Ania z Zielonego Wzgórza (ekskluzywna edycja) - L. M. Montgomery - ebook

Ania z Zielonego Wzgórza (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,9

Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Pełna ciepła powieść Lucy Maud Montgomery o losach osieroconej Ani Shirley, która trafia pod opiekę rodzeństwa Maryli i Mateusza Cuthbertów w Avonlea. Choć niesforna, rudowłosa, obdarzona nietuzinkową wyobraźnią dziewczynka wprowadza w ich spokojnym i monotonnym życiu wiele zamętu, na Zielonym Wzgórzu wraz z nią pojawia się także prawdziwa przyjaźń, szczere przywiązanie i miłość.

Wielu wydawców początkowo odrzuciło tę powieść, ale w końcu doczekała się publikacji i niemal natychmiast stała się bestsellerem. Nic dziwnego, że Mark Twain po przeczytaniu książki nazwał Anię najukochańszym dzieckiem literackim od czasów Alicji w Krainie Czarów. I pozostaje nim do dziś.

Ania z Zielonego Wzgórza to nie tylko klasyka dzieciństwa, ale i doskonała powieść obyczajowa, która wzrusza, rozśmiesza i oczarowuje. Pozwól, by stała się integralną częścią i twoich wspomnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (16 ocen)
14
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milunanai

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść dzieciństwa, na którą się patrzy inaczej po latach. Cudowna, ciepła, pełna wrażliwości.
00
ag1ata

Dobrze spędzony czas

Klasyka - książka mojego dzieciństwa 😉
00

Popularność




Roz­dział I

Zdzi­wie­nie pani Linde

Pani Linde miesz­kała wła­śnie w tym miej­scu, w któ­rym główna droga do Avon­lea zagłę­biała się w małą kotlinkę obra­mo­waną olchami i frędz­lami paproci. Prze­ci­nał ją potok, który roz­po­czy­nał swój bieg w odle­głym źró­dełku, w lesie sta­rego Cuth­berta. Mówiono, że na odcinku pro­wa­dzą­cym przez lasy poto­czek był nie­okieł­znany i kręty, a towa­rzy­szyły mu tajem­ni­cze stawy i wodo­spady. Zanim jed­nakże dotarł do kotlinki pani Linde, zmie­niał się w spo­kojną, dobrze uło­żoną rzeczkę, bowiem nawet poto­czek nie ośmie­liłby się prze­mknąć pod drzwiami pani Linde bez zacho­wa­nia nale­ży­tych manier i form. Zapewne był świa­domy, że pani Linde sie­dzi przy oknie, wodząc suro­wym wzro­kiem za wszyst­kim, co się rusza w pobliżu, począw­szy od potocz­ków, a skoń­czyw­szy na dzie­ciach. Gdyby dostrze­gła coś nie­zwy­kłego lub nie na miej­scu, nie żało­wa­łaby wysił­ków, by dociec kry­ją­cej się za tym tajem­nicy.

Jest wielu ludzi w Avon­lea i gdzie indziej, któ­rzy pasjami zaj­mują się spra­wami sąsia­dów kosz­tem roz­wią­zy­wa­nia swo­ich wła­snych pro­ble­mów. Pani Linde była jedną z tych nie­zwy­kłych postaci, które potra­fią zarzą­dzać jed­no­cze­śnie swo­imi i cudzymi spra­wami. Była nad­zwy­czajną gospo­dy­nią. Dom jej lśnił czy­sto­ścią. Pro­wa­dziła kółko kra­wiec­kie, poma­gała w Szkółce Nie­dziel­nej, była naj­gor­liw­szą pod­porą kościel­nego Sto­wa­rzy­sze­nia Cha­ry­ta­tyw­nego i Komi­tetu Pomocy na rzecz Misji Zagra­nicz­nych. A do tego wszyst­kiego pani Linde znaj­do­wała jesz­cze dość czasu na wie­lo­go­dzinne wysia­dy­wa­nie przy kuchen­nym oknie, kiedy to robiła koł­dry na baweł­nia­nej osno­wie; a miała ich już szes­na­ście na swoim kon­cie. To osią­gnię­cie sta­no­wiło dla gospo­dyń z Avon­lea powód do zazdro­ści, tym bar­dziej, że pani Linde pra­co­wała z wielką wprawą, nie spusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie z oka głów­nego traktu, który prze­cho­dził w poprzek kotlinki, a potem wił się pod górę stro­mego, czer­wo­nego wzgó­rza wzno­szą­cego się dalej. Ponie­waż Avon­lea zaj­mo­wało mały trój­kąt pół­wy­spu, rzu­co­nego w Zatokę Świę­tego Waw­rzyńca, oto­czo­nego z dwóch stron wodą, każdy kto uda­wał się do Avon­lea lub je opusz­czał, musiał poko­nać tę pagór­ko­watą drogę i wysta­wić się na kry­tyczne spoj­rze­nie wszyst­ko­wi­dzą­cych oczu pani Linde. Sie­działa tam także pew­nego popo­łu­dnia na początku czerwca. Cie­płe, jasne słońce ogrze­wało jej okno. Sad na zbo­czu poni­żej domu tonął w spły­wa­ją­cym welo­nie różowo-bia­łych pąków, roz­brzmie­wa­ją­cych brzę­cze­niem rojów psz­czół. Tomasz Linde, potulny czło­wie­czek, któ­rego całe Avon­lea zwało „mężem pani Linde”, siał późną rzepę na pagór­ko­wa­tym polu za szopą. Zapewne także Mate­usz Cuth­bert robił to samo na swoim czer­wo­nym polu w pobliżu stru­myka obok Zie­lo­nego Wzgó­rza. Pani Linde była o tym prze­ko­nana, gdyż z jego wła­snych ust usły­szała poprzed­niego wie­czoru, w skle­pie Wil­liama J. Bla­ira, jak zwie­rzał się Pio­trowi Mor­ri­so­nowi z zamiaru wysia­nia rzepy następ­nego popo­łu­dnia. Oczy­wi­ście odpo­wia­dał wów­czas na pyta­nie Pio­tra, jak­żeby mogło być ina­czej! Prze­cież ni­gdy w życiu nie przy­tra­fiło się nikomu usły­szeć cze­go­kol­wiek z ust Mate­usza Cuth­berta z jego wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli.

A mimo to, teraz wła­śnie, o godzi­nie pół do czwar­tej w nor­malny dzień pracy, Mate­usz Cuth­bert poja­wił się na dro­dze i spo­koj­nie powo­żąc dwu­kółką, prze­je­chał kotlinkę i wje­chał na wzgó­rze.

A do tego jesz­cze miał na sobie naj­lep­szy gar­ni­tur i koszulę z bia­łym koł­nie­rzy­kiem, co sta­no­wiło nie­chybny dowód, że wyjeż­dża poza mia­sto. Dodać jesz­cze należy, że do pojazdu, któ­rym jechał, zaprzę­żona była gniada klaczka, no i że wszystko to razem świad­czyło o tym, że czeka go dość odle­gła podróż. Dokąd to uda­wał się Mate­usz Cuth­bert i w jakim celu?

Gdyby cho­dziło o jakie­go­kol­wiek innego miesz­kańca Avon­lea, pani Linde, bły­sko­tli­wie skła­da­jąc razem wszyst­kie ele­menty ukła­danki, zdo­ła­łaby zgrab­nie odgad­nąć odpo­wiedź na oba pyta­nia. Jed­nakże Mate­usz tak rzadko opusz­czał swoje domo­stwo, że tylko jakaś nader pilna i nie­zwy­kła przy­czyna mogła go zmu­sić do wyjazdu. Był to wyjąt­kowo nie­śmiały czło­wiek, któ­remu nie w smak było prze­by­wa­nie wśród obcych lub podró­żo­wa­nie wią­żące się z koniecz­no­ścią częst­szego zabie­ra­nia głosu. Mate­usz odświęt­nie ubrany, z bia­łym koł­nie­rzy­kiem i w dwu­kółce, sta­no­wił rzadko spo­ty­kany widok. Cho­ciaż pani Linde długo łamała sobie głowę, tym razem nie potra­fiła zna­leźć żad­nego roz­wią­za­nia, co cał­ko­wi­cie zepsuło jej rado­sne, popo­łu­dniowe samo­po­czu­cie.

– Wpadnę na Zie­lone Wzgó­rze po her­ba­cie i dowiem się od Maryli, dokąd i po co poje­chał – zde­cy­do­wała wresz­cie ta zacna nie­wia­sta. – Zazwy­czaj nie jeź­dzi o tej porze roku do mia­sta. Nie ma też zwy­czaju skła­dać nikomu wizyt. Gdyby zabra­kło mu ziarna siew­nego, nie wystro­iłby się tak ani też nie brałby dwu­kółki, żeby jechać go doku­pić. A jeżeli miałby przy­wieźć dok­tora, nie jechałby tak wolno. Jed­nakże coś musiało się wyda­rzyć od ubie­głego wie­czoru, coś, co zmu­siło go do tego wyjazdu. Jestem bez­gra­nicz­nie zdzi­wiona, ot co! Nie zaznam chwili spo­koju, dopóki się nie dowiem, co za przy­czyna wygnała Mate­usza Cuth­berta z Avon­lea.

No i kon­se­kwent­nie, po her­ba­cie, pani Linde wyru­szyła. Podróż nie była daleka. Wielki, przy­sa­dzi­sty, uma­jony sadem dom Cuth­ber­tów stał w nie­wiel­kiej odle­gło­ści, przy dro­dze pną­cej się nad kotlinką pani Linde.

Prawdę mówiąc, długa aleja dojaz­dowa wpły­nęła na znaczne odda­le­nie domo­stwa Cuth­ber­tów. Budu­jąc je, ojciec Mate­usza, rów­nie cichy i nie­śmiały jak jego syn, celowo usu­nął się naj­da­lej jak mógł od swych bliź­nich. Cud, że nie zde­cy­do­wał się na ukry­cie Zie­lo­nego Wzgó­rza gdzieś w głębi leśnych chasz­czy. Zie­lone Wzgó­rze zostało zbu­do­wane na naj­bar­dziej odda­lo­nym skrawku wykar­czo­wa­nej ziemi i stało tam do tej pory, pra­wie nie­wi­doczne z głów­nego traktu, wzdłuż któ­rego roz­ło­żyły się, przy­chyl­nie nasta­wione do towa­rzy­stwa innych, pozo­stałe domo­stwa Avon­lea. Pani Linde uwa­żała, że takie miej­sce nie zasłu­guje na nazwę domu.

– Czyż pobyt w takiej głu­szy można okre­ślić mia­nem miesz­ka­nia – powie­działa do sie­bie, kro­cząc po tra­wie obok alejki dojaz­do­wej, zry­tej głę­bo­kimi kole­inami i poro­śnię­tej krze­wami dzi­kiej róży. – Nic dziw­nego, że Mate­usz i Maryla zdzi­wa­czeli, żyjąc tu samot­nie, z dala od innych. Z drze­wami trudno się zaprzy­jaź­nić, choć, gdyby to było moż­liwe, tym dwojgu nie bra­ko­wa­łoby przy­ja­ciół. Ja zde­cy­do­wa­nie wolę mieć bli­ski kon­takt z ludźmi. Ale, prawdę rze­kł­szy, wyglą­dają na zupeł­nie zado­wo­lo­nych. Ale to tylko dla­tego, że się przy­zwy­cza­ili. Czło­wiek może przy­zwy­czaić się do wszyst­kiego, nawet do stryczka, jak rzekł pewien ska­za­niec pocho­dze­nia irlandz­kiego.

