Anatomia istnienia - Tomasz Mazur - ebook + książka

Anatomia istnienia ebook

Tomasz Mazur

0,0
17,07 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tomasz Mazur przedstawia wnikliwy, wręcz anatomiczny obraz życiowych mechanizmów i procesów obejmujących wiele sfer życia: miłość, małżeństwo, chorobę, dojrzewanie i przemiany ciała,  metamorfozy miasta i społeczeństwa.  Mamy okazję ujrzeć życie uwolnione ze złożoności i sprowadzone do prawd prostych, przejawiające się w fundamentalnych dychotomiach rodzących konieczność mądrego wyboru.

Anatomia istnienia w doskonały, syntetyczny sposób zamyka lata doświadczeń jednego człowieka, swoiste lekcje z człowieczeństwa, w myśli pełne dojrzałej mądrości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 166

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Barbelo

[email protected]

Kontakt z autorem

[email protected]

Anatomia istnienia

Redakcja i korekta

Paulina Domachowska-Gałkowska

Ilustracje na okładce i w tekście

Ryger/Shutterstock.com

Projekt graficzny i skład

Błażej Gałkowski/Tomasz Mazur

Copyright © by Tomasz Mazur 2014

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Barbelo 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2014

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-64299-15-5

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

We wszystkich rzekach chcę się kąpać,

ale w żadnej nie rozpłynąć.

Wszystkie wiatry na twarzy chcę poczuć,

ale żadnemu nie dać się porwać.

I wszystkie szczyty chcę zdobyć,

ale na żadnym nie pozostać.

Każdej ziemi dotknąć stopami,

ale w żadną nie zapuścić korzeni.

Sercem być za każdą rewolucją,

ale nie wykrzykiwać żadnych haseł.

Zagrać tysiąc ról,

ale o żadnej nie powiedzieć – oto cały ja.

Skrajem lasu, poboczem, pod murem

przemknąć się niepostrzeżenie i w ciszy.

Każdy krok jest deptaniem po własnej skórze.

Każdy kęs - samopożeraniem.

Wstępowanie duszy

Tupanie, tupanie, tupanie, i hop i siup, i hop i siup, tu i tam w nogach, w muskułach nóg moich dusza wtedy mieszkała, nogi radością mą były, w nich kwintesencja bytu, świat przemierzany, pościel skopana, ślady na piasku, salta, fikołki, przysiady, piłka kopana lewym kolanem, prawym kolanem. I te tupania: tup, tup, tup po drewnianej podłodze, po linoleum, po asfalcie, po babcinych schodach – och w nogach moich wtedy moja dusza mieszkała i tylko w nogach, hop, hop, w podskokach, w podbieganiu. W kucki, w berka, na trzepaku, tego dopędzić, tamtemu uciec. W zośkę, w piłkę, kamień kopać przed sobą na ulicy, puszkę, śmiecia, nogą tak się zamachnąć, że czasem bucik spadnie. Nie usiedzieć, nie usiedzieć, w podskokach od A do B podążać, dookoła słupa się obracać, tanecznie na obiad schodzić, jak źrebiątko przez podwórze biec.

I nie żeby mnie to bieganie zmęczyło, ale jakoś z czasem inaczej duszę moją w nogach czułem. Mniej jej jakby w stopach było, więcej w kolanach, a najwięcej w udach. Aż po latach poczułem proces wstępowania duszy. W końcu śmiało rzec mogłem, że już absolutnie nie w całych nogach siedziała, ale jakby tylko w udach, udach napiętych, twardych, coraz wyżej i (co mnie srodze w zdumienie wprawiło, ale i jakąś ciekawość moją obudziło) wciąż wyżej jeszcze i wyżej się przemieszczała, łono moje włosem ciemnym porosło, jakby to trawy podniosły się na łące od tego wiatru duszy wstępującej. Jędrność jakąś poczułem, co po nogach się pnąc, podbrzusza sięgnęła. Zaś dnia pewnego rzecz nastąpiła niezwykła, co mój wstyd, moją konsternację wzbudziło… Ach, nie przyznawałem się nikomu, to i owo poczytałem z wypiekami na twarzy. A dusza nieubłaganie tam i nigdzie indziej się osadzała, tam sobie mościła siedlisko, tam już panią była na włościach, a jej rozkazy świętością.

