Amanda - Roman Staniek - ebook + książka

Amanda ebook

Roman Staniek

4,3

Opis

Londyn i Kraków. Chłodna doktor psychologii, wyrafinowana prostytutka, przykładna nauczycielka i romantyczna kochanka. Okazuje się, że główna bohaterka Teresa reprezentuje każdą z nich i dokonuje wyborów, kierowana w swoim mniemaniu przez siły nieczyste. Dramatyczne konsekwencje, które potem ponosi, budzą grozę i zmuszają do refleksji, jak jeden kompromis moralny może wywołać efekt domina.

Amanda” to powieść obyczajowo-kryminalna, ukazująca z różnych punktów widzenia przyczyny prostytucji, półświatek sutenerów i handlarzy żywym towarem oraz niebezpieczeństwa wynikające z nienasycenia, nudy i pielęgnowanej nienawiści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Korekta, skład i łamanie tekstu oraz projekt okładki

www.anatta.pl

Zdjęcie na okładce 

photographee.eu

© Copyright by R.E. Staniek, 2018

wydanie II

ISBN978-83-949767-2-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

Życie pełne oczekiwań i niespełnionych marzeń

Śmierć nagła i niespodziewana

Wstęp

– Dzisiaj jest poniedziałek, trzynasty czerwca. Przewiduje się zachmurzenie małe lub umiarkowane, bez opadów. Jedynie nad samym morzem możliwość przelotnych, krótkotrwałych deszczów. Temperatura w dzień osiągnie maksymalnie dwadzieścia sześć stopni. Temperatura w nocy spadnie do... – Głos spikera radiowego rzeczowo i bez zająknięcia przekazywał pogodę na cały tydzień.

Młoda kobieta podeszła do okna i popatrzyła w górę. Na niebie widoczne były małe, pojedyncze chmurki. Ręce oparła na kaloryferze. Prawą dłonią ściskała termostat, lewą żeliwne żeberko. Po kilku sekundach jej dłonie stały się sine, a następnie białe jak kreda. Zdawałoby się, że cała krew odpłynęła z nich, pozostawiając prawie przezroczystą skórę. Termometr na oknie wskazywał dziewiętnaście stopni.

Chmury, chmurki, chmurzyska. Cumulus, cumulusy, cumulusowy... Na ile sposobów mogę przekształcić te słowa w języku polskim? Na wiele. W razie czego wymyślę jakąś końcówkę, dodam do słowa głównego i mam... cumulusiki. Angielski jest o wiele łatwiejszy. Cloud, cumulus, i tyle. Nic dziwnego, że na całym świecie ten język jest najpopularniejszy.

Z pokoju stołowego widok był wspaniały, co stanowiło jedyną zaletę tego mieszkania. Drugą mogłaby być jeszcze ta, że otrzymała je od matki za darmo. A jak wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Po matce przejęła również posadę nauczycielki języka angielskiego.

W oddali rozpościerał się pas zieleni. Jeszcze dalej widoczne były gdzieniegdzie domki jednorodzinne oraz droga szybkiego ruchu. Przy ładnej pogodzie, takiej jak dzisiaj, można było zobaczyć pasmo gór. Czasem rodzice zapraszali ją do siebie, w okolice Zakopanego, gdzie trzy lata temu kupili dom, by – jak mówiła matka – dożyć spokojnej starości.

– I like my smoky Kraków – wypowiedziała na głos.

– Minęło pięć minut po godzinie ósmej. – Ten sam miły i opanowany głos w radiu oznajmił jej, że powoli nadszedł czas na wyjście z mieszkania.

Puściła kaloryfer i rozcierając zesztywniałe palce, odwróciła się i weszła do kuchni, aby wyłączyć radio. Na ścianie, za drzwiami kuchennymi wisiał mały kalendarz, na którym nanosiła terminy na cały tydzień. O godzinie ósmej czterdzieści pięć zaczynała pierwszą lekcję języka angielskiego w gimnazjum. Uczyła młodzież po trzy, cztery godziny dziennie.

„Młodzież”! Jak trudno było jej się przyzwyczaić do tego słowa. Na początku swoich uczniów nazywała dziećmi, dopóki dyrektor delikatnie nie zwrócił jej uwagi: „Pani Tereso, w pewnym momencie nasze dzieci osiągają wiek, w którym nie możemy ich nadal traktować jak dzieci. Z reguły staje się tak między dwunastym a czternastym rokiem życia, pani Tereso”. Powtórzył jej imię, aby pokazać, jak ważna jest ta informacja. Skinęła głową na znak, że przyjęła ją do wiadomości. W gruncie rzeczy ma rację – pomyślała wtedy. W wieku czternastu lat nie życzyła sobie, aby ktoś ją nazywał dzieckiem.