W towa­rzy­stwie tych myśli pani Linde wkro­czyła z pod­jazdu na podwórko Zie­lo­nego Wzgó­rza. Było ono bar­dzo schludne i ocie­nione zie­le­nią. Z jed­nej strony obsa­dzono je wiel­kimi, dziś leci­wymi wierz­bami, a z dru­giej wymu­ska­nymi, czar­nymi topo­lami. Nawet nad­zwy­czaj wyostrzony wzrok pani Linde nie zdo­łał dostrzec na podwórku żad­nego zbęd­nego kamyczka czy nie­po­trzeb­nego patyka. Zresztą podej­rze­wała, że Maryla Cuth­bert zamiata podwórko rów­nie czę­sto, jak ona sama sprząta swój dom. Tu można by jeść pro­sto z ziemi, nie oba­wia­jąc się przy­sło­wio­wego pyłku kurzu.

Pani Linde zapu­kała deli­kat­nie w kuchenne drzwi i weszła do środka, sły­sząc zapro­sze­nie. Kuch­nia na Zie­lo­nym Wzgó­rzu była weso­łym pomiesz­cze­niem – czy może raczej zasłu­gi­wa­łaby na to miano, gdyby nie było tu tak cho­ro­bli­wie czy­sto, przez co spra­wiała wra­że­nie obiektu muze­al­nego. Okna jej wycho­dziły na wschód i na zachód. Przez zachod­nie okno, z któ­rego widać było podwórko z tyłu domu, wdzie­rał się potok soczy­stego czerw­co­wego słońca. Wschod­nie okno było pokryte zie­le­nią obra­sta­ją­cej je wino­ro­śli. Stąd wystar­czyło rzu­cić okiem, by doj­rzeć po lewej stro­nie biało kwit­nące wiśnie w sadzie, a także smu­kłe brzózki w dole, w kotlince przy potoczku. Tutaj sia­dy­wała Maryla Cuth­bert, choć rzadko to jej się zda­rzało; zawsze była nieco nie­ufna wobec pro­mieni słońca, które zda­wały się jej nader roz­tań­czone i nie­od­po­wie­dzialne i dla­tego nie paso­wały do tego świata, który, jej zda­niem, powi­nien być trak­to­wany poważ­nie. I teraz sie­działa tu, robiąc na dru­tach, a stół za jej ple­cami nakryty był do kola­cji. Zanim pani Linde zamknęła za sobą drzwi, zdą­żyła już dostrzec wszystko, co znaj­do­wało się na stole. Poło­żono na nim trzy tale­rze, co ozna­czało, że Maryla ocze­kuje kogoś, kto przy­je­dzie z Mate­uszem. Jed­nakże na stole stały zwy­kłe, codzienne naczy­nia, mar­mo­lada z dzi­kich jabłek i kawałki pokro­jo­nego cia­sta, zale­d­wie jed­nego rodzaju. Ozna­czało to, że nie ocze­ki­wano żad­nego nad­zwy­czaj­nego gościa. Dla­czego w takim razie Mate­usz wło­żył biały koł­nie­rzyk i zaprzągł gniadą klaczkę? Pani Linde czuła zawrót głowy, nad­we­rę­ża­jąc swój umysł do roz­wią­za­nia tej niezwy­kłej tajem­nicy, ota­cza­ją­cej spo­kojne, dale­kie od nie­zwy­kło­ści Zie­lone Wzgó­rze.

– Dobry wie­czór, moja droga – powie­działa szybko Maryla. – Wyjąt­kowo piękny jest ten wie­czór, prawda? Sia­daj, pro­szę. Jak się ma twoja rodzina?

Coś, co z braku odpo­wied­niej­szej nazwy można by nazwać przy­jaź­nią, ist­niało od zara­nia ich zna­jo­mo­ści, mimo, a może wła­śnie dla­tego, że tak bar­dzo się róż­niły.

Maryla była wysoką, szczu­płą kobietą, kan­cia­stą i pozba­wioną wszel­kich okrą­gło­ści. Jej ciemne włosy prze­tkane były siwymi pasmami. Zwi­jała je zawsze w mały, twardy węzeł z tyłu głowy, z któ­rego wysta­wały groź­nie dwie meta­lowe szpilki. Wyglą­dała na kobietę o wąskich hory­zon­tach, suro­wych zasa­dach i taką fak­tycz­nie była. Jedy­nie w wyra­zie jej ust było coś nie­ty­po­wego. Gdyby były nieco peł­niej­sze, można by powie­dzieć, że widać w nich ślad skry­wa­nego skrzęt­nie poczu­cia humoru.

– Mamy się wszy­scy bar­dzo dobrze – powie­działa pani Linde. – Nato­miast prze­stra­szy­łam się o cie­bie, kiedy zoba­czy­łam dziś Mate­usza wyru­sza­ją­cego w podróż. Przy­szło mi do głowy, czy cza­sem nie jedzie po leka­rza.

Usta Maryli skrzy­wiły się ze zro­zu­mie­niem. Spo­dzie­wała się pani Linde, wie­dząc, że tak nie­ocze­ki­wany widok Mate­usza, wybie­ra­ją­cego się na prze­jażdżkę, wystawi na zbyt wielką próbę jej nie­po­ha­mo­waną cie­ka­wość.

– Ależ nie. Czuję się świet­nie, cho­ciaż wczo­raj bar­dzo bolała mnie głowa – powie­działa. – Mate­usz poje­chał do Bystrej Rzeki po chłop­czyka z sie­ro­cińca w Nowej Szko­cji. Mały przy­jeż­dża popo­łu­dnio­wym pocią­giem.

Nawet gdyby Maryla powie­działa, że Mate­usz udał się do Bystrej Rzeki na spo­tka­nie z przy­by­łym z Austra­lii kan­gu­rem, pani Linde nie dozna­łaby więk­szego szoku. Na chwilę ode­brało jej mowę. Było nie do pomy­śle­nia, żeby Maryla mogła z niej kpić, ale w tej chwili pani Linde była skłonna ją o to podej­rze­wać.

– Czy mówisz poważ­nie, Marylo? – spy­tała, odzy­skaw­szy wresz­cie głos.

– Tak. Oczy­wi­ście – rze­kła Maryla, jak gdyby spro­wa­dza­nie chłop­ców z sie­ro­cińca w Nowej Szko­cji było czę­ścią nor­mal­nej wio­sen­nej pracy na każ­dej far­mie w Avon­lea, nie zaś jakimś nie­wy­obra­żal­nym wręcz odstęp­stwem od tutej­szej codzien­no­ści.

Pani Linde zdała sobie sprawę, że jest wła­śnie w trak­cie prze­cho­dze­nia poważ­nego wstrząsu. Myśli jej skła­dały się z samych wykrzyk­ni­ków. Chło­piec! Maryla i Mate­usz Cuth­bert mają adop­to­wać chłopca! Z sie­ro­cińca! Bez wąt­pie­nia świat staje na gło­wie! Teraz już na pewno nic jej nie zdziwi! Nic!

– Doprawdy, skąd ten pomysł? – spy­tała z dez­apro­batą. Cała ta sprawa była reali­zo­wana bez zasię­gnię­cia jej rady, a więc oczy­wi­ście nie może spo­tkać się z jej akcep­ta­cją.

– Cóż, myśle­li­śmy o tym od dawna, prawdę rze­kł­szy, od początku zimy – odparła Maryla. – Tuż przed świę­tami Bożego Naro­dze­nia pani Spen­cer, pod­czas wizyty u nas, opo­wie­działa nam o pla­no­wa­nym na wio­snę wzię­ciu dziew­czynki z sie­ro­cińca w Hope­town. Mieszka tam jej kuzynka i pani Spen­cer, pod­czas odwie­dzin u niej, dowie­działa się wszyst­kiego o sie­ro­cińcu. Tak to nam zapa­dło w serce, że od owej chwili cią­gle mówi­li­śmy o tym z Mate­uszem. Pomyśle­li­śmy, że lepiej będzie wziąć chłopca. Mate­usz sta­rzeje się. Skoń­czył już sześć­dzie­siątkę i nie jest już tak żwawy jak kie­dyś. Z jego ser­cem też nie jest naj­le­piej. Sama wiesz, jak trudno zała­twić kogoś do pomocy. Jedyni chętni to ci nie­wy­ro­śnięci, przy­głupi chłopcy fran­cu­skiego pocho­dze­nia. Jak naresz­cie zdo­łasz takiego przy­uczyć do pracy w polu i dosto­so­wać do swo­ich wyma­gań, znika, żeby pod­jąć pracę w fabryce kon­serw z homa­rów lub żeby zro­bić karierę w Sta­nach. Na początku Mate­usz suge­ro­wał, żeby spro­wa­dzić jakie­goś chłopca ze Sta­rego Kraju. Na to mogłam powie­dzieć tylko „nie”. Może by się i spraw­dził. Nie wyklu­czam tego, ale nie chcę nawet pró­bo­wać z jakimś lon­dyń­skim ulicz­ni­kiem. Powie­dzia­łam mu więc – weźmy przy­naj­mniej chłopca tu uro­dzo­nego. Wiem, że obo­jęt­nie kogo weź­miemy, zawsze łączy się z tym ryzyko, ale będę spo­koj­niej­sza i lepiej będę spała w nocy, jeśli chło­piec będzie naszym kra­ja­nem. Tak więc osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­li­śmy się popro­sić panią Spen­cer o wybra­nie dla nas chłopca, kiedy poje­dzie po swoją dzie­wuszkę. W zeszłym tygo­dniu dotarła do nas wia­do­mość o jej wyjeź­dzie, więc dali­śmy jej znać, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu rodzinę Roberta Spen­cera w Car­mody. Powia­do­mi­li­śmy ją, że będziemy ocze­ki­wać dorod­nego, mądrego chłopca w wieku dzie­się­ciu lub jede­na­stu lat. Uzna­li­śmy, że ten wiek będzie naj­lep­szy. Dziecko będzie wystar­cza­jąco duże, żeby wdro­żyć je od początku do pew­nych prac, a jed­no­cze­śnie dość małe, żeby nie mieć jakichś fatal­nych nawy­ków. Pomyśle­li­śmy, że możemy mu stwo­rzyć dobry dom i zapew­nić naukę. Dosta­li­śmy tele­gram od pani Spen­cer – listo­nosz przy­niósł go nie­dawno ze sta­cji. Wynika z niego, że przy­jeż­dżają dziś po połu­dniu, pocią­giem o sie­dem­na­stej. Dla­tego wła­śnie Mate­usz udał się do Bystrej Rzeki na spo­tka­nie z chłop­cem. Pani Spen­cer dopil­nuje, żeby tam wysiadł, bo, jak wiesz sama, jedzie dalej do Bia­łych Pia­sków.

Pani Linde miała w zwy­czaju szcze­rze mówić wszystko, co myśli – do tego dodać należy, że była z tego swego oby­czaju sza­le­nie dumna. Odchrząk­nęła i posta­no­wiła wyrzu­cić z sie­bie wszystko, co ma na wątro­bie, usta­liw­szy w duchu swoje nasta­wie­nie psy­chiczne do zadzi­wia­ją­cych wyda­rzeń.

– No cóż, Marylo, powiem ci szcze­rze, że moim zda­niem decy­du­jesz się na lek­ko­myślny krok – rzecz bar­dzo ryzy­kowną, ot co! Skąd możesz wie­dzieć, jakie dziecko ci się przy­trafi. Spro­wa­dzasz do domu obcego chłopca, nie wie­dząc zupeł­nie nic na jego temat. Nie znasz jego uspo­so­bie­nia, nie wiesz, jacy byli jego rodzice ani na jakiego wyro­śnie czło­wieka. Nie dalej jak w zeszłym tygo­dniu czy­ta­łam w gaze­cie o pew­nym mał­żeń­stwie, gdzieś na zachód od nas, które przy­jęło chło­paka z sie­ro­cińca, a ten pod­pa­lił nocą ich dom – umyśl­nie pod­pa­lił, Marylo! Spło­nęli w łóż­kach pra­wie na popiół. I znam jesz­cze inny przy­pa­dek – przy­pa­dek adop­to­wa­nego chłopca, który miał zwy­czaj wysy­sać surowe jajka. Nie mogli go od tego w żaden spo­sób odzwy­czaić! Gdy­byś spy­tała mnie o radę w tej kwe­stii, powie­dzia­ła­bym ci, żebyś opa­mię­tała się, póki można, i nie myślała nawet o czymś takim, ale ty uzna­łaś oczy­wi­ście, że sama wiesz lepiej.