Pal, bukszpryt, maszt, lufa, obelisk, tyka, dyszel, metalicznej twardości słup, klin świat rozcinający, jego wnętrze usiłujący zbadać poprzez zagłębianie się – taki był adres duszy mojej na owe czasy. Lancą był mój członek, młotem rozwścieczonym, w nim dusza cała moja bez wyjątku mieszkała i o jądra zapierając się plecami, tłukła, waliła w świat wszystek, raz po raz tryskając, a po wytrysku nie potrzebując czasu długiego, by na powrót się sprężyć i w gotowości stanąć. Dusza w męskości mojej zakotwiczona rękami gestykulowała, głos podnosiła, tym i owym wielce się przejmowała, z innymi kłóciła, i wciąż o coś walczyła. W męskości mojej osadzona, sztywnością poglądów się uwidaczniała, ale i wytrwałością, i brakiem pozwolenia na to, aby w kaszę mi ktoś dmuchał, o sile swojej świadczyła. Jędrnie zakwaterowana, pewna siebie była, stukać pięścią w stół mi kazała i innym palcem grozić, gdy pas czynów dokonanych za mną się układał.

Tak się działo długo, długo, lat dziesięć, może lat dwadzieścia, aż pewnego dnia pomyślałem sobie, że ho, ho, ho, jak to dawniej bywało, ho, ho, ho, co się wyprawiało, a teraz statystyka prężności jakby inna, częstotliwość inna, natężenie inne i że jakby mniej już spod podbrzusza świat ten podbijam, że jakoś inaczej go w sobie układam, nie poprzez samą twardą twardość chcę go pojąć, lecz w nowej perspektywie mi się jawi. I kobiet coraz mniej rozbieram wyobraźnią na ulicy, bo przedtem każdą prawie. Och! Jakże zdzierałem siłą imaginacji z biustu wielkiego, z biustu średniego, z biustu małego tkaninę wszelką, nie zważając na guziczki, zatrzaski, klamerki – teraz mało, oj mało którą – choć z pewnością subtelniej, z większym znawstwem, z mniejszym ogniem, ale z większym uczuciem. To jednak – tak poczułem – w statystyce czystej wyrażając – spada na znaczeniu i że dusza moja jakby znów w górę się unosi, unosi żołądka sięgając. Bo oto począłem się zastanawiać, co do owego żołądka mojego wrzucam. Na stojąco, jedzenie w marszu, byle jak, byle co, pośpieszne, bez gryzienia połykanie zaczęło mi przeszkadzać, ba – nie tylko niewygodnym, ale i niegodnym się zdawało. Przystanąć w supermarkecie kazała mi dusza moja w górę wstępująca, na serze, na winie, na maśle etykiety dokładnie czytać i studiować: co, skąd, jakie, dlaczego. Naturalność jadła i napojów ważną mi się stała. Chemią wszelką wzgardziłem i produktami przemysłu, który ze świętego pożywienia produkt uczynił, gwałcąc go chorym kolorem i obcą substancją.

Gdy miód piłem, pszczole dziękowałem, gdy chleb jadłem, łany zboża w oczach mi tańczyły. Modlitwą było przy kuchni krzątanie i komunią posiłek. Każdy łyk wody był dla mnie pozdrowieniem świata, wigor górskich strumieni w nich czułem, głębię żył wodnych, ziemi sole. Wino sącząc, światło słońca w siebie wlewałem. Z grochem, orzechami połykałem tajemnicę wielką, jak z owych drobin roślina dorodna lub drzewo powstaje. W tłoczonej na zimno oliwie smażyłem dary ziemi i dobrze mi z tym było. I duszy mojej również dobrze z tym było, ale naturze swej ulegając, a może też i z obawy, by jej długie w żołądku moim zasiedzenie w podłość smakoszostwa się nie przemieniło, poczęła dusza moja wstępować do góry – to znaczy z żołądka do serca. Ja zaś dzięki temu jej nowemu lokum dojrzałem rzeczy, których to wcześniej oglądać nie było mi dane. O sprawiedliwości myślałem, o sensie, o tym co trzeba, a czego mi nie wolno. Straszność obrazów strasznych do mnie dotarła, powszechność nieszczęścia przestała nieszczęście to jako blade tło postrzegać i postanowienie działania wymogła dusza moja na mnie samym w tej nowej ostoi.

Lat kilka afrykańskie nade mną wygwieżdżało się niebo, czarna ręka z ręką białą ciągnęły za jeden sznur. Pragnienia zaznałem, jadła podłego, nocy czarnych i dni jak ołów cieknący, a dusza moja w sercu teraz mieszkała i sercem biła, i z tego serca wyskakując, za gardło mnie chwytała raz po raz, bo od serca do gardła miała blisko, coraz bliżej. Pomyślałem więc sobie, że znów ruch swój do góry rozpoczęła i wiedziałem dokładnie, że ruch ten jest nieustępliwy, odwieczny i nie należy mu się sprzeciwiać, lecz z ruchu tego czerpać i z nim się spolegliwie godzić, z nim rosnąć. Wznoszenie duszy jest bowiem mądre, dobre i nie znaczy utraty, ale zysk, więc nie z żalem ruch ten należy w sobie obserwować, ale wstępującej duszy dać się ponieść i na nowe miejsce poprowadzić i to nowe miejsce hołubić, i nim się cieszyć, rozumieć je i nim żyć, jako że w każdym ogrodzie inne kwitną kwiaty.

Tak więc z łagodnym uśmiechem poddałem się duszy mojej wędrowaniu, a ona w ustach, w uszach, w oczach wzięła sobie kwaterę. Ale myli się kto sądzi, że tymże zmysły moje wyostrzyła – dziwna to dziwna była zmiana. Usta mówiły cicho i łagodnie, a najczęściej milczały, uszy słyszały niewypowiedziane słowa, a wzrok sięgał daleko przy zamkniętych powiekach. Potem w punkt jeden zbiła się dusza moja, gdzieś tak na czole ją czułem, od wewnątrz. Nie zamierzała już ani tego, ani owego, nie głosowała za, ani nie krzyczała przeciw. Jedną myślą jakby zdolna była przeszyć całość świata, na jedną igłę nabić zjawisk krocie.

W bieli włosów wyraził się ten ruch jej wstępujący, w czaszki miejscowym wyłysieniu, bo chociaż ciało moje ciężkie, ociężałe, to dusza jednak coraz bardziej lekka, jakby na powierzchni się unosząca, taka co głębię zna oceaniczną, ale na fali pływa, lekkością się cieszy. I żaden smutek nie dochodził do niej, ani żadna radość nadmierna, tak, że dusza moja w spokoju trwała, w równowadze spoczywała. Ptaki były jej braćmi i owady przyjaciółmi. Lekką, jakże lekką była i wiedziałem, że dnia któregoś jej lekkość w połączeniu z odwiecznym ruchem wstępującym to tylko sprawić może, że uleci ode mnie – jako pas startowy przygotowała już sobie gładką łysinę. Ale niestraszne były mi te przygotowania, ta jej eteryczność, bom o jej ruchu wstępującym dosyć już wiedział, aby w sobie do niego zaufanie wzbudzić, za towarzysza go obrać, zawierzyć, że nigdy nic złego nie przynosi, lecz przeciwnie – duszy jest rośnięciem.

I gdy ponad mnie wzniesie się dusza moja, bo małość moja dalszego wstępowania zapewnić już jej nie zdoła, to cóż się z nią stanie? Wiedzieć to będę, czy nie będę? Może w niebo uleci wysoko, chmurą się zakłębi, wiatr ją pogna gdzieś, hen daleko, kto wie, deszczem na ziemię spadnie, ziemię zsiecze, o ziemię zadudni, a gdy słońce znów wyjrzy, śmiech dziecka usłyszy, kroczki dziecka dudnieniu deszczu zawtórują. Tupanie, tupanie, tupanie…

Ciało i przestrzeń

Nie znałem jeszcze słowa białość. Nie znałem jeszcze żadnego słowa. Ale to była białość. Po tym trzęsieniu, po tym krzyku, po tym wysmyknięciu bolesnym z ciemności w światło, w białość.

Z jasnej plamy dochodził głos. Słyszałem go, choć nie wiedziałem jeszcze, co to jest słuch, co to jest dźwięk. Głos słodki, ciepły, łagodny i dobry. Tak było, choć jeszcze nie wiedziałem wtedy, co to słodycz, co to ciepło, co to łagodność. Nazwy miały przyjść później, ale uczucia były ze mną od początku, kiedy twarz matki wyłaniała się z białości świata. Potem poczułem w ustach (choć pojęcia jeszcze nie miałem czym w ogóle są usta) coś dużego, twardego i począłem owo coś całym sobą obejmować. A ja cały byłem tylko ustami, cały byłem tylko ssaniem, nic oprócz ssania nie istniało, aż błogość na mnie spadła, dokądś poniosła. A gdy tylko zawieruszyła się gdzieś owa błogość, znowu zapragnąłem ssać, bo byłem tylko ssaniem, co przechodziło w błogostan i błogostanem, który krzykiem zamieniał się w ssanie – i tak na przemian.

Aż tak, po czasie, który wydawał mi się łagodną wiecznością (choć nie wiedziałem jeszcze wtedy ani czym jest czas, ani czym jest wieczność), przyszła chwila na ruch pierwszy, pierwsze poruszenie. Napiąłem kark, przez co w gardle powstał ucisk – najpierw jako wynik mechaniki tego niezwykłego wygięcia, a potem z zachwytu.

Uniosłem głowę do góry. Zatańczyła białość. Jakby ktoś przetarł zaparowaną szybę. Pojawiły się plamy barwne, kolory liczne, nowe i coraz wyraźniejsze. Kształty nabierały konturów, zarysy kroiły przestrzeń na kawałki, rozmieniały ją na drobne. Powstawały obrzeża, a z czasem elementy oddzielały się od siebie, rodziły się nowe tożsamości. Czym wyżej podnosiłem głowę, tym odważniej szło mi kolejne podniesienie, aż usiadłem i w głowie mi się zawróciło od tej wysokości, z której teraz spojrzałem na świat. Matka podpierała mnie poduszkami ze wszystkich stron, ale wkrótce poczułem w sobie posłuszną siłę, która pozwalała mi – kiedy tylko zechciałem – kłaść się lub siadać, by zanurzać oczy w tańczących kalejdoskopach. Umiałem też przewracać się na brzuch, więc zaraz w ruch poszły łokcie i kolana, a przestrzeń zaczęła płynąć. Chciwy obrazów, odgłosów, zapachów ruszałem to w tym, to w owym kierunku.

Czasami na mojej drodze stawał ból. Pojawiał się nieoczekiwanie i cały świat na moment w niego się zamieniał. A potem w strupa lub siniak zamieniał się ten cały świat zepchnięty w przeszłość i szybko o nim zapominałem, goniąc nowe światy, światy nadbiegające zewsząd, nawołujące dźwiękiem, kuszące strukturą, konsystencją, kształtem. Światy pochowane po szufladach, ściągane ze stołu wraz z obrusem – światy, które mnie karmiły. Rozpęd był we mnie wielki i radość, i ciekawość ciągnąca w górę, siła, pozwalająca sięgać wyżej i wyżej. Aż dnia pewnego odbiłem się rękoma, aby dosięgnąć jeszcze wyżej niż dotąd. I w tym momencie stała się rzecz dziwna: moje nogi pojawiły się w świadomości już nie jako balast, który czołgając się, wlokłem za sobą, ale jako nogi silne, samodzielne, które przyłączyły się do moich usiłowań, niczym druh najwierniejszy. I chociaż drżały i łamały się raz po raz pod moim ciężarem, to czułem już, że mam w nich nowego sprzymierzeńca, że już nie występują przeciwko mnie, ale trudzą się wespół ze mną. I w tym momencie pamiętam też radosną twarz matki, jej objęcia i pocałunki, i słowa ojca, i jego śmiech, i szczęście, którego nie rozumiałem, bo sam byłem zajęty tym tak bardzo nowym odkryciem, tym moim wywyższeniem, tą moją wielkością. A nogi moje tężały i niosły mnie coraz pewniej, aż w końcu całe ciało, od głowy, aż po stopy było mi posłuszne. Życie z czołgania przemieniło się w marsz. Wkrótce potrafiłem skakać, balansować, chodzić po wąskim murze i wspinać się na drzewa. Życie z marszu przemieniało się w bieg, stawało pląsem.

