Analityk - Adrian Maciejewski - ebook + książka

Analityk ebook

Adrian Maciejewski

1,5

Opis

Koro zawsze wiedział o tym, że jest inny. Wyróżniał się i aby ukryć swą odmienność, traktował życie jak scenę, a siebie jak aktora grającego rozmaite role. Stronił od ludzi, najlepiej czuł się na opuszczonej plaży, gdzie spędzał długie godziny, zastanawiając się nad tym, kim jest i dlaczego jego umysł działa w tak niezwykły sposób. Koro pragnie odpowiedzi, gdyż odkąd pamięta, czuje się częścią czegoś większego…
Wszystko w jego życiu zmienia się, gdy poznaje człowieka niezwykle do siebie podobnego, obdarzonego równie imponującą siłą umysłu. Jednocześnie okazuje się, że oboje są śledzeni przez tajemnicze dziecko… Spokojne dotąd życie chłopaka zmienia się diametralnie, a on sam dowiaduje się, że jest Analitykiem. Co tak właściwie oznacza to słowo? Gdy zaczynają nawiedzać go tajemnicze wizje, pytań rodzi się jeszcze więcej, a prawda… może okazać się kłamstwem.

Sekundę wcześniej nie zależało mi na konkursie ani występowaniu. W sumie nie lubiłem ludzi ani żadnych takich rzeczy, ale kiedy powiedział, żeby „pokolorować” otaczający świat, jakbym zamarł, poczułem, że to jest moja droga. Wtedy od razu się zgodziłem, to były słowa-klucze do mojego serca i duszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1Mój pierwszy raz

Podobno pierwszy raz zawsze boli, tak też było w moim przypadku. To nie było zwykłe popołudnie, mimo że nic nie zapowiadało tego, że może się coś wydarzyć. Biegłem, ile mogłem, tak szybko, tak mocno, tak… z uczuciem. Uciekałem, nie mogłem szybciej, ale próbowałem – dalej, dasz radę!

Myślałem, że pędzę, myślałem, że uciekam nie przed kimś, a przed czymś, a to wielka różnica, bo niby nic mnie nie goni, a jednak wszystko, wszystko, czego się boję – to ja oraz oni, wszyscy razem. Gdzieś niby tu, a jednak dalej niż ja, a jednak gonią mnie i patrzą na mnie jak na wariata, ale znają mnie lepiej niż ja samego siebie. Oni mnie stworzyli, to oni wiedzą, jak mnie wykorzystać i mają świadomość, że dla świata jestem najpotrzebniejszy, ale nie wiem tego i uciekam… przed odpowiedzialnością, bo lubię swój cichy i samotny świat.

To oni mną sterują jak postacią w grze lub kukłą, marionetką w teatrze lalek. Obserwują mnie tłumem oczu i śmieją się z mojej niewiedzy i nędzy umysłowej, ale czuję, że wiedza rośnie z każdym moim krokiem. Moja wiedza, moja pamięć zapełnia się z sekundą każdą coraz bardziej, i więcej nędzy już nie zaznam, myślę… mocno. Myślę, siostro, ratuj! Antidotum podaj, bo zatruli mnie i moją duszę. Co ja zjadłem? Moja głowa się gimnastykuje, chyba wiedzę chłonę wraz z powietrzem świeżym, ale czy ta wiedza jest świeża jak ten wiatr?

Analizuję to, co mnie do teraz spotkało. Moje życie było jakieś szare, nie pamiętam nic, czym mógłbym się pochwalić. Nie pamiętam nic, co wywoływałoby zdumienie. Nic nie widziałem, nic nie zwiedziłem, nic nie osiągnąłem, chociaż mogłem. Bo talent mam, ale o tym później. Ten płacz ja tak kocham, mógłbym zabić, gdyby ktoś zabrał mi słuch. Ten płacz, litościwy, taki wolny, taki smutny jak ten wiatr, tak jak ja. Ale szaro jest jak na razie, bo ambicje moje pozostały niespełnione…

Padłem na twarz w lesie, przestraszony, uciekałem przed nieznanym. Bo czego się boimy najbardziej? Tego, czego nie znamy! Nie boimy się iść do nowej pracy, tylko obawiamy się tego, co tam będzie, czy sobie poradzimy, czy nas polubią, wtedy w głowie rodzi się wiele pytań, a odpowiedzi brak, to właśnie tego braku odpowiedzi się lękamy, niewiedzy. Albo w szkole, mimo iż znamy odpowiedź, to boimy się powiedzieć, bo jak się pomylę, to co… Nie wiemy, jaka będzie reakcja, pewnie będą się śmiali, będą wytykać palcami, pewnie to, pewnie tamto i się sami zniechęcamy, więc najlepiej wcale się nie odzywać, tak to już z nami, ludźmi, jest. Jesteśmy tacy słabi… A kiedy spotykacie się z nową osobą, kobietą lub mężczyzną, umawiacie się na randkę, to w głowie siedzi wam tylko jedno, no oprócz tego, co na siebie założyć, bo lubimy być przecież tacy ładni i wystrojeni, ale jedyna szata, która nas okrywa, to strach! Można być najbardziej pewnym siebie człowiekiem na Ziemi, ale i tak gdzieś daleko w podświadomości, siedzi strach i pałaszuje nas, nasze myśli i stany…

Zawsze myślałem, że nie mam nic. A Ty masz coś? Nie chodzi mi o rzeczy, tylko coś więcej. Teraz czuję, że mam dar, wielki dar, który zmieni mnie i świat otaczający nas i was, ale nie potrafię stwierdzić, skąd to mam i co to jest, co z tym zrobić. Może się z tym urodziłem, a może to jest nabyte? Nie wiem, ale zdaję sobie sprawę, że nie mogę zebrać myśli, tak szybko uciekają, a pojawiają się nowe, ta rotacja mnie zabija.

