed­nak, czy podo­bało się to Mary Alice. Jeden malutki kawa­łe­czek, skoro i tak przyj­dzie ponieść karę. Mały kawa­łek chyba nie zrobi róż­nicy? Więc wra­ca­jąc do sprawy, oto co powie­dział: że wie­czo­rem przed wese­lem tak strasz­li­wie się bał, że pra­wie był gotów wsiąść do pociągu i uciec na sta­tek. Oświad­czył, że wszy­scy pano­wie mło­dzi zawsze tak się czują. Może nie każdy się do tego przy­znaje. Chyba nie przy­pusz­czasz, żeby Gil­bert i Fred też odczu­wali coś podob­nego, co, Aniu?

– Jestem pewna, że nie.

– To samo powie­dział Fred, kiedy go zapy­ta­łam. Powie­dział, że bał się tylko jed­nej rze­czy: że jak Rose Spen­cer w ostat­niej chwili zmie­nię zda­nie, ale jestem prze­ko­nana, że trudno odgad­nąć, co naprawdę myśli męż­czy­zna. Teraz już nie ma sensu się tym mar­twić. Jak przy­jem­nie spę­dzi­ły­śmy to popo­łu­dnie! Na nowo prze­ży­ły­śmy tyle szczę­śli­wych chwil. Jaka szkoda, że musisz już jutro jechać, Aniu.

– A czy ty nie mogła­byś przy­je­chać któ­re­goś dnia latem do Zło­tego Brzegu, Diano? Zanim… zanim przez jakiś czas nie będę w sta­nie przyj­mo­wać gości.

– Z wielką przy­jem­no­ścią, ale latem chyba nie zdo­łam się wyrwać z domu. Zawsze jest tyle roboty.

– Wresz­cie przy­je­dzie Reb­beca Dew, z czego bar­dzo się cie­szę, i oba­wiam się, że ciotka Mary Maria także suge­ro­wała to Gil­ber­towi. Prawdę mówiąc, ani jemu, ani mnie nie zależy zbyt­nio na jej towa­rzy­stwie, ale to krewna i nie wypada odmó­wić.

– Być może wpadnę do cie­bie zimą. Chcia­ła­bym znów zoba­czyć Złoty Brzeg. Masz uro­czy dom, Aniu, i uro­czą rodzinę.

– Złoty Brzeg jest milutki i teraz już go kocham, ale kie­dyś myśla­łam, że ni­gdy go nie zaak­cep­tuję. Na początku, po prze­pro­wadzce, byłam wście­kła. Nie­na­wi­dzi­łam tego miej­sca za wszyst­kie jego zalety. Obra­żały mój wyma­rzony dom. Pamię­tam, jak powie­dzia­łam ze smut­kiem do Gil­berta, kiedy go opusz­cza­li­śmy: „Ni­gdzie nie będziemy tak szczę­śliwi jak tutaj”. Przez jakiś czas pozwa­la­łam sobie na luk­sus tęsk­noty, a potem powoli zaczę­łam przy­zwy­cza­jać się i nabie­rać sen­ty­mentu do nowego miej­sca, choć sta­ra­łam się to zwal­czyć. Naprawdę. Ale wresz­cie musia­łam się pod­dać i przy­znać, że kocham Złoty Brzeg. I od tej pory wciąż nabie­ram do niego coraz wię­cej sen­ty­mentu. Nie jest zbyt stary; zbyt stare domy przy­gnę­biają. I nie jest za nowy; zbyt nowo­cze­sne są nie­wy­ro­bione. A ten jest w sam raz. Uwiel­biam każdy jego pokój. Wszyst­kie mają jakieś wady, lecz także zalety, coś, co odróż­nia je od innych, nadaje oso­bo­wość. Uwiel­biam te wspa­niałe drzewa przy traw­niku! Nie mam poję­cia, kto je zasa­dził, ale za każ­dym razem, gdy wcho­dzę na górę, zatrzy­muję się na pół­pię­trze, gdzie – jak wiesz – znaj­duje się to uro­cze okienko z sze­ro­kim sie­dze­niem na para­pe­cie, i sia­dam tam, wyglą­dam przez moment i mówię: „Niech Bóg bło­go­sławi czło­wieka, który zasa­dził te drzewa, obo­jęt­nie kim był”. W grun­cie rze­czy mamy może zbyt wiele drzew wokół domu, ale nie zre­zy­gnu­jemy nawet z jed­nego.

– To zabrzmiało jak słowa Freda. Uwiel­bia tę wielką wierzbę na połu­dnie od naszego domu. Zasła­nia widok z okien salonu i powta­rzam mu o tym usta­wicz­nie, a on odpo­wiada: „Czy chcesz przez to powie­dzieć, że dla widoku była­byś skłonna ściąć takie piękne drzewo?”. Tak więc wierzba pozo­staje nie­tknięta, a ponie­waż jest uro­cza, dla­tego wła­śnie nazwa­li­śmy nasz dom Farmą Samot­nej Wierzby. Bar­dzo podoba mi się nazwa Złoty Brzeg, to takie miłe okre­śle­nie.

– To wła­śnie powie­dział Gil­bert. Nie­źle się bawi­li­śmy, sta­ra­jąc się zna­leźć nazwę. Pró­bo­wa­li­śmy kil­ku­na­stu, ale żadna nie paso­wała. Ale kiedy wpa­dli­śmy na Złoty Brzeg, wie­dzie­li­śmy od razu, że ta nazwa jest trafna. Cie­szę się, że mamy duży, prze­stronny dom, jaki jest nam potrzebny przy dużej rodzi­nie. Dzieci także go uwiel­biają, mimo że są jesz­cze małe.

– To takie anio­łeczki. – Diana ukro­iła sobie następny kawa­łek cia­sta cze­ko­la­do­wego. – Myślę, że moje dzieci są ładne, ale twoje mają w sobie coś nad­zwy­czaj­nego. A te twoje bliź­niaczki! Ich zazdrosz­czę ci naj­bar­dziej; zawsze marzy­łam o bliź­nię­tach.

– Cóż, nie udało mi się uchro­nić przed bliź­nię­tami, to moje prze­zna­cze­nie, ale jestem roz­cza­ro­wana, że moje córeczki nie wyglą­dają iden­tycz­nie. Zupeł­nie nie są do sie­bie podobne. Cho­ciaż Nan jest ładna, z brą­zo­wymi wło­sami, piw­nymi oczami i uro­czą cerą, Di to ulu­bie­nica ojca, ponie­waż ma zie­lone oczy i rude włosy. Rude krę­cone włosy. Shir­ley to oczko w gło­wie Susan. Bar­dzo długo po jego uro­dze­niu cho­ro­wa­łam i to ona się nim zaj­mo­wała. Teraz mam wra­że­nie, że uważa go za wła­snego synka. Nazywa go swoim małym brą­zo­wym chłop­czy­kiem i strasz­li­wie roz­piesz­cza.

– A jest na­dal tak malutki, że wymaga zaglą­da­nia do pokoju, żeby spraw­dzić, czy się nie roz­ko­pał i ponow­nie go opa­tu­lić – powie­działa zazdro­śnie Diana. – Jack ma dzie­więć lat, jak wiesz, i już nie chce, bym go trak­to­wała jak malu­cha. Twier­dzi, że jest na to zbyt duży. A ja tak bar­dzo to lubi­łam. Bar­dzo bym chciała, żeby dzieci nie dora­stały tak szybko!