Ta kata­stro­ficzna, hio­bowa wizja roz­to­czona przed Marylą nie zda­wała się sta­no­wić dla niej ani powodu do obrazy, ani też do prze­ra­że­nia. Spo­koj­nie kon­ty­nu­owała robótkę.

– Nie prze­czę, że w tym, co mówisz, jest tro­chę prawdy. Sama także odczu­wam pewien nie­po­kój. Ale Mate­uszowi bar­dzo zale­żało. Widać to było już od pierw­szej chwili, więc ule­głam. Mate­usz tak rzadko cze­goś pra­gnie, że kiedy już to się zda­rzy, uwa­żam, że nie mam prawa mu odmó­wić. A co do ryzyka – wiąże się pra­wie ze wszyst­kim, co robimy na tym świe­cie. Zresztą ni­gdy nie ma pew­no­ści, nawet w przy­padku wła­snych dzieci – nie wszyst­kie z nich wyra­stają na porząd­nych ludzi. A poza tym Nowa Szko­cja jest tuż obok Wyspy. Co innego, gdyby miał tu przy­być z Anglii lub ze Sta­nów. Nie­moż­liwe, żeby ktoś pocho­dzący z tak bli­skiej oko­licy bar­dzo się od nas róż­nił.

– No cóż, mam nadzieję, że wszystko skoń­czy się dobrze – rze­kła pani Linde tonem, który miał dobit­nie obra­zo­wać jej bole­sne wąt­pli­wo­ści. – Tylko żebyś potem nie mówiła, że cię nie prze­strze­ga­łam, jeżeli puści z dymem Zie­lone Wzgó­rze lub wrzuci tro­chę strych­niny do studni. Sły­sza­łam o takim przy­padku w Nowym Brunsz­wiku, gdzie dziecko z sie­ro­cińca zro­biło coś takiego. Cała rodzina zmarła w strasz­li­wych bólach. Tylko wów­czas cho­dziło o dziew­czynkę.

– No, przy­naj­mniej to nie­bez­pie­czeń­stwo nas nie doty­czy, bo my nie będziemy wycho­wy­wać dziew­czynki – rze­kła Maryla, jak gdyby zatrute stud­nie były wyłączną spe­cjal­no­ścią nie­grzecz­nych dziew­czy­nek, a więc w przy­padku chłopca nie mogły im gro­zić. – Ni­gdy nie zgo­dzi­ła­bym się na wzię­cie dziew­czynki na wycho­wa­nie. Dzi­wię się, dla­czego pani Spen­cer robi coś takiego. Ale ona naj­chęt­niej wzię­łaby sobie na głowę cały sie­ro­ci­niec, gdyby tylko mogła.

Pani Linde chęt­nie pozo­sta­łaby do poja­wie­nia się Mate­usza wraz ze spro­wa­dzo­nym, osie­ro­co­nym chłop­cem. Zdała sobie jed­nak sprawę, że trwa­łoby to jesz­cze co naj­mniej dwie godziny, więc pod­jęła decy­zję, że pój­dzie na farmę Roberta Bella i podzieli się nowiną z sąsia­dami. Będzie to bez wąt­pie­nia sen­sa­cja, któ­rej nic nie może się rów­nać. Pani Linde nie odczu­wała z niczego tak wiel­kiej satys­fak­cji, jak z zadzi­wia­nia swo­ich roz­mów­ców sen­sa­cyj­nymi wia­do­mo­ściami. Wynio­sła się więc, żegnana z uczu­ciem ulgi przez Marylę, któ­rej wąt­pli­wo­ści i lęki znowu odżyły pod wpły­wem tych pesy­mi­stycz­nych prze­stróg.

– Cóż, ni­gdy bym się tego nie spo­dzie­wała! – wykrzyk­nęła pani Linde, kiedy zna­la­zła się w bez­piecz­nej odle­gło­ści. – Chyba śnię, naprawdę mam takie wra­że­nie. Cóż, szkoda mi tego bied­nego chłopca, bez wąt­pie­nia. Mate­usz i Maryla nie mają prze­cież poję­cia o dzie­ciach. Na pewno będą doma­gali się od niego więk­szej mądro­ści i roz­sądku, niż gdyby był wła­snym dziad­kiem. Choć tak naprawdę jest wąt­pliwe, czy taki chło­piec miał kie­dy­kol­wiek w ogóle dziadka. Czuję się jakoś dziw­nie, gdy pomy­ślę, że na Zie­lo­nym Wzgó­rzu pojawi się dziecko. Ni­gdy dotąd nie miesz­kał tam nikt młody. Prze­cież nawet Mate­usz i Maryla byli już doro­śli, gdy wybu­do­wano nowy dom, acz­kol­wiek patrząc dziś na nich, trudno uwie­rzyć, że w ogóle byli kie­dyś dziećmi. Wcale nie chcia­ła­bym być na miej­scu tego chłopca, ot co! – Tymi słowy ode­zwała się pani Linde do krze­wów dzi­kiej róży z głębi swego serca. Gdyby jed­nak mogła zoba­czyć dziecko cze­ka­jące wła­śnie w tej chwili cier­pli­wie na sta­cji Bystra Rzeka, jej współ­czu­cie byłoby znacz­nie więk­sze i głęb­sze.

Roz­dział II

Zdu­mie­nie Mate­usza Cuth­berta

Mate­usz Cuth­bert i gniada klaczka podą­żali wygodną drogą do odle­głej o kilka kilo­me­trów Bystrej Rzeki. Droga była ładna, bie­gła pośród przy­tul­nych gospo­dar­skich zabu­do­wań, prze­ty­ka­nych od czasu do czasu małym laskiem jodło­wym lub kotlinką, w któ­rej pąki kwia­tów zwie­szały się z dzi­kich śliw. Powie­trze było słod­kie od pył­ków uno­szą­cych się nad sadami kwit­ną­cych jabłoni, a łąki opa­dały łagod­nie w kie­runku odle­głego hory­zontu spo­wi­tego w per­łowo-pur­pu­rową mgłę, a do tego:

Małe ptaszki nie­wy­sło­wio­nym świer­go­tem wiel­biły

jakby jedyny dzień lata, ten dzień, w któ­rym żyły.

Mate­usz rado­wał się prze­jażdżką na swój wła­sny spo­sób, acz zakłó­cały ją chwile, gdy musiał pozdra­wiać mijane kobiety. Na Wyspie Świę­tego Edwarda przy­jął się bowiem taki zwy­czaj, że nale­żało się kła­niać każ­dej spo­tka­nej oso­bie, nie­za­leż­nie od tego, czy był to ktoś zna­jomy, czy też nie.

Mate­usz odczu­wał prze­ra­że­nie na widok każ­dej przed­sta­wi­cielki płci żeń­skiej, z wyjąt­kiem Maryli i pani Linde. Odno­sił wra­że­nie, że te tajem­ni­cze stwo­rze­nia wyśmie­wają się z niego. Nie­wy­klu­czone, że wcale się przy tym nie mylił, gdyż cha­rak­te­ry­zo­wał go prze­dziwny wygląd. Figurę miał nie­zdarną, jego dłu­gie sta­lo­wo­siwe włosy się­gały aż do zgar­bio­nych ple­ców, a twarz zasła­niała gęsta, jasno­brą­zowa broda, jaką nosił od dwu­dzie­stego roku życia. Prawdę mówiąc, jako dwu­dzie­sto­la­tek nie­wiele róż­nił się od dzi­siej­szego sześć­dzie­się­cio­let­niego męż­czy­zny, z wyjąt­kiem oczy­wi­ście siwi­zny.

Kiedy doje­chał do Bystrej Rzeki, nie dostrzegł nawet śladu pociągu. Doszedł­szy do wnio­sku, że jest jesz­cze za wcze­śnie, przy­wią­zał klaczkę przed pobli­skim hote­li­kiem i skie­ro­wał się na sta­cję. Długi peron był pra­wie cał­ko­wi­cie wylud­niony. Jedyną widoczną osobą była dziew­czynka sie­dząca nie­ru­chomo na dru­gim jego końcu. Mate­usz, dostrze­gł­szy kątem oka, że osóbka jest płci żeń­skiej, prze­mknął obok niej chył­kiem w pośpie­chu, nawet nie patrząc w jej kie­runku. Gdyby tylko zechciał na nią zer­k­nąć, nie mógłby nie zauwa­żyć peł­nego napię­cia wycze­ki­wa­nia w jej pozie i wyra­zie twa­rzy. Sie­działa, cze­ka­jąc na coś lub na kogoś, a ponie­waż była to jedyna rzecz, która w tej chwili pozo­sta­wała jej do zro­bie­nia, wło­żyła całe swe serce w tę czyn­ność.

Mate­usz natknął się na zawia­dowcę, zamy­ka­ją­cego wła­śnie kasę, co sta­no­wiło widomy znak przy­go­to­wań do opusz­cze­nia sta­cji w celu uda­nia się do domu na wie­czorny posi­łek. Mate­usz zapy­tał go, czy pociąg przy­je­dzie o pią­tej bez opóź­nie­nia.

– Pociąg „pią­towy” odje­chał ze sta­cji już pół godziny temu – odparł ener­gicz­nie kole­jarz. – I wysa­dzono z niego gościa jadą­cego do pana, małą dziew­czynkę. Sie­dzi tam, na pero­nie. Pro­po­no­wa­łem jej przej­ście do pocze­kalni dla pań, ale odparła mi poważ­nie, że woli pozo­stać na zewnątrz. „Wię­cej tu pola do popisu wyobraźni” – rze­kła. To ory­gi­nalne stwo­rze­nie, mówię panu.

– Ależ ja nie ocze­kuję dziew­czynki – zaopo­no­wał Mate­usz. – Przy­je­cha­łem tu po chłopca. Powi­nien tu być. Pani Spen­cer miała mi go przy­wieźć z Nowej Szko­cji.

Zawia­dowca sta­cji zagwiz­dał.

– To jakaś pomyłka – rzekł. – Pani Spen­cer wysia­dła wraz z tą dzie­wuszką z pociągu i zle­ciła mi opiekę nad nią. Od niej dowie­dzia­łem się, że zamier­za­cie z sio­strą zaadop­to­wać tę dziew­czynkę z sie­ro­cińca i wkrótce ktoś z was po nią przy­je­dzie. To wszystko, co mi o tym wia­domo. I zapew­niam pana, że nie ukry­wam tu w pobliżu innych sie­ro­tek.

– Nic z tego nie rozu­miem – wyją­kał bez­rad­nie Mate­usz, modląc się w duchu, żeby nagle poja­wiła się tu Maryla i zna­la­zła jakieś wyj­ście z tej sytu­acji.

– No cóż, naj­le­piej niech pan zapyta dziew­czynkę – powie­dział obo­jęt­nie zawia­dowca. – Założę się, że świet­nie wszystko wyja­śni, bo wygląda na bar­dzo rezo­lutne dziecko. Może nie mieli już na sta­nie wię­cej chłop­ców takiego rodzaju, jaki panu odpo­wiada.