Przed moimi oczami pojawiły się tysiące obrazów i w głowie miliony różnych dźwięków, tak głośnych, że czułem, jak niszczą mi psychikę. To mnie boli! To nieludzkie, co się dzieje ze mną, kto to robi. Proszę, puść mnie! Co się dzieje? Nie mogę tego opanować! Spadam… Czarna otchłań wita mnie na wejściu krwią i piaskiem. Co tam w dole siedzi, chyba nigdy nie ogarnę, chociaż mogę, bo moją głową raczej bym to pojął. Taki jestem, trochę więcej teraz kojarzę, lecz ciekawy dziś nie będę, bo to stopień pierwszy do… sami wiecie gdzie.

Nigdy wcześniej nie czułem tak wyraźnego bólu, jakby tysiąc tępych igieł wbijało się powoli w mój mózg. Nie mam kontroli nad ciałem, miotam się jak opętany…

– Boże, zabierz nie do siebie! – krzyczę głośno.

– Proszę, nie chcę żyć! – Płaczę.

Czułem, że na moją duszę został rzucony urok. Jakby sypnięto mi piachem w oczy. Niczym piach uciekający przez palce. Niczym piach liczny jak na pustyni. Niczym kres mojej drogi, ukazany w najmniej oczekiwanym momencie. Uczucie, jak gdybym biegł prosto w przepaść, mimo iż nie chcę, lub stał nad przepaścią, oglądając piękne, nieskazitelne widoki, a ktoś kazał mi skoczyć, a ja bez zastanowienia zrobiłbym krok naprzód. Bez zastanowienia… Ziemia wokół kręci się szybko, a ja stoję… jak wryty, jakbym był na dyskotece, a wszyscy wokół tańczyli. Jakbym stał na środku ruchliwej ulicy, a wszyscy wokół jechali, to jakbym stał w środku maratonu, a wszyscy wokół biegli, to jakbym skakał z mostu, ale stoję, w powietrzu… Lewituję, moja świadomość lewituje, moje dobro lewituje, moje zło lewituje… Kręcę się chyba gdzieś pomiędzy prawdą a spełnieniem czyiś hańb. Jestem elementem układanki składającej się z miliona części, ale nikt nas nie układa, bo zostałem sam… Jestem jedynym elementem czegoś dużego, czuję to, mój mózg odblokowuje jakieś zapomniane pokłady, płaty, receptory… Czuję jakbym rósł, ale nie rosnę, trochę nadludzko, jakoś lepiej niż inni, jakoś mocniej niż inni, bogatszy, fajniejszy, mimo iż nie powinienem. Mimo że słaby jestem i biedny, nie mam czym urosnąć, a rosnę. Każdy jest równy, a ja rosnę między budynkami, między drzewami, między deszczem a gradem, idę w górę niczym dumny paw, ale to nie ja… Ale to nie ja, bo „ja” to zupełnie inna bajka. Jestem sam, wokół nic, a tu coś, wokół tundra, a nie stado lwów idących razem. Ja to raczej wiatr jednostronny nie tornado, ja to raczej śnieżka niż śnieżyca, raczej szklanka wody niż ulewa wielka jak wodospad, który spada jak ja, kiedy idę, sam. Spadam, nikt mnie nie łapie, spadam, lecę ponad wieczność, ten bałagan w głowie ogarnąć się staram, ale się nie da. Myślę, więc jestem, mówili. Więc myślę, a nie ma mnie, chyba że gdzieś, gdzie nie potrafię spojrzeć, znaleźć siebie muszę teraz. Ale nie dano szukać nam siebie, raczej w tłum nas składać chcą i kreską jedną dzielić niczym stado. Jeden za wszystkich i nikt przeciwko nim, tylko patrzą na nas, a ja chcę być obok, nie chcę z wami, nie obraźcie się, ale nie chcę! Czemu razem iść karzą, jak ja chcę zawrócić? Wmówili mi, nie oglądaj się wstecz. Ale może lepiej jest tam, gdzie ich nie ma? Tam gdzie oprócz myśli niespełnionych nie ma nic, a w środku ja. Ale czy to ja? Czy te myśli innych ludzi mną kierują? Ale czy to ja? Czy nie…

To nie ja się wychylam ponad tłum, by mnie widzieli, to nie ja krzyczę ponad wszystkich, by mnie słyszeli, to nie ja leję na siebie tony perfum, by czuli mnie i nie mówię dużo, bym nie był ponad ich umysłami. To nie ja się łamię, by mnie pocieszali, by klepali po plecach, bo nie tak się uczyłem świat odbierać, to nie ja jadę najszybciej, bym był pierwszy, raczej średnio, nie najwolniej, ale w normie. To nie ja gdzieś w kącie płaczę, raczej twardo, nie jak skała, gdzieś pośrodku, bo na pewno gdzieś mi kiedyś przyjdzie płakać, los nasz taki. To nie ja z chłopakami idę podbijać miasto, raczej sam, nie szukam skrzydeł, żeby latać, raczej ostoi, żeby odpocząć po ciężkim tygodniu. Ja nie karmię się plotkami, to nie moje wizje i nie mój świat, tylko prawda mnie podnieca, to ostatnie dobro z nieba, które spływa nam na dłonie, to mnie koi.