Czasem dyrektor prosił ją o zostanie trochę dłużej, by porozmawiać o poszczególnych uczniach, którzy jego zdaniem sprawiają kłopoty i potrzebują fachowej pomocy. Niekiedy udawało mu się ściągnąć delikwenta na rozmowę do gabinetu, w którym przypadkowo się znajdowała. Po chwili opuszczał gabinet, wyjaśniając, że ma jakieś ważne spotkanie, i prosił Teresę o przeprowadzenie dalszej rozmowy. W przypadkach drastycznych, takich jak rękoczyny, dyrektor był stanowczy. Uczeń stawał przed nimi z rodzicami.

Od południa pracowała w przychodni. Porady rodzicielskie stały się jej specjalnością. Na samą myśl o nich uśmiechnęła się.

Codziennie o godzinie dziewiętnastej w kalendarzu wpisywała imię oraz miejsce. Cały tydzień miała dokładnie zaplanowany, jedynie w piątek o dziewiętnastej widniał duży znak zapytania nakreślony czerwonym mazakiem.

Sprawdziła, czy wszystko jest w porządku. Kuchenka i światło wyłączone. Udała się w kierunku drzwi wyjściowych.

Przechodząc obok garderoby, zatrzymała się i zrobiła krok do tyłu. Tak, teraz mogła podziwiać się w całej okazałości. Lustro w przedpokoju było wystarczająco duże, by objąć jej sylwetkę. Krytycznym wzrokiem przyglądała się sobie dokładnie.

Gdybym była Nim, co mogłabym w sobie jeszcze zmienić? Może kolor oczu albo wzrost, może twarz? Nie, nic z tego. Dziękuję, odwaliłeś kawał dobrej roboty!

Popatrzyła na zegar wiszący na ścianie. Wskazówka sekundnika zatrzymała się na kresce pokazującej cyfrę pięć. Zdawałoby się, że czas niczym ta wskazówka stanął w miejscu. Minęły trzy lata, odkąd tutaj zamieszkała.

Wszystko, co było wcześniej, nagle wydało jej się odległe i nierealne. Starała się wymazać tamten czas, zapomnieć, nie wracać już nigdy do niego pamięcią. Od tamtej pory zegar stał się klepsydrą, w której ktoś wymienił grube ziarenka piasku na drobne, przelatujące bez oporu do dolnej części.

Otworzyła powieki. Sekundnik zrobił wolny skok do przodu, zanim nabrał normalnego tempa. Tiiik-taaak. Tiik-taak. Tik-tak. Tik-tak.

Nigdy nie spóźniła się do pracy. Wręcz przeciwnie: przychodziła jako jedna z pierwszych. Pracoholiczka – jak ją być może nazywali inni za plecami. Co ona może poradzić, że lubi swoją pracę? Poza tym, gdyby spóźniła się na autobus, musiałaby czekać dwadzieścia minut na następny. Pieniądze, jakie dostawała? Nie, zdecydowanie nie! To, co zarabia, nie wystarczyłoby nawet w połowie na luksusowe życie, jakie prowadzi.

Jeszcze bardziej przysunęła się do lustra. Lewą ręką odsunęła kosmyk jasnych, wręcz słomkowych włosów z czoła. Niebieskie, duże, śliczne oczy przypatrywały się z uwagą jej twarzy. Wysokie czoło, smukła twarz, w brodzie delikatny, prawie niezauważalny dołek. Kształtne, zmysłowe, pomalowane na czerwono usta. Włosy zaczesane za uszy i związane w kucyk spadający na prawe ramię. W uszy wpięte delikatne klipsy, w których błyszczały małe diamenciki ułożone w kształcie czterolistnej koniczynki.

– Wszyscy noszą dzisiaj kolczyki. Klipsy zakładały kobiety sto lat temu – śmiała się jej matka. – Moja koleżanka przekłuje ci uszy, nawet nie poczujesz bólu!

Nie wierzyła jej. Bała się bólu panicznie. Na widok strzykawki, którą pielęgniarka zbliżała do jej przedramienia, aby pobrać krew, o mało nie mdlała.

A więc pozostają staromodne klipsy. I basta!

Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Dłonią wygładziła czarną, skórzaną kurtkę. Nogawki dżinsów wpuściła w wysokie, sięgające kolan buty na wysokich obcasach.

Spoglądała z góry na przechodniów, którzy często oglądali się za nią. Kobiety z zazdrością, mężczyźni z pożądaniem. Udawała, że nie dostrzega tych spojrzeń, ale w rzeczywistości napawały ją dumą. Zwalniała wtedy odrobinę i zaglądała w witryny sklepowe. Nie po to, aby zobaczyć, co proponuje sklep, tylko aby zobaczyć w szybie swoje odbicie i mężczyzn, którzy odwracali głowę w jej kierunku. Czuła się wtedy jak kierowca wspaniałego samochodu sportowego, który zwalnia przy szeregu szyb wystawowych, aby zobaczyć siebie w swoim cudownym aucie.