Odszedł żwa­wym kro­kiem, czu­jąc rosnący głód, a nie­szczę­sny Mate­usz pozo­stał sam z tym, co powi­nien teraz zro­bić, a to zda­wało mu się trud­niej­sze niż napa­sto­wa­nie dzi­kiego lwa w jego wła­snej jaskini. Miał podejść do obcej mu dziew­czynki, a do tego sie­rotki, i zapy­tać ją, dla­czego nie jest chłop­cem. Mate­uszowi łkało coś w duszy, ale zawró­cił na pię­cie i nie­chęt­nie, szu­ra­jąc nogami, poszedł w kie­runku dziew­czynki.

Dziecko wodziło nie­ustan­nie za nim wzro­kiem od chwili, gdy prze­szedł obo­jęt­nie obok niej, i teraz też jej oczy na nim spo­czy­wały. Mate­usz nie patrzył na dziew­czynkę, a zresztą nawet gdyby na nią rzu­cił okiem i tak nie zdo­łałby uchwy­cić jej rze­czy­wi­stego obrazu. Prze­ciętny obser­wa­tor dostrzegłby w niej jed­nak dziecko w wieku jede­na­stu lat, ubrane w kusą, przy­cia­sną, nad­zwy­czaj brzydką sukien­czynę z żół­ta­wej zgrzeb­nej wełny. Miała też wypło­wiały, brą­zowy, mary­nar­ski kape­lusz, spod któ­rego opa­dały wzdłuż ple­ców dwa bar­dzo grube war­ko­cze, wyraź­nie rudego koloru. Twa­rzyczka dziew­czynki była drobna, blada i gęsto usiana pie­gami. Usta były wydatne, a oczy wiel­kie, zie­lone w jed­nym oświe­tle­niu, a znów w innym szare i mar­kotne.

Tyle zoba­czyłby prze­ciętny obser­wa­tor. Ktoś bar­dziej spo­strze­gaw­czy mógłby zaś zauwa­żyć, że bródka panienki jest spi­cza­sta i mocno zazna­czona, że wiel­kie oczy są pełne ognia i oży­wie­nia, że usta mają śliczny wykrój i pełne są wyrazu, że czoło jest sze­ro­kie. Krótko mówiąc, nasz dosko­nały obser­wa­tor mógłby dojść do wnio­sku, że w ciele tej zagu­bio­nej istotki rodzaju żeń­skiego, która tak bar­dzo onie­śmie­lała i prze­ra­żała Mate­usza, zna­la­zła sie­dzibę nie­zwy­kła dusza. Mate­uszowi oszczę­dzono jed­nakże trudu zagad­nię­cia dziew­czynki, ponie­waż gdy tylko ta doszła do wnio­sku, że męż­czy­zna zmie­rza do niej, wstała, chwy­ta­jąc chudą rączką obdartą, sta­ro­modną torbę z dywa­no­wej tka­niny i wycią­ga­jąc drugą do Mate­usza.

– Zapewne pan Mate­usz Cuth­bert z Zie­lo­nego Wzgó­rza? – powie­działa nad­zwy­czaj dźwięcz­nym, słod­kim gło­si­kiem. – Tak się cie­szę, że pana widzę. Zaczę­łam już się bać, że nie przy­je­dzie pan po mnie, i wyobra­ża­łam sobie różne powody, które mogły pana zatrzy­mać. Zde­cy­do­wa­łam już nawet, że jeżeli nie przy­je­dzie pan dzi­siaj wie­czo­rem, wów­czas pójdę po torze do tej wiel­kiej, dzi­kiej wiśni na zakrę­cie, wdra­pię się na nią i tam spę­dzę noc. Wcale bym się nie bała. Prawda, że pięk­nie byłoby spać na dzi­kiej wiśni, bie­lu­sień­kiej od kwit­ną­cych pąków w księ­ży­co­wej poświa­cie? Prawda, że w marze­niach można by porów­nać to miej­sce z mar­mu­ro­wymi salami zamku? A poza tym byłam prze­ko­nana, że jeśli nie zdoła pan przy­je­chać wie­czo­rem, to na pewno przy­je­dzie pan jutro rano.

Mate­usz wziął nie­zgrab­nie małą, chudą rączkę w swoją dłoń. W tym samym momen­cie zro­zu­miał, co zrobi. Nie umiałby powie­dzieć temu dziecku o błysz­czą­cych oczach, że popeł­niono błąd. Weź­mie ją do domu i niech ten cię­żar przej­mie na sie­bie Maryla. Zresztą obo­jętne kto popeł­nił pomyłkę – i tak nie można jej pozo­sta­wić samej w Bystrej Rzece. Można więc odło­żyć te wszyst­kie pyta­nia i wyja­śnie­nia aż do chwili, gdy bez­piecz­nie znaj­dzie się znów na Zie­lo­nym Wzgó­rzu.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – rzekł nie­śmiało. – Chodź. Koń czeka tam, koło hotelu. Podaj mi torbę.

– Ależ mogę ją prze­cież nieść sama – dziew­czynka odparła rado­śnie. – Nie jest ciężka. Mam w niej cały swój doby­tek, ale nie waży on wiele. Kiedy nie trzyma się jej w pewien spe­cy­ficzny spo­sób, wtedy się otwiera. Lepiej więc, żebym sama ją nio­sła, ponie­waż umiem chro­nić się przed jej sztucz­kami. Strasz­nie stara jest ta moja dywa­nowa torba. Och, jak cie­szę się, że pan przy­je­chał, mimo że byłoby miło usnąć na tej kwit­ną­cej wiśni. Czy to prawda, że czeka nas daleka droga? Pani Spen­cer powie­działa, że mamy do poko­na­nia długą trasę. Podobno dwa­na­ście kilo­me­trów. Tak się cie­szę. Po pro­stu uwiel­biam jazdę dwu­kółką. Ach, jakie to cudowne, że zamiesz­kam z wami i będę do was nale­żeć. Ni­gdy do nikogo nie nale­ża­łam. Naprawdę! Ale naj­gor­szy był sie­ro­ci­niec. Byłam tam co prawda tylko cztery mie­siące, ale to wystar­czy. Pew­nie ni­gdy nie był pan sie­rotą w sie­ro­cińcu, więc trudno panu to sobie wyobra­zić. To naj­gor­sze, co może się komuś przy­tra­fić. Pani Spen­cer skry­ty­ko­wała mnie, że tak dosad­nie wyra­żam się o moim poprzed­nim miej­scu zamiesz­ka­nia. A ja prze­cież nie mia­łam na myśli nic złego. A swoją drogą, przy­szło mi do głowy, jak łatwo być nie­go­dzi­wym, zupeł­nie nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Zga­dza się pan ze mną? Opie­ku­no­wie w sie­ro­cińcu byli dobrzy. Ale w takim miej­scu trudno sobie cokol­wiek wyobra­żać. Nic do tego nie nastraja, no może z wyjąt­kiem pozo­sta­łych sie­rot. Cał­kiem świet­nie można wyobra­żać sobie różne rze­czy na ich temat – na przy­kład, że dziew­czynka, która sie­dzi obok mnie, jest w rze­czywistości córką praw­dzi­wego hra­biego, wykra­dzioną rodzi­com we wcze­snym nie­mow­lęc­twie przez pozba­wioną skru­pu­łów pie­lę­gniarkę, która zmarła, nie wyznaw­szy prawdy. Czę­sto leża­łam nocą, nie śpiąc, i wyobra­ża­łam sobie różne rze­czy, ponie­waż w ciągu dnia nie mia­łam na to czasu. Podej­rze­wam, że to spo­wo­do­wało moją chu­dość – jestem strasz­nie chuda, prawda? Nawet gram tłusz­czu nie przy­obleka moich kostek. Uwiel­biam wyobra­żać sobie, że jestem ładną, pulchną dziew­czynką, o krą­głych ramion­kach, z dołecz­kami koło łokci.

W tym miej­scu towa­rzyszka Mate­usza zamil­kła, tro­chę dla­tego, że zady­szała się od potoku wła­snych słów, a tro­chę dla­tego, że stali już obok powozu. Nie powie­działa już ani słowa, aż wyje­chali poza wieś, gdzie droga tak głę­boko wrzy­nała się w miękką glebę, że jej pobo­cza, które zdo­biły kwit­nące, dzi­kie wiśnie i smu­kłe, białe brzózki, się­gały wyżej niż ich głowy.

Dziew­czynka wycią­gnęła rączkę i uła­mała gałązkę dzi­kiej wiśni, która otarła się o dwu­kółkę.

– Czyż to nie piękne? Z czym koja­rzy się panu to drzewko wychy­la­jące się z pobo­cza, całe białe i koron­kowe? – spy­tała.

– No cóż, nn…nnie mam poję­cia – rzekł Mate­usz.

– Ależ oczy­wi­ście z panną młodą, całą w bieli, z uro­czą jak mgiełka woalką. Ni­gdy nie widzia­łam ślubu, ale potra­fię sobie wyobra­zić pannę młodą. Jestem taką brzy­dulą, że nikt ni­gdy nie zechce mnie poślu­bić, chyba że jakiś zagra­niczny misjo­narz. Przy­pusz­czam, że taki misjo­narz mógłby nie być spe­cjal­nie wyma­ga­jący. I przy­naj­mniej mia­ła­bym białą suk­nię. To jest moje naj­bar­dziej nie­do­ści­głe marze­nie o ziem­skim luk­su­sie. Tak kocham piękne suk­nie. Odkąd pamię­tam, ni­gdy nie byłam ład­nie ubie­rana. Ale to nie szko­dzi, bo mam przy­naj­mniej do czego tęsk­nić. A prze­cież mogę marzyć, że mam piękne stroje. Dziś rano ze wsty­dem wyje­cha­łam z sie­ro­cińca, bo musia­łam wło­żyć tę straszną, starą sukienkę. Wszyst­kie sie­roty muszą nosić odzież z tego samego ciem­nego mate­riału. Pewien kupiec z Mia­sta Nadziei daro­wał sto metrów tej wełny naszemu domowi. Podobno dla­tego, że nie mógł jej sprze­dać, ja jed­nak wola­ła­bym uwa­żać, że zro­bił to z dobrego serca. Prawda, że tak lepiej? Kiedy wsia­dły­śmy do pociągu, czu­łam, że oczy wszyst­kich utkwione są we mnie ze współ­czu­ciem. Ale wzię­łam się w garść i odda­łam się marze­niom – mia­łam na sobie naj­cu­dow­niej­szą, jedwabną, jasno­błę­kitną sukienkę – bo, jeśli już marzyć, to o tym, co naj­pięk­niej­sze. Głowę osła­niał mi kape­lusz, cały w kwia­tach i drżą­cych pió­rach, i jesz­cze mia­łam złoty zega­rek, nowe ręka­wiczki i buciki. To roz­we­se­liło mnie i podróż na wyspę upły­nęła mi bar­dzo przy­jem­nie. Na statku czu­łam się świet­nie. Pani Spen­cer też dobrze znio­sła tę część podróży, choć zazwy­czaj ją mdli. Powie­działa mi, że nie miała czasu na mor­ską cho­robę, gdyż cały czas nie mogła spu­ścić ze mnie oka, oba­wia­jąc się, że wypadnę za burtę. Uskar­żała się, że cią­gle zni­kam jej z pola widze­nia i mysz­kuję po całym statku. Ale jeżeli to uchro­niło ją przed cho­robą mor­ską, powinna mi dzię­ko­wać za to mysz­ko­wa­nie, prawda? Musia­łam obej­rzeć wszystko, bo prze­cież nie wiem, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek popłynę stat­kiem. Och, niech pan spoj­rzy! Znów kwit­nące wiśnie! Pełno ich tu! Ta wyspa jest naj­bar­dziej kwit­ną­cym miej­scem na świe­cie. Już ją poko­cha­łam. Tak się cie­szę, że tu zamiesz­kam. Mówiono mi wie­lo­krot­nie, że Wyspa Księ­cia Edwarda jest naj­pięk­niej­szym miej­scem na ziemi i czę­sto wyobra­ża­łam sobie, że tu miesz­kam, ale tak naprawdę ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że może mnie spo­tkać coś tak pięk­nego. To zachwy­ca­jące, gdy marze­nia się speł­niają, prawda? Jakie śmieszne są te czer­wone drogi! Kiedy wsia­dły­śmy do pociągu w Char­lot­te­town, prze­su­wały się za oknem jak jaśnie­jące czer­wie­nią bły­ska­wice. Spy­ta­łam panią Spen­cer, dzięki czemu mają ten kolor. Odparła, że nie wie, i zażą­dała, żebym uli­to­wała się nad nią i prze­stała zarzu­cać ją pyta­niami. Powie­działa, że nali­czyła już ich co naj­mniej tysiąc. Wie­rzę, że tak było, ale jak­żeż ina­czej dowiem się cze­go­kol­wiek, jeżeli nie będę pytać? A dla­czego te drogi są czer­wone?