A to ja, pustelnik z kijem w ręku, niczym Mojżesz, nie prowadzę was a siebie, nie dyktuję wam a sobie, nie odkrywam was a siebie. Mnie nie ciągnie droga do was, raczej do mnie, raczej sam, więc muszę skupić się na sobie. I to ja z mgły wyłaniam się nie pierwszy, a pośrodku, to nie ja na wojnę idę, raczej kroczę gdzieś… na końcu. I wstydzę się tego, bo mężczyzną być muszę, a nie jestem, chyba mam damską duszę… Lecz odwagi nie brakuje. Kiedy trzeba, to pokażę kły i obronię, co mi kochać przyszło, to ten płacz… I to ja czasem wzdycham, czasem skomlę, nie potrafię się ogarnąć, kiedy trzeba, a kiedy nie trzeba to energii we mnie mnóstwo. I to ja, zawsze mi wieje w oczy, chyba się użalam znów nad sobą, lecz to ja.

Natłok myśli skarcił mnie i sam nie wiem, gdzie jestem i chcę iść, lecz nie mogę. Moje miejsce mnie zabiło, ale wrócę odrodzony i stukrotnie bardziej myśleć będę. Jak na razie leżę… i oddycham, nic innego mi nie wolno, mają mnie w swoich ramionach, karzą leżeć, no to leżę, i nie myślę, co za dużo to niezdrowo.

To był pierwszy dzień reszty mojego lepszego życia.

Z miliona zostało nas czterech.

Mam dwadzieścia osiem lat, jestem jednym z nich.

 

Koro, Analityk

ROZDZIAŁ 2Plaża

Niebo. Piękne niebo, tak błękitne, niczym myśli moje dzisiaj. Tak perłowe myśli, choć na szyi ich nie noszę, tylko w głowie, a nie błyszczą się jak woda, ta przede mną, bo ta tafla i to niebo tworzą jedność. Niebo, ani chmurki, ani skazy, lecz obrazy można widzieć. To od głowy mej zależy, co tam ujrzę. Moja głowa dziś przejrzysta jak ta woda, ciągle płynie moja mowa, nie na głos, ale w głębi, nie czarnej, to moje niebieskie piękno. Oświeca moją duszę, dzisiaj nic nie chcę robić, tylko ono na mnie patrzy, nie znam prawdy, tylko patrzę i to, co widzę, czuję. Na tle nieba nikt nie umarł, czego by na nim nie położyć – śliczne, wszystko na tej drodze wzniosłe, jak się przyjrzysz, to poczujesz Boga. Dzisiaj niebo mieni się jak fale w dzień słoneczny nad Bałtykiem, chociaż słońca nie widziałem, to jest jasno, tak jak Jego nie widziałem, ale wierzę. Niebo, jedni mówią, że się kręci, inni, że to ja się kręcę, ono stoi. Najważniejsze, żeby być pewnym swego i nie dać zmieniać myśli, bo za tłumem, jak mówiłem, to pójść łatwo, ale swoją ścieżkę gdzieś wydeptać, to już jest trudno. Czasem ściemnia się za szybko, wtedy bieda, ale kiedy rano słońce wstaje, kiedy krajobrazy ma oświecać, kiedy wyklaruje wszystko wokół, to czy król, czy nędzarz, każdy patrzy w stronę nieba. Bo bez nieba to nas nie ma, nawet kiedy jest czarne, mówi prawdę, a jak wiemy, to ta prawda, choć bolesna, zawsze lepsza od kłamstw, nawet tych najsłodszych. Biada ludziom, którzy kłamią, dla nich nieba nie ma, dla nich bramy są zamknięte, nie potrzeba nam tam cienia, a tę gorycz wprowadzają kłamcy. Czemu jasne więc to niebo dzisiaj? Wszyscy kłamią, więc nikogo nie wpuścili jeszcze, tak tam czysto, tak przejrzysto, aż mi miło patrzeć w górę. Niebo, czasem płyną po nim myśli moje, bo tam każdy widzi wszystko, ale tylko wszystko swoje. Czasem płyną po nim myśli, takie białe i lekkie, takie piękne takie… nie z tego świata, czy to szatan nas tak kusi? Bo w tych białych, pięknych chmurkach jak ktoś chce, to śmierć nawet utka, cali my. Nitka cienka, życie kruche, śmierć i narodziny, to pod niebem same pętle, nic nie ginie, ale rodzi się ciągle więcej. Mówią nam, że dziura, że spadamy jak w studnię kamień, ja inaczej myślę. Rozwijamy się tak szybko, że nie potrafią mną sterować i wami. Nie potrafią nas okiełznać, w ramy zamknąć, teraz każdy myśleć chce o sobie i tę głowę ćwiczy. Każdy więcej chce mieć, nie tylko królowie, jak kiedyś, teraz ja i my pragniemy świata pod stopami. Rozwijam się, więc wymagam, to nas trudniej jest zrozumieć, a ci, co chcą sterować, płaczą, choć i na nas sposób znajdą. Wszystko pędzi jak czas, więcej zobacz, więcej przeżyj, z nim się podziel, temu nigdy nie wierz. I to niebo na mnie patrzy, a ja na nie. Te słowa wielkie, tak jak prawda, co masz w sobie? Niebem się, bracia, nie zasłaniajcie nigdy, bo to niebo może wystąpić przeciw wam.