Podeszła do drzwi, wystukała kod w urządzeniu alarmowym i wyszła na klatkę schodową. Przelotnie zerknęła na windę i bez zastanowienia udała się w stronę schodów. Schodzenie z piątego piętra nie sprawiało jej trudności, nawet gdy miała na nogach, tak jak dzisiaj, buty na wysokim obcasie. Natomiast wchodzenie na górę nie było zbyt przyjemne. Wmawiała sobie wtedy, że jej to tylko na zdrowie wyjdzie, ale tak naprawdę nie była o tym do końca przekonana.

Już wiem, Panie, co możesz we mnie zmienić! Fobie! Zabierz je, proszę, ode mnie. Boję się windy, boję się pająków, psów, kotów, boję się bólu, boję się poczucia strachu.

Wiem, co zrobię! Dam na ofiarę dużo forsy, abyś zabrał moje strachy. Do świąt jeszcze trochę czasu, a jak wiesz, Panie, odwiedzam Cię tylko dwa razy w roku, ale za to dostajesz z góry kasę za cały rok. Trudno... Te parę miesięcy do świąt muszę jeszcze drałować po schodach. Albo... w niedzielę pójdę na mszę i dam na ofiarę. A już w poniedziałek, jak mnie wysłuchasz, o Panie, pojadę windą, we wtorek kupię psa, w środę kota, w czwartek dam sobie uszy przekłuć, w piątek oddam krew na badanie (już czas, aby to znowu zrobić), w sobotę pojadę z psem i kotem do ogrodu zoologicznego i pooglądam pająki.

Zła na siebie za te bzdurne, ironiczne myśli schodziła w dół. Czwarte piętro, trzecie, drugie...

– Jak cię swędzi, to sobie maścią posmaruj!

Słysząc te słowa, stanęła jak wryta. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją zimny, bolesny niczym uderzenie bicza dreszcz. Nie uwierzyła własnym uszom i rozejrzała się na boki. Na klatce schodowej oprócz niej i jeszcze jednej kobiety nie było nikogo.

Powoli odwróciła się w stronę sąsiadki, a jej twarz przybrała znowu naturalny, łagodny wyraz. Z uśmiechem podeszła i zanim tamta zorientowała się, o co chodzi, złapała ją obiema rękami za uszy, podgięła nogę w kolanie i zadała potężny cios między nogi.

Ze zdziwieniem stwierdziła, że to uderzenie nie wywarło na przeciwniczce absolutnie żadnego wrażenia. Każdego faceta taki cios zwaliłby z nóg, a ją... No właśnie, ją nie, gdyż to nie był facet, a kobiety przecież nie mają takiego balastu między nogami jak mężczyźni.

Podgięła kolano jeszcze raz, tym razem dobre dwadzieścia centymetrów wyżej, i z rozmachem wbiła je w żołądek kobiety. Sąsiadka z jękiem osunęła się na kolana, zwracając prawie jednocześnie całą zawartość żołądka na posadzkę.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeżeli teraz odejdzie, najdalej za pół godziny będzie miała gliny na karku, więc musiała to teraz raz na zawsze zakończyć. Otworzyła torebkę i klinga noża wyskoczyła z uchwytu, wydając metaliczny dźwięk. Lubiła ten scyzoryk, jak go żartobliwie nazywała, nie rozstawała się z nim, tak jak nie rozstawała się z gazem łzawiącym, który również nosiła wraz z kosmetykami w torebce. Ryzyko zawodowe.

– Wiesz, co ja teraz z tobą zrobię?

Kobieta nie odezwała się ani słowem, jedynie kręciła głową w lewo i w prawo niczym zahipnotyzowana. Najwidoczniej znajdowała się w szoku.

Teresa pchnęła głowę sąsiadki do przodu, a gdy ta upadła na czworaka, usiadła na niej jak na koniu i przystawiła jej nóż do gardła.

– Przetnę ci to twoje tłuste gardziołko. O, tutaj. – W jednym miejscu na gardle przejechała jej palcem po skórze, demonstrując, gdzie dokona cięcia nożem.

Kobieta dostała drgawek.

– Następnie przepcham ci tą dziurą twój niewyparzony jęzor, obetnę go i wsadzę z powrotem w usta. Twoje ślepia wydłubię i wyrzucę na ulicę. Chyba że... zapomnimy o całym zdarzeniu i już nigdy w taki sposób nie odezwiesz się do mnie?