– No cóż, nnn…nnie mam poję­cia – rzekł Mate­usz.

– Tak, to będzie jedno z pytań, na które muszę zna­leźć odpo­wiedź któ­re­goś dnia. Czyż to nie wspa­niałe móc odkry­wać prawdę doty­czącą roz­ma­itych zja­wisk? Tak cudow­nie jest żyć, świat jest tak nad­zwy­czaj inte­re­su­jący. Nie byłby taki nawet w poło­wie, gdy­by­śmy wszystko o nim wie­dzieli, prawda? Prze­cież wtedy nic nie pozo­sta­łoby dla wyobraźni i marzeń, czyż nie? Czy nie mówię za dużo? Wszy­scy naokoło skarżą się, że jestem zbyt gada­tliwa. Czy nie prze­szka­dza to panu? Jeśli powie pan, to natych­miast zamilknę. Potra­fię nic nie mówić, nawet przez dłuż­szy czas, jeżeli tak posta­no­wię, acz­kol­wiek nie jest to łatwe.

Mate­usz, ku wła­snemu nie­po­mier­nemu zdzi­wie­niu, dosko­nale się bawił. Jak więk­szość milcz­ków lubił osoby gada­tliwe, zawsze wtedy, gdy skore były do papla­nia, nie wyma­ga­jąc jego wza­jem­no­ści. Jed­nakże ni­gdy nie przy­szło mu nawet do głowy, że towa­rzy­stwo małej dziew­czynki może spra­wić mu taką przy­jem­ność. Kobiety były dla niego czymś strasz­nym, a małe dziew­czynki były jesz­cze gor­sze. Nie zno­sił ich prze­kra­da­nia się obok niego, z ukrad­ko­wymi spoj­rze­niami, jak gdyby podej­rze­wały, że połknie je jed­nym hau­stem, jeśli odważą się wyrzec choć słowo. Tak wyglą­dały dobrze uło­żone dziew­czynki z Avon­lea. Ale ta pie­go­wata cza­ro­dziejka była zupeł­nie inna. Cho­ciaż nie nadą­żał swą spo­wol­niałą inte­li­gen­cją za jej bły­sko­tli­wymi pro­ce­sami myślo­wymi, uznał, że jakby polu­bił jej papla­nie. Ode­zwał się więc nie­śmiało, jak to miał w zwy­czaju:

– Ależ możesz sobie gadać ile wle­zie. Mnie to nie prze­szka­dza.

– Ach, to się cie­szę! Jestem pewna, że się zaprzy­jaź­nimy. To taka ulga móc zabrać głos, kiedy tylko się zechce; jak nie sły­szy się, że dzieci i ryby nie mają głosu. Mówiono mi to już z milion razy. A czę­sto śmieją się ze mnie, bo uży­wam wyszu­ka­nych słów. Ale prze­cież kiedy myślę o rze­czach wiel­kich, nie mogę opo­wia­dać o nich, uży­wa­jąc pro­za­icz­nych wyra­zów, prawda?

– Nn…nn…no tt…t…tak, to wydaje mi się sen­sowne – rzekł Mate­usz.

– Zda­niem pani Spen­cer mój język jest pod­wie­szony tylko w środku. Ale tak nie jest, jest mocno przy­mo­co­wany tak jak u wszyst­kich. Powie­działa mi też, że pana gospo­dar­stwo nazywa się Zie­lone Wzgó­rze. Na moje pyta­nia dodała, że dookoła niego rośnie wiele drzew. Tak mnie to ucie­szyło. Kocham drzewa. A w pobliżu sie­ro­cińca nie było ich wcale. Tylko kilka rachi­tycz­nych, mizer­nych roślin przed domem. Z pobie­lo­nymi pod­pór­kami wyglą­dały jakby same też były sie­ro­tami. Pła­kać mi się chciało na ich widok. Czę­sto mówi­łam do nich – och, bie­dac­twa! Gdy­by­ście rosły w wiel­kim lesie, w towa­rzy­stwie innych drzew, z mchem i dzwo­necz­kami pokry­wa­ją­cymi koł­derką wasze korze­nie, a obok prze­pły­wałby poto­czek i ptaszki świer­go­ta­łyby na gałę­ziach, wów­czas wzię­ły­by­ście się do roz­ra­sta­nia, prawda? Ale tu po pro­stu nie macie moż­li­wo­ści. Dosko­nale wiem, co czu­je­cie! Z przy­kro­ścią roz­sta­łam się z nimi dziś rano. Tak łatwo przy­wią­zu­jemy się do przed­mio­tów, prawda? Czy gdzieś w pobliżu Zie­lonego Wzgó­rza prze­pływa stru­my­czek? Zapo­mnia­łam zapy­tać o to panią Spen­cer.

– O tak, mamy poto­czek tuż obok domu.

– Naprawdę? Zawsze marzy­łam o domku w pobliżu potoku. Choć ni­gdy nie spo­dzie­wa­łam się, że takie marze­nie może się ziścić. Sny nie zawsze się speł­niają, prawda? Czyż nie byłoby pięk­nie, gdyby uda­wało się obró­cić każde marze­nie w rze­czy­wi­stość? Ale teraz czuję się pra­wie cał­kiem szczę­śliwa. Nie mogę zaznać pełni szczę­ścia, ponie­waż – no pro­szę, niech pan mi powie, co to za kolor? – Się­gnęła po jeden z lśnią­cych, dłu­gich war­ko­czy i, prze­cią­gnąw­szy go nad chu­dziut­kim ramion­kiem, poka­zała Mate­uszowi. Mate­usz poję­cia nie miał, jak odróż­nić kolor dam­skich wło­sów, jed­nakże w tym przy­padku nie mogło być żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Rudy, prawda? – rzekł.

Dziew­czynka puściła war­kocz i pozwo­liła mu opaść z powro­tem na plecy z wes­tchnie­niem tak głę­bo­kim, że zda­wało się pocho­dzić co naj­mniej od samych stóp i zawie­rać w sobie smutki wielu stu­leci.

– Tak, rudy – pod­chwy­ciła zre­zy­gno­wana. – Rozu­mie pan teraz, dla­czego nie mogę być w pełni szczę­śliwa. Jak ktoś ma rude włosy, to jest bez szans. Wszyst­kie pozo­stałe moje wady nie robią mi spe­cjal­nej róż­nicy – piegi, zie­lone oczy i chu­dość nie prze­ra­żają mnie. Potra­fię wyobra­żać sobie, że mam piękną, gładką skórę i uro­cze, fioł­kowe oczy jak gwiazdy. Nie umiem jed­nak z pomocą wyobraźni roz­pra­wić się z rudymi wło­sami. A sta­ram się naprawdę. Myślę sobie – mam wspa­niałe czarne, kru­czo­czarne włosy. Ale to mi nic nie daje, bo cały czas wiem, że one są czer­wo­no­rude, i serce mi krwawi z roz­pa­czy. Będą moim zmar­twie­niem przez całe życie. Kie­dyś czy­ta­łam o dziew­czy­nie, która całe życie cier­piała z powodu strasz­nego pro­blemu. Ale nie z powodu rudych wło­sów. Jej głowa była pokryta czy­stym zło­tem, ukła­da­ją­cym się w fale nad ala­ba­stro­wym czo­łem. Co to zna­czy „ala­ba­strowe czoło”? Ni­gdy się tego nie dowie­dzia­łam. Czy może mi pan to obja­śnić?

– No cóż, nie­stety, chyba nnn…nnie – rzekł Mate­usz, który zaczy­nał odczu­wać zawrót głowy. Czuł się zupeł­nie tak samo jak we wcze­snej mło­do­ści, gdy za namową kolegi wybrał się na pik­nik, a tam dał się porwać karu­zeli.

– Nie­ważne, w każ­dym razie cokol­wiek to ozna­cza, było to bez wąt­pie­nia uro­cze, gdyż dziew­czyna była bosko piękna. Czy zasta­na­wiał się pan kie­dyś, jak to jest, kiedy jest się bosko pięk­nym?

– Nnnie, ni­gdy – wyznał nie­zręcz­nie Mate­usz.

– A ja tak, i to czę­sto. A co by pan wolał, gdyby dano panu wybór: być bosko pięk­nym, osza­ła­mia­jąco bły­sko­tli­wym czy nie­biań­sko szla­chet­nym?

– N…n…nie wiem za bar­dzo.

– Ja też nie. Nie umiem się zde­cy­do­wać. Ale wła­ści­wie to nie ma zna­cze­nia, bo tak naprawdę nie grozi mi żadna z tych cech. A już z całą pew­no­ścią ni­gdy nie będę nie­biań­sko szla­chetna. Pani Spen­cer mówi… Ojej! Panie Cuth­bert! Ojej, panie Cuth­bert!! Ach, ojej!

Tego nie powie­działa pani Spen­cer; dziew­czynka nie wypa­dła też z powozu, ani też Mate­usz nie zro­bił nic zadzi­wia­ją­cego. Po pro­stu powóz skrę­cił i zna­leźli się w „alejce”. „Alejka”, nazy­wana tak przez miesz­kań­ców Nowego Mostu, sta­no­wiła pra­wie kilo­me­trowy odci­nek drogi, nad któ­rym roz­po­ście­rała się kopuła gałęzi wiel­kich, roz­ło­ży­stych jabłoni, zasa­dzo­nych wiele lat temu przez eks­cen­trycz­nego, sta­rego far­mera. Nad ich gło­wami zwie­szał się długi, śnieżny bal­da­chim won­nego kwie­cia. Pod gałę­ziami powie­trze było prze­peł­nione pur­pu­ro­wym pół­świa­tłem, a daleko z przodu obraz nieba poma­lo­wa­nego zacho­dem lśnił jak wiel­kie różowe okno u wylotu kate­dral­nej nawy.

To piękno ode­brało dziew­czynce mowę. Odchy­liła się na opar­cie powozu; chude rączki zło­żyła jak do modli­twy. Buzią zwró­cona ku górze chło­nęła całą sobą urodę i zapach bia­łej wspa­nia­ło­ści. I potem, kiedy wyjeż­dżali z bia­łego tunelu, kie­ru­jąc się po dłu­gim zbo­czu do Nowego Mostu, nie poru­szyła się ani nic nie powie­działa. Twarz miała zachwy­coną. Jechała zapa­trzona daleko w zachód słońca wzro­kiem, w któ­rym na tle towa­rzy­szą­cego jej bla­sku odbi­jały się wizje tłum­nie nawie­dza­jące jej wyobraź­nię. Potem prze­je­chali, na­dal w mil­cze­niu, przez Nowy Most, ruchli­wie krzą­ta­jącą się wio­seczkę, gdzie roz­sz­cze­kały się na ich widok psy, mali chłopcy pogwiz­dy­wali, a w oknach poja­wiły się zacie­ka­wione twa­rze. Prze­je­chali następ­nych pięć kilo­me­trów, a dziew­czynka się nie odzy­wała. Widać było, że umie zacho­wać mil­cze­nie rów­nie kon­se­kwent­nie, jak potrafi paplać.