Ten dzień. Nie był inny, ale czułem głęboko, że nadejdzie jakaś dziwna postać. Cienia dzisiaj na twarzy mej nie znajdziesz, wypisaną tylko w lewym oku prawdę, a w prawym mantrę. Trochę wiatr wieje, włosy się miotają niczym uwięzione psy niedaleko budy. Czerpię pokarm z tego dnia, on mnie karmi jak matki karmią dzieci swoje, naturalnie. Dzień jak każdy inny, w kalendarzu następny, nawet nie pamiętam który, a dziś już patrzyłem na zegarek, chyba nic mi nie powiedział. Jestem uwięziony w ramach, dwadzieścia cztery godziny i wstaję nowy, by nierówną walkę stoczyć codziennie. Chciałem się uchronić kiedyś, nawet myślałem, że mi się udało… bo tak było!… to znaczy tak sobie kazałem myśleć… Ale dobrze, że się w końcu opamiętałem, bo się źle to mogło skończyć. Bo te ramy nas w działaniach wciąż ograniczają! Żyć nam nie pozwala system:

– osiem godzin snu;

– osiem godzin w pracy;

– godzina na dojazd i przyjazd z pracy.

Jedzenie, siłownia, kąpiel, przygotowania do następnego dnia. Kolejne cztery godziny z życia wyjęte. Zostaje nam garstka na odpoczynek, dobrze, że mam płacz swój, to poćwiczę.

Lecz ten dzień ramy złamał, już nie czułem się ograniczony. Jakoś dziwnie się zrobiło, bo to przecież rzecz wspaniała, że nie muszę liczyć czasu, jestem wielki. Dał mi możliwości multum, chyba życia sens jest taki, żeby czasu nie marnować. Bo to cała taka nasza droga, nawet jak będziesz musiał siedzieć w pracy dwadzieścia godzin, żebyś czuł się dobrze i spełniony, nie jak wyrzygana postać. Te ambicje niespełnione tak nas duszą, tak nam wiercą w głowie dziurę i w sumieniu skazę. Najważniejsze, żeby być szczęśliwym.

Ten dzień, nie za zimno, nie za ciepło, neutralnie, to mój czyściec. Często już byłem w tym miejscu. Można powiedzieć, że ono zna mnie lepiej, niż ja znam siebie. Wszystkie dobre i złe myśli zostawiam właśnie tutaj, ten plac jest moim domem, a zarazem więzieniem. To właśnie tutaj czuję się najlepiej, o niebo lepiej niż w moim mieszkaniu. I nie w tym rzecz, że uczuć we mnie było mało lub zabrakło mi empatii. Moje rodzinne mieszkanie, tyle wspomnień, tylko świetnych dni tak ciepłych, że mi serce się raduje, jak tylko o nich pomyślę. Bo naprawdę tak mi dobrze w moim miejscu ukochanym, ja tam czuję dobro taty, zapach mamy. Tam problemów multum było, ale nikt z nas się nie poddał, życie lepiej wyglądało. Tak mi dobrze w moim domu, więc wyobraź sobie, jak mi dobrze na tej plaży. I właśnie to miejsce nie chce mnie wypuścić ze swoich złowrogich szponów, a zarazem czułych, obronnych ramion. Tutaj zawsze jest pięknie.

Tafla wody to czysty spokój, łączy się z pięknym horyzontem, który przypomina dziecięce beztroskie lata. W tym miejscu wszystko wygląda inaczej, lepiej. Kiedy patrzę hen, daleko, widzę siebie na rowerze, na podwórku, w piaskownicy. To te czasy, kiedy kolegów było wielu, nikt nie zważał na pieniądze, na buty, ciuchy, tak po prostu, tak naturalnie. Czemu ludzie teraz tacy są źli? Teraz moja plaża takie uczucia wzbudza, daje sens istnieniu ludzi, zwierząt, rzeczy. Trochę dziwne, może chore, ale wydawać się może, że zwykły kamień ma duszę. Nic nie mówi, ale jak go biorę w dłonie, to go czuję. On historię ma za sobą, tyle widział, pewnie więcej wie niż my, ludzie słabi. Albo ptaki, co latają mi nad głową, tak zwyczajnie to uwagi bym nie zwracał, niech latają, co mi tam. Teraz patrzę i zazdroszczę, widzą z góry tę złą ziemię. Chociaż to nie ona sama jest zła, to ludzie zabijają, gwałcą i zło czynią. Kto tak postanowił? I tak patrzę, i zazdroszczę, też bym chciał polatać trochę – jak mi zimno, to lecę sobie dalej, gdzie mi cieplej. I rachunków płacić bym nie musiał. Wiatr we włosach czuję, chociaż leżę, nic nie muszę, taki wolny, taki lekki, taki skromny, ledwo przytomny, tu mi dobrze. Jestem częścią natury, pierwszy raz w życiu czuję, że do czegoś przynależę, że ktoś zadba o mnie, jak się krzywda będzie działa, ale w drugą stronę też. Kiedy zło się będzie działo matce mojej ziemi, to zabiję za nią! Tak mi dobrze tutaj leżeć, że nie wstanę chyba nigdy. Ona mnie nakarmi, da miejsce do spania, wykąpię się w rzece… Czego chcieć tu więcej? Po co życie pędzić w błędzie, jak tak łatwo można? Od korzeni zacząć trzeba, wrócić, a nie iść na oślep dalej.