Sąsiadka nie potrafiła wykrztusić z siebie słowa, więc kiwała tylko głową w górę i w dół na znak, że się zgadza. Teresa odstąpiła od niej na krok, schowała nóż do torebki i uważnie przyjrzała się kobiecie. Wyglądała na trzydzieści pięć lat. Miała wyraźną nadwagę i wcale nie była aż tak wstrętna, jak ją w pierwszym momencie oceniła. Ubrana była w letnią kwiaciastą sukienkę z dużym dekoltem, na stopach miała sandały. Jasne, najprawdopodobniej farbowane włosy opadały w dół, zasłaniając częściowo jej twarz.

Teresa czekała, aż kobieta się uspokoi i wydusi wreszcie z siebie jakieś słowo. Podeszła znowu do niej i złapała ją za ramię. Kobieta uklękła. Dygotała ze strachu. Jedna z jej ogromnych piersi wysunęła się, ukazując obrąb sutka. W pierwszej chwili Teresie wydało się, że sąsiadka ma pomiędzy piersiami tatuaż wielkości około pięciu centymetrów, jednak po uważniejszym przyjrzeniu się stwierdziła, że się myli. Znamię wyglądało niczym wylatujący spomiędzy piersi motyl. Jedno skrzydło miał całkowicie rozwinięte, drugie lekko opadnięte w dół, jakby dopiero nabierał pędu w locie. Pomiędzy skrzydłami był doskonale widoczny tułów z głową i czółkami. Delikatna, biała skóra opinająca piersi kobiety jeszcze bardziej podkreślała ich doskonałość mimo braku biustonosza. Żaden artysta nie stworzyłby lepszego dzieła.

Faceci lecą na takie ogromne piersi. Gdyby ta idiotka miała trochę oleju w głowie, mogłaby dzięki nim nieźle zarobić, a przy okazji doznać trochę rozkoszy, której najwidoczniej, biedna, nigdy w życiu nie doświadczyła.

Mimowolnie opuściła wzrok na swoje piersi. Nie nosiła biustonosza, ponieważ biust mogłaby z powodzeniem schować w jednej dłoni. Nie miałby czego podtrzymywać. Parę razy próbowała go założyć go, aby przynajmniej optycznie stworzyć wrażenie większych piersi, ale czuła się do tego stopnia skrępowana, że z reguły po dwóch, najdalej trzech godzinach ściągała go i chowała do torebki. Kiedyś jeden lekarz, którego później wpisała do listy dobrych znajomych, wyraził się w następujący sposób o niej: „Gdyby były większe, wyglądałyby niczym koła od traktora zamontowane w swoim samochodzie”.

Porównanie piersi do kół od traktora nie za bardzo przypadło jej do gustu, ale była wdzięczna za tę opinię.

– Wyduś wreszcie z siebie jakieś słowo! Ja nie mogę cały dzień tak nad tobą stać.

– Prze... przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło – odpowiedziała cicho.

– Za to ja wiem. – Wyciągnęła z kieszeni kurtki parę pomiętych banknotów. – Sto, sto pięćdziesiąt, dwieście, trzysta. Wyciągnęła następny, ale po dwóch sekundach zastanowienia schowała go z powrotem do kieszeni. Doprowadź się za nie do porządku... i nie chcę cię więcej na oczy widzieć. – Wsadziła sąsiadce pieniądze do ręki. – Jak masz na imię?

Sąsiadka nie odezwała się ani słowem, więc Teresa odwróciła się na pięcie i zrobiła krok w stronę wyjścia.

– Dorota – usłyszała z tyłu. – A ty?

Teresa zastanowiła się sekundę.

– Amanda. – Dla ciebie jestem Amanda.

Już nie zatrzymując się, odeszła szybkim krokiem. Na chodniku przed klatką schodową stanęła na chwilę i złapała się za kolano. Serce łomotało jej ze strachu, żołądek nagle, pomimo że nie jadła śniadania, zaczął ważyć dziesięć kilogramów. Zrobiła dalsze dwa kroki i oparła się o latarnię. Wyciągnęła prawą dłoń przed siebie. Palce drżały nerwowo. Jeszcze raz przejechała ręką po kolanie.

– Kurwa mać – wycedziła przez usta. – Przez tę sukę będę miała sine kolano.

Pomimo tego uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Obok niej przejechała taksówka. Bez zastanowienia i bezwolnie, tak jakby sterowała nią inna osoba, włożyła dwa palce do ust i zagwizdała tak głośno, że kierowca zatrzymał samochód, pozostawiając na asfalcie dwa ślady przypalonych opon. Przechodnie po drugiej stronie ulicy stanęli jak wryci. Sprzedawczyni z kiosku wystawiła głowę przez małe okienko i spoglądała w jej stronę.

– Pani! Mam dzwonić po policję? Stało się coś? – krzyknęła w jej stronę.

– Nic się nie stało! – Tym razem kierowca taksówki pospieszył z odpowiedzią, po czym już ciszej dodał: – Zakleszczysz w okienku tę swoją grubą dupę i nikt cię, kurwa, z tej budy nie wypcha. Będą ją musieli zburzyć, żeby cię wyciągnąć.