– Domy­ślam się, że jesteś bar­dzo zmę­czona i głodna – ośmie­lił się wresz­cie ode­zwać Mate­usz, tłu­ma­cząc sobie tym wła­śnie nagłe zamilk­nię­cie dziecka. – Pozo­stał nam już krótki odci­nek do prze­by­cia, nie­wiele ponad kilo­metr.

Powró­ciła z głę­bo­kim wes­tchnie­niem ze swej zadumy i popa­trzyła na niego roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niem, przez które prze­zie­rała nie cał­kiem jesz­cze przy­wró­cona do realiów dusza, zbłą­kana w dale­kiej wędrówce wśród gwiazd.

– Och, panie Cuth­bert – wyszep­tała – ten zaką­tek, przez który prze­je­cha­li­śmy, ten biały zaką­tek – co to było?

– Cóż, ch…ch…chyba masz na myśli alejkę – rzekł Mate­usz po kilku chwi­lach głę­bo­kiego zasta­no­wie­nia. – Tak, to jest ładne miej­sce.

– Ładne? Ładne nie jest chyba odpo­wied­nim okre­śle­niem. Zresztą „piękne” też się nie nadaje. Te słowa nie są dość wyra­zi­ste. Och, to było cudowne, po pro­stu cudowne. To pierw­sza rzecz, jaką udało mi się zoba­czyć kie­dy­kol­wiek w życiu, w któ­rej nie można by już niczego udo­sko­na­lić, posłu­gu­jąc się wyobraź­nią. Zro­biło mi się tak słodko tutaj. – Poło­żyła rączkę na sercu. – Poczu­łam jakby igiełki lek­kiego bólu, który roz­szedł się przy­jem­nie po całym ciele. Czy doznał pan kie­dyś takiego bólu, panie Cuth­bert?

– No cóż, nie przy­po­mi­nam sobie, ni­gdy dotąd mi się to nie przy­tra­fiło.

– Mnie to się zda­rza bar­dzo czę­sto – zawsze, jak patrzę na coś obda­rzo­nego urodą godną kró­lów. Ale „alejka” to nie­od­po­wied­nia nazwa dla tego uro­czego miej­sca. Takie okre­śle­nie nie posiada żad­nego zna­cze­nia. Powin­ni­śmy je nazwać, niech… no… pomy­ślę. O, wiem – Białą Ścieżką Roz­ko­szy. Czyż nie jest to nazwa z marzeń? Kiedy nie podoba mi się nazwa jakie­goś miej­sca lub osoby, zawsze wyobra­żam sobie nowe okre­śle­nie, które potem nie­zmien­nie i wyłącz­nie sto­suję dla jej nazy­wa­nia w myślach. Jedna z moich kole­ża­nek nazy­wała się Hep­zi­ba­cha Jen­kins, ale dla mnie nosiła imię Róża de Vere. Inni ludzie mogą nazy­wać to miej­sce „alejką”, ale ja zawsze będę mówić o Bia­łej Ścieżce Roz­ko­szy. Czy rze­czy­wi­ście od domu dzieli nas już tylko kilo­metr? Cie­szę się, ale rów­no­cze­śnie jest mi szkoda. Szkoda, bo ta prze­jażdżka była tak przy­jemna, a zawsze odczu­wam żal, gdy coś przy­jem­nego dobiega kresu. Oczy­wi­ście po tym może nastą­pić coś jesz­cze mil­szego, ale to zawsze jest nie­wia­dome, a jakże czę­sto to, co prze­żywa się póź­niej, wcale nie jest przy­jemne. Takie mam, w każ­dym razie, doświad­cze­nia. Ale cie­szę się, że nie­długo będziemy w domu. Powiem panu, że ni­gdy nie mia­łam praw­dzi­wego domu, odkąd się­gam pamię­cią. Czuję znów tę igiełkę miłego bólu na myśl o praw­dzi­wym domu. Czyż to nie jest ładne?

Wje­chali wła­śnie na szczyt wzgó­rza. W dole roz­cią­gał się staw, przy­po­mi­na­jący bar­dziej rzekę ze względu na wydłu­żony kształt. Jego brzegi łączył prze­rzu­cony przez śro­dek most. Od mostu do dol­nej czę­ści stawu, gdzie pasmo piasz­czy­stych, bursz­ty­no­wych wzgórz oddzie­lało jego wodę od dalej poło­żo­nej ciem­no­błę­kit­nej zatoki, toń mie­niła się wie­loma bar­wami – najbar­dziej sub­tel­nymi odcie­niami fio­letu i różu oraz ete­rycz­nej zie­leni, a także innymi kolo­rami nie­wy­sło­wio­nej urody. W gór­nej czę­ści stawu, w prze­zro­czy­stej, falu­ją­cej toni prze­glą­dały się klony i świerki. Tu i tam nad sta­wem pochy­lała swe gałę­zie jakaś dzika śliwa, spo­glą­da­jąc z brzegu na swe odbi­cie, jak biało ubrana dziew­czyna skra­da­jąca się na palusz­kach do zwier­cia­dła. Z mocza­rów, z krańca stawu, docho­dził modląco–żałobny rechot żab. Mały, szary domek wyglą­dał łobu­zer­sko zza sadu jabłoni spo­wi­tego w biel i acz­kol­wiek zmierzch jesz­cze nie zapadł, w jed­nym z jego okien paliło się świa­tło.

– To staw Barry’ego – rzekł Mate­usz.

– Och, to imię zupeł­nie nie pasuje. Nazwę go – niech no pomy­ślę – Jezio­rem Lśnią­cej Toni. Tak, to jest wła­ściwa nazwa. Wiem to z powodu miłego dresz­czyku. Kiedy tra­fię w dzie­siątkę i wymy­ślę okre­śle­nie ide­al­nie pasu­jące do cze­goś, zawsze wtedy prze­cho­dzą mnie ciarki. Czy panu też się to zda­rza?

Mate­usz zadu­mał się.

– No cóż, tak. Zawsze czuję coś podob­nego, widząc te obrzy­dliwe białe gąsie­nice, które prze­ko­pują grządki z ogór­kami. Ciarki mnie prze­cho­dzą na ich widok.

– To chyba nie jest ten sam rodzaj dresz­czy. A jakie jest pana zda­nie? Nie ist­nieje chyba wiele wspól­nego mię­dzy gąsie­ni­cami a jezio­rami o lśnią­cej toni, prawda? Ale dla­czego miesz­kańcy nazy­wają to jezioro sta­wem Barry’ego?

– Chyba dla­tego, że pan Barry mieszka na wzgó­rzu nad sta­wem. A jego dom nazywa się Sosnowe Wzgó­rze. Gdyby nie ten duży krzew za budyn­kiem, można by dostrzec stąd Zie­lone Wzgó­rze. Teraz musimy prze­je­chać przez most, a potem zosta­nie kawa­łek drogi, więc mamy jesz­cze nie­wiele ponad pół kilo­me­tra do poko­na­nia.

– Czy pan Barry ma może córeczki? No nie takie bar­dzo małe, naj­le­piej mojego roz­miaru?

– Ma jedną w wieku około jede­na­stu lat. Na imię ma Diana.

– Ach! – Dziew­czynka wcią­gnęła głę­boko powie­trze. – Cóż za dosko­nale piękne imię!

– No cóż, nnnie wiem. Dla mnie to imię ma w sobie coś bar­ba­rzyń­skiego. Jane, Mary czy jakieś inne zwy­kłe imię byłoby odpo­wied­niej­sze. Ale kiedy Diana się uro­dziła, w domu Bar­rych miesz­kał dyrek­tor szkoły, któ­rego popro­szono o wybra­nie imie­nia dla nie­mow­lę­cia. Nazwał je Dianą.

– Jaka szkoda, że mnie nie przy­tra­fił się jakiś dyrek­tor szkoły przy uro­dzi­nach. Ach, jeste­śmy już przy moście. Zamknę teraz oczy. Jazda po moście zawsze mnie prze­raża. Nie mogę ujarz­mić mojej wyobraźni, która zawsze w takiej chwili pod­suwa mi obraz mostu usu­wa­ją­cego się spode mnie, aku­rat gdy jestem nad środ­kiem jeziora. Most składa się na pół jak nie­które scy­zo­ryki, a ja ląduję w wodzie. Dla­tego zamy­kam oczy. Ale nie wytrzy­muję długo i zawsze, mniej wię­cej w poło­wie mostu, je otwie­ram. Ponie­waż, rozu­mie pan, jeśli most ma się roz­paść, to koniecz­nie muszę to zoba­czyć. Jaki świetny łoskot teraz sły­chać! Ta część prze­jażdżki po moście naj­bar­dziej mi się podoba. Jak cudow­nie, że na świe­cie ist­nieje tak wiele rze­czy, które mogą się nam podo­bać. No, już prze­je­cha­li­śmy. Teraz obej­rzę się za sie­bie. Dobra­noc, dro­gie Jezioro Lśnią­cej Toni. Zawsze żegnam się na noc z wszyst­kim, co lubię, tak samo jak z ludźmi. Myślę, że to lubią. A ta woda wyraź­nie uśmie­cha się do mnie.

Kiedy poje­chali dalej pod górę i skrę­cili, Mate­usz rzekł:

– Jeste­śmy już bar­dzo bli­sko domu. To Zie­lone Wzgó­rze, tam…

– Och, pro­szę, niech pan nie koń­czy – prze­rwała gorącz­kowo, chwy­ta­jąc go za unie­sioną rękę i zamy­ka­jąc oczy, żeby nie widzieć, w którą stronę wska­zuje gestem. – Niech pan pozwoli, że sama zgadnę. Jestem pewna, że odgadnę.

Otwo­rzyła oczy i rozej­rzała się. Znaj­do­wali się na szczy­cie wzgó­rza. Słońce zaszło jakiś czas temu, ale pano­rama roz­po­ście­ra­jąca się poni­żej była na­dal przej­rzy­sta w soczy­stym świe­tle. Na zacho­dzie, na tle nagiet­ko­wo­zło­ci­stego nieba, wzno­siła się strze­li­sta iglica kościelna. Poni­żej widać było małą dolinkę zakoń­czoną w głębi dłu­gim, lekko spa­dzi­stym zbo­czem, z wtu­lo­nymi weń zabu­do­wa­niami gospo­darstw poroz­rzu­ca­nymi tu i tam. Spoj­rze­nie dziew­czynki prze­no­siło się z jed­nej strony w drugą, chciwe piękna i pełne zadumy. W końcu zatrzy­mało się na zabu­do­wa­niach poło­żo­nych po lewej stro­nie, cof­nię­tych nieco od drogi, mgli­ście bia­łych w cie­niu kwit­ną­cych drzew i zmierz­cha­ją­cych lasów. Nad nimi, na nie­ska­zi­tel­nym połu­dniowo-zachod­nim nie­bie, lśniła, jak lampa prze­wod­nika lub obiet­nica, wielka, krysz­ta­łowo biała gwiazda.

– To tam, prawda? – powie­działa, poka­zu­jąc.

Mate­usz roz­ła­do­wał nad­miar zado­wo­le­nia gra­ni­czą­cego z zachwy­tem, ude­rza­jąc lekko lej­cami po koń­skim grzbie­cie.

– Doprawdy, rze­czy­wi­ście odga­dłaś! Jestem pewien, że pani Spen­cer opi­sała ci nasz dom w wystar­cza­jący spo­sób, żebyś mogła go odna­leźć.