Kiedy leżę tutaj, jestem inny, tak wrażliwy, taki… delikatny niczym piórko. Mogę musnąć ciebie słowem, nie skaleczę. Podejdźcie bliżej, to przytulę, krzywdy nie chcę wam czynić, podejdźcie bliżej to… zaśpiewam czule kołysankę, w ramionach moich zaśniecie. Mam nadzieję, że na zawsze taki będę, ale w głowie, z tyłu, w podświadomości mojej wiem, że nie ma niczego bez końca. Dwa oblicza raczej nie, dwa sumienia to nie ja, wiem, że to tylko tutaj taki jestem, ale czasem brak uczuć także mnie się udziela. Nikt nie jest idealny. Nie zawsze chcę tu wracać, inne tereny też chciałbym poznawać, ale podświadomość zawsze mnie tu ciągnie, kiedy mam problem. Tutaj czuję się najlepiej, nie dziwię się sobie. Takich miejsc, co wpływ na mnie mają, dużo nie ma, są chyba dwa. Pierwsze – dom mój, tam mi błogo, tam ciepło i miłośnie, chociaż podłogi skrzypią ciągle i przez okna trochę wieje, to nie mogę sobie wyobrazić, czy odpocząłbym gdzie indziej. Tam sam zapach uspokaja, działa na mnie jak narkotyk. Tam uczucia wyraziste bardziej, chyba w powietrzu latają i mnie łapią za dłonie, moje skronie bez ciśnienia, moje nogi i kręgosłup jakbym latał. Jakbym duchem był, ciało leży, a ja wokół krążę, po uczuciach moich i wspomnieniach niedalekich. Tutaj myśli są lżejsze, to miejsce mnie nie przytłacza, więc problemy rozwiązuję w moment. Czuję tatę, jego dobro, ciepłą rękę, no i mamę, ten jej uśmiech, co udrękę niszczył już na zawsze. Takie miejsce to jest skarb, nikt takiego nie ma, nie podzielę się na pewno z nikim, „nie zasłużyłeś!”, powiem. Ta cisza – najpiękniejsza muzyka, daj odpocząć, nie uciekaj, daj zrozumieć, nie rozumiem, daj mi wiary, nie wytrzymam, uchyl nieba, popatrz na mnie, serce ciepłe, nakarm mnie, daj mi żyć, umierać nie chcę.

Drugie miejsce, gdzie czuję się podobnie, to ta plaża, taka ciepła i otwarta, taka moja, taka czysta, która nie powie: „Idź sobie gdzie indziej” i nie zadaje pytań. Mam nadzieję, że mnie nie oszuka nigdy. Nie wygoni do zimnej i brudnej piwnicy, nie splunie na mój honor i serce. Chociaż dużo tutaj stworzeń i czuję ich dusze, jest mi dobrze, bo to moi najwięksi przyjaciele. To ten kamień i ten ptak, to ten robak, niebo, piach, to ta trawa, co rośnie dalej na polanie, nie oceni mnie tu przecież, zanim pozna, nie okradnie. I ta woda, co ją czuję sercem, bo bije i pompuje, ona nie chce spocząć przecież. Bo gdy stanie, to skiśnie, mchem porośnie i w niej mieszkać nikt nie zechce. Teraz krąży i daje żyćcie, więc porównać ją do siebie mogę. Gdy tak leżę na tej glebie, też odpływam, ale wyżej. W niebie krążę, moje myśli tu są większe niż w domu, bardziej światowe. Tutaj męczą mnie problemy innych, nie moje. Ale plaża moja śliczna zawsze odpoczynek mi da i wskaże rozwiązanie jak na dłoni. Tu obrazy przed oczami zobaczę, niczego nie zapisuję, niepotrzebny jest mi czysty papier. Wszystko pamiętam, tylko skupić się tak bardzo muszę wtedy wiem wszystko. Tylko pytaj! Czasem te obrazy bolą, dziwny jestem… Czuję, jakbym przeciążenie miał, ogarnąć się nie mogę, lecz rzadko tak było, że omdlałem lekko. Raczej staram się kontrolować te myśli szybkie i czasem mi się to nawet udaje, ale co się stało w głowie mojej, opowiedzieć muszę, ale to zaraz. Teraz leżę, w duszy nic mi nie gra, choć muzyka w uszach częsta, nawet bardzo. Czasem myślę, że się kręcę w nie swoim świecie, że tabletki podać będą próbowali, lecz się nie dam… ja wiem swoje. Jestem mądrzejszy niż ci lekarze, bo znam prawdy większe niż oni, bo oni za płytko myślą, tak powierzchownie – tak lub nie, jasne i ciemne – lecz ja zaglądam głębiej w podświadomość. Tutaj czuję się jak król, to mój świat, więc pokłony mi bić powinni, to ja tu ryczę niczym lew i wejść nie pozwolę nikomu, bo go strzegę niczym terytorium lub samicy swojej. Ta muzyka w głowie grała często, bo tak często sam tu siedzę, więc już nie wiem, czy to moje skrzywienie, czy to dar, znak, że muzykę robić muszę i mi niebo daje natchnienie. To On mi zsyła te nutki czarne przed oczy, by spadały jak z wodospadu. Czasem tańczę, tak w powietrzu, leciutki jak piórko i szczęśliwy, obracam się w kółko, a w głowie się nie kręci. Czasem mnie przytłacza melodia tak smutna, że płakać się chce i na myśli się ta bieda ciśnie, że mi za gardło chwyta, wtedy siedzę i myślę. Czasem te melodie tak mnie uderzają w głowę, że czuję się, jakbym grał w teledysku, ach, ta moja wyobraźnia.

ROZDZIAŁ 3Niebo

Zawsze kiedy myślę, patrzę w stronę Boga, niebo to jego królestwo. Siedzi tam taki mocny i nikt Go ruszyć nie może, niech dosięgną tylko Go, to im pokaże, gdzie ich miejsce. Czuję się tak wzniośle, patrząc w górę, głowę mam wysoko podniesioną, czoło się nie chyli, a się szczyci, szyja wyciągnięta dumnie. Nie wyglądam jak sierota z czołem w chodniku, jakbym się bał czegoś, jakby zaraz mieli mnie uderzyć i poniżyć. Wyglądam jak zwycięzca, jak najszybszy, najmocniejszy, najsilniejszy, naj… Wyglądam jak na piedestale rycerz, taki mężny i potężny, wszyscy go szanują niczym Boga.