Teresa usiadła obok niego.

– Dziękuję, że się pan zatrzymał.

– Nie ma sprawy. – Szybko przebiegł wzrokiem od jej stóp do głowy. – Dla pani to ja bym nawet kilometr na wstecznym przejechał. Pierwszy klient w tym tygodniu... i na dodatek takie branie. Przyniesie mi pani z pewnością szczęście. Tylko ten cholerny ABS padł mi znowu.

– To będzie wspaniały tydzień. – Popatrzyła na niego z uśmiechem. – Tak mówili w radiu – dodała.

Rozdział pierwszy. Londyn

Trzy i pół roku wcześniej

Ze stacji metra do Dirty’ego Johny’ego miała około pięćset metrów. Ich przejście zajęło jej więcej czasu niż w normalny dzień. Normalny dzień to taki, w którym nie pada. Chociaż może powinna je nazywać odwrotnie. W każdym razie zasada numer jeden brzmiała: nie wychodź w listopadzie z domu bez parasola.

Od mniej więcej dwóch lat co dwa tygodnie w sobotnie wieczory spotykali się w prawie niezmienionym gronie w tym pubie w City London. Dzisiaj była wyjątkowa okazja, którą chciała uczcić, stawiając jedzenie i napoje.

– Teresa! Wyglądasz cudownie. Co ja mówię? Ty wyglądasz zawsze cudownie, dzisiaj po prostu promieniujesz szczęściem. – Jej najlepsza przyjaciółka Cindy Lardes objęła ją serdecznie i uściskała gorąco.

Teresa z trudem oswobodziła się z jej objęć.

Cindy przyjechała wcześniej z Martą, matką Teresy, gdyż miała spotkanie z doktorem Hawlettem w sprawie pracy jako jego asystentka. Rozmowa przebiegła w miłej atmosferze i – co najważniejsze – warunki, jakie zaproponował przyszły pracodawca, całkowicie spełniały jej oczekiwania.

– Przestań! Udusisz mnie. Widać to chyba po mnie? Dzisiaj jestem najszczęśliwszym doktorem psychologii w całym Londynie.

Od dwóch tygodni Teresa miała prawo do używania nadanego jej tytułu doktora. Pani doktor Teresa Krammer. Tak będą ją nazywać jej pacjenci i taką tabliczkę każe przymocować na drzwiach gabinetu. Pierwsze cztery semestry na studiach poświęciła psychiatrii, ale po dwóch miesiącach praktyki w szpitalu zrezygnowała z tego kierunku na rzecz psychologii.

– W wieku dwudziestu siedmiu lat osiągnęłaś to, o czym wielu innych tylko marzy. Już wkrótce będziesz miała swoją praktykę, własnych pacjentów. Czego jeszcze potrzebujesz? – W tym momencie Cindy mrugnęła znacząco. – Przyprowadziłam ze sobą mojego kuzyna. Opowiadałam ci o nim, pamiętasz?

– Tak, to jest ten, który leczy i pomaga ludziom w Somalii. Nic nie wspominałaś o tym, że już wrócił do Londynu.

– Całkiem nieoczekiwanie zresztą. Wczoraj zadzwonił do mnie, czy nie miałabym ochoty na lunch. Powiedziałam mu, że opijasz dzisiaj doktorat, zaprosiłaś do pubu parę osób i ucieszysz się, jak wezmę go ze sobą. Nie masz chyba nic przeciwko?

– No chyba oszalałaś!? Pewnie, że nie. Jak wygląda? Jest samotny? Ile ma lat?

– Uspokój się. Powoli. Otóż jest sam, ma trzydzieści dwa lata, jest cholernie przystojny i wabi się Steven Milles. Tam, przy barze, widzisz? – Zwróciła głowę w stronę opalonego mężczyzny, który w tym momencie rozmawiał z barmanem.

Teresa podążyła wzrokiem.

– Łooł! – Lewą ręką ujęła dłoń przyjaciółki, a prawą pomachała niczym wachlarzem przed twarzą na znak, jakie wrażenie zrobił na niej mężczyzna.

– Przedstawisz mi go później, ja muszę przywitać moich gości. Częstuj się, proszę. Jedzenie, drinki... i wszystko zamawiajcie w barze.

Teresa ucałowała Cindy w policzek i poszła powitać pozostałych gości. Oznajmiła przyjaciołom powód, z jakiego stawia dzisiaj wieczorem. W sumie spodziewała się dwunastu osób, w tym matki, która dwa dni wcześniej przyleciała do Londynu, aby osobiście jej pogratulować. Kuzyn Cindy był trzynastą, niespodziewaną osobą.

Matka stała sama, trzymając w dłoni lampkę białego wina. Skierowała kroki w jej stronę, ale właśnie w tej samej chwili, uprzedzając ją, podszedł do niej mężczyzna. Objął ją w pasie i pocałował w policzek. Teresa stanęła jak wryta i przypatrywała się tej scenie. Mężczyzną był Henry, ojciec Teresy. Rodzice rozeszli się, gdy miała dwanaście lat. Obecnie ojciec wrócił do Londynu, gdzie prowadził jeszcze do zeszłego roku firmę handlową. Był na emeryturze i miał wreszcie mnóstwo czasu, aby odwiedzać przyjaciół rozrzuconych po całym świecie.

Tydzień temu wrócił z Australii i oświadczył córce:

– Jeszcze nie wiem gdzie, ale wynoszę się stąd. Londyn mnie przytłacza, to nie jest miasto dla takich staruchów.

Objęła go wtedy za szyję i powiedziała:

– Dla mnie jesteś najprzystojniejszym i najwspanialszym staruchem, jakiego znam.

Po raz pierwszy widziała, jak ojcu spłynęła łza po policzku.

– Na starość wszyscy robimy się sentymentalni! Cholera – starał się usprawiedliwić przed nią swoją słabość.

– Marta! Wyglądasz ślicznie, jak wtedy... kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Nic się nie zmieniłaś – wypowiedział te słowa po polsku i jeszcze raz pocałował ją w policzek. Tym razem nie odsunął tak szybko twarzy od niej.

Teresa nadal bez ruchu przyglądała się tej scenie. Serce kołatało jej jak szalone. Lewą dłoń położyła na piersi w nadziei, że po chwili się uspokoi. Od piętnastu lat niczego nie życzyła sobie bardziej od tego, żeby rodzice któregoś dnia w taki właśnie sposób się pojednali, a ona miałaby ich dla siebie. Dwie osoby, które kochała nad życie, wreszcie razem.

– Henry! Miło cię po tylu latach znowu zobaczyć. Jak słyszę, nie zapomniałeś polskiego. – Marta dla odmiany odezwała się do niego po angielsku. Mówiła w tym języku doskonale, aczkolwiek z mocnym, słowiańskim akcentem.

– Tak, trochę jeszcze pamiętam. A o tobie myślę codziennie!

Dziwnie brzmiała ta rozmowa. Ojciec mówił po polsku, ciągnąc słowa i nadając im angielskie brzmienie, a matka odpowiadała mu po angielsku.

Teresa na chwilę zapomniała o swoich gościach i przeniosła się myślami do dzieciństwa. Okresu beztroski, który zakłócił niespodziewanie rozwód rodziców.

Miała dwanaście lat, gdy ojciec wyjechał do Londynu. Prosił matkę, by jechała z nim. Trzymał ją, tak jak teraz za rękę, ale ona, inaczej niż dzisiaj, odwracała głowę w drugą stronę. Żadne z nich nie zapytało jej, małej Tereni, jak ją nazywał tatuś, o zdanie i nie zadało sobie trudu, by jej wyjaśnić, co się działo. Domyślała się, że stało się coś strasznego, ale zrozumiała całą tragedię dopiero, gdy jej ukochany tatuś stanął przed drzwiami z dwoma walizkami, odwrócił się i podszedł do niej. Wziął ją w ramiona. Pamięta jego wzruszenie w oczach i mocny uścisk, ale słów nie mogła sobie przypomnieć. Mówił do niej po angielsku, ale znaczenia tych słów nie zrozumiała. Zapytała go tylko: Why? Na co jej odpowiedział: „Kiedyś, gdy dorośniesz, wyjaśnię ci to. Teraz nam wybacz”.

Przecież była dorosła! Miała już dwanaście lat – myślała z buntem. Oddałaby wszystko dla nich, a oni widzieli tylko swoje życie, jej nie miało dla nich widocznie żadnego znaczenia.

Późniejszy okres, aż do jej wyjazdu do Anglii, był jedną, niekończącą się otchłanią tęsknoty za ojcem. W wieku trzynastu lat targnęła się na swoje jeszcze młode życie. Uważała wtedy, że wystarczy połknąć odpowiednią ilość tabletek, popić je wodą, położyć się spać i zasnąć na wieki wieków... amen. Tak się na szczęście nie stało. Co prawda tabletek w apteczce matki było mnóstwo, ale żadna z nich nie spowodowałaby zgonu nawet u niemowlaka. Do szklanki od herbaty wsypała około pięćdziesięciu różnych witamin, trzy aspiryny oraz dwie tabletki antykoncepcyjne. Połykała je pojedynczo, popijając wodą i zalewając się łzami rozpaczy nad jej smutnym życiem niekochanego dziecka. Włączyła głośno radio, aby nikt nie słyszał jej umierania lub, co całkiem niewykluczone, wołania o pomoc, i położyła się na wersalce. Po dziesięciu minutach bicie sąsiadki młotkiem o kaloryfer i jej krzyki, że jak nie wyłączy tego przeklętego radia, to zadzwoni po policję, zmusiły ją do wstania i ściszenia muzyki. Chciała się znowu położyć, ale zrobiło jej się tak niedobrze, że zwymiotowała do toalety wszystkie jeszcze niestrawione tabletki.