– Żadne z moich dzieci nie doszło jesz­cze do tego etapu, cho­ciaż zauwa­ży­łam, że od kiedy Jem zaczął cho­dzić do szkoły, nie chce trzy­mać mnie za rękę, kiedy prze­cho­dzimy przez wio­skę. Ale zarówno on, jak i Wal­ter, i Shir­ley, doma­gają się, żebym kła­dła ich do łóżka. Wal­ter trak­tuje to jako rytuał, z któ­rego nie zre­zy­gnuje.

– Ty jesz­cze nie musisz mar­twić się z powodu ich pla­nów na przy­szłość. Wyobraź sobie, że Jack sza­leje na punk­cie woj­ska i chce być żoł­nie­rzem, jak doro­śnie. Wyobraź sobie!

– Nie mar­twi­ła­bym się tym. Zaraz zama­rzy mu się coś cał­kiem innego i zapo­mni o woj­sku. Wojna jest sprawą prze­szło­ści. Jem marzy o zosta­niu mary­na­rzem jak kapi­tan Jim, a Wal­ter chciałby być poetą. Nie jest podobny do pozo­sta­łych, ale wszy­scy kochają drzewa i uwiel­biają bawić się w Doli­nie – małej dolince tuż obok Zło­tego Brzegu, ze ścież­kami i stru­mie­niem. Bar­dzo zwy­kłe miej­sce. Zagłę­bie­nie dla innych, ale dla nich kra­ina cza­rów. Wszy­scy mają jakieś wady, ale są razem nie­źli i na szczę­ście panuje wśród nich miłość. Cie­szę się na myśl, że jutro o tej porze będę z powro­tem w Zło­tym Brzegu, będę opo­wia­dać moim dzie­ciacz­kom bajki na dobra­noc i chwa­lić Susan z powodu jej kal­ce­ola­rii i paprotki. Susan ma dobrą rękę do papro­tek, nikt nie umie hodo­wać ich jak ona. Zupeł­nie uczci­wie mogę kom­ple­men­to­wać jej paprotki ponad nie­biosa, ale kal­ce­ola­rie, Diano! Nie uwa­żam ich za kwiaty, ale nie chcę ranić uczuć Susan, mówiąc jej to. Zawsze jakoś z tego wybrnę, Opatrz­ność jesz­cze mnie nie zawio­dła. Susan jest taka kochana. Nie wiem, co bym bez niej zro­biła. A pamię­tam, że kie­dyś nazwa­łam ją out­si­de­rem!1. Tak, przy­jem­nie jest myśleć o powro­cie do domu. Lecz mimo to ze smut­kiem wyjeż­dżam z Zie­lo­nego Wzgó­rza. Tak tu pięk­nie. Z Marylą i tobą. Nasza przy­jaźń pozo­staje cudowną rze­czą, Diano.

– Tak, zawsze chcę to powie­dzieć, a nie umiem mówić takich rze­czy jak ty, Aniu, ale dotrzy­ma­ły­śmy naszych sta­rych uro­czy­stych przy­siąg i obiet­nic, prawda?

– Zawsze. I zawsze ich będziemy dotrzy­my­wać.

Ania chwy­ciła Dianę za rękę. Sie­działy długo w mil­czą­cym poro­zu­mie­niu. Dłu­gie wie­czorne cie­nie kła­dły się na tra­wach i kwia­tach, a zie­lo­ność objęła łąki w oddali. Słońce zacho­dziło. Sza­ro­ró­żowe cie­nie nieba pogłę­biały się i bla­dły za drze­wami. Wio­senny pół­mrok ogar­nął ogród Hester Grey, gdzie nikt ni­gdy nie spa­ce­ro­wał. Rudziki deko­ro­wały wie­czorne powie­trze fle­to­po­dob­nym pogwiz­dy­wa­niem. Wielka gwiazda poja­wiła się nad bia­łymi wisien­kami.

– Pierw­sza gwiazda to zawsze cud – roz­ma­rzyła się Ania.

– Mogła­bym sie­dzieć tu całe wieki – wtó­ro­wała jej Diana. – Z żalem myślę o powro­cie.

– Ja też, ale prze­cież tylko uda­wa­ły­śmy, że mamy po pięt­na­ście lat. Musimy pamię­tać o naszych rodzi­nach. Ależ te bzy pachną! Czy przy­szło ci kie­dy­kol­wiek do głowy, Diano, że w zapa­chu kwit­ną­cych bzów jest coś nie cał­kiem przy­zwo­itego? Gil­bert śmieje się, kiedy o tym mówię. Też je bar­dzo kocha, ale ja mam zawsze wra­że­nie, że pamię­tają one o jakiejś tajem­nicy. Bar­dzo słod­kiej tajem­nicy.

– Ich zapach jest za mocny do domu. Zawsze tak uwa­ża­łam. – Diana pod­nio­sła talerz z resztą cia­sta cze­ko­la­do­wego, popa­trzyła nań z tęsk­notą, potrzą­snęła głową i wło­żyła do koszyka z wyra­zem wiel­kiej god­no­ści oso­bi­stej i poświę­ce­nia na twa­rzy.

– Czyż nie byłoby to śmieszne, Diano, gdy­by­śmy teraz, w dro­dze do domu, spo­tkały nasze wła­sne pięt­na­sto­let­nie osóbki bie­gnące Dróżką Zako­cha­nych?

Dianę prze­jęły ciarki.

– Nie, nie przy­pusz­czam, żeby to było śmieszne, Aniu. Ojej, nie zauwa­ży­łam, że się tak ściem­niło. Przy­jem­nie robi się różne rze­czy przy świe­tle dzien­nym, ale…

Szły w ciszy spo­koj­nie do domu przy świe­tle zachodu roz­pa­lo­nym nad sta­rymi wzgó­rzami, a w ich ser­cach pło­nęły dawne, gorące uczu­cia.

Roz­dział III

Ania zakoń­czyła tydzień pełen przy­jem­no­ści, zano­sząc ran­kiem następ­nego dnia kwiaty na grób Mate­usza, a po połu­dniu wsia­dła w Car­mody do pociągu jadą­cego do domu. Przez jakiś czas roz­my­ślała o wszyst­kich uko­cha­nych miej­scach, jakie pozo­sta­wiła za sobą, a następ­nie jej myśli pobie­gły w kie­runku tego, co cze­kało na nią u końca podróży. Jej serce śpie­wało cały czas, ponie­waż już wra­cała; do swego rado­snego domu, gdzie każdy, kto prze­szedł przez próg, wie­dział, że jest w miesz­ka­niu prze­peł­nio­nym śmie­chem, ze srebr­nymi kubecz­kami, zdję­ciami i nie­mow­lę­tami – cen­nymi istot­kami o krę­co­nych wło­sach i pulch­nych kolan­kach. Do domu, gdzie ser­decz­nie ją witają wszyst­kie pokoje, gdzie cier­pli­wie cze­kają na nią krze­sła i suk­nie w sza­fie, gdzie zawsze czci się wszel­kie rocz­nice i zacho­wuje szep­tane do uszek sekrety.

Cudow­nie jest wra­cać do domu – myślała, wycią­ga­jąc z kie­szeni list od małego synka, z któ­rego śmiała się rado­śnie poprzed­niego wie­czoru, czy­ta­jąc go z dumą miesz­kań­com Zie­lo­nego Wzgó­rza. Pierw­szy list od jej dziecka! Cał­kiem zgrab­nie sfor­mu­ło­wany jak na sied­mio­latka, który zale­d­wie od roku uczęsz­czał do szkoły, choć orto­gra­fia Jema daleka była od popraw­nej, a w jed­nym rogu znaj­do­wał się kleks.

Di pła­kała całą noc, ponie­waż Tommy Drew powie­dział, że spali jej lalkę w ogni­sku. Susan opo­wiada nam śliczne bajki wie­czo­rem, ale to nie to samo co Ty, Mamu­siu. Pozwo­liła mi pomóc siać kwiatki wczo­raj wie­czo­rem.

Jakże mogłam być szczę­śliwa z dala od nich przez cały tydzień? – pomy­ślała prze­jęta wyrzu­tami sumie­nia kasz­te­lanka Zło­tego Brzegu.

– Jak cudow­nie, że wysze­dłeś po mnie na sta­cję! – ucie­szyła się, wysia­da­jąc z pociągu w Glen St Mary pro­sto w ramiona męża. Nie wie­działa, czy Gil­bert wyj­dzie po nią na dwo­rzec, stale ktoś umie­rał lub się rodził, ale powrót do domu bez niego wyda­wał się Ani nie­moż­liwy. Miał na sobie przy­jemny, nowy jasno­szary gar­ni­tur (Bar­dzo się cie­szę, że wło­ży­łam tę fal­ba­nia­stą beżową bluzkę do brą­zo­wej gar­sonki, mimo że pani Linde uznała, że sza­leń­stwem jest ubie­rać się tak na podróż. W prze­ciw­nym wypadku nie wyglą­da­ła­bym tak ład­nie dla Gil­berta).

Złoty Brzeg przy­wi­tał ich pełną ilu­mi­na­cją rado­snych japoń­skich lata­re­nek zwie­sza­ją­cych się z werandy. Ania pobie­gła rado­śnie ścieżką, wzdłuż któ­rej rosły nar­cyzy.

– Złoty Brzegu, wró­ci­łam! – krzyk­nęła.

Nagle wszy­scy ją oto­czyli, śmie­jąc się, krzy­cząc i gesty­ku­lu­jąc, a w tle uśmie­chała się Susan Baker. Dzieci trzy­mały w rącz­kach bukiety – spe­cjal­nie dla niej, nawet dwu­letni Shir­ley.

– Och, jakie śliczne powi­ta­nie, cały Złoty Brzeg wygląda na szczę­śliwy! Jak cudow­nie, że rodzina wita mnie z taką rado­ścią!

– Jeżeli jesz­cze kie­dyś sobie poje­dziesz, mamu­siu – powie­dział Jem z powagą – pójdę do szpi­tala i dam sobie wyciąć wyro­stek robacz­kowy.

– Jak to zro­bisz? – zapy­tał Wal­ter.

– Ciiiii! – Jem poro­zu­mie­waw­czo szturch­nął Wal­tera i tajem­ni­czo wyszep­tał – Wiem, że to boli, ale chcę nastra­szyć mamu­się, żeby już wię­cej nie wyjeż­dżała.

Ania chciała zro­bić setki rze­czy naraz: przy­tu­lić każ­dego, wybiec w zmierzch i zebrać sto­krotki, które kwi­tły wszę­dzie w Zło­tym Brzegu, pod­nieść małą, znisz­czoną laleczkę z dywanu, usły­szeć wszyst­kie plo­teczki i nowiny, gdyż każdy pra­gnął coś jej opo­wie­dzieć. I to, jak Nan wepchnęła sobie do nosa zakrętkę od waze­liny, kiedy dok­tor był poza domem, a Susan nie wie­działa, co zro­bić („Zapew­niam panią, pani dok­torowo kochana, prze­ży­łam to strasz­nie!”), i jak krowa pani Judo­wej Pal­mer połknęła pięć­dzie­siąt sie­dem gwoź­dzi i trzeba było spro­wa­dzić wete­ry­na­rza z Char­lot­te­town, jak roz­tar­gniona pani Fen­ne­rowa Douglas sta­wiła się w kościele z gołą głową, jak tatuś wyko­pał wszyst­kie dmu­chawce z traw­nika („A mię­dzy nami mówiąc, co do nie­mow­la­ków, pani dok­torowo kochana, to przy­jął uro­dziny ośmiu, kiedy pani była w podróży”), jak pan Tom Flagg pofar­bo­wał sobie wąsy, a prze­cież jego żona zmarła zale­d­wie dwa lata temu, jak Rose Maxwell z Har­bour Head porzu­ciła Jima Hud­sona z Upper Glen, a on wysłał jej rachu­nek za wszystko, co jej dotych­czas kupił, jak wielka liczba osób sta­wiła się na pogrze­bie pani Ama­so­wej War­ren, jak kotu Car­tera Flagga ktoś wygryzł kawał ciała u nasady ogona, jak zna­le­ziono Shir­leya w stajni sto­ją­cego pod jed­nym z koni. („Pani dok­torowo kochana, po tym prze­ży­ciu ni­gdy nie wrócę do sie­bie”), jak – nie­stety – oka­zało się, że śliwka węgierka cho­ruje na zarazę, jak Di przez cały dzień śpie­wała „Mamu­sia wraca dzi­siaj, wraca dzi­siaj” na melo­dię zna­nej pio­senki, jak Joemu Reese’owi przy­tra­fiło się zezo­wate kociątko, ponie­waż przy­szło na świat z otwar­tymi oczami, jak Jem usiadł przy­pad­kowo na lep na muchy, zanim wło­żył spodnie, i jak Shrimp wpadł do beczki z desz­czówką.

– Pra­wie uto­nął, pani dok­to­rowo kochana, ale na szczę­ście dok­tor usły­szał jego piski w samą porę i wycią­gnął go za tylne nogi („Co ozna­cza w samą porę, mamu­siu?”).

– Wydaje się, że nie pozo­sta­wiło to żad­nych śla­dów – powie­działa Ania, gła­dząc błysz­czące czarno-białe kształty zado­wo­lo­nego kociaka o wiel­kich szczę­kach, który mru­czał na krze­śle w świe­tle kominka. Prawdę mówiąc, sia­da­nie na jakim­kol­wiek krze­śle w Zło­tym Brzegu nie było bez­pieczne. Naj­pierw trzeba było upew­nić się, czy nie zaj­muje go jakiś kot. Susan, która nie prze­pa­dała za kotami, przy­się­gała, że musiała nauczyć się je lubić w samo­obro­nie. Co do Shrimpa – Gil­bert nazwał go tak rok temu, kiedy Nan przy­nio­sła nie­szczę­sne wychu­dzone kocię ze wsi, gdzie je tor­tu­ro­wali chłopcy, i to imię wów­czas paso­wało do niego, cho­ciaż teraz już nie bar­dzo było odpo­wied­nie.

– Ale, ale, Susan! Co stało się z Gogiem i Mago­giem? Mam nadzieję, że nikt ich nie stłukł?

