Amaury de Leoville - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Amaury de Leoville ebook

Aleksander Dumas ojciec

4,0

Opis

Utwór jest wyjątkowo interesujący, ponieważ stanowi jedyną próbę Dumasa by stworzyć powieść epistolarną. Ogólny jej temat to zazdrość. Akcja rozgrywa się na obrzeżach Paryża w latach 1838–1839. Na pewnym spotkaniu grupy arystokratów podczas rozmowy jeden z nich zadaje pytanie: - Czy umiera się z miłości? I w odpowiedzi pokazuje rękopis, który rzekomo jest pamiętnikiem i listami rodziny zmarłego M. d’Avrigny, wdowca i doktora królewskiego, które opowiadają o romantycznej historii Amaury de Léoville, bogatego i samotnego młodego mężczyzny, który żyje z Dr. d’Avrigny i jego dwiema kochankami: Madeleine i Antoinette. Ciekawa historia, ponieważ z jednej strony ukazuje punkt widzenia ojca i kochanka, poprzez fragmenty pamiętników, przeciwny wersji Antoinette, zapisanej w jej listach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Aleksander Dumas (ojciec)

 

Amaury de Leoville

 

przekład anonimowy

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Frank Brooks  (1854–1937), Girl with a Butterfly (1891),

licencjapublic domain,

źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Girl_with_a_Butterfly.jpg

 

Wydanie na podstawie edycji z roku 1848. Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-771-1

 

 

 

TOM PIERWSZY

 

I.

 

 Na początku maja 1838 roku, koło 10-tej godziny z rana, otworzyła się brama domu, przy ulicy Maturins położonego, i wyjechał z niej młody człowiek na pięknym bułanym koniu, którego nogi cienkie i nieco przydłuższa szyja, wydawały pochodzenie angielskie. Z tej samej bramy tegoż samego pałacu, w przyzwoitej odległości wyjechał lokaj, ubrany czarno, na rasowym równie koniu; jednakże oko znawcy dojrzałoby w nim mniej czystej krwi niż w pierwszym wierzchowcu.

 Na pierwszy zaraz rzut oka, łatwo można było odgadnąć, że jeździec ten był z liczby młodzieży, którą zwyczajem anglików, w języku świata nazywają lwami. Był to młody człowiek, mogący mieć lat 23 lub 24. Ubiór jego prosty ale wyszukany, zdradzał w nim te nawyknienia arystokrackie, które we krwi już mieć potrzeba, bo żadne wychowanie stworzyć ich tam nie może, gdzie ich natura nie dała. Potrzeba także dodać, że fizjonomja dziwnie zgodnie odpowiadała ułożeniu i kształtowi ciała: bo trudnoby wymarzyć coś bardziej eleganckiego i delikatnego jak twarz jego otoczona czarnemi włosami i faworytami, napiętnowana charakterem szczególnej znakomitości, blada bladością młodzieńczą, bez połysku. – To też ten młody człowiek, potomek jednej z najznakomitszych familij z czasów monarchji, zwał się starem imieniem; a imiona takie codziennie bardziej nikną, i wkrótce znajdziesz je tylko w historji: zwał się Amory de Leoville.

 Teraz jeśli od uwag zewnętrznych przejdziemy do wewnętrzniejszych, od obrazu oblicza do obrazu głowy i serca, jeżeli odmalowawszy powierzchowność zapragniemy rzeczywistych bardziej rysów, przekonamy się, że pogoda twarzy jest bezpośrednim wypływem pogody młodego serca. Ten uśmiech, co się od czasu do czasu na jego ustach pojawia, odpowiada marzeniom duszy jego – to uśmiech ulubieńca fortuny. Idźmy więc w ślad za tym człowiekiem, tak szczodrze obdarzonym przez los, co dostał od razu w podziale urodzenie znakomite i majątek, młodość i piękność, znaczenie i szczęście – bo on jest bohaterem naszej powieści.

 Wyjeżdżając od siebie, puścił on konia małym kłusem, i dojechawszy ciągle tym samym krokiem do bulwaru, minąwszy ulicę Magdaleny, puściwszy się po przedmieściu Ś. Honorjusza, wjechał na ulicę Angouleme. Tam lekkiem poruszeniem powstrzymał nieco konia a oczy jego dotąd błędne i obojętne, zaczęły się nieco mocniej wpatrywać w jeden punkt ulicy, w którą wjeżdżał właśnie. Punkt ten, był to cudowny pałacyk położony między podwórcem pełnym kwiatów i zamkniętym sztachetą, a obszernym ogrodem, które codzień chętniej w przemysłowym Paryżu ustępują miejsca tym massom kamieni, bez powietrza, bez przestrzeni, bez zieloności, co wcale niewłaściwe zwą się domami. Kiedy do tego przybyli miejsca, koń zatrzymał się sam przez się, jakby za dawnem idąc przyzwyczajeniem; ale pan jego rzuciwszy długie spojrzenie na dwa okna, których zasłony hermetycznie zsunięte niepozwlały nic dojrzeć zupełnie – ruszył dalej; ale nie raz jeden zwrócił wtył głowę, nie raz jeden zapytał się zegarka, czy doprawdy nie nadeszła jeszcze godzina, która miała mu, widać, otworzyć bramy tego mieszkania.

 Odtąd naszemu młodzieńcowi wyraźnie szło oto tylko, aby czas zabić co najzręczniej. Naprzód wstąpił do Lepaża, rozbił kilka lalek, przeszedł do jajek, od nich znowu do mniejszych jeszcze celów. – Wszelkie popisywanie się ze zręcznością obudzą miłość własną. – Chociaż więc strzelający nie mógł mieć innych widzów oprócz posługujących chłopców, jednak ponieważ on strzelał doskonale, a oni, niemając co robić, zgromadzili się w okół i patrzyli na niego, dla tego zeszło mu takim sposobem blisko trzy kwadranse czasu. – Potem siadł na koń, ruszył kłusem drogą ku laskowi i w kilka minut był już w alei Madryckiej. Tam spotkał jednego ze znajomych, rozmawiał z nim ostatniem polowaniu i o zbliżających się wyścigach w Chanhlly, co mu znowu zajęło z pół godziny. Wreszcie koło bramy Saint-James napotkali trzeciego, który od trzech dni wrócił ze Wschodu, i on im z takiem zajęciem opisywał życie, jakie prowadził w Kairze i Konstantynopolu, że jeszcze godzina upłynęła bez zbytniej niecierpliwości. Ale kiedy ta już godzina wybiła, nasz bohater nie mógł wytrzymać dłużej; żegnając swych przyjaciół puścił konia cwałem, i nie zatrzymując się ani zmieniając prędkości, jednym tchem wrócił na róg ulicy Anguleme, który wychodzi na Elizejskie pola. Tam stanął, spojrzał na zegarek, a zobaczywszy że pokazuje pierwszą godzinę, zsiadł z konia, rzucił cugle swemu słudze, zbliżył się do domu, przed którym zatrzymał się był rano, i zadzwonił.

 Jeżeli Amory doświadczał jakiej obawy, obawa ta, była bezzasadną zupełnie; bo po uśmiechu, co się kolejno ukazywał na ustach sług, od stróża, co mu kratę otworzył aż do lokaja siedzącego w przedsieni, można było wnosić, że młody hrabia dobrze jest znajomy w tym domu. To też kiedy zapytał się, czy P. d’Avrigny jest u siebie, służący przypuszczając, że mu wolno pominąć pewne ceremonie w postępowaniu, odpowiedział: „Nic Panie Hrabio, ale damy są w małym salonie“ – Następnie znowu, kiedy służący chciał pójść wpierw i oznajmić jego przybycie, Amory dał znak, że i to nie jest potrzebne, i sam, świadom drogi, udał się małym korytarzem, na który wychodziły wszystkie drzwi, i po chwili stanął przededrzwiami salonu, które, że były nieco otwarte, dozwoliły jego oku przeniknąć w wnętrze pokoju. Przez chwilę stał na progu.