I po tym jak już byłem obdarzony mocą na całej długości ciała, moc ta zaczęła rozchodzić się na zewnątrz. Od środka na boki, od centrum ku peryferiom. Poruszenia ramion robiły się coraz zgrabniejsze i opanowane, coraz lepiej ogarniałem świat rękoma, coraz czytelniejsze były gesty, coraz skuteczniejsze kuksańce, coraz większe średnice zataczanych kręgów.

Wciąż wydłużałem się w pionie, wciąż zwiększałem zasięg rąk. Moja trójwymiarowość zyskiwała na kubaturze. Ruchomość barku, sterowanie przedramieniem przyszły szybko, pojawiły się nie wiedzieć kiedy, bez wyraźnych cezur, naturalnie i nieubłaganie. Ręce rosły i nakłuwały świat, szukając słabego miejsca, w którym mogłyby przebić jego powierzchnię i dobrać się do wnętrza. Skupiłem się na dłoniach – ostrych grotach włóczni, których używałem do badania teraźniejszości coraz bardziej precyzyjnymi ruchami.

I wtedy poczułem wyraźnie własną oddzielność. „Ja” swoje własne poczułem, osobne, niezależne i mobilne. Mrowie po mnie przeszło. Wiedziałem, że to po mnie mrowie to przeszło, bo po raz pierwszy rozróżniłem „ja” od „nie ja”, a zatem to coś, co było mną, od tego, co poza mną. Ja, moje, nie moje, mojego, mojemu, ze mną, o mnie, o nich, oni, ja – gramatyka przeszyła mnie dreszczem, jak chłód powietrza po wyjściu z kąpieli (choć jeszcze nie wiedziałem, czym jest gramatyka).

A wiatr mocy jeszcze wiać nie przestał. Wychodził z mojego środka, emanował na zewnątrz, sięgał krańców ciała. To pod jego wpływem dokonała się erekcja członka, to on zsunął napletek, dokonując krańcowego uzewnętrznienia. Teraz już wiedziałem wszystko. To było ostatnie wtajemniczenie cielesności. Moja motoryka stała się pełna i doskonała, a życie polegało na jej stosowaniu. Jak tango było to życie moje, a z czasem jak polonez, bo w obecności płci przeciwnej doszedł ten jeszcze dodatkowy wymiar. Usztywniony zachwytem konsumowałem nieskończoność sprowadzoną do form doskonałych, bo najprostszych: koła i linii, okręgu i prostej – orgazmotwórczych składowych trójwymiarowości. Nic bowiem nie istnieje oprócz prostej i okręgu, na cokolwiek spojrzymy, cokolwiek weźmiemy – wszystkie formy z nich się składają. A one od innych są lepsze, bo każda inna forma rozmienia się na drobne, by w końcu do nich się sprowadzić. One tylko i tylko one zachowują wiecznie swą doskonałość i świadome swego w doskonałości pokrewieństwa wzajemnie w siebie przechodzą. Ona prosta pod wpływem jego przekroju kolistego zamienia się w kolistość, pod wpływem jego prostej sama nabiera przekroju, średnicy i kolistości. On pod wpływem jej kolistości prostość uzyskuje jeszcze prostszą i z prostością tą dumnie się obnosi, i jej okrągłość prostością swoją mierzy, i jej prostość kolistością swoją napełnia. I do jej prostości kolistość swoją przytykając albo i odwrotnie, jeśli taka czyjaś wola. I potem nawzajem grają, tak że prostość i kolistość zatracają się w sobie. I tak aż do znużenia, do upadłości, do północy albo i dłużej czasem, aż kolistość księżyca jest w pełni widoczna i prostość jego promieni na jej kolistościach.