Uczucia związane z niebem są zmienne. Raz jest radosne, pełne inspiracji, pomocne w rozwiązywaniu zagadek i problemów, jednak czasem potrafi zniechęcić. Spójrzcie w górę, widzicie krew. Z czym kojarzy Ci się krew?

Dla mnie to:

Zło: I nie tylko wyobrażenie mam takie, kiedyś mi babcia opowiadała o farmerze, co w złości zwierzęta bił swoje. I nie dlatego, aby je zjeść, bo głód doskwierał, a ze złości czystej. W jego oczach zawsze stawały nie płomienie a węgle czarne jak otchłań, gdzie leży jego sumienie i dobroć. Mówiła, że z wioski jej był i tak kiedyś, przy okazji jakiejś czy święcie, nie pamiętam dobrze, z dziadkiem w odwiedziny pojechali, bo niedaleko i znajomy nie dalszy. Umówieni byli na godzinę, nie wzięli go z zaskoczenia. Pukają do drzwi i nie widzą go, wracajmy, mówią, szukać nie ma co. Ale słyszą ciche skomlenie, tak jakby płacz, który z obory dobiega. Dziadek na to: „Zostańże, ja pójdę, rozejrzę się trochę, więc stój i nie podchodź, dziwnego coś czuję”. I wchodzi, tam leży farmer we krwi cały, przestraszył się dziadek, podbiega, ale ten się rusza i śmieje, szczęśliwy bardzo, a w oczach tak czarno. I obok leży ono, tak mocno zakrwawione, że wnętrzności na wierzchu, nie dycha. „Dlaczego?!” Tak krzyknął dziaduszek. „Dlaczego zabiłeś to cielę biedne, skurwielu, zabiję i ciebie!” Wnet babcia weszła i odciągnęła męża swego. „Zostaw, mówi, bo będziesz jak on”. Tak z czystego zła zabijać musiał, bo mówił, że jego zwierzęta i robić z nimi, co chce może. Ta smutna historia naprawdę się stała, więc złem wcielonym nazwać to mogę. To krew.

Gniew: Czytałem o dziewczynie jednej, na której gniew się odbił. Z rodziny pochodziła nie za bogatej, a nosić się chciała jak królowa, w szatach najdroższych i biżuterii nietaniej. Pomysł więc na siebie miała: pracować się nie chce, więc uwiodę mężczyzn z pieniędzmi i żonami, żeby angażować się nie trzeba było, a prezenty same spływały. Tak mijały miesiące i udawało się jej i nawet nieźle wiodło, ale jak w historiach takich bywa, karma dopadnie każdego i kto źle czyni, to zło na nim się odbije. Był taki chłopaczek, młodszy od niej o rok i miesięcy kilka, zakochał się w damie z podwórka. Obserwował ją i płakał po nocach, bo jak tak się można nie szanować w świecie takim okropnym. Tak więc szła przez to pseudobogate i smutne jak jesień błotnista życie z wielbicielem, co wybaczyć mógł jej wszystko, lecz nie był jej znany. Odważny on ni trochę nie był, lecz wino dziś wypił i idzie pod dom jej i patrzy, czeka. Zbiera się piękność na wyjście z kochankiem, jednym z wielu. Wychodzi. On wyznał jej wszystko, że kocha, że patrzy, że czuje, lecz ona słuchać nie chciała, bo pieniędzy nie miał, raczej przeciętne życie prowadził. I w gniewie, po omacku, po mocnym winie odrzucenia nie przyjął za dobrze. Więc wziął tę królewnę i szkłem znalezionym pociął twarz, nierówno i brzydko. Teraz nic nie zarobi na ciele swoim, ślicznotka, nikogo mieć nie będzie, chyba że ktoś zlituje się kiedyś, ale znają ją bardzo dobrze. To krew.

Płacz: Była rodzina jedna kiedyś, lecz niecała. Synów dwóch, ojciec i matka. Dlaczego niecała, wyjaśniam już, bo w sumie całą podałem. Pewnej nocy mąż wracał z roboty, dziesiąty dzień był miesiąca i z kolegami wypić tatuś poszedł. A pracował niedaleko niby, ale nie w mieście, co pochodzi z niego rodzina cała, a oddalonego o sześć kilometrów prawie. Jeździł tam autem, więc sądził, że wypije niedużo i wróci szybciutko i nic się nie stanie. Ale tak godziny mijały, rozmowa się kleiła, bo piątek był, więc nikomu do domu śpieszno nie było, chociaż rodziny tam całe czekały i dzieci małe za ojcem niejednym płakały. Wypite niemało, noc taka ciemna, idzie sam ojciec do samochodu, by do domu jechać. Tam nikt nie pomyślał, że krzywda stać się może. Przecież nieraz i w gorszym stanie wracał i złego nie było. Lecz nie tym razem, bo dzisiaj zasnął biedny i wypadł z jezdni, i zbierać nie było co. Rozpisywać się nie będę, bo to nie o ojcu historia. Żona płakała pięć nocy i dni na okrętkę i nie spała ni trochę. Ale krwi jeszcze nie ma, więc poczekajcie momencik, bo chłopcy zostali. Tę tragedię każdy z synów inaczej odebrał. Jeden się zamknął w sobie i nic nie mówił i reakcji życiowych nie dawał. Nie pije, nie pali, nie je, nie płacze, nie skomle, lecz cierpi. Tak mijają mu wieczory w samotności, bo świata widzieć chyba nie chce, za strasznie na zewnątrz, więc po co tam iść. Tam ludzie zawzięci, z samymi białkami w oczach, ukierunkowani, by iść tylko w jedną stronę, więc omija ich szerokim łukiem. Drugi zaś syn zemsty chce szukać i myśli, i cierpi, i płacze. Usiedzieć w miejscu nie może i sam pić zaczyna i palić. Tak krąży po mieście, pijany w trupa, i krzyczy do nieba, że ktoś za cierpienie jego ukarany być musi. Wymyślił więc, że odpowiedzą koledzy, co pili z ojcem wtedy, bo po co wpuszczali go do samochodu, jak w takim stanie był. Winnych szukać próżno, ale ten chłopak zawzięty, tor obrał i już odwrotu nie będzie. Poczekał więc do imprezy kolejnej, miesiąc cały tak zły chodził i czekał. Pojechał za miasto na miejsce schadzek, a oni w chlewku takim siedzieli bez okien i z drzwiami jednymi. Tam drewno na zimę chłop jeden składował, więc syn wymyślił, że podłoży im iskrę. Butelkę z benzyną złapał, koktajl Mołotowa tam wrzucił, drzwi zablokował i słucha. Krzyków tak wiele, że opisywać mi to ciężko. Tamci się palą, a on spostrzegł, że jeszcze jeden nadchodzi, więc ruszył. „Niech się tamci spalą!” – krzyknął. – „A ciebie zabiję rękami!” Więc dorwał staruszka. Tak bił go i płakał, i bił go i płakał, i płakał. To krew.

Smutek: Był taki jeden, nie nieśmiały albo brzydki, tylko jedną miał wadę, że kobiet na żywo bał się jak ognia. Tyle się mu podobało i tylu się podobał, że dawno rodzinę by założył, gdyby nie ta fobia… Żył więc w smutku, cierpieniu i samotności. Jedynie internet przynosił mu ukojenie. Potrafił tam siedzieć godzinami, te konwersacje całonocne z kobietami budowały mu ego i kruszyły powoli fobię. Ten smutek go przytłaczał, nie był sobą, tak żyjąc, więc kurował się rozmową i coraz to mocniej w siebie wierzył. Spotkał kiedyś na portalu taką jedną spod Warszawy, ale ona na żywo się zobaczyć chciała, więc odpuścił, mimo że dużo zaczęło ich łączyć i dobrze mu się z nią rozmawiało. Nie pisali już miesięcy kilka, bo on przestał, gdy poważnie się robić zaczęło. Ale treningu nie kończył, codziennie z innymi pisał, ale tak dobrze jak z tamtą to jeszcze nie było. Po kilku miesiącach milczenia odezwała się wybranka z sieci i pytała: „Co ja zrobiłam?”. On trochę pewniejszy już, po godzinach długich i ciężkich odpisuje, że to jego wina, lecz naprawić to chce, bo tak wspaniałej kobiety jeszcze nie spotkał. Umówili się więc w Warszawie na neutralnym gruncie, w samym centrum, on trzęsie się i  boi. Lecz gdy się zobaczyli, to lęki mu przeszły, godziny przegadali i świetnie czas mijał. Uzdrowiła chłopaka, on cieszył się bardzo i o sobie opowiedział jej wszystko. Zaproponowała, że wezmą taksówkę i pojadą tam do niej pod Warszawę, bo niedaleko, a ona tam wina ma dobre. Pojechali i pili, i śmiali się miło i dalszy etap miał się zacząć, bo ona całować go chce i to robi. Ale on jakby nie on, coś w niego bardzo złego wstąpiło. Chyba ta fobia i wstręt, bo za daleko to w jeden dzień zaszło. I nie wie, co robi i bierze, co pod ręką ma. Więc butelka tego wina pysznego ląduje na ślicznej blond głowie. I tak siedzi przy niej w kałuży krwi czerwonej jak niebo czasami, i nie płacze, lecz się smuci, bo mogło być fajnie. To krew.

Ale znam też takich ludzi, którym krew i śmierć przynoszą:

Ukojenie: Śmierć to jest straszna trwoga, ale podobno są ludzie, którym zabijać raz przyszło i teraz nie mogą odpędzić się od pragnienia, by dalej to robić. Bezkarni tak pędzą przez drogi czerwone, patrzą na innych tak jak na ofiary. Słyszałem o jednym nauczycielu, co w młodości raz zabił, nie z nieczystości myśli lub z zemsty, czy z chęci zdobycia majątku, tylko tak po prostu. Było to około dwudziestu lat temu i uszło na sucho, chyba na kolegę jego ta zbrodnia straszna zeszła i bezkarny się poczuł. I teraz uczy te dzieci bezbronne z plamą na sumieniu z krwi i nie zdaje sobie sprawy z tego, że gdzieś w podświadomości demon straszny nie śpi, ale czuwa. Obudził się ten upiór, oczywiście niefortunnie na zajęciach wieczornych, w trakcie których dzieci miały odrabiać lekcje. Ale dzieci już nie takie małe, bo klasa gimnazjalna, co się umówiła, że wagary zrobią i wszyscy naraz na nie pójdą. Jedna uczennica pilna, zdolna i z ambicjami, i z rodziny dobrej mówi: „Nie idźcie tam, ja idę na zajęcia i nie zależy mi na was”. Poszła. Marzenia miała wielkie, studiować za granicą chciała i szła prosto przed siebie. Przychodzi więc na te zajęcia wieczorne, tam czeka niczego niewiedzący Pan Śmierć. Nic nie mówiła, czemu kolegów nie ma, tylko siadła i zajęcia odbyć chciała. Więc nauczyciel mówi: „Dobra, skoro oni tak pogrywać chcą, to ich załatwimy, nowy, ciężki temat zrobimy i nadrabiać będą musieli”. A wiedział, że ona jest dobrą uczennicą, więc sobie radę da. Już przez ostatnie dni kilka czuł się dziwnie, chyba się przebudził. Miał ochotę skaleczyć się i krew possać z palca, ale mało mu było wciąż smaku. Prowadził więc tę lekcję i nagle złapał metrową linijkę i tym kawałkiem listewki okładał dziewczynę. Ocknął się, we krwi całą twarz miał, chyba napić się musiał z dziewicy. To krew.