Dwa dni później matka zauważyła zniknięcie jej dwóch ostatnich tabletek antykoncepcyjnych. Posadziła ją przy stole naprzeciwko siebie i bez słowa wpatrywała jej się w oczy. Po chwili padło pierwsze pytanie:

– Od kiedy uprawiasz seks?

– Ja, ja nie wiem, mamo, o co ci chodzi. Ja jeszcze nigdy... – Teresa z przerażeniem zaprzeczyła i zrobiła się nagle czerwona na policzkach.

Matka znowu przez chwilę się nie odzywała.

– Moja kochana córeczko. Moim zdaniem jeszcze nie jesteś gotowa na ten krok, który zmieni twoje życie w sposób, jakiego sobie teraz nie wyobrażasz. Chcę, abyś wiedziała, że jestem dla ciebie nie tylko matką, ale również najlepszą przyjaciółką, której możesz opowiedzieć o wszystkim, co cię dręczy i leży na sercu. Jeżeli przyjdzie na to pora, a uwierz mi, taka przyjdzie, i znajdziesz chłopaka, w którym się zakochasz i któremu będziesz ufała bezgranicznie, wtedy przyjdź do mnie. Wiele dziewcząt nie zastanawia się w takim momencie nad konsekwencjami, jaki ten pierwszy raz może przynieść. Efektem tego jest bardzo często zmarnowane życie, ponieważ okazuje się, że ten sympatyczny, młody człowiek w gruncie rzeczy nie jest taki sympatyczny, jak się wydawał, albo, co najgorsze, przydarzy się niepożądana ciąża.

Matka pogłaskała ją po włosach i pocałowała w policzek. Po chwili ubrała się i wyszła do apteki po tabletki, które jej zniknęły. Zapomniała tylko o jednym: przyjaciółki opowiadają sobie nawzajem o wszystkim, co wydarza się w ich życiu, tymczasem Marta nie uważała za stosowne poinformować córki o nowym mężczyźnie, który od jakiegoś czasu pojawił się w jej sypialni.

Gdy Teresa skończyła czternaście lat, ojciec zaproponował jej, żeby przyjechała do Anglii na wakacje. Matka na początku nawet nie chciała o tym słyszeć, lecz Teresa nie dała za wygraną. Tak długo przekonywała matkę prośbami, płaczem i na koniec milczeniem, że w końcu Marta wyraziła zgodę. Po wakacjach Teresa nie wróciła do Krakowa. Powiedziała matce, że popełni samobójstwo, jeżeli będzie musiała opuścić ojca.

Nowy związek matki przetrwał trzy lata. Od tamtego czasu Marta poświęciła się całkowicie pracy zawodowej i pogodziła się z myślą o tym, że będzie sama.

Teresa skończyła siedemnaście lat i kiedy miał nastąpić jej pierwszy raz, zamiast matce, której nie miała przy sobie, zwierzyła się ojcu. Była szczęśliwa, że odważyła się na tę rozmowę. Ojciec okazał się bardzo liberalny, jeżeli chodzi o seks. Na koniec ich dyskusji stwierdził, że kobieta (położył nacisk na słowo „kobieta”) w jej wieku powinna mieć to za sobą.

Natomiast jeżeli chodzi o mężczyznę, z którym to zrobiła, to okazał się on całkowitym niewypałem. Seks z nim trwał zaledwie parę minut i przyniósł jej tylko ból i niesmak. Na drugi dzień Joel (tak miał na imię) omijał ją z daleka i już nigdy więcej się nie spotkali. Następnych, którzy pojawiali się w jej sypialni, sama odsyłała na drugi dzień bez śniadania do domu.

Podeszła do rodziców i objęła ich oboje od tyłu.

– I am so happy! Tak się cieszę, widząc was znowu razem po tylu latach – dodała po polsku. Rodzice podejrzewali, że mogła zaaranżować to spotkanie, ale nawet gdyby tak było, to najwidoczniej nie mieli nic przeciwko temu. Może nawet w głębi serca tego by chcieli.

– Mam coś dla ciebie. – Henry wyciągnął z kieszeni marynarki czarne pudełeczko przewiązane złotą tasiemką. Podał je córce. – Otwórz, proszę.

Na widok naszyjnika z pereł Teresa wstrzymała oddech. W jej oczach malował się nieukrywany zachwyt z kosztownego prezentu.

– Załóż go na szyję. Pasuje wspaniale do twojej czarnej sukienki. Poczekaj, pomogę ci.

Marta stanęła za córką i pomogła jej go zapiąć, po czym odwróciła Teresę w stronę lustra znajdującego się za barem. Tym razem zdawało się, że to rodzice ją objęli i wszyscy razem wpatrywali się w lustro. Zauważyła, że tak naprawdę wcale jej nie dotykali. Henry trzymał rękę Marty ponad jej plecami.

Nagle pojawiła się Cindy z aparatem fotograficznym w ręku.

– A teraz odwróćcie się w moją stronę! – Błysk lampy na moment rozjaśnił całą salę. – Jest cudowny! – Od razu zauważyła naszyjnik. Dotknęła delikatnie błyszczących pereł.

– Tak. Jest śliczny! – odezwała się Teresa. – Zrobisz zdjęcia wszystkim gościom?

– Taki mam zamiar. A teraz odlatuję, zostawiam was samych.

Światło lampy błyskowej aparatu fotograficznego co chwilę rozświetlało salę pubu. Cindy z zapałem i zaangażowaniem potraktowała prośbę Teresy.

– To ja was przeproszę na chwilę, mam jeszcze gości, których muszę przywi... – przerwała w połowie słowa, widząc, że rodzice nie zwracają na nią uwagi, zajęci całkowicie sobą. Wcale się tym nie zdenerwowała. Wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem.

Mój plan funkcjonuje!

O tym, że jej strategia zadziałała, zauważyła od razu, ale że akcja potoczy się tak szybko, nawet jej się nie przyśniło.

Odwróciła się energicznie do tyłu i wpadła w szeroko rozstawione ręce Stevena Millesa, kuzyna Cindy.

– Sorry, nie zauważyłam cię. – Obejmowała go mimowolnie w pasie, tak jak obejmuje się słup wyrastający nagle przed oczami na chodniku.

– Nic się nie stało. Chciałem się tylko przedstawić i oczywiście pogratulować. – W ręku trzymał małą, czerwoną kopertę, którą wyciągnął w jej stronę. – Mały prezent dla ciebie, proszę.

– Wiem, kim jesteś. Cindy opowiadała mi o tobie. Co tam w środku jest? – Wzięła od niego kopertę.

– Zobacz. Cindy mówiła, że uwielbiasz teatr. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Teresa otworzyła kopertę i wyciągnęła z niego kartę wstępu na przedstawienie „Hamleta” w wykonaniu nowego składu aktorów.

– The Globe! Teatr Szekspira. Tak się cieszę. – Widziała co prawda tę sztukę dwa razy, ale nie dała tego po sobie poznać. – To już za tydzień!?

– Tak. Ale jak ci ten termin nie pasuje, wymienię na inny. Myślę, że nie będzie z tym problemu.

– Nie, nie. Jest cudownie. Akurat mam całą następną sobotę wolną. Muszę przywitać pozostałych gości. Nie miałbyś ochoty mi towarzyszyć? Opowiesz nam o twojej pracy.

– Nie wydaje mi się, aby praca lekarza mogła kogokolwiek zainteresować.

– A więc opowiesz nam o Afryce.

Steven skinął bez sprzeciwu głową. Teresa złapała jego dłoń i pociągnęła go w stronę grupy stojącej na środku sali.

Spotykała się z gronem najlepszych przyjaciół, którzy towarzyszyli jej przez lata spędzone na uczelni, oraz trzema wykładowcami, którym zawdzięczała pomoc i cenne wskazówki przy pisaniu pracy doktorskiej. Theodor Goldberg podsunął jej temat, który w opinii wszystkich trzech opracowała doskonale: „Problemy współczesnej rodziny w krajach wysoko rozwiniętych”.

W tej chwili Goldberg stał naprzeciwko swojego największego przeciwnika politycznego, jakim był bez wątpienia konserwatysta sir James Payrton. Słyszała, że któregoś dnia ich polityczna dyskusja zakończyła się bójką. W jej efekcie oboje pokazali się następnego dnia na uczelni z podbitymi oczami. Trzeci z profesorów, Frederik Keyton, stał z boku i przysłuchiwał się w milczeniu tej dyskusji. Losy milionów uchodźców rozgrywały się w tej chwili w tym małym barze w centrum Londynu.

– Parlament Europejski powinien rozwiązać ten problem...

– Mówisz o Parlamencie Europejskim, a nakazujesz Anglikom wyjść z Unii! – Goldberg górował nad swoim przeciwnikiem, mając poparcie liczniejszej grupy studentów, którzy uważali, że Anglia nie powinna odłączyć się od Unii Europejskiej. – Co zrobimy z tysiącami biednych ludzi czekających we Włoszech na wjazd do Europy Zachodniej? Chcesz ich wsadzić na statek i wysłać na pewną śmierć z powrotem?

Nikt nie zdawał sobie