A najdalej sięgała dłoń. Pięć palców. Czterem złączonym przeciwstawiony kciuk. I trwało długo, zanim zrozumiałem, że powłoki świata nie da się przebić, bo świat jest jak kamień, który po rozbiciu nie ukazuje faktycznego środka, a jedynie nowe zewnętrza okruchów, na które rozpadł się pod naszym ciosem. Ale można świat ten przetwarzać, przemieniać, nadawać mu kształt, kolor, sens i funkcję i tak tworzyć nowe jego drobiny, drobiny o pozornej odrębności. Spoglądałem więc na swoje dłonie i widziałem, jak robią się coraz sprawniejsze. Patrzyłem jak myśl poprzez dłoń kładzie się czarną kreską na papierze, kreską pozawijaną, przerywaną i ciężką od znaczenia. Pismo było przedłużeniem dotyku, podobnie jak czytanie było dotykaniem rzeczy oddalonych.

Zarabiałem dłońmi, w nich trzymałem narzędzia. To one prowadziły piłę w drewnie, kierowały dłutem, rozkazywały obcęgom. To nimi regulowałem nacisk na świat, kierunek modelowania, siłę, głębokość. Na końcach palców zaczynała się otchłań zewnętrzności, więc każdy ruch był poszukiwaniem, a każdy opór jak wyzwanie. Podrażniany świat odkrywał powoli swoją mechanikę, a poruszenia moich palców stawały się coraz bardziej pewne siebie, wyniosłe, rutyniarskie i coraz mniej było w nich pokory. Był to moment panowania nad materią, czas gotowych recept, przepisów kucharskich z rodzaju tych, co zawsze się udają. Masowo produkowałem przedmioty i gesty. Był to czas dawania, czas ruchów praktycznych i użytecznych, koniecznych, technicznie wymuszonych i perfekcyjnie wykonywanych. Sięganie do guzika windy, naciskanie sprzęgła, gazu i hamulca w sterowaniu machiną życia. Ruch w zetknięciu z materią był kopaniem rowu, przycinaniem żywopłotu, zmienianiem świata na lepszy. Ruch w połączeniu z braniem był ucztowaniem w tworach Ziemi, a uskuteczniany przez lata powoli uświadamiał pokrewieństwo górskiej wędrówki z posiłkiem spożywanym w skupieniu. Dotyk był mi ważny. Ciepło piasku, szorstkość sierści ukochanego psa, gładź jabłek. Drapanie za uchem, rozcieranie w opuszkach liści mięty, palec zanurzony w miodzie, oblizany, słodki. Twarde sutki kobiecych piersi rozcinające skórę pożądaniem.

*

Staw barkowy jest korzeniem ręki. Rozstaw barków i ich twarda objętość może świadczyć o sile człowieka. Napór barku pozwala wypchnąć przeciwnika z ringu albo wyważyć drzwi, a jego masywność jest niemą obietnicą udźwignięcia ciężaru. Co do łokci, to mają one głównie zadanie pomocnicze, oferują dodatkową płaszczyznę ruchu. Tylko przy rozpychaniu nabierają indywidualizmu, uzyskując status skutecznej, choć moralnie pogardzanej broni. Dłoń zawdzięcza swój zasięg ruchomości barku, możliwościom stawu łokciowego, długości ramienia i przedramienia. Bark i łokieć całe życie pracują dla niej. Ona sama żywi się precyzją. Dłoń jest kwiatem cielesności, najdalej wysuniętą kolonią, narzędziem zwiadowcy, grotem włóczni, latarką człowieczeństwa.

Dłoń jest egzekutorem selekcji. Kiedy myśl wybiera ze świata zjawisk tę tożsamość, z którą zapragnie kontaktu, to najczęściej dłoń jest wykonawczynią tego postanowienia. To ona spełnia żądania, błogosławi, buduje, niszczy, składa się do modlitwy lub popełnia grzech.

Dłoń daje znaki. Wita i żegna. Ułaskawia lub skazuje. Przeczy lub wyraża zgodę. Pieści albo policzkuje. Dotyka po raz pierwszy nowonarodzonego dziecka, zamyka oczy umarłemu, ociera łzy, podpisuje dokument, rozdziera zasłonę, ukrywa twarz.

Z nogami rzecz ma się podobnie. Ich uszlachetnienie również podąża drogą ku zewnętrzu. Może dlatego długość i szczupłość są miarą ich piękna i to wzdłuż nich przebiega nić pożądania. Potężny staw biodrowy jest centralną bazą, punktem wyjściowym wszelkich załamań i ruchów cielesności. Kolana są podstawą dynamiki nóg, ich konstrukcja definiuje sposób poruszania. Ostatecznym warunkiem sprawnego kroczenia jest jednak stopa. Jej skomplikowana budowa, finezja kształtu świadczą o jej randze i możliwościach.

Zadaniem nóg jest wsparcie, postawa, a przede wszystkim ruch. Nieskrępowanemu ruchowi sprzeciwia się siła przyciągania. Spragnionym transcendencji pozostało więc podskakiwanie – kabotyńska wersja wolnego lotu, zmechanizowane marzenie o wyzwoleniu od siły ciążenia, spełniane na chwilę tak krótką, że niezauważalną. To nogom zawdzięczamy próby oderwania się od podłoża postrzeganego nie jako podpora, lecz jako uwięzienie. Okruchy rozkoszy zrodzone z podskoku staramy się zachować. Robimy to jak dziecko, które zbiera jagody najpierw w dłoń i gdy ta się napełni, bierze do ust pełną garść owoców, by poczuć wreszcie prawdziwe uderzenie smakiem. Gromadząc kroki, idziemy przez życie. Chód jest uładzonym podskakiwaniem, aktywnością człowieka pogodzonego z naturalnymi ograniczeniami, lecz wciąż pragnącego dosięgnąć tego co za horyzontem, spragnionego przestrzeni. Charakter chodu jest wizytówką każdej osobowości, podobnie jak uścisk dłoni.

Ukoronowaniem chodu jest taniec. Sublimacją tańca – balet. Kwintesencją baletu drobne, szybkie kroki baletnicy na czubkach palców, kiedy to kontakt z ziemią osiąga swe minimum, a ciało staje nad granicą nieubłaganej grawitacji, próbując przez mgnienie oka pławić się w jej pozornej nieobecności.

Stopy, opuszki palców dłoni i żołądź członka – dalekie peryferia cielesności, na mgnienie oka zdolne są otrzeć się o istotę tego co zewnętrzne i podejrzewane o bycie miejscem spoczywania prawdy ostatecznej – to one pierwsze nas zawodzą. Zanik czucia w palcach powoduje stępienie precyzji, słabnąca erekcja odbiera glans penis jej eksponowaną pozycję, a wytrysk staje się nieobfity i krótkodystansowy. Ból stóp przemienia podskoki w chód, potem człapanie, kuśtykanie podparte laską i zastój. Redukcja przestrzenności ma zwrot przeciwny do jej zdobywania. Osłabienie wrażliwości na krańcach jest początkiem ruchu wsobnego, preludium cofania mocy, dzwonkiem ogłaszającym nieuchronne ześlizgiwanie w drugą połówkę sinusoidy życia.

*

O ile zasięg rąk i nóg definiuje bryłę bezpośrednio namacalnej przestrzeni, o tyle powierzchnia skóry stanowi ostro postrzeganą granicę pomiędzy wnętrzem i tym co zewnętrzne. Nic więc dziwnego, że wiatr mocy powracający z peryferii najpierw marszczy jej powierzchnię.

Pewnego