Spełnienie marzeń: Malutki chłopiec, może pięć czy sześć latek miał, rodzice go mocno kochali. Pod choinkę na święta, takie radosne i śnieżne, kupili dzieciaczkowi tablet. Sam nie wiem, czy świat ten tak szybko pędzący to dobro czy zło, sam się już odnaleźć nie mogę. Nie nadążam za techniką i technologią z Zachodu i moje oczy nie mogą się na te dziwy napatrzeć. Tak więc chłopaczek cieszył się niezmiernie, a inteligentny był bardzo. Świat w ten sposób poznawał, tak szybko i mocno, i więcej, i bardziej, i znów mocniej. Języków chyba się trzech na raz uczył. Ale nie ma co się dziwić, teraz takie reguły, że żeby dwa tysiące zarabiać, to w papierach trzeba mieć tony kursów, szkół i innego badziewia. Dla mnie to człowiek się liczy i nieważne, co skończył, aby praca mu dobrze szła. Na komputerze rodzice zablokowali mu strony z kobietami i grami, instalować nowych rzeczy też nie mógł, tylko się uczył. Lecz na tablecie prościej jest dostać się do świata złego, zresztą rodzice nawet go nie odłączyli od internetu. Tak mijały tygodnie. Mały łapał z zewnątrz nowinki i rozebrane kobiety oglądał, takie czasy. W końcu gra mu jedna w ręce wpadła, a tam zaznaczył, że ma osiemnaście lat, przecież nikt tego nie sprawdza. Realistyczna była bardzo, aż nadto, tam krew beczkami można było nosić. I zabijasz, i strzelasz, i rzucasz nożami – w głowie małemu się przewrócić może. Zaczął marzyć, by zabić i poczuć się najlepszy jak w grze. Więc poszedł raz do sypialni rodziców, kiedy spali, i nóż ojcu w serce samo wbił. To krew.

ROZDZIAŁ 4Ja i myśli moje

Jestem typem samotnika. Nie oznacza to, że nienawidzę ludzi, bo toleruję kilku, reszta jest dla mnie nikim. To nie znaczy, że ich nie szanuję, wręcz przeciwnie, ale nic nie wnoszą w moje codzienne życie, więc po co uwagę mam na kogoś zwracać, skoro mnie nie interesuje. Od kiedy pamiętam, odpocząć mogę tylko wtedy, kiedy jestem sam. Ukojenie. Wtedy nie jest ważne, gdzie się znajduję, nieistotne są moje stany psychiczne, nie muszę nawet wiedzieć, jak się nazywam, bo po co? Mogę być w swoich czterech ścianach, na kochanej plaży, mogę spacerować albo być w pracy, najważniejsze jest to, żeby nikt mi nie przeszkadzał, żeby nikt nie zakłócał mojej harmonii życia i postrzegania świata. Wtedy dopiero schodzi ze mnie wszystko: radość i smutek, gniew i miłość, nie czuję nic, dosłownie nic. Jestem wtedy pusty, może się niektórym wydać, że to złe uczucie, ale dla mnie to tak dobry stan, że nawet opisać tego nie umiem. Nie zauważyłem, kiedy to się stało, co spowodowało we mnie tę zmianę? Fakt, jakoś nie byłem nigdy typem człowieka, którego wszyscy lubią, nie sterczałem w tłumie z kolegami, zawsze gdzieś z boku, zawsze gdzieś dalej od wszystkiego, od całego zamętu. Nie patrzyli na mnie, tylko ja na nich zwracałem uwagę. Nie chciałem nigdy być tam gdzie oni, wybrałem swoją drogę tak dawno, kiedy dzieckiem byłem, świadomie. Świadomie, ale jakoś mocniej, jakby coś mną kierowało… Tak trzęsie i za rękę ciągnie, przecież nie chcę. Mamo, zostaw mnie, zostaw uczucia moje. Ja nie chciałem tam iść, ta droga obrana jest już dawno. Ze mną idzie, i za mną idzie, i prowadzi mnie jak małe dziecko, ale chcę tak, czuję, że tak powinno się robić, że taka moja droga i natchnienie znajdę, kiedy nią pójdę. Nagroda to spokój, nagroda to osiągnięcie celu obranego nie przeze mnie, a przez przodków moich. Tak mi kazano iść.

Mimo że nie byłem tuż obok nich, to zawsze starałem się nawiązywać i utrzymywać jakieś kontakty z innymi ludźmi, żeby nie zostać do końca takim odludkiem. Więc co? Może mam tak ważne cele, że mi podświadomość podpowiada, iż czasu na innych nie mam, tylko sam iść muszę, żeby nikt nie zakłócał spokoju, bo do zrobienia dużo. Możliwe, że inny jestem. Trochę się czuję, jakby nikt mnie nie rozumiał, ale to przyzwyczajenie mnie dopada i nie muszę odpowiadać już dalej, ale kręcę się. Ciągle szukam odpowiedzi na to pytanie, może kiedyś moja oaza powie mi coś więcej na ten temat, ale czuję, że przede mną jeszcze długa droga. Jeszcze wiele zawodów i przewróconych żagli, jeszcze wiatr się nie uspokoił, żebym spoczął. Teraz muszę walczyć z tą burzą.

Nie