– Nie, nie, pani dok­to­rowo kochana! – wykrzyk­nęła Susan, rumie­niąc się ze wstydu, i wybie­gła z pokoju. Powró­ciła szybko z dwoma pie­skami z por­ce­lany, które zawsze spra­wo­wały rządy na gzym­sie kominka w Zło­tym Brzegu. – Zupeł­nie nie rozu­miem, jak mogłam zapo­mnieć posta­wić je tu z powro­tem przed pani przy­jaz­dem. Widzi pani, pani dok­to­rowo kochana, pani Char­le­sowa Day z Char­lotte Town odwie­dziła nas dzień po pani wyjeź­dzie, a wie pani, jak ona jest sta­ranna i dokładna. Wal­ter uznał, że powi­nien ją zaba­wiać i zaczął od poka­zy­wa­nia jej pie­sków. „Ten nazywa się God, a tam­ten My God2”. Byłam prze­ra­żona, a jak spoj­rza­łam na twarz pani Day, myśla­łam, że padnę. Wyja­śni­łam, naj­le­piej jak mogłam, gdyż nie chcia­łam, żeby uznała nas za rodzinę bał­wo­chwal­ców, ale zde­cy­do­wa­łam odło­żyć psy do szafki z por­ce­laną, aby nie było ich widać przy­naj­mniej do czasu pani powrotu.

– Mamu­siu, kiedy wresz­cie będziemy jeść kola­cję? – zapy­tał żało­śnie Jem. – Aż skręca mnie z głodu. Och, mamu­siu, zro­bi­li­śmy ulu­bione danie wszyst­kich.

– My to zro­bi­li­śmy, jak powie­działa pchła do sło­nia – sko­men­to­wała Susan. – Uzna­li­śmy, że pani powrót powi­nien być uczczony w nale­żyty spo­sób. Zaraz, zaraz, a gdzie jest Wal­ter? W tym tygo­dniu to on ogła­sza gon­giem posiłki!

Kola­cja była praw­dzi­wym świę­tem, a ukła­da­nie dzieci roz­koszne! Susan pozwo­liła Ani nawet poło­żyć do łóżka Shir­leya, widząc, z jakim namasz­cze­niem za to się zabiera.

– To nie jest zwy­kły dzień, dok­to­rowo kochana – powie­działa uro­czy­ście.

– Żaden dzień nie jest zwy­kły! Każdy dzień ma w sobie coś, czym różni się od innych. Czy tego nie zauwa­ży­łaś?

– Tak, to prawda, pani dok­to­rowo kochana. Nawet w ubie­gły pią­tek, gdy cały dzień padało i było tak nudno, oka­zało się, że na moim wiel­kim różo­wym gera­nium po raz pierw­szy od trzech lat wresz­cie poka­zały się pączki. A czy zauwa­żyła pani kal­ce­ola­rie ogro­dowe, pani dok­to­rowo kochana?

– Czy zauwa­ży­łam je? Ni­gdy w życiu nie widzia­łam ich w takim sta­nie. Jak udało ci się dopro­wa­dzić je do takiej formy? (O, udało mi się uszczę­śli­wić Susan, a wcale nie powie­dzia­łam żad­nej bujdy, ni­gdy nie widzia­łam tych kwia­tów w takim dosko­na­łym sta­nie, dzięki nie­bio­som!).

– To wynik mojej sta­łej opieki i uwagi, pani dok­to­rowo kochana. Jest jed­nak coś, o czym muszę z panią poroz­ma­wiać. Myślę, że Wal­ter coś podej­rzewa. Bez wąt­pie­nia któ­reś z dzieci z Glen coś mu powie­działo. Dzi­siaj tak wiele dzieci jest zorien­to­wa­nych w spra­wach, które powinny pozo­sta­wać dla nich tajem­nicą! Wal­ter zapy­tał mnie pew­nego dnia: „Susan, czy nie­mow­lęta są bar­dzo dro­gie?”. Byłam troszkę zasko­czona, pani dok­to­rowo kochana, ale zacho­wa­łam roz­są­dek; „Nie­któ­rzy uwa­żają, że to luk­sus, ale w Zło­tym Brzegu uwa­żamy, że to koniecz­ność”. Mia­łam do sie­bie pre­ten­sje, że na głos narze­ka­łam na wygó­ro­wane ceny wszyst­kiego w skle­pach w Glen. Oba­wiam się, że to zmar­twiło chłopca, ale jeżeli cokol­wiek powie pani, pani dok­to­rowo kochana, będzie pani przy­go­to­wana.

– Dosko­nale sobie z tą sprawą pora­dzi­łaś – sko­men­to­wała z poważną miną Ania. – Czas naj­wyż­szy, żeby dowie­działy się, czego się spo­dzie­wamy.

Ale naj­lep­sza chwila nade­szła, kiedy pod­szedł Gil­bert, gdy tak stała przy oknie, przy­glą­da­jąc się mgle nad­cią­ga­ją­cej znad morza ponad wydmami i por­tem oświe­tlo­nymi księ­ży­cem do dłu­giej wąskiej doliny, na którą roz­cią­gał się widok ze Zło­tego Brzegu i gdzie wtu­lona była wieś Glen St Mary.

– Jakie to przy­jemne wró­cić do domu po cięż­kim dniu pracy i zastać tu cie­bie! Czy jesteś szczę­śliwa, naj­wspa­nial­sza z Ań?

– Szczę­śliwa! – Ania pochy­liła się, by pową­chać pąki jabłoni w wazo­nie, który Jem usta­wił na toa­letce. Czuła się oto­czona miło­ścią. – Kochany Gil­ber­cie, cudow­nie było znów przez tydzień być Anią z Zie­lo­nego Wzgó­rza, ale sto razy lepiej jest wró­cić tutaj, by ponow­nie stać się Anią ze Zło­tego Brzegu.

Roz­dział IV

– Nie ma mowy – powie­dział dok­tor Bly­the tonem, który Jem dosko­nale zro­zu­miał.

Jem wie­dział, że nie ma szans prze­ko­nać taty, aby zmie­nił zda­nie, albo żeby mama sta­rała się go prze­ko­nać. Jasne było, że w tej kwe­stii mama i tata są tego samego zda­nia. Orze­chowe oczy Jema pociem­niały ze zło­ści i roz­cza­ro­wa­nia, kiedy patrzył na swo­ich okrut­nych rodzi­ców. Patrzył tym bar­dziej roz­gnie­wany, że byli tak obo­jętni na jego spoj­rze­nia i dalej jedli kola­cję, jak gdyby nic się nie stało. Oczy­wi­ście ciotka Mary Maria zauwa­żyła jego spoj­rze­nia. Nic nie mogło umknąć jej żałob­nemu, bla­do­nie­bie­skiemu wzro­kowi. Wyda­wało się jed­nakże, że spoj­rze­nia Jema jedy­nie ją roz­ba­wiły.

Ber­tie Sha­ke­spe­are Drew spę­dził całe popo­łu­dnie na zaba­wie z Jemem. Wal­ter wybrał się do sta­rego wyma­rzo­nego domu, aby bawić się tam z Ken­ne­them i Per­sis For­dami, a Ber­tie Sha­ke­spe­are powie­dział Jemowi, że wszy­scy chłopcy z Glen wie­czo­rem udają się do portu, zoba­czyć, jak kapi­tan Bill Tay­lor robi tatuaż w postaci węża na ramie­niu jego kuzyna Joego Drew. On, Ber­tie Sha­ke­spe­are, wybiera się tam, a czy Jem mógłby też z nim pójść? To byłaby taka frajda! Jem nabrał na to strasz­nej ochoty, ale – nie­stety – powie­dziano mu, że to wyklu­czone.