– Wcale nie. Naprawdę mi go nie opi­sy­wała! To, co powie­działa, paso­wa­łoby do wszyst­kich innych domostw w sąsiedz­twie. Nie mia­łam naj­mniej­szego poję­cia, jak wasze gospo­dar­stwo wygląda. A zoba­czyw­szy je po raz pierw­szy, poczu­łam, że to jest mój dom. Och, mam wra­że­nie, jak­bym śniła. I wie pan co? Na pewno mam całą rękę w sinia­kach, bo już któ­ryś raz z rzędu szczy­pię się, żeby odpę­dzić to wra­że­nie, że śnię. Co parę chwil ogar­nia mnie okropne, osła­bia­jące uczu­cie i wpa­dam w histe­rię, że to wszystko dzieje się we śnie. Wtedy wła­śnie się szczy­pię, żeby spraw­dzić, czy to sen, czy jawa, ale po chwili przy­cho­dzi reflek­sja, że prze­cież nawet jeżeli to tylko sen, to lepiej, żeby trwał, bo jest piękny. Więc zaprze­staję szczy­pa­nia. Ale to dzieje się naprawdę. Zbli­żamy się do domu.

Z kolej­nym wes­tchnie­niem zachwytu zapa­dła znów w mil­cze­nie. Mate­usz poru­szył się nie­spo­koj­nie. Był zado­wo­lony, że to Maryla, a nie on, będzie musiała powie­dzieć tej zabłą­ka­nej istotce, że nie znaj­dzie tu swego wytę­sk­nio­nego domu.

Prze­je­chali przez kotlinkę pani Linde oto­czeni już nara­sta­ją­cym zmro­kiem. Jed­nak nie było jesz­cze tak ciemno, żeby pani Linde nie mogła dostrzec ich ze swego sta­no­wi­ska obser­wa­cyj­nego przy oknie. Następ­nie wje­chali na wznie­sie­nie i w alejkę dojaz­dową Zie­lo­nego Wzgó­rza. Na myśl o przy­jeź­dzie do domu i zbli­ża­ją­cej się chwili ujaw­nie­nia nie­po­ro­zu­mie­nia Mate­usz zda­wał się kur­czyć. Myślał nie tyle o Maryli czy o sobie lub też o ocze­ku­ją­cym ich kło­po­cie, co raczej o roz­cza­ro­wa­niu dziew­czynki. Kiedy przy­po­mi­nał sobie zachwy­cone, roz­świe­tlone oczy, nawie­dzało go nie­miłe uczu­cie, jak gdyby miał uczest­ni­czyć w akcie mor­der­stwa. Było to takie samo wra­że­nie, jak to, które towa­rzy­szyło koniecz­no­ści zabi­cia jagnię­cia, cie­laka lub innego nie­win­nego stwo­rze­nia.

Podwórko było zupeł­nie ciemne, gdy zaje­chali na miej­sce. Liście topoli jedwa­bi­ście sze­le­ściły dookoła.

– Słu­chamy, jak drzewa mówią przez sen – wyszep­tała dziew­czynka, kiedy Mate­usz zdej­mo­wał ją z powozu. – Jakież muszą mieć piękne sny!

A potem, ści­ska­jąc torbę, która zawie­rała „cały jej doby­tek”, poszła za Mate­uszem do domu.

Roz­dział III

Zdu­mie­nie Maryli Cuth­bert

Maryla szybko wyszła im na spo­tka­nie, sły­sząc, że Mate­usz otwiera drzwi. Ale kiedy jej wzrok padł na dziwną małą postać w sztyw­nej, brzyd­kiej sukience, z dłu­gimi czer­wo­no­ru­dymi war­ko­czami i pło­ną­cymi gor­li­wo­ścią oczami, sta­nęła jak wryta.

– Mate­uszu Cuth­bert, kto to jest?! – wykrzyk­nęła. – Gdzie chło­piec?

– Nie było żad­nego chłopca. Nikogo oprócz niej – powie­dział nie­zdar­nie Mate­usz.

Ski­nął dziew­czynce i w tej samej chwili uzmy­sło­wił sobie, że nie spy­tał jej nawet o imię.

– Nie było żad­nego chłopca! Ależ to nie­moż­liwe. Musiał być chło­piec – upie­rała się Maryla. – Pro­si­li­śmy prze­cież panią Spen­cer, żeby przy­wio­zła nam chłopca.

– Ale nie przy­wio­zła. To ją spro­wa­dziła! Roz­ma­wia­łem z zawia­dowcą sta­cji. Musia­łem ją zabrać stam­tąd. Nie mogłem jej prze­cież zosta­wić samej, obo­jęt­nie kto popeł­nił błąd.

– Ładna histo­ria! – wykrzyk­nęła Maryla.

W cza­sie tej wymiany zdań dziew­czynka mil­czała, jej oczy prze­su­wały się z Mate­usza na Marylę i z powro­tem, a całe oży­wie­nie gasło stop­niowo na twa­rzy. Nagle w pełni pojęła zna­cze­nie tego, co roz­gry­wało się przed nią. Upu­ściw­szy swoją cenną torbę, pod­sko­czyła krok do przodu i zała­mała ręce.

– Nie chce­cie mnie! – wykrzyk­nęła. – Nie chce­cie mnie, bo nie jestem chłop­cem. Mogłam się tego spo­dzie­wać. Nikomu nie byłam ni­gdy potrzebna! Powin­nam domy­ślić się, że to wszystko jest zbyt piękne, żeby było praw­dziwe. Powin­nam pamię­tać, że nikt mnie ni­gdy nie chciał. Och, co ja teraz pocznę? Zaraz się roz­pła­czę.

I rze­czy­wi­ście wybuch­nęła pła­czem. Usia­dła na krze­śle i ukryła twarz w dło­niach, po czym zaczęła gło­śno łkać. Żadne z nich nie miało poję­cia, co zro­bić lub powie­dzieć. Wresz­cie, nieco nie­zdar­nie, Maryla sta­wiła czoło sytu­acji.

– No już, już nie trzeba tak bar­dzo roz­pa­czać.

– Trzeba, trzeba! – Dziew­czynka pod­nio­sła szybko głowę, odsła­nia­jąc twa­rzyczkę poma­zaną łzami i drżące usta. – Pani też by pła­kała na moim miej­scu. Gdyby była pani sie­rotą przy­byłą do wyma­rzo­nego domu i dowie­działa się, że nie zagrzeje w nim miej­sca, bo nie jest chłop­cem. Och, to naj­więk­sze nie­szczę­ście, jakie mnie dotąd spo­tkało!

Coś zbli­żo­nego do powstrzy­my­wa­nego uśmie­chu, zapo­mnia­nego z braku prak­tyki, zła­go­dziło ostry wyraz twa­rzy Maryli.

– No, już nie płacz. Dziś wie­czo­rem na pewno cię nie wyrzu­cimy. Możesz tu pozo­stać, aż wszystko wyja­śnimy. Jak ci na imię?

Dziew­czynka zawa­hała się przez moment.

– Czy mogli­by­ście, pro­szę, nazy­wać mnie Kor­de­lią? – powie­działa ocho­czo.

– Nazy­wać cię Kor­de­lią? Czy tak się nazy­wasz?

– N…n…nie, nie cał­kiem, ale tak bar­dzo chcia­ła­bym nazy­wać się Kor­de­lia. To tak per­fek­cyj­nie wytworne imię.

– Zupeł­nie nie rozu­miem, co cho­dzi ci po gło­wie. Jeśli nie nazy­wasz się Kor­de­lią, podaj nam swoje praw­dziwe imię.

– Anna Shir­ley – nie­chęt­nie zająk­nęła się wła­ści­cielka tego nazwi­ska – ale, och, pro­szę, mów­cie do mnie Kor­de­lia. Prze­cież to dla was bez zna­cze­nia, jak się do mnie zwra­ca­cie, tym bar­dziej że prze­cież nie zaba­wię tu długo. Anna to takie nie­ro­man­tyczne imię.

– Nie­ro­man­tyczne? Bzdury! – powie­działa nie­sym­pa­tycz­nie Maryla. – Anna to dosko­nałe, sen­sowne imię. Naprawdę nie ma się czego wsty­dzić.

– Ja się wcale nie wsty­dzę – wyja­śniła Ania – ale wolę Kor­de­lię. Zawsze sobie wyobra­ża­łam, że jestem Kor­de­lią, w każ­dym razie w ostat­nich latach. Jak byłam młod­sza, moją fawo­rytką była Geral­dine, lecz teraz wolę Kor­de­lię. Jeżeli już chce­cie, żebym była Anną, pro­szę, uży­waj­cie wer­sji tego imie­nia zmięk­czo­nej literką „i” na końcu.

– Zupeł­nie nie rozu­miem, jak może tak ci zale­żeć na jed­nej literce – powie­działa Maryla z kolej­nym „nie­zręcz­nym” uśmie­chem, który sta­rała się ukryć, się­ga­jąc po czaj­ni­czek z her­batą.

– Ależ to bar­dzo ważne. Wygląda o wiele lepiej. Czy sły­sząc jakieś imię, widzi je pani wydru­ko­wane w wyobraźni? Coś takiego przy­tra­fia mi się bez­u­stan­nie. I zapew­niam panią, że Anna wygląda roz­pacz­li­wie, nato­miast Ania jest o wiele bar­dziej zno­śna. Bar­dzo pro­szę, jeśli wybie­rze­cie dla mnie Anię z „i” na końcu, spró­buję pocie­szyć się po stra­cie Kor­de­lii.

– No więc dobrze, Aniu, zga­dzamy się na twoją prośbę, ale czy możesz nam teraz obja­śnić, jak doszło do pomyłki? Pro­si­li­śmy panią Spen­cer o chłopca. Czy nie mia­łaś żad­nych kole­gów w sie­ro­cińcu?

– Ależ ow­szem, jest ich cał­kiem spora grupa. Lecz pani Spen­cer powie­działa zupeł­nie wyraź­nie, że chce­cie dziew­czynkę w wieku około jede­na­stu lat. A prze­ło­żona uznała, że ja będę się świet­nie nada­wała. Nie macie poję­cia, w jaki wpa­dłam zachwyt. Z rado­ści nie mogłam zasnąć w ostat­nią noc. Dla­czego – dodała z wyrzu­tem, zwra­ca­jąc się do Mate­usza – nie powie­dział mi pan na sta­cji, że jestem tu nie­po­trzebna? Trzeba mnie było tam zosta­wić. Gdy­bym nie zoba­czyła Bia­łej Ścieżki Roz­ko­szy i Jeziora Lśnią­cej Toni, nie byłoby mi tak ciężko.

– Cóż takiego przy­cho­dzi jej do głowy? – spy­tała Maryla, patrząc ostro na Mate­usza.

– Ona, o…n…na nawią­zuje do tego, o czym roz­ma­wia­li­śmy w dro­dze do domu – wyja­śnił pośpiesz­nie Mate­usz. – Wycho­dzę wyprząc klaczkę, Marylo. Przy­go­tuj w tym cza­sie her­batę.

– Czy pani Spen­cer przy­wio­zła kogoś oprócz cie­bie? – kon­ty­nu­owała Maryla, kiedy Mate­usz wyszedł.

– Przy­wio­zła Lilę Jones dla sie­bie. Lila ma zale­d­wie pięć lat i nad­zwy­czajną urodę: brą­zo­wo­orze­chowe włosy – gdy­bym była taka piękna i miała włosy takiego koloru jak ona, zatrzy­ma­li­by­ście mnie przy sobie, prawda?

– Nie. Jest nam potrzebny chło­piec do pomocy Mate­uszowi w pracy na gospo­dar­stwie. Dziew­czynka nie przyda się nam do niczego. Zdej­mij kape­lu­sik. Położę go wraz z twoją torbą na sto­liku w przed­sionku.