 Dwie młode dziewice mogące mieć po lat 18 lub 19, siedziały prawie naprzeciw siebie i haftowały w jednych krośnach; tym czasem u oku siedziała stara guwernantka, angielka; przed nią leżała otwarta książka ale oczy Mistress Brown zwrócone były na jej dwie wychowanice. Bo też nigdy malarstwo, ta królowa sztuk, nie stworzyło cudniejszej gruppy nad tę, jaką tworzyły te dwie piękne głowy zbliżone do siebie, których charakter tak był odmienny, że rzekłbyś Rafael postawił je obok umyślnie, aby mieć przed oczyma dwa typy zarówno wdzięczne, chociaż sprzeczne ze sobą. Jedna z nich blondynka, blada, z długiemi włosami w loki angielskie zawiniętemi, oczy miała błękitne, szyję może nieco przydłuższą. Patrząc na nią sądziłeś, że to jest wątła i przezroczysta dziewica Ossjana, stworzona na to tylko, aby się unosić wśród mgły, którą wiatr północny pędzi na czoła nagie gór Szkocyi, albo chłodne równiny Wielkiej Brytanii. Było to jedno z tych zjawisk pół ludzkich, jakie Szekspir tylko widywał i rzez moc genjuszu swego w rzeczywistości ubrał sukienki; cudowne to utwory, których nikt nie przewidział przed jego urodzeniem, do których nikt nie doszedł po jego śmierci, którym on słodkie podawał imiona Ofelii, Kordelii albo Mirandy.

 Druga przeciwnie, miała włosy czarne, i podwójny ich warkocz oplatał twarz rumianą; oczy jej błyszczące, usta z purpury, ruchy żywe i pewne. Widok jej przypominał jedną z tych dziewic, z twarzą śniadą słońcem italskiem, które Boccacio zebrał w willi Palmieri, aby słuchały wesołych powiastek Dekameronu. – Wszystko w niej tchnęło życiem i zdrowiem, a dowcip nie mogąc wydobyć się przez usta, igrał w jej oczach; i smutek jej – bo najweselsza twarz ma swoje pochmurne chwile – smutek nie mógł zasłonić wyrazu wiecznie śmiejącego się oblicza: po za smętnością domyślałeś się uśmiechu, jak domyślasz się słońca poza letnim obłokiem.

 Takie były te dwie dziewice, które, jakeśmy rzekli, siedząc naprzeciw siebie, nachylone nad jednemi krosnami, wyrabiały piękny bukiet kwiatów; ale i tu pozostały wierne charakterowi swemu: jedna tworzyła białe lilije i blade hyacynty, druga ożywiała świetnemi barwy tulipany i gwoździki.

 Amory w milczeniu przypatrywał się im minut kilka, poczem otworzył drzwi. Na szelest jaki zrobił, obie dziewice odwróciły się i wydały okrzyk nieznaczny, niby dwie podchwycone gazelle; tylko lekki ale przelotny odcień karminu ukazał się na licu blondynki, gdy towarzyszka jej zbladła nieznacznie.

 – Widzę, żem źle zrobił niekazawszy się oznajmić, rzekł młodzieniec zbliżając się żywo do złotowłosej dziewicy i niezwracając uwagi na jej przyjaciółkę, bom cię przestraszył Magdaleno. Daruj mi, ale ja jeszcze uważam się za syna przysposobionego P. d’Avrigny i postępuje sobie w tym domu zupełnie tak, jakbym miał prawo należeć jeszcze do niego.

 – I dobrze robisz Amory, odpowiedziała Magdalena, a zresztą, sądzę nie umiałbyś robić inaczej, choćbyś chciał; w sześć tygodni nie można się pozbyć nawyknień lat ośmnastu; ależ przywitaj się z Antoniną...

 Amory podał z uśmiechem rękę brunetce.

 – Przepraszam cię, rzekł, kochana Toni, ale musiałem naprzód wytłumaczyć się z mojej niegrzeczności przed tą, którą nabawiłem strachu. Słyszałem głos Magdaleny, i pobiegłem do niej.

 Potem obracając się do guwernantki.

 – Mistress Brown! rzekł, dzień dobry!

 Anton na uśmiechnęła się ściskając rękę młodzieńca, ale w uśmiechu jej był mały odcień smutku, bo właśnie myślała sobie, że i ona podobnie Magdalenie na widok młodzieńca okrzyk wydała, ale go Amory nie słyszał.

 Mistress Brown nic nie widziała albo raczej widziała wszystko, ale wzrok jej ślizgał się po powierzchni tylko rzeczy.

 – Nie usprawiedliwiaj się jej Panie Hrabio, rzekła: i owszem, dobrzeby częściej robić to co zrobiłeś, choćby dla tego, aby oduczyć to piękne dziecko od tej lękliwości bezzasadnej i tych drżeń nagłych.

 Wiesz pan zkąd to pochodzi? – z jej marzeń. Ona stworzyła sobie świat osobny, i zamyka się w nim, kiedy tylko nie utrzymuje się jej w święcie rzeczywistym. Co się tam dzieje w tym święcie? ja nic nie wiem; ale to wiem dobrze, że jeżeli tak dłużej potrwa, to nareszcie ona musi świat jeden dla drugiego poświęcić, a wtedy marzenia jej staną się życiem, a życie będzie jej marzeniem.

 Magdalena podniosła na młodzieńca długie i słodkie spojrzenie, i niby mówiła mu tem spojrzeniem: Ty wiesz Amory o czem ja marzę w mych marzeniach. Antonina widziała to spojrzenie, stała przez chwilę zamyślona, potem zamiast siąść do krosienek, siadła przy fortepianie i puściła palce po klawiszach, grając z pamięci fantazję Talberga.

 Magdalena wzięła się do roboty, Amory siadł przy niej.

 – Co to za męka, kochana Magdaleno, rzekł z cicha, że teraz tak rzadko sami i wolni być możemy...

 Czy to przypadek tak rzeczy składa, czy to jest rozkaz wyraźny twego ojca?

 – O! ja nic nie wiem, mój drogi, odpowiedziała dziewica, ale wierzaj mi, ja równie na tem cierpię jak ty. Kiedyśmy mogli widzieć się co dzień, co godzina, nie czuliśmy szczęścia naszego; i tutaj jak wszędzie, potrzeba było ciemności aby za słońcem zatęsknić.

 – Ale czy nie mogłabyś powiedzieć Antoninie albo przynajmniej dać jej poznać, że zrobiłaby nam wielką łaskę, gdyby też czasami zabrała tę dobrą pannę Brown. Wszak ona pozostaje z nami więcej z przyzwyczajenia, jak przez roztropność jaką; z resztą, nie dostała, sądzę wyraźnego rozkazu pilnowania nas.

 – Nie raz mi to przychodziło do głowy, mój Amory, ale nie wiem, co za uczucie mię wstrzymuje. Kiedy tylko otwieram usta chcąc mówić o tobie z Antoniną, głosu mi brak zupełnie; a jednak nic bym jej nowego nie powiedziała. Ona Wie dobrze, że cię kocham.

 I ja to wiem także Magdaleno, ale potrzeba mi abyś mi to głośno mówiła. Słuchaj! – kiedy cię widzę, jestem szczęśliwy; ale zda mi się, że wołałbym się pozbawić tego szczęścia nawet, aniżeli widzieć cię w obec ludzi obcych, zimnych, obojętnych, którzy każą ci hamować głos, układać twarz twoją; i nawet teraz, w tej chwili, niepodobna wypowiedzieć jak przykre wrażenie sprawia na mnie ten przymus.

 Magdalena wstała uśmiechając się z lekka.

 – Amory! rzekła, pomożesz mi zebrać kwiatków w ogrodzie i oranżeryi; zaczęłam robić bukiet, wczorajsze kwiaty mi zwiędły, chciałabym mieć świeże.

 Antonina powstała żywo.

 – Magdaleno! rzekła, porozumiewając się z dziewicą, nie powinnaś wychodzić wcale; dziś tak pochmurno i chłodno; pozwól mi, ja pójdę po kwiatki i postaram się, żebym się za nie wstydzić nie potrzebowała.

 – Moja kochana Panno Brown, mówiła dalej, bądź tak dobra, idź do pokoju Magdaleny i weź bukiet, który znajdziesz pani na stoliku w japońskim wazonie, i przynieś mi go do ogrodu, bo muszę patrząc na niego taki sam drugi ułożyć. Po tych słowach Antonina wyszła przez okno duże tworzące drzwi, i po schodkach zbiegła do ogrodu; a tymczasem Mistres Brown, która z resztą niedostała żadnego szczególnego rozkazu co do młodych dwojga łudzi, a wiedziała jakie ich łączyły związki od dzieciństwa, wyszła bocznemi drzwiami, nierobiąc żadnej uwagi. – Amory patrzał za odchodzącą guwernantką, i widząc wreszcie, że sam jest z Magdaleną, ujął jej rękę.

 – „Nareszcie droga Magdaleno, mówił jej z wyrazem gorącej miłości, nareszcie jesteśmy sami na chwilę. – Duszo moja, spiesz się, patrz na mnie, powiedz mi, że mnie kochasz zawsze; bo doprawdy, od czasu dziwnej zmiany ojca twego w postępowaniu ze mną, zaczynam wątpić o wszystkiem. O! bo ja – ty wiesz że cię kocham!

 – O tak, rzekła ona, westchnąwszy radośnie, jak się wzdycha, kiedy pierś szczęściem wzbierze, tak mów mi, że kochasz mię, bo zdaje mi się, że będąc tak słabą, jak jestem, twoją tylko żyję miłością; patrzaj Amory, kiedy ty jesteś przy mnie oddycham lekko, i czuję siłę w sobie niezwykłą; ale nim przyjdziesz, albo gdy już odejdziesz duszno mi – brak mi powietrza; a ciebie tak często niema od czasu jak przestałeś mieszkać z nami! – I kiedyż będę miała prawo nie opuścić już ciebie, ciebie tchnienie moje, duszę moją!

 – Słuchaj Magdaleno, niech się stanie co chce, dziś wieczór jeszcze, napiszę do twojego ojca.

 – I cóż się stać może? chyba to, że piany naszego dzieciństwa urzeczywistnią, się nareszcie! Kiedyś skończył lat 20 a ja 15, czyż od tego czasu nieprzywykliśmy uważać siebie za przeznaczonych sobie nawzajem? – Napisz śmiało do mego ojca Amory, zobaczysz, że nie oprze się twemu listowi i proźbom moim gorącym.

 – Clhciałbym być równie pewnym jak ty Magdaleno; ale doprawdy, od niejakiego czasu twój ojciec dziwnie się zmienił dla mnie – Postępując przez lat 15 ze mną jak z synem własnym, pomału doszedł do tego, że mnie za obcego zupełnie uważa, nieprawdaż? – A i ty, któraś mię prawie za brata przedtem uważała, teraz czyś nie krzyknęła, kiedym wszedł bez oznajmienia?

 – Ach! to był okrzyk radości, mój Amory; nigdy mię nie znajdziesz nie przygotowaną, zawsze czekam na ciebie; ale jestem tak słaba, tak nerwowa, że wszystkie uczucia moje zdradzają się przez ruchy niezwykłe. – Nie uważaj na to, mój kochany; postępuj ze mną jak z tym kwiatkiem, którysmy dręczyli, pamiętasz.. wtedy, dla zabawy, niemyśląc o tem, że i mi ma życie jak i my, że mi to cierpienie sprawia, być może. I ja jestem jak on. Twoja obecność obdarza mie szczęściem jakiegom doświadczała w dzieciństwie bawiąc się na kolanach matki mojej. Bóg biorąc mi ją dał ciebie, abyś jej miejsce zastąpił. – Jej winnam pierwsze życie, tobie drugie. – Ona mi dała życie ciała, tyś mi dał życie duszy. –Jeżeli chcesz Amory abym się częściej tak odradzała, patrz na mnie często, mój drogi!

 – O! zawsze, zawsze, wołał Amory, chwytając rękę dziewczyny, i przyklejając do niej gorące usta. – O Magdaleno! ja kocham, kocham Ciebie!

 Ale uczuwszy ten pocałunek biedne dziecko, wstało drżące, gorączkowe, i kładąc rękę na sercu:

 O! nie tak, nie tak! – rzekła. Twój głos zbyt jest namiętny, wstrząsa całem jestestwem mojem. Usta twoje palą mię. – Oszczędzaj mnie, mój drogi. Przypomnij sobie biedny kwiatek; chodziłam wezmą zobaczyć go.. już nie żył.

 – Dobrze więc Magdaleno, dobrze – będzie jak chcesz. – Usiądź, kochanie, pozwól mi siąść na tej poduszce, u nóg twoich; a ponieważ miłość moja przykrość ci sprawia, będę mówił z tobą po bratersku, szczerze – serdecznie; – i przestanę na tem. – O! dzięki Bogu! – Lica twoje przybierają zwykły swój kolor; nie mają już tego blasku dziwnego, który mię zatrwożył w tej chwili, ani tej strasznej bladości, co je kryła, kiedym przyszedł. – Lepiej ci? – dobrze Ci? Magdaleno, siostro moja, kochanko moja!

 Młoda dziewica, padła raczej nie siadła na krzesło, oparta na ręku, pochyliła naprzód głowę osłoniętą długiemi jasnemi włosami; a końce ich igrały z czołem młodzieńcza. – I tchnienie jej mieszało się z tchnieniem kochanka.

 – Tak, tak, mówiła, Amory! ja blednę i rumienię się według tej woli. – Tyś dla mnie tem, czem słońce dla kwiatów.

 – Oj! co to za upojenie, ożywiać cię, wzrokiem swojem wlewać siłę – słowem jednem! Magdaleno, kocham cię, kocham!

 I była chwila milczenia i zdało się, że dusze obie w oczach się zbiegły. Jedną rażą lekki szelest dał się słyszeć z tyłu. – Magdalena podniosła głowę, Amory obróci! się. Pan d’Avrigny, stał za niemi, i patrzał na nich surowo.

 – Mój Ojcze! zawołała Magdalena, pochylając się w tył.

 – Mój drogi Opiekunie, rzekł zmięszany Amory, powstając i kłaniając się.

 P. d’Avrigny nic nie odpowiedział, zdjął z wolna rękawiczki, położył kapelusz na krześle i nieruszywszy z miejsca, po chwili milczenia, która się godziną męki młodym wydała, głosem przerywanym rzekł: „Jeszcze tu jesteś Amory? – Wiesz co, zostaniesz bardzo zręcznym dyplomatą, jeżeli będziesz dalej uczył się polityki w buduarach, i jeśli będziesz badał potrzeby i korzyści narodu patrząc na haftowanie; niedługo poszlą cię niezawodnie na Ambasadora wprost, do Petersburga albo do Londynu, jeżeli będziesz zgłębiał myśli Talejrandów i Meternichów w towarzystwie młodej pensjonarki.

 – Panie! rzeki Amory, a w jego głosie mieszała się miłość synowska z obrażoną dumą, może być, że w oczach pana zaniedbuję nieco naukę stanu do jakiego podobało się i mię przeznaczyć, ale Minister nigdy się na moją opieszałość nie skarżył, a wczoraj, kiedym mu czytał robotę, jaką mi powierzył...

 – Minister ci powierzył robotę? a jaką? o czem? o założeniu drugiego Jockej – klub, o zasadach boxów i fechtowania, o prawidłach, polowania w ogólności i jego szczególnych rodzajach? Jeżeli tak jest, to nie wątpię – że był zadowoliły z twej pracy.

 – Ależ, mój kochany Opiekunie, mówił Amory z lekkim uśmiechem, pozwól mi zrobić uwagę, że wszystkie te przyjemności, którym, jak mi zarzucasz, zanadto się oddaję, z ojcowską prawie troskliwością zalecałeś mi sam; robienie bronią i konna jazda, mówiłeś mi nieraz, są przy językach obcych którymi mówię, dopełnieniem wychowania dobrze urodzonego człowieka XIX wieku.

 – Tak, wiem to dobrze, mój Panie, kiedy się z tego robi rozrywkę po pracy poważnej, nie zaś kiedy się im poświęca tę pracę. – Ach! doskonałym jesteś typem ludzi naszego czasu, którym się zdaje, że wszystko wiedzą, niczego się nie ucząc; którzy posiedziawszy godzinkę w Izbach z rana, godzinkę w Sorbonnie popołudniu, godzinkę w teatrze wieczorem, uważają się za Mirabeau, za Cuvier, za Geoffroy; sądzą o wszystkiem z wysokości geniuszów swoich, i rzucają pogardliwe swoje salonowe zdania na szale, na której ważą się losy świata! – Minister chwalił Cię wczoraj, mówisz? bravo! żyj temi świetnemi nadziejami, zbywaj te pyszne pochwały, a gdy przyjdzie dzień wypłaty zbankretujesz niezawodnie- – Ponieważ mając lat 23, zasłonięty przez wygodnego Opiekuna, ujrzałeś się doktorem prawa, magistrem sztuk, umieszczonym przy poselstwie; ponieważ chodzisz na bale dworskie w mundurze, którego kołnierz złotem świeci; ponieważ ci obiecano krzyż legii honorowej, tak samo może, jak obiecują wszystkim, co go niemają – dla tego zdaje ci się, że wszystko zrobione, i trzeba czekać tylko na los szczęśliwy założywszy ręce. Jestem bogaty, mówisz sobie, a więc mogę pozostać nieużytecznym; i przez to piękne rozumowanie twój tytuł szlachecki służy ci za patent lenistwa!..

 – Ależ mój Ojcze kochany, zawołała Magdalena, przestraszona rosnącym ciągle ogniem słów Pana d’Avrigny, co też ty mówisz? Nigdy nie mówiłeś tak do niego.

 – Panie, Panie, jąkał Amory.

 – Tak! mówił Pan d’Avrigny nieco spokojniej ale z większą jeszcze goryczą, wyrzuty moje bolą cię, tem bardziej, żeś na nie zasłużył, nie prawdaż? A jednak trzeba ci się przyzwyczaić do nich, jeżeli chcesz dalej prowadzić to życie bez celu, jakiem żyjesz teraz; albo musisz wyrzec się widoku opiekuna kwaśnego i wymagającego. – O! od wczoraj dopiero, usamowolniony jesteś mój kochany. Mój stary przyjaciel Hrabia Leoville zostawił mi opiekę nad tobą. Stosunki nasze prawne ustały już, ale moralny związek łączy nas jeszcze. Dla tego powinienem cię uprzedzić, że w tych czasach zawichrzeń, kiedy majątki i honor zależą od kaprysu tłuszczy albo zamieszania pospólstwa, na siebie tylko liczyć potrzeba, i że przy wszystkich twoich milionach i hrabiostwie, ojciec familii, dobrze położony w towarzystwie, odmówiłby ci ręki swej córki – i zrobił by rozsądnie: bo twe triumfy na wyścigach i stopnie twoje w Jockejclub zbyt słabą dają rękojmię.

 Pan d’Avrigny uniósł się słowy własnemi, stąpał wielkiemi kroki, nie patrząc ani na córkę drżącą jak listek, ani na młodzieńca co stał, marszcząc brwi gniewne: – Amory, którego zaledwo uszanowanie od wybuchu powstrzymało, poglądał to na Pana d’Avrigny rozjątrzonego, to na Magdalenę osłupiałą równie jak on sam, bo oboje niemogli pojąć przyczyny gniewu.

 – Ale nie pojąłeś-że, ciągnął dalej P. d’Avrigny, zatrzymując się przed młodą parą, oniemiałą od tego nieczekanego gniewu, niepojąłeś więc, mój Amory, dla czegom cię prosił, abyś dłużej z nami nie mieszkał? Wszakże nieprzystoi młodemu człowiekowi mającemu imię i majątek, trawić czas marnie na gawędce z młodemi dziewczętami; wszakże to co uchodzi w 12 roku, staje się śmiesznem w 23 – i zresztą przyszłość córki mojej – choć niema nic wspólnego z twoją przyszłością – może równie jak twoja ucierpieć na tych ciągłych wizytach.

 – O! Panie, Panie! zawołał młodzieniec, miej-że litość nad Magdaleną! widzisz dobrze, że słowa twe ją zabijają.

 Wrzeczy samej Magdalena, bielsza od posągu, padła nieruchoma na krzesło, bo straszne słowa ojca ugodziły ją w serce.

 – Moja córko, moja córko!... wołał P. d’Avrigny blednąc równie jak ona – córko moja! – Ach! to ty ją zabijesz Amory!...

 I skoczył do Magdaleny, wziął ją na ręce swoje, jak dziecię, i uniósł do blizkiego pokoju – Amory chciał iść za nim.

 – Zostań Pan, rzekł zatrzymując go we drzwiach; zostań! rozkazuję Ci.

 – Ale, mówił Amory załamując ręce, ona potrzebuję pomocy.

 – To cóż? rzekł P d’Avrignv, nie jestemże lekarzem?

 – Przepraszam Pana, wyjąknął Amory, ale ja sądziłem... ja niechciałbym się oddalić nie dowiedziawszy się...

 – Dziękuje, ślicznie dziękuję mój drogi, za troskliwość. – Ale bądź spokojny – Magdalena zostanie z ojcem, a ja nie odnmówię jej starań. A więc bądź zdrów – do widzenia.

 – Do widzenia! rzekł młodzieniec.

 – Do widzenia! odpowiedział P. d’Avrigny zimno poglądając, i pchnął nogą drzwi, które się zawarły za nim i za Magdaleną.

 Amory pozostał na miejscu nieruchomy, w rozpaczy. W tej chwili usłyszał dzwonek; wołano służącej – i Antonina weszła z Panną Brown.

 „Boże! zawołała Antonina, co tobie jest Amory? zkąd ta bladość i smutek? gdzie Magdalena?

 – Umiera – Umiera! wołał młodzieniec. Idź, idź Panno Brown! idź do niej ona potrzebuję twej pomocy.

 – Mistress Brown pobiegła do pokoju, który jej wskazał Amory.

 – Ale dla czegóż ty nie wejdziesz? rzekła mu Antonina.

 Bo mię wypędził! zawołał Amory.

 – Kto taki?

 – On! P. d’Avrigny, ojciec Magdaleny!

 I wziąwszy kapelusz wybiegł jak szalony z mieszkania.

 

 

II.

 

 Wchodząc do siebie Amory, zastał jednego z przyjaciół, co czekał na niego. Byłto młody Adwokat, z którym razem chodził do szkoły, później na kursa prawa i razem magistrowali się. Był on prawie tego samego wieku co Amory: posiadał niezależny majątek, dochodzący do dwudziestu tysięcy franków dochodu, ale pochodził z familii plebejuszowskiej, bez żadnej świetności historycznej: zwał się Filip Auvraj.

 Amory, uprzedzony przez lokaja, o tych odwiedzinach niewczesnych, chciał udać się wprost do swego pokoju, pozwalając Filipowi czekać, dopóki mu się podoba. Ale Filip byt tak dobry chłopiec, że Amory pomyślił, iż nie należałoby się tak z nim obchodzić. Wszedł więc do małego gabinetu, do którego wprowadzono już jego przyjaciela. Ujrzawszy go Filip wstał i poszedł ku niemu.

 – Do licha, mój kochany, rzekł młody Adwokat, czekam na ciebie może z godzinę; zacząłem już rozpaczać i miałem wyjść, co zresztą zrobiłbym już dawno, gdybym nie przyszedł prosić cię o bardzo wielkiej wagi przysługę.

 – Mój Filipie rzekł Amory, wiesz jak cię lubię, nie obrazisz się więc tem, co powiem: przegrałeś w karty, albo masz pojedynek? – bo tych tylko dwóch rzeczy odkładać nie można. – Masz zapłacić dziś – czy masz się bić jutro? – W obu razach mój woreczek i osoba moja są na twe usługi.

 – Nie! rzekł Filip, idzie tu o rzecz daleko ważniejszą, ale widocznie nie tak nagłą.

 – W takim razie, mój kochany, powiem ci, że w tej chwili wszystko się we mnie przewraca. Zaledwo myśli chwytać mogę. I wszystko cobyś mi powiedział, mimo całą przyjaźń dla ciebie, byłoby zupełnie na próżno.

 – Biedny, rzekł Filip, to może ja z mej strony mogę co dla ciebie uczynić?

 – Nie! chyba odłożyć na dwa lub trzy dni, zwierzenie, jakie miałeś mi zrobić, i zostawić mię sam na sam z nieszczęściem, które mi się przytrafiło.

 – Tyś nieszczęśliwy! – Amory nieszczęśliwy!.. mając jedno z najpiękniejszych nazwisk i majątek jeden z najpiękniejszych we Francyi? Bydź nieszczęśliwym – mając sto tysięcy liwrów dochodu, będąc Hrabią de Leovile! – Doprawdy! przyznam Ci się, trzeba żebyś mi sam to powiedział, inaczej nie uwierzyłbym wcale.

 – A jednak, tak jest mój kochany; tak! jestem nieszczęśliwy i bardzo nieszczęśliwy! – i zdaje mi się, że kiedy nasi przyjaciele są nieszczęśliwi, potrzeba ich zostawić sam na sam z ich nieszczęściem. – Słuchaj – jeśli nie rozumiesz tego, to chyba nigdy nie byłeś w nieszczęściu.

 – Czy rozumiem czy nie, to wszystko jedno; kiedy mnie o co prosisz, wiesz dobrze Amory, że chętnie to robię czego żądasz. – Chcesz żyć sam, biedny przyjacielu – więc żegnam cię.

 – Adieu, rzekł Amory, padając na krzesło;– później, kiedy Filip wychodził.

 – Filipie, rzekł, powiedz służącemu, że nie jestem w domu dla nikogo, i że mu zabraniam wejść póki go sam nie zawołam. Niechcę widzieć żadnej postaci ludzkiej.“

 Filip dał znak przyjacielowi, że wypełni jego zlecenia i zrobiwszy to oddalił się, szukając na próżno w głowie swej, co za dziwna okoliczność mogła sprowadzić na jego przyjaciela taki napad gwałtowny mizatropii.

 Amory, będąc sam, oparł głowę na obu rękach starając się przypomnieć sobie, w czem mógł zasłużyć na gniew opiekuna. Ale jakkolwiek troskliwie pytał pamięci, nie mógł nic znaleźć w niej, coby mu objaśniało ten gniew niespodziewany, co nagle spadł na niego; a przecież w jednej chwili całe życie jego ubiegłe, dzień po dniu, stanęło w myśli jego.

 Amory, powiedzieliśmy, był obdarzony szczodrze pod każdym względem. Natura stworzyła go pięknym, udatnym, odznaczającym się. Ojciec umierając, zostawił mu starożytne imię, (które nabrało monarchicznego blasku w wojnach cesarstwa) i majątku blisko półtora miljona. Majątek ten oddany był w ręce P. d’Avrigny, znakomitego lekarza, którego dawna przyjaźń łączyła z starym Hrabią; i Amory wiedział że Opiekun zręcznie kieruje majątkiem, bo wkrótce o jedną trzecią go powiększył. – Ale niedość tego, że P. d’Avrigny starannie się zajmował pieniężnemi sprawami swego wychowańca. On sam czuwał nad wychowaniem jego, jak nad własnem dziecięciem. Zatem poszło, że Amory wychowany obok Magdaleny, a tylko trzema czy czterema latanii od niej starszy, przywiązał się do tej, co go swym bratem nazywała, i pokochał miłością więcej niż braterską tę, którą długo za siostrę uważał tylko. To też od lat młodzieńczych, te dzieci dwoje, w niewinności dusz swoich, i w czystości serc swoich, postanowiły nie opuścić się nigdy. – Miłość niezmierna jaką P. d’Avrigny, po śmierci żony (zmarłej w 22 roku na piersiową chorobę), córce swej oddał, jedynemu po niej dziecięciu, sprawiała, że ani na chwilę młodzi ludzie nie wątpili o jego przyzwoleniu, tem bardziej, że Amory widział z jak ojcowskiem d’Avrigny jest dla niego uczuciem. – Wszystko więc kołysało w nich nadzieję jednej i tej samej przyszłości; i to było wiecznym przedmiotem ich rozmowy, odkąd poznali jasno serca swoje. Częsta nieobecność P. d’Avrigny, który cały swój czas musiał poświęcać chorym, szpitalowi, którego był dyrektorem, i Instytutowi którego był członkiem, pozwalała im budować te cudowne z kart pałace; a pamięć przeszłości i nadzieja na przyszłość dawała tym gmachom napowietrznym pozorną trwałość granitowych budynków. W takim usposobieniu więc Magdalena skończyła lat 17, Amory 22, gdy humor P. d’Avrigny zwykle łagodny i pogodny, zmienił się nagle. Zpoczątku myślano, że powodem tej zmiany charakteru, była śmierć siostry ukochanej, która zostawiła córkę, w tem co Magdalena wieku, jej przyjaciółkę nieodstępną, towarzyszkę nauk i wesołych zabaw. Ale dni, ale miesiące upływały, a twarz P.d’Avrigny, zamiast wypogodzić się z upływem czasu, chmurzyła się coraz bardziej. – I, dziwna rzecz, prawie zawsze gniew ten spadał na wychowańca i czasami, niewiedzieć jak i dla czego zwracał się na Magdalenę, na to dziecię ukochane, której P. d’Avrigny poświęcił cały skarb miłości, jaką może tylko zawierać serca matki. Później przez dziwactwo podobne, żywa i wesoła Antonina stała się ulubienicą P. d’Avrigny i po Magdalenie odziedziczyła prawo wypowiedzenia mu zawsze wszystkiego, co czuła. Oprócz tego, P. d’Avrigny chwalił ją bezustannie przy Amorym, i nieraz dał mu zrozumieć, że byłoby mu po myśli gdyby Amory wyrzekłszy się projektów, jakie sam d’Avrigny niegdyś tworzył dla niego i swej córki, zwrócił myśl swą ku siostrzenicy. Bo Antonina po śmierci matki mieszkała u P. d’Avrigny, i zdawać się mogło, że wuj więcej jest do niej przywiązany, niż do własnego dziecięcia. Jednakowoż, Amory i Magdalena, zaślepieni nawyknieniem, w tych wszystkich dziwactwach P. d’Avrigny widzieli tylko skutki chwilowych przykrości, nie zaś boleści jakiej rzeczywistej; pozostali więc przy dawnej zupełnej poufałości. – Dnia jednego, jak dzieci, igrali biegając w koło billardu. Amory chciał odebrać kwiatek, Magdalena dać mu go niechciała. Nagle drzwi się rozwarły i P. d’Avrigny się ukazał.

 – Co to? rzekł z tą goryczą, którą zaczynano czuć w jego słowach, co to znów za dzieciństwa? Czyż masz jeszcze lat 10 Magdaleno; – a ty czy masz 15 lat jeszcze Amory? Czy ci się zdaje, że biegasz po kląbach Leovillskiego zamku? po cóż chcesz odebrać kwiatek Magdaleny, którego ci słusznie nie daje? Sądziłem, że to tylko pasterze i pasterki opery popisują z takiemi sztukami choreograficznemi; musiałem się omylić.

 – Ale mój Ojcze, ośmieliła się rzec Magdalena, która sądziła z razu, że P. d’Avrigny żartuje, ale spostrzegła że i owszem niebyt nigdy bardziej poważnym – ależ mój ojcze – wczoraj jeszcze...

 – Co wczoraj było, nie idzie zatem żeby miało być dziś, Magdaleno! rzekł sucho d’Avrigny; poddawać się tak przeszłości, jest to zrzekać się przyszłości; a kiedy tak chętnie robisz to, coś robiła dawniej, w samej rzeczy mam wielką ochotę spytać się, dla czego porzuciłaś cacka i lalki dziecięce? Jeżeli sama niewidzisz, że z wiekiem obowiązki i postępowanie się zmienia, ja będę musiał przypominać ci to nie raz.

 – O! mój drogi Opiekunie, rzekł Amory, zda mi się zbyt jesteś dla nas surowy; powiadasz, że jesteśmy zanadto dziećmi – a przecież nieraz sam do mnie mówiłeś, że jedną z wad wielkich naszego czasu jest to, że dzieci dorosłych ludzi rolę grają.

 – Mówiłem ci to mój Panie? – to się ściągało być może do tych zbiegów szkolnych, co szeroko o polityce rozprawiają, do tych Richelieu dwudziestoletnich, co udają zimnych i znudzonych, do tych poetów w zawiązku, co odczarowanie jak dziesiątą czczą muzę. – Jeżeli nie jesteś wewnętrznie dojrzałym – zachowaj przynajmniej powierzchowność. – Zresztą przyszedłem pomówić z tobą o rzeczach ważnych. – Magdaleno! możesz odejść. – Magdalena wyszła, rzucając na ojca piękne, błagalne spojrzenie, które niegdyś rozbrajało cały gniew jego; ale P. d’Avrigny bezwątpienia przypomniał sobie teraz, za kim te piękne oczy prosiły – i został jak był, zimny i gniewny.

 Pozostawszy sam z Amorym, P. d’Avrigny chodził czas niejaki wszerz i wzdłuż pokoju, nic nie mówiąc; Amory wodził za nim trwożliwemi oczyma; nareszcie zatrzymał się d’Avrigny przed młodym człowiekiem – a twarz jego nie straciła nic surowości i mówił: – „Bydź może dawno już powinienem był powiedzieć ci to, co zaraz usłyszysz; bydź może, żem się opóźnił. – Młody człowiek jak ty, mający lat 21. w żaden sposób nie może zostawać w jednym domu z dwiema pannami, których nie jest krewnym zupełnie. – Bezwątpienia, kosztuje mię to wiele rozstać się z tobą i dla tego tak długo zbierałem się powiedzieć ci, że to rozstanie się było koniecznem. Ale dziś, byłoby błędem z mej strony niedarowanym, gdybym dłużej się ociągał. Nierób mi więc napróżno uwag, nie gotuj zarzutów; twoje syllogizmy nie przekonają mnie; postanowiłem – i nie postanowienia nie zmieni.

 – Ale mój dobry, mój kochany opiekunie, rzekł Amory, drżącym głosem, ja sądziłem, żeś ty się tak przyzwyczaił widzieć mię blisko siebie i nazywać swym synem, że nareszcie uważałeś mię za członka familii twojej albo przynajmniej zostawiałeś mi nadzieję, że kiedyś do niej należeć będę. – Czyżem cię obraził – bez wiedzy mojej? – Czyż mię już więcej nie kochasz, że mię na takie wygnanie skazujesz?

 – Moje dziecko, rzeki P. d’Avrigny, ja myśliłem, że obowiązkiem moim było zdawać ci tylko rachunki z mojej opieki; a ponieważ one są w zupełnym porządku, – niceśmy sobie wzajemnie nie winni.

 – I owszem! Panie, odpowiedział Amory; ja przynajmniej, nigdy nie powiem, abym był w stanie wypłacić się z długu, jakim na siebie zaciągnął. Ty byłeś mi ojcem przewidującym, i czułym, wychowałeś mię, zrobiłeś tem czem jestem dziś; a cokolwiek mam w głowie i sercu – to od ciebie jest; byłeś dla mnie wszystkiem, czem człowiek może być dla człowieka: opiekunem; ojcem, nauczycielem, przewodnikiem i przyjacielem; przedewszystkiem więc słuchać cię powinienem, i będę słuchał oddalając, się ztąd. – Żegnam Cię. mój ojcze; może kiedy wspomnisz o synu twym...

 Po tych słowach Amory zbliżył się do P. d’Avrigny, ujął go, prawie gwałtem za rękę, ucałował ją i wyszedł.

 Nazajutrz kazał się oznajmić P. d’Avrigny, niby obcy już człowiek, i oświadczył mu, głosem pewnym, przy którym dziwnie wyglądały oczy łzami błyszczące, że najął mały dom przy Ulicy Mathurins, że rzeczy jego już przeniesiono i że przyszedł pożegnać się z nim. Magdalena była tam – schyliła głowę, biedna lilija zwarzona mroźnym wiatrem ojcowskiego kaprysu; a kiedy ukradkiem spojrzała na kochanka i podniosła głowę, ojciec ujrzał, że była bladą nadzwyczaj – i zadrzał.

 Wtedy bezwątpienia pomyślił, że jego fantazya nie wytłumaczona musi się nieznośną córce wydawać; i zdało się, że surowość jego nieco się zmniejszyła, bo podając rękę młodzieńcowi rzekł:

 – Amory, ty się mylisz, ja się nie gniewam na ciebie! to rozstanie się nie jest wygnaniem. I owszem, dom mój niech i nadal twoim domem będzie; ile razy zechcesz przyjść do nas, mile widziany będziesz. – Promień radości, który błysnął w pięknych omdlałych oczach Magdaleny, i uśmiech co się wił po bladych jej ustach, były nagrodą dla P. d’Avrigny. – Ale Amory, jak gdyby przeczuwając, że zwolnienie to zrobił d’Avrigny dla córki-li swojej, skłonił się nisko Opiekunowi, pocałował w rękę Magdalenę, z takim smutkiem w sercu, iż zdało się że boleść przewyższała wtedy miłość samą, – i wyszedł. Od tego też czasu, mianowicie od tej chwili rozstania, młodzi ludzie pojęli do jakiego stopnia kochali się wzajem, do jakiego stopnia jedno dla drugiego koniecznem było. I doświadczyli kolejno, tego pragnienia widzenia się po matem rozstaniu, tego dreszczu mimowolnego przy spotkaniu się znowu, i smutku bez przyczyny – i radości nagłej i wszystkich symptomatów tej choroby serca, której na imię miłość. A bystre oko P. d’Avrigny nie puściło mimo ani jednej z oznak tych, i nieraz zdało się, że żałuję, iż pozwolił młodemu człowiekowi bywać w swym domu. – Wtedy właśnie miała miejsce scena, którąśmy opisali.

 Wszystkie te wypadki, tak jakeśmy je tu przedstawili czytającym, stawały przed oczyma młodzieńca; ale badając wspomnienia swoje nie mógł doszukać się w nich przyczyny tej nagłej zmiany. Jedna tylko myśl mogła jako tako logicznie wytłumaczyć na postępowanie Opiekuna. Amory, uważając związek swój z Magdaleną za rzecz zadecydowaną, nie mówił o nim P. d’Avrigny. Otóż P. d’Avrigny mógł myśleć, że wychowaniec jego, mimo że mieszkał u niego, mimo że później bywał często w domu jego, inne ma zupełnie plany od tych, które się P. d’Avrigny z początku wydały. Wnosił więc Amory, że jego milczenie obraziło miłość własną ojca; zatrzymał się na tej myśli, i postanowił uroczyście napisać do P. d’Avrigny prosząc go o rękę córki. – | wziąwszy pióro do reki, następujący list napisał.

 

Panie!

Mam lat 23, nazywam się Amory de Leoville; imię moje jest starożytne, szanowane na radach, wsławione na wojnach. Po śmierci Ojca i Matki jako syn jedyny, odziedziczyłem blisko trzy miliony majątku, co mi przynosi prawie sto tysięcy dochodu, to wszystko dał mi przypadek bez mego przyłożenia się; wszak dość jest wyliczyć to po prostu: mogę jednak spodziewać się, że z podobnym majątkiem, z takiem imieniem, i pomocą tych, co mnie kochają, mogę dojść do wysokiego stopnia w zawodzie jaki sobie odebrałem – w zawodzie dyplomacji.

 Mam zaszczyt upraszać Pana o rękę Panny Magdaleny d’Avrigny, córki Pana.

 Mój drogi opiekunie!

 Oto jest list urzędowny do P. d’Avrigny, list ściśle napisany jak cyfra, suchy jak fakt; teraz pozwól dziecku twemu przemówić do ciebie z całą duszy wdzięcznością, z całem uczuciem serca.

 Kocham Magdalenę, i zdaje mi się, że i ona mię kocha; jeżeliśmy nie uczynili ci przedtem tego wyznania, to dlatego tylko, wierzaj mi, żeśmy się sami dobrze nie rozumieli. – Nasza miłość wzrastała tak wolno, objawiła się tak niespodzianie, że podchwyciła nas jak uderzenie piorunu wśród dnia bez chmury. Wychowałem się przy niej, pod twojem okiem jak i ona, i nie postrzegłem kiedy z brata zmieniłem się w kochanka. Natychmiast dowiodę ci, że to co mówię prawdą jest. – Pamiętam doskonale zabawy dzieciństwa naszego, któreśmy przeżyli obok siebie w pięknej twej villi Ville-d’Avraj, pod okiem dobrej naszej Mistress Brown. – Mówiłem Magdalenie ty, ona nazywała mię po prostu Amory, biegaliśmy po obszernych alejach, w głębi których zachodziło słońce cudowne; tańczyliśmy pod wielkim kasztanem parku w piękne wieczory lata; a w dzień bawiliśmy się pływając po stawie, albo chodząc po lesie, bez końca. Kochany Opiekunie – to były czasy błogie! I dla czegóż połączeni w jutrzence życia naszego mielibyśmy się rozłączyć, nie doczekawszy nawet południa? Dla czegóźbym nazywając się synem, twoim, nie mógł być w rzeczy samej? Dla czegóż, Magdalena i ja niemielibyśmy wrócić do dawnych naszych nawyknień? Dla czegóż nie miał bym jej mówić ty, dlaczego nie miałaby mię nazywać Amorym? – To mi się tak prostem zdaje, że lękam się, i tysiące przeszkod sam tworzę. Ale czyż one istnieją rzeczywiście, kochany opiekunie, czy istnieją? – Może powiesz, żem zbyt miody i płochy; ale jestem przecież czterema latami od niej starszy; a ta płochość nie jest potrzebą życia mego; owszem z natury nie jestem płochy, a jeżeli jestem teraz niekiedy, to dla tego, żeś mi tak rozkazał. – Ale tych wszystkich przyjemności sztucznych zrzeknę się, jeżeli chcesz, na jedno słowo twoje, na jedno skinienie Magdaleny: – bo ja ją kocham tyle, ile szanuję Ciebie. Ja uczynię ją szczęśliwą – przysięgam Ci! a im młodszy jestem tem więcej będę miał czasu ją kochać. Mój Boże! życie moje do niej należy – życie całe. – Ty wiesz dobrze, ty co ją ubóstwiasz, że kto kocha Magdalenę, to już na zawsze. Bo jakże możnaby przestać ją kochać? Myśl sama szalona jest. – Dość ją widzieć, dość patrzeć na jej piękność, dość zajrzeć do jej duszy, i zobaczyć te skarby dobroci, wiary, miłości i niewinności, jakie ją zdobią. – Nie! nie ma drugiej takiej kobiety na ziemi, a dla mnie niebędzie drugiego Anioła w niebiesiech. O! mój opiekunie, mój Ojcze, ja ją kocham duszą całą! – Piszę do ciebie, jak mi słowa przychodzą, bez porządku, bez ciągu, bez uwagi – powinieneś ztego już przekonać się, że ją kocham do szaleństwa.

 Powierz mi ją, ojcze drogi, pozostań z nami i bądź przewodnikiem; nie opuścisz nas, będziesz czuwał nad szczęściem naszem. A jeśli kiedy ujrzysz łzę w oczach Magdaleny, łzę smutku i boleści, i kiedy tego smutku, tej boleści, ja będę przyczyną – weź broń jaką chcesz, i skrusz mi czaszkę, albo ugodź w serce – a uczynisz sprawiedliwość, i zrobisz dobrze.

 Ale nie! nie obawiaj się wcale. Magdalena płakać niebędzie. I któżby miał odwagę wielki Boże! być przyczyną płaczu tego anioła, tego dziecięcia, co tak słabe, tak miłe a wątłe, że je draśnie przytwarde słowo jedno, że je zazdrosna myśl zabija! O! to byłaby nikczemność, mój Boże! a ty wiesz, kochany opiekunie, że ja nie jestem nikczemny przecież.

 Twoja córka będzie szczęśliwą mój ojcze. Patrz, nazywam się Ojcem mym, to także miłe nawyknienie, którego nie zechcesz mię pozbawić; a przecież od niejakiego czasu, ukazujesz mi oblicze surowe, do któregom nie przywykł. Ty gniewasz się na mnie, żem ci dawniej nie wyjawił tego, co dziś piszę, nieprawdaż? – Ale mi się zda – je usprawiedliwię się z tego łatwo, a środka do tego, tyś sam mi dostarczył.

 Gniewasz się na mnie, bo sądzisz, żem nieszczerze dość postępował z tobą, ponieważ skrywałem przed tobą, niby grzech jaki, tę miłość, która nie mogła, nie powinna obrażać ciebie? dobrze! – Czytaj w sercu mem, tak jak Bóg w niem czyta, i powiedz czy winien jestem. – Co wieczór, wiesz to dobrze, zapisuję czyny i myśli dnia całego; jest to zwyczaj, do któregoś mię włożył z dzieciństwa; bo i ty sam przy całem zajęciu, nie uchybiłeś mu ani razu. – Stanąwszy oko w oko z samym sobą, sądzimy się tak codzień, i codzień lepiej się znamy. – To myślenie skierowane w jeden cel, ta krytyka własnego postępowania, nadaje czynom pewność, życiu ciąg jeden. – Naśladując przykład twój, do dziś postępowałem podobnie, i cieszę się z tego dziś więcej niż kiedy, bo będziesz mógł czytać w otwartej księdze duszy mojej – a tam niema kłamstwa. W tem zwierciadle ujrzysz miłość moję, obecną wiecznie, ale niewidzialną mniej samemu; bo doprawdy, wtedy dopiero poznałem o ile Magdalena drogą mi była, kiedyś mnie z nią rozłączył; i w chwili w której widziałem, że stracić ją mogę, uczułem dopiero ile ją kocham. A kiedy mię poznasz, jak ja znam siebie samego, powiesz, czym na twój szacunek zasłużył.

 Teraz, ojcze drogi, jakkolwiek ufny w te dowody i twoje przywiązanie, z niecierpliwością jednak bolesną czekam wyroku, jaki wydasz o mojej przyszłości, bo przyszłość moja, w twoim ręku jest teraz. – Miej litość – nie rozbij mi jej, błagam cię – jak błagałbym Boga samego. O! gdybym mógł wiedzieć teraz, życie czy śmierć mi oznajmisz? – Noc jedna, godzina jedna, jak długą się niekiedy wydaje!

 Żegnam Cię kochany opiekunie! oby Bóg sprawił, żeby uczucie ojca złagodziło surowość sędziego. Żegnam cię; wybacz gorączce mojej, nieporządek listu tego daruj mi. Zacząłem go od zimnych w sprawie poważnej wyrzeczonych wyrazów, ale chcę skończyć głosem płynącym z głębi serca mojego, który powinien znaleść oddźwięk w sercu twojem: – kocham Magdalenę, mój Ojcze, i umarłbym chyba, gdybyś ty, albo Bóg chciał mię z nią rozłączyć kiedy!

 Twój przywiązany i wdzięczny wychowaniec.

 

Amory de Leoville.

 

 Napisawszy to, Amory wziął dziennik, w którym co dzień zapisywał swoje myśli, uczucia i wypadki życia. – Zapieczętował wszystko razem, na pakiecie położył adres P. d’Avrigny, i zadzwoniwszy na sługę, rozkazał mu zanieść ten list natychmiast według adresu.

 A potem czekał i serce mu biło mocno, bo wątpił, bo się obawiał.

 

 

III.

 

 W tej samej chwili, kiedy Amory pieczętował swój list P. d’Ayrigny wychodził z pokoju córki, i szedł do swego gabinetu. – Był blady i drżący; ślady głębokiej boleści widocznie rysowały się na twarzy. Zbliżył się do stołu pokrytego książkami i papierami, i oparłszy głowę swą na rękach obu, przez czas niejaki marzył gorzko; – później wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju widocznie pomieszany; zatrzymał się przed biurkiem, wyjął z kieszeni klucz mały, i kilka chwil obracając go w palcach, otworzył nim nareszcie biurko, wydobył zeszyt papierów i poszedł do stołu. Ten zeszyt byłto dziennik jego, w którym podobnie jak Amory, P. d’Avrigny, co dzień zapisywał co mu się przytrafiło. – I stał – a oparłszy się ręką o stół, czytał ostatnie wyrazy w wilię skreślone; – wreszcie, jak gdyby, nad sobą triumfując bolesne jakie uczynił postanowienie, siadł, wziął pióro w drżącą rękę, i po chwili wahania się, tak pisał:

 

Piątek 12 Maja 5-ta po południu.

 „Bogu dzięki, Magdalena ma się lepiej – śpi; kazałem zamknąć wszystko w jej pokoju, i przy blasku nocnej lampy widziałem, że twarz pomału nabiera koloru życia, że oddech uspokojony regularnie wznosi jej piersi. – Wtedy ucałowałem czoło jej wilgotne a palące, i wyszedłem na palcach. Antonina i Mistres Brown, są przy niej – będą miały o niej staranie. A ja, sam na sam ze sobą potępiać się muszę.

 „ – Tak – byłem niesprawiedliwy, postąpiłem okrutnie. Tak! – ugodziłem bez litości w dwa czyste i niewinne serca, które mię jeszcze kochają: przezemnie córka moja zemdlała z boleści, wątłe dziecię, które lada tchnienie obala. – I po raz drugi wygnałem wychowańca z domu mego – syna najlepszego przyjaciela, dziecko tak dobre, ze teraz nie wie nawet ile ja jestem złośliwy. – I dla czegóż to wszystko?

 „Dla czego? nie śmiem wyznać przed sobą samym. Jestem tu, z piórem w ręku, i na tych kartkach, na których składam wszystkie myśli może, tego napisać nieśmiem. I dlaczegóż ta złośliwość, dla czegóż tyle barbarzyństwa w postępowaniu z osobami, które kocham przecie? Bo jestem zazdrosny! – Nie wszyscy mię zrozumieją, wiem to dobrze, ale może ojciec, który mię pojmię; jam zazdrosny o córkę moją, o tę miłość, którą obdarza innego, o jej przyszłość, o jej życie zazdrosny jestem.

 „Smutno to jest tak mówić, ale to prawda. Najlepsi nawet ludzie, a każdy za takiego się ma, w głębi duszy swój chowają tajemnice sromotne i myśli straszliwe; znam je tak dobrze jak Pascal. Jako lekarz, niejedno serce badałem na śmiertelnej pościeli, niejedno rozbierałem sumienie; ale wytłumaczyć się z swojem własnem to może najtrudniej. Kiedy rozmyślam o tem, tak jak teraz, w swoim gabinecie, a więc zdała od niej, z zimną rozwagą – obiecuję sobie, że się zwyciężę, wyleczę; – ale niech znowu ujrzę namiętne Magdaleny spojrzenie na niego rzucone, niech pomyślę, że w sercu dziecka mego, które tak kocham, drugie już tylko zajmuję teraz miejsce – wszystkie postanowienia za nic! dziki instynkt ojcowskiego egoizmu budzi się nagle, i ja się zaślepiam, szaleję, wpadam w wściekłość.

 „A przecież to bardzo naturalną jest rzeczą, że oni się kochają: on ma lat 23, a ona 19. – Oboje młodzi, piękni oboje....

 Niegdyś, kiedy Magdalena dzieckiem była, milion razy z roszkoszą myśliłem o tym ich związku. Teraz doprawdy, pytam się sam siebie, czy myśląca istota, czy człowiek, którego nazywają znakomitym w nauce, może postępować jak ja?

 „Nazywają mię znakomitym człowiekiem! – dla tego, że mi się udało zbadać nieco więcej tajemnic organizacji człowieka; że po biciu pulsu poznać mogę mniej więcej – każdą chorobę; żem wyleczył takich, których inni, mniej jeszcze odemnie świadomi mieli za nieuleczonych. Ale każcie wyleczyć najmniejszą boleść moralną – zobaczycie całą nieudolność nauki mojej, zobaczycie jak duma moja musi schylić nisko swe czoło.