– Jest wiele powo­dów – stwier­dził tata. – Zacząć trzeba od tego, że spa­cer do portu z tymi chłop­cami to o wiele za daleko dla cie­bie. Poza tym wrócą bar­dzo późno, a twoja pora na dobra­noc to ósma, synku.

– Kiedy byłam dziec­kiem, posy­łano mnie do łóżka codzien­nie o siód­mej – wtrą­ciła ciotka Mary Maria.

– Musisz jesz­cze tro­chę pod­ro­snąć, zanim będziesz miał prawo wycho­dzić wie­czo­rami z domu – uzu­peł­niła mama.

– Mówi­łaś to już w zeszłym tygo­dniu! – wykrzyk­nął roz­złosz­czony Jem. – I już jestem star­szy! Myśli­cie, że jestem maleń­stwem?! Ber­tie idzie, a jest w moim wieku!

– W tam­tej oko­licy panuje odra – powie­działa ponuro ciotka Mary Maria. – Możesz się zara­zić, James.

Jem nie zno­sił, kiedy zwra­cano się do niego „James”, co też ciotka robiła z wyraźną rado­ścią.

– Chcę zła­pać odrę – zamru­czał bun­tow­ni­czo. A potem, dostrze­gł­szy wzrok taty, opa­no­wał się. Tata nikomu nie pozwa­lał pysko­wać ciotce Mary Marii, któ­rej Jem nie­na­wi­dził. Cio­cia Diana i cio­cia Maryla były takie kochane, ale ta ciotka Mary Maria poja­wiła się jako zupeł­nie inny typ oso­bo­wo­ści.

– W porządku – powie­dział wyzy­wa­jąco, patrząc na mamę, by nikt nie mógł przy­pu­ścić, że mówi do ciotki Mary Marii. – Jeżeli nie chce­cie mnie kochać, to nie musi­cie. Ale czy byli­by­ście zado­wo­leni, gdy­bym uciekł z domu i poje­chał do Afryki polo­wać na tygrysy?

– W Afryce nie ma tygry­sów, kocha­nie – powie­działa deli­kat­nie mama.

– W takim razie na lwy! – Byli zde­cy­do­wani nie trak­to­wać go poważ­nie, prawda? Oczy­wi­ście, i jesz­cze śmiali się z niego! On im pokaże! – Nie może­cie powie­dzieć, że w Afryce nie ma lwów! Są ich miliony! Afryka jest pełna lwów!

Mama i tata tylko się uśmiech­nęli, co zupeł­nie nie spodo­bało się ciotce. Nie można tole­ro­wać nie­cier­pli­wo­ści dzieci.

– A na razie – powie­działa Susan roz­darta mię­dzy miło­ścią do małego Jema wymie­szaną ze współ­czu­ciem a prze­ko­na­niem, że dok­tor i dok­torowa mają abso­lutną rację, odma­wia­jąc mu prawa wycieczki do portu z tą wiej­ską bandą wybie­ra­jącą się do wiecz­nie pija­nego, sta­rego kapi­tana Billa Tay­lora. – Oto twój pier­nik i bita śmie­tana, Jem, kocha­nie.

Pier­nik z bitą śmie­taną był ulu­bio­nym dese­rem Jema, ale dzi­siaj nie zadzia­łał i nie zała­go­dził jego wzbu­rzo­nego nastroju.

– Nie chcę! – powie­dział z obra­żoną miną. Wstał i odszedł od stołu, a przy drzwiach odwró­cił się, rzu­ca­jąc ostat­nie zda­nie sprze­ciwu.

– Nie idę do łóżka aż do dzie­wią­tej. A kiedy doro­snę, ni­gdy nie będę cho­dził do łóżka. Będę sie­dział całą noc i to co noc. Dam sobie zro­bić tatuaż na całym ciele. Będę naj­gor­szy ze wszyst­kich złych ludzi. Zoba­czy­cie!

– „Nie pójdę” byłoby lep­szą formą niż „nie idę”, kocha­nie – powie­działa matka.

Czyż są kom­plet­nie pozba­wieni uczuć?

– Mam wra­że­nie, że nikt nie ocze­kuje mojej opi­nii, Aniu, ale gdy­bym ja w dzie­ciń­stwie ode­zwała się w taki spo­sób do rodzi­ców, zosta­ła­bym sprana na kwa­śne jabłko – powie­działa ciotka Mary Maria. – Wielka szkoda, że witki brzo­zowe są tak rzadko uży­wane w nie­któ­rych domach.

– To nie wina małego Jema! – rzu­ciła się z obroną Susan, widząc, że dok­tor i pani dok­torowa nie mają zamiaru się ode­zwać. Ale jeżeli Mary Marii Bly­the takie twier­dze­nie ma ujść na sucho, to ona, Susan, przed­stawi jej swoją argu­men­ta­cję! – Ber­tie Sha­ke­spe­are nakrę­cił go na ten pomysł, opo­wia­da­jąc, jaka to będzie świetna zabawa oglą­dać tatu­owa­nie Johna Drew. Był tu całe przed­po­łu­dnie, wkradł się do kuchni i wziął naj­lep­szą alu­mi­niową patel­nię, żeby uży­wać jej jako hełmu. Twier­dził, że bawią się w żoł­nie­rzy. Potem zro­bili łodzie z dachó­wek i prze­mo­czyli się do suchej nitki, pusz­cza­jąc je w stru­mie­niu. Póź­niej ska­kali po podwórku przez co naj­mniej godzinę, wyda­jąc naj­dziw­niej­sze dźwięki i uda­jąc żaby. Żaby! Nic dziw­nego, że mały Jem jest zmę­czony i nie odpo­wiada za swoje słowa. To naj­grzecz­niej­sze dziecko, jakim zda­rzyło mi się opie­ko­wać! Nie jest roz­gry­ma­szony!

Ciotka Mary Maria nie odpo­wie­działa nic, tak była ziry­to­wana. Ni­gdy nie roz­ma­wiała z Susan Baker pod­czas posił­ków, zazna­cza­jąc w ten spo­sób dez­apro­batę dla tole­ro­wa­nia Susan z rodziną przy stole.

Ania i Susan omó­wiły to przed jej przy­jaz­dem. Susan znała swoje miej­sce i ni­gdy nie sia­dała ani nie pla­no­wała sia­dać z rodziną, kiedy w Zło­tym Brzegu byli goście.

– Ale ciotka Mary Maria nie jest gościem – wytłu­ma­czyła Ania. – To czło­nek rodziny, zresztą podob­nie jak ty, Susan.

W końcu Susan pod­dała się, odczu­wa­jąc skry­waną satys­fak­cję, że Mary Maria Bly­the prze­kona się, że Susan nie jest zwy­kłą dziew­czyną do pomocy. Nie znała wcze­śniej ciotki, ale jej sio­strze­nica, córka sio­stry, Matyldy, pra­co­wała u niej w Char­lot­te­town i zdała Susan pełne spra­woz­da­nie na jej temat.

– Nie mam zamiaru uda­wać przed tobą, Susan, że cie­szy mnie per­spek­tywa wizyty ciotki Mary Marii, szcze­gól­nie teraz – powie­działa szcze­rze Ania – ale napi­sała do Gil­berta, pro­sząc o zgodę na kil­ku­ty­go­dniową wizytę. A sama wiesz, jaki dok­tor jest w tych spra­wach.

– I ma abso­lutne do tego prawo – rze­kła Susan żar­li­wie. – Czło­wiek musi wspie­rać swo­ich krew­nych, ale kilka tygo­dni? Dok­to­rowo kochana, nie chcę zło­wiesz­czyć, ale bra­towa mojej sio­stry Matyldy przy­je­chała do niej na kilka tygo­dni i została dwa­dzie­ścia lat.

– Nie przy­pusz­czam, byśmy musiały bać się cze­goś takiego – powie­działa Ania. – Cio­cia Mary Maria ma bar­dzo przy­jemny domek w Char­lot­te­town. Ale podobno jest dla niej zbyt duży i czuje się samotna. Jej matka zmarła dwa lata temu, rozu­miesz? Miała już osiem­dzie­siąt pięć lat. Ciotka Mary Maria była z nią bar­dzo zwią­zana, więc teraz za nią tęskni. Sta­rajmy się uprzy­jem­nić jej tę wizytę.

– Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, pani dok­to­rowo kochana. Oczy­wi­ście musimy prze­dłu­żyć stół o jedną deskę, ale prawdę mówiąc, lepiej prze­dłu­żać stół niż skra­cać.

– Na stole nie może być kwia­tów, Susan, ponie­waż, o ile dobrze rozu­miem, jest uczu­lona. A z powodu pie­przu kicha, więc lepiej go nie uży­wać. Czę­sto zda­rzają się jej poważne bóle głowy, więc musimy uni­kać hałasu.

– Lito­ści! Ni­gdy nie zauwa­ży­łam, żeby­ście z dok­to­rem robili hałas, a kiedy ja będę miała ochotę krzy­czeć, scho­wam się w gęstwi­nie klo­no­wych krze­wów. Jed­nakże jeśliby biedne dzie­ciaczki miały cały czas być cicho tylko z powodu bólu głowy Mary Marii Bly­the, to – pro­szę wyba­czyć mi szcze­rość – ale to lekka prze­sada, pani dok­to­rowo kochana.

– Ale to tylko kilka tygo­dni, Susan.

– Miejmy nadzieję, że tak. No cóż, pani dok­to­rowo kochana, nie­stety, kupu­jąc bekon, musimy zaak­cep­to­wać zarówno paski mięsa, jak i tłusz­czu – pod­su­mo­wała kwe­stię Susan.

Tak więc ciotka Mary Maria przy­je­chała, natych­miast po przy­jeź­dzie pyta­jąc, czy ostat­nio dali oczy­ścić kominy. Bar­dzo bała się pożaru.

– A ponadto zawsze twier­dzi­łam, że kominy tego domu nie są wystar­cza­jąco wyso­kie. Poza tym mam nadzieję, że moje posła­nie zostało dobrze wywie­trzone. Wil­gotna pościel to rzecz straszna, Aniu.

Prze­jęła w posia­da­nie pokój gościnny Zło­tego Brzegu, a przy oka­zji krę­ciła się po wszyst­kich pozo­sta­łych z wyjąt­kiem nale­żą­cego do Susan. Nikt nie witał jej z jakimś wiel­kim zachwy­tem. Jem, rzu­ciw­szy jedno spoj­rze­nie, uciekł do kuchni i wyszep­tał: – Czy pod­czas jej pobytu będziemy mieli prawo się śmiać, Susan? Oczy Wal­tera na jej widok wypeł­niły się łzami, więc trzeba było natych­miast wypro­wa­dzić go z pokoju. Bliź­nięta nie cze­kały na wypro­wa­dze­nie i same ucie­kły. Nawet Shrimp, jak zapew­niała Susan, uciekł i miał atak na podwórku. Jedy­nie Shir­ley sta­wił ciotce czoła, patrząc na nią bez lęku swymi ogrom­nymi brą­zo­wymi oczami z bez­piecz­nego ukry­cia w ramio­nach Susan. Ciotka Mary Maria uznała, że dzieci ze Zło­tego Brzegu mają bar­dzo złe maniery. Ale cze­góż można ocze­ki­wać od dzieci, któ­rych matka pisy­wała do gazet, a ojciec trak­tuje jako per­fek­cyjne wytwory tylko dla­tego, że są jego, a do tego opie­kuje się nimi najęta dzie­wu­cha w rodzaju Susan Baker, która nawet nie zna swego miej­sca w domu? Ale ona, Mary Maria Bly­the, zrobi wszystko co w jej mocy, żeby wycho­wać wnuki bied­nego kuzyna Johna pod­czas pobytu w Zło­tym Brzegu.

– Twoja modli­twa dzięk­czynna jest o wiele za krótka, Gil­ber­cie – powie­działa z naganą przy pierw­szym posiłku. – Czy zgo­dzisz się, żebym ja ją mówiła pod­czas pobytu u was? Będzie to lep­szy przy­kład dla two­jej rodziny.

Ku prze­ra­że­niu Susan, Gil­bert chęt­nie na to przy­stał i ciotka odmó­wiła modli­twę przy kola­cji.

– Bar­dziej przy­po­mina to lita­nię – iry­to­wała się Susan, zmy­wa­jąc tale­rze.

– Ciotka spra­wia wra­że­nie obwą­chu­ją­cej wszystko i wyczu­wa­ją­cej nie­od­po­wiedni zapach, cio­ciu Susan. Nie nie­przy­jemny, po pro­stu smród.

Gla­dys potra­fiła dosko­nale ująć sprawy, zauwa­żyła Susan. Mimo to, dla kogoś mniej uprze­dzo­nego niż Susan, panna Mary Maria Bly­the nie wyglą­dała źle, jak na kobietę w wieku pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat. Miała ary­sto­kra­tyczne rysy – jak sama je oce­niała – oto­czone siwymi lokami, które codzien­nie dawały dobry przy­kład ster­czą­cym wło­som Susan. Ubie­rała się bar­dzo ele­gancko, nosiła dłu­gie kol­czyki i modne koł­nie­rzyki na chu­dej szyi.

Przy­naj­mniej nie musimy się wsty­dzić za jej wygląd – roz­my­ślała Susan. Wyobraźni trzeba pozo­sta­wić to, co pomy­śla­łaby ciotka Mary Maria, gdyby wie­działa, że Susan pocie­sza się w taki spo­sób.

Roz­dział V

Ania ści­nała czerw­cowe lilie do wazonu w swoim pokoju i piwo­nie do biblio­teki na biurko Gil­berta, śnież­no­białe piwo­nie z krwi­sto­czer­wo­nymi kro­pecz­kami w samym środku jak poca­łu­nek bogini. Powie­trze nabie­rało świe­żo­ści po nie­zwy­kle gorą­cym czerw­co­wym dniu i trudno było zde­cy­do­wać, czy port jest srebrny czy złoty.

– Zanosi się dzi­siaj na cudowny zachód, Susan – oznaj­miła, zaglą­da­jąc do kuchni przez okno.

– Nie mogę podzi­wiać zachodu, dopóki nie skoń­czę zmy­wa­nia, pani dok­to­rowo kochana – sprze­ci­wiała się Susan.

– Ale zanim skoń­czysz, minie zachód. Spójrz na tę wielką chmurę z różaną obwódką u góry, która zawi­sła nad doliną. Czy nie chcia­ła­byś pofru­nąć i usiąść na niej?

Przed oczami Susan poja­wiła się wizja lotu nad doliną w kie­runku tej chmury ze ścierką do zmy­wa­nia naczyń w ręku. Nie sta­no­wiło to dla niej pocią­ga­ją­cej wizji. Ale teraz pani dok­to­ro­wej trzeba było wszystko wyba­czyć.

– Na krze­wach róż poja­wił się nowy, zło­śliwy gatu­nek chra­bąsz­cza, który je obżera – kon­ty­nu­owała Ania. – Muszę je jutro spry­skać, choć chcia­ła­bym to zro­bić dziś wie­czór. Jest to taki wie­czór, kiedy uwiel­biam pracę w ogro­dzie. Dziś wszystko rośnie. Mam nadzieję, że w nie­bie także są ogrody, Susan. Ogrody, w któ­rych będziemy mogły pra­co­wać. Cho­dzi mi o to, że będziemy przy­czy­niać się do wzro­stu róż­nych rośli­nek.

– Ale nie chra­bąsz­czy, oczy­wi­ście – zapro­te­sto­wała Susan.

– Nie, myślę, że nie. Ale per­fek­cyjny ogród nie dawałby przy­jem­no­ści, Susan. Trzeba samemu pra­co­wać w ogro­dzie, w prze­ciw­nym przy­padku zatraca się całe jego zna­cze­nie. Chcę odchwasz­czać, kopać, prze­sa­dzać i zmie­niać, a także pla­no­wać i szcze­pić. A poza tym chcia­ła­bym, żeby w nie­bie zna­la­zły się wszyst­kie te kwiaty, które kocham, i wola­ła­bym swoje sto­krotki niż zło­cie­nie.

– Dla­czego nie może pani zająć się tym dziś wie­czo­rem? – prze­rwała jej Susan, która podej­rze­wała, że dok­to­rowa tro­szeczkę zwa­rio­wała.

– Ponie­waż dok­tor chce, abym udała się z nim na prze­jażdżkę. Jedzie do umie­ra­ją­cej, bied­nej sta­rej Joh­no­wej Paxton. Nie może jej w niczym pomóc, zro­bił już wszystko, co było w jego mocy, ale ona bar­dzo sobie ceni jego wizyty.

– No dobrze, pani dok­to­rowo kochana, wszy­scy wiemy, że nikt w pobliżu nie może umrzeć ani uro­dzić się bez niego, a wie­czór jest bar­dzo przy­jemny na prze­jażdżkę. Chyba wybiorę się na spa­cer do wsi, żeby zapeł­nić naszą spi­żar­nię, po poło­że­niu bliź­niąt i Shir­leya do łóżka i po odwie­dze­niu pani Aaron Ward. Nie roz­wija się jak powinna. Panna Bly­the udała się wła­śnie na górę, wzdy­cha­jąc przy każ­dym schodku, mówiąc, że nad­ciąga jej ból głowy, więc będzie tro­chę spo­koju i ciszy przy­naj­mniej dziś wie­czo­rem.

– Ale dopil­nuj, pro­szę, żeby Jem poszedł w porę do łóżka, dobrze, Susan? – popro­siła Ania, wycho­dząc na zewnątrz i wdy­cha­jąc słod­kie powie­trze oko­licy. – Jest o wiele bar­dziej zmę­czony, niż przy­pusz­cza, ale jak wiesz, ni­gdy nie chce się poło­żyć. Wal­ter nie wraca dzi­siaj na noc. Leslie pro­siła, żeby u niej prze­no­co­wał.

Jem sie­dział na schod­kach bocz­nych drzwi z gołą stopą opartą na kola­nie, wykrzy­ku­jąc różne złe słowa – w szcze­gól­no­ści do olbrzy­miego księ­życa za spi­cza­stą wieżą kościoła w Glen. Jem nie cier­piał takiego wiel­kiego księ­życa.

– Uwa­żaj, by ta mina nie została na two­jej buzi na zawsze – ciotka Mary Maria prze­strze­gła go, prze­cho­dząc obok.

Jem wykrzy­wił się jesz­cze bar­dziej niż dotąd. Zupeł­nie nie obcho­dziło go, czy jego twarz zosta­nie taka na zawsze. Wła­ści­wie nawet przy­jąłby to z zado­wo­le­niem.

– Idź sobie i nie cze­piaj się mnie – naka­zał Nan, która zakra­dła się do niego po wyjeź­dzie ojca i matki.

– Awan­tur­nik! – powie­działa Nan, ale zanim oddrep­tała, poło­żyła na schodku obok czer­wo­nego lwa – cukie­rek, który przy­nio­sła bratu. Jem zigno­ro­wał go. Czuł się bar­dzo nie­szczę­śliwy. Nie był do tego przy­zwy­cza­jony. Wszy­scy się go cze­piali. Czyż Nan nie powie­działa tego ranka: „Ty nie uro­dzi­łeś się w Zło­tym Brzegu jak cała reszta?”. Di ugry­zła cze­ko­la­do­wego kró­lika przed połu­dniem, cho­ciaż wie­działa, że należy do niego. Nawet Wal­ter go porzu­cił i poszedł kopać stud­nię w pia­sku z Kenem i Per­sis For­dami. Też mi wspa­niała zabawa! A on tak bar­dzo chciał iść z Ber­tiem zoba­czyć tatu­owa­nie. Jem był pewien, że ni­gdy dotąd niczego tak bar­dzo nie pra­gnął. Chciał zoba­czyć cudowny sta­tek w peł­nym ekwi­punku, który według Ber­tiego stał na gzym­sie kominka kapi­tana Billa. To straszny wstyd, ot co!

Susan przy­nio­sła mu duży kawa­łek cia­sta pokryty syro­pem klo­no­wym i orzesz­kami lasko­wymi, ale Jem odparł kamien­nym gło­sem:

– Nie, dzię­kuję.

Dla­czego nie zosta­wiła mu tro­chę pier­nika z bitą śmie­taną? Na pewno zje­dli wszystko bez reszty. Świ­nie! Zanu­rzył się głę­biej w swoją ponurą gorycz. Jego kum­ple są teraz w dro­dze do portu – nie był w sta­nie znieść tej myśli. Musi coś zro­bić, żeby wyrów­nać rachunki! Gdyby tak na przy­kład roz­ciął brzuch żyra­fie Di leżą­cej teraz na dywa­nie w jadalni? To dopro­wa­dzi­łoby Susan do wście­kło­ści. Susan z tymi jej orzesz­kami lasko­wymi! Prze­cież wie dosko­nale, że on nie­na­wi­dzi orze­chów w syro­pie. A może poszedłby dory­so­wać wąsy che­ru­bi­nowi w kalen­da­rzu w jej pokoju? Nie cierpi tego tłu­stego, różo­wego, uśmiech­nię­tego che­ru­bina, który wygląda zupeł­nie jak Sissy Flagg. To ona roz­po­wiada po całej szkole, że Jem jest jej narze­czo­nym. Ta Sissy Flagg! Ale Susan uważa tego che­ru­bina za słod­kiego. A gdyby tak oskal­po­wał lalkę Nan? Albo odrą­bał nos Gogowi lub Mago­gowi lub im obu? Może wtedy mama dostrze­głaby, że nie jest już małym dzie­ciacz­kiem. Pocze­kaj­cie tylko do następ­nej wio­sny! Zno­sił jej narę­cza kwia­tów przez cały czas od ukoń­cze­nia czte­rech lat, ale nie tej wio­sny, o nie!

A gdyby tak zjadł mnó­stwo małych zie­lo­nych jabłu­szek z wcze­snej jabłonki i roz­cho­ro­wał się? Może to by ich prze­stra­szyło? Przy­pu­śćmy, że prze­stałby raz na zawsze myć uszy. A gdyby zaczął robić do wszyst­kich miny w kościele w przy­szłą nie­dzielę? Przy­pu­śćmy, że poło­żyłby grubą gąsie­nicę, całą w paski, wielką i wło­chatą, na gło­wie ciotki Mary Marii? A gdyby wró­cił do portu, ukrył się na statku kapi­tana Davida Reese’a i odpły­nął rano z portu, uda­jąc się do Połu­dnio­wej Ame­ryki? Czy wtedy żało­wa­liby go? A gdyby ni­gdy nie wró­cił? A gdyby poje­chał polo­wać na jagu­ary w Bra­zy­lii? Czy wtedy żało­wa­liby, że tak go potrak­to­wali? Na pewno nie, może się zało­żyć, że byłoby im to obo­jętne. Nikt go nie kocha! W kie­szeni jego spodni jest dziura; nikt jej nie napra­wił. Cóż, wła­ści­wie jemu na tym nie zale­żało. Po pro­stu pokaże tę dziurę wszyst­kim w Glen i niech zoba­czą, jak rodzina go zanie­dbuje. Do głowy przy­szły mu wszyst­kie jego krzywdy i opa­no­wał go żal nad sobą.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak – odzy­wał się stary, sto­jący zegar w holu, który spro­wa­dzono do Zło­tego Brzegu po śmierci dziadka Bly­the’a. Stary zegar pocho­dzący z cza­sów, kiedy ist­niało coś tak przy­jem­nego jak czas. Wcze­śniej Jem bar­dzo go lubił, ale teraz nie­na­wi­dził. Miał wra­że­nie, że zegar z niego się naigrawa. „Cha, cha, cha, pora spać! Tamci mogą iść do portu, ale ty idziesz do łóżka, cha, cha, cha, cha!”.

Dla­czego musi iść spać co wie­czór? Tak, dla­czego?

Susan uda­wała się do Glen, ale przed wyj­ściem spoj­rzała czule na małą, zbun­to­waną postać.

– Nie musisz iść do łóżka aż do mojego powrotu, mały Jemie – powie­działa pobłaż­li­wie.

– Nie idę dziś do łóżka – zapo­wie­dział. – Mam zamiar uciec. Zaraz to zro­bię, stara Susan Baker. Pójdę sobie i rzucę się do stawu, stara Susan Baker!

Susan nie bar­dzo rado­wało, gdy ktoś nazy­wał ją starą, nawet gdy był to mały Jem. Ode­szła w ponu­rym mil­cze­niu. Prawdę mówiąc, powi­nien zostać tro­chę zdy­scy­pli­no­wany. Shrimp, który wyszedł za nią z domu w poszu­ki­wa­niu towa­rzy­stwa, roz­siadł się na czar­nym zadku przed Jemem, ale jego poja­wie­nie się nie ucie­szyło chłopca.

– Wyno­cha! Sie­dzisz tu na zadzie i gapisz się jak ciotka Mary Maria, wynoś się! Nie chcesz? Więc spró­buj tego!

Jem wziął taczkę Shir­ley, która leżała w pobliżu, i zamie­rzył się na Shrimpa, który uciekł z żało­snym miau­cze­niem do kry­jówki w żywo­pło­cie. Spójrz­cie tylko! Nawet kocur rodzinny go nie­na­wi­dzi! Jaki sens ma życie?

Chwy­cił cukie­rek w kształ­cie lwa. Nan zja­dła ogon i więk­szość tyl­nych nóg, ale na­dal było widać, że to lew. Nic się nie sta­nie, jak go teraz zje. Może to ostatni lew w jego życiu. Jedząc i obli­zu­jąc na zakoń­cze­nie palce, pod­jął decy­zję. To jedyna rzecz, jaką czło­wiek może zro­bić, kiedy na nic mu nie pozwa­lają!

Roz­dział VI

– Lito­ści, dla­czego nasz dom jest tak oświe­tlony?! – krzyk­nęła Ania, kiedy wraz z Gil­ber­tem poja­wili się u wrót domo­stwa o jede­na­stej wie­czór. – Chyba jacyś goście przy­je­chali.

Jed­nakże wbie­ga­jąc pędem do domu, Ania nie zauwa­żyła żad­nych gości. Świa­tło było zapa­lone w kuchni, w biblio­tece, w salo­nie, w jadalni, w pokoju Susan i w kory­ta­rzu u góry. Nie było jed­nakże nikogo widać. – Co tu się dzieje – zaczęła Ania, ale jej wypo­wiedź prze­rwał dzwo­nek tele­fonu. Gil­bert ode­brał, słu­chał przez moment, wydał okrzyk prze­ra­że­nia i wybiegł z domu, nawet nie patrząc na Anię. Wyraź­nie stało się coś strasz­nego, a sprawa była tak pilna, że nie miał czasu na wyja­śnie­nia. Ania była do tego przy­zwy­cza­jona jako żona czło­wieka, który czuwa nad życiem i śmier­cią. Z filo­zo­ficz­nym wzru­sze­niem ramion zdjęła kape­lusz i płaszcz.

Była nieco roz­gnie­wana na Susan, która nie powinna była wyjść i zosta­wić zapa­lo­nych świa­teł i otwar­tych wszyst­kich drzwi.

– Pani dok­to­rowo kochana – usły­szała głos zupeł­nie nie­po­dobny do głosu Susan, choć to była ona. Ania gapiła się na nią. Taka Susan? Bez kape­lu­sza, z siwymi wło­sami poprze­ty­ka­nymi sia­nem, sukienką nie­sa­mo­wi­cie popla­mioną i odbar­wioną, a twarz?!

– Susan, co się stało?! Susan?!

– Jem znikł.

– Znikł?! – Ania powtó­rzyła bez­myśl­nie. – Co chcesz przez to powie­dzieć? Nie­moż­liwe, żeby znikł.

– Tak – jęk­nęła Susan, zała­mu­jąc dło­nie. – Był na bocz­nych schod­kach, kiedy szłam do Glen. Wró­ci­łam, nim zapadł zmierzch, a jego tu nie było. Naj­pierw się nie bałam, ale nie mogłam go ni­gdzie zna­leźć! Prze­szu­ka­łam wszyst­kie pokoje. Powie­dział, że uciek­nie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tu: kimś obcym (przyp. tłum.). [wróć]

God po angiel­sku Bóg, my God – mój Bóg/Boże. W owych cza­sach nad­uży­wa­nie imie­nia Boga było trak­to­wane jak coś nie­sto­sow­nego. Wal­te­rowi pomy­liły się imiona psów, które nazy­wają się Gog i Magog (przyp. tłum.). [wróć]