Ania zdjęła posłusz­nie kape­lusz. Mate­usz wró­cił i usie­dli do kola­cji. Ale Ania nie była w sta­nie niczego prze­łknąć. Sku­bała nie­chęt­nie chleb z masłem i dże­mem z dzi­kich jabłek, nało­żo­nym do szkla­nego naczynka, usta­wio­nego obok jej tale­rza. Jedze­nie rosło jej w ustach.

– Ty wcale nie jesz – powie­działa ostro Maryla, przy­glą­da­jąc się dziew­czynce, jakby popeł­niła jakiś okropny czyn.

Ania wes­tchnęła.

– Nie mogę. Jestem pogrą­żona w roz­pa­czy. Czy pani byłaby w sta­nie jeść, cier­piąc męki tak jak ja?

– Ni­gdy nie byłam pogrą­żona w roz­pa­czy, więc nie umiem odpo­wie­dzieć – odparła Maryla.

– Naprawdę? A czy cho­ciaż wyobra­żała sobie pani kie­dy­kol­wiek głę­bię roz­pa­czy?

– Nie, ni­gdy.

– No to w takim razie nie potrafi pani tego zro­zu­mieć. To bar­dzo męczące uczu­cie. Kiedy usi­łuje pani coś zjeść, wtedy naraz czuje pani, że ma ści­śnięte gar­dło, przez które nie uda się prze­łknąć niczego, nawet gdyby ser­wo­wano krem kar­me­lowy. Jadłam krem kar­me­lowy – było to mniej wię­cej dwa lata temu. Ależ był pyszny. Od owego czasu czę­sto w snach widzę przed sobą na stole pucha­rek kremu. Nie­stety, zawsze budzę się, zanim zacznę go jeść. Mam nadzieję, że mi pani wyba­czy brak ape­tytu. Wszystko na tym stole jest cudowne, ale nie mogę niczego prze­łknąć.

– Ona chyba jest zmę­czona – rzekł Mate­usz, który mil­czał od powrotu ze stajni. – Połóż ją spać, Marylo.

Maryla zasta­na­wiała się, gdzie poło­żyć dziew­czynkę spać. Wcze­śniej w izbie przy kuchni przy­go­to­wała kanapę dla ocze­ki­wa­nego chłopca. Jed­nakże, cho­ciaż było tam czy­sto i przy­tul­nie, miej­sce to w jakiś spo­sób nie wyda­wało się odpo­wied­nie dla dziew­czynki. Pokój gościnny był wyklu­czony dla tego zagu­bio­nego stwo­rze­nia, tak więc jedy­nym ewen­tu­al­nym pomiesz­cze­niem był pokoik na pod­da­szu w wycho­dzą­cej na wschód czę­ści domu. Maryla zapa­liła świeczkę i kazała Ani iść za sobą. Ania pośpiesz­nie zerwała się, żeby wyko­nać pole­ce­nie, bio­rąc po dro­dze kape­lu­sik i torbę ze sto­lika w przed­sionku. Cała sień była tak czy­sta, że przej­mo­wała lękiem. Mała izdebka na pod­da­szu wyda­wała się jesz­cze bar­dziej, wręcz nie­ska­zi­tel­nie, schludna. Maryla posta­wiła świeczkę na trój­kąt­nym sto­liku na trzech nóż­kach i odsło­niła pościel.

– Przy­pusz­czam, że masz koszulę nocną? – spy­tała.

Ania ski­nęła głową.

– Tak, mam nawet dwie. Prze­ło­żona mi je uszyła. Są strasz­li­wie kuse. W sie­ro­cińcu ni­gdy niczego nie wystar­cza, więc ubra­nia są zawsze zbyt małe. Nie zno­szę przy­krót­kich koszul. Ale nawet w takich można marzyć i śnić zupeł­nie tak samo, jakby były dłu­gie, do samej ziemi, z fal­ban­kami przy szyi. Zawsze to jakaś pocie­cha.

– No, to teraz szybko roz­bierz się i do łóżka. Przyjdę za kilka minut po świeczkę. Nie mogę powie­rzyć ci jej zga­sze­nia, bo mogła­byś spa­lić cały dom.

Po wyj­ściu Maryli Ania rozej­rzała się z zadumą dookoła. Wybie­lone ściany tak rzu­cały się w oczy swą bole­sną nago­ścią, że Ani przy­szło do głowy, iż z pew­no­ścią czują ból z powodu wła­snego chłodu. Pod­łoga była także odsło­nięta, a jedy­nym wyjąt­kiem była mała, okrą­gła, ple­ciona mata na środku pokoju, z gatunku, z jakim Ania ni­gdy się nie zetknęła. W rogu stało wyso­kie, sta­ro­modne łóżko, z czte­rema ciem­nymi słup­kami, które nie­gdyś pod­trzy­my­wały bal­da­chim, a dziś były znacz­nie skró­cone. W dru­gim rogu stał wspo­mniany trój­kątny sto­li­czek ozdo­biony grubą poduszką do szpi­lek, z czer­wo­nego plu­szu tak twar­dego, że nie­wiele szpi­lek uda­łoby się w nią wetknąć bez uła­ma­nia ich czub­ków. Nad sto­li­kiem wisiało nie­wiel­kie lusterko. Pomię­dzy sto­li­kiem i łóż­kiem znaj­do­wało się okno, które czę­ściowo przy­sła­niały muśli­nowe zasłonki, a po dru­giej stro­nie pokoju stała umy­walka. Całe pomiesz­cze­nie cecho­wała trudna do opi­sa­nia suro­wość, która prze­jęła Anię do szpiku kości lodo­wa­tym dresz­czem. Łka­jąc, zrzu­ciła pośpiesz­nie ubranko, prze­brała się w kusą koszu­linę i wsko­czyła do łóżka, gdzie zanu­rzyła całą twarz w poduszkę, nacią­gnąw­szy koł­drę na głowę.

Kiedy Maryla przy­szła po świeczkę, jedy­nymi ozna­kami ist­nie­nia w pokoju kogoś oprócz niej samej były wala­jące się w nie­ła­dzie po pod­ło­dze drobne ele­menty gar­de­roby oraz nieco zmierz­wiony wygląd łóżka. Pod­nio­sła z zadumą ubra­nie Ani, uło­żyła je sta­ran­nie na żół­tym, sztyw­nym krze­śle, a potem ze świecą w ręku pode­szła do łóżka.

– Dobra­noc – powie­działa tro­chę nie­zręcz­nie, lecz życz­li­wie.

Spod koł­dry gwał­tow­nie uka­zała się blada twa­rzyczka Ani i jej wiel­kie oczy.

– Jak może pani nazy­wać tę noc dobrą, wie­dząc, że to naj­gor­sza noc w moim życiu? – powie­działa Ania z wyrzu­tem i ponow­nie zanur­ko­wała pod koł­drę.

Maryla zeszła powoli na dół, do kuchni, gdzie zaczęła zmy­wać naczy­nia. Mate­usz palił – co było wido­mym obja­wem zanie­po­ko­je­nia. Rzadko zda­rzało mu się się­gać po fajkę, gdyż Maryla minami dawała mu do zro­zu­mie­nia, że to obrzy­dliwy nawyk. Jed­nakże, w pew­nych oko­licz­no­ściach i sytu­acjach czuł, że nie zdoła się poha­mo­wać, a wtedy Maryla zży­mała się na ten widok, choć czuła, że cza­sami męż­czy­zna musi zna­leźć jakieś ujście dla swo­ich emo­cji.

– Ależ nawa­rzy­li­śmy sobie piwa – rze­kła gniew­nie. – Przez posłów wilk nie­syty. Rodzina Roberta Spen­cera w jakiś spo­sób prze­krę­ciła naszą prośbę. Ktoś będzie musiał poje­chać do pani Spen­cer. To konieczne. Trzeba ode­słać dziew­czynkę z powro­tem do sie­ro­cińca.

– Tak, chyba tak – potwier­dził nie­chęt­nie Mate­usz.

– Chyba tak?! Nie jesteś tego pewny?

– Ach, wiesz, Marylo, to taka miła dziew­czynka. Jakoś szkoda odsy­łać ją, kiedy tak jej zależy, żeby tu zostać.

– Mate­uszu Cuth­bert, chyba nie masz zamiaru suge­ro­wać, że powin­ni­śmy ją zosta­wić w naszym domu?!

Zdzi­wie­nie Maryli nie byłoby więk­sze, gdyby Mate­usz wyra­ził nagle zamiar sta­nię­cia na gło­wie.

– No, no wiesz, nie cał­kiem – wyją­kał Mate­usz, zapę­dzony w kozi róg koniecz­no­ścią dokład­nego wyra­że­nia myśli. – Myślę, że nikt nie mógłby żądać od nas, żeby­śmy pozwo­lili jej tu zostać.

– Oczy­wi­ście, że nie. Jaką korzyść mogli­by­śmy odnieść z jej towa­rzy­stwa?

– To ona mogłaby odnieść korzyść – Mate­usz ode­zwał się nagle i nie­spo­dzie­wa­nie.

– Mate­uszu Cuth­bert, to dziecko musiało cię zacza­ro­wać! Widzę wyraź­nie, że chcesz, żeby z nami została.

– Widzisz, to takie inte­re­su­jące stwo­rzonko – nale­gał Mate­usz. – Powin­naś usły­szeć całą jej papla­ninę w dro­dze ze sta­cji.

– Rze­czy­wi­ście gada jak najęta. Od razu to spo­strze­głam. Ale to wcale dobrze o niej nie świad­czy. Nie lubię dzieci, które mają tyle do powie­dze­nia. Nie chcę tu żad­nej sie­rotki, a gdy­bym nawet chciała, to nie wybra­ła­bym nikogo takiego jak ona. Jest w niej coś nie­zro­zu­mia­łego. Nie, zde­cy­do­wa­nie należy ją ode­słać natych­miast tam, skąd przy­je­chała.

– Mógł­bym wyna­jąć parobka do pomocy – rzekł Mate­usz – a ona umi­la­łaby ci życie swoim towa­rzy­stwem.

– Nie cier­pię z powodu braku towa­rzy­stwa – powie­działa cierpko Maryla. – Nie mam zamiaru trzy­mać jej tutaj.

– Oczy­wi­ście, Marylo, masz rację – rzekł Mate­usz, wsta­jąc i odkła­da­jąc fajkę. – Idę do łóżka.

Mate­usz udał się na spo­czy­nek. To samo z nie­za­do­wo­loną miną zro­biła Maryla, uprząt­nąw­szy naczy­nia w kuchni.

A u góry, we wschod­niej czę­ści pod­da­sza, samotna, pozba­wiona przy­ja­ciół i spra­gniona miło­ści dziew­czynka usnęła, łka­jąc.

Roz­dział IV

Ranek na Zie­lo­nym Wzgó­rzu

Słońce stało już wysoko, gdy Ania obu­dziła się i usia­dła na łóżku, patrząc zaspa­nymi oczami w okno, przez które wpa­dały rado­sne pro­mie­nie, prze­siane przez coś bie­lą­cego się i falu­ją­cego na tle błę­kit­nego nieba na zewnątrz.

Przez chwilę nie umiała sobie przy­po­mnieć, gdzie jest. Naj­pierw poczuła roz­koszny dresz­czyk, tak jakby na myśl o czymś miłym, a potem runęło na nią straszne wspo­mnie­nie. Przy­była na Zie­lone Wzgó­rze i nikt jej tu nie chce, bo nie jest chłop­cem!

Ale nad­szedł pora­nek, a pod jej oknem rosła wiśnia w pełni roz­kwitu. Wysko­czyła z łóżka i pod­bie­gła do okna. Pchnęła je – otwo­rzyło się z tru­dem i trza­skiem, jakby dawno nie­uży­wane, co było prawdą. Miało przy tym tak zardze­wiałe zawiasy, że nie potrzeba było haczyka, żeby je przy­trzy­mać w miej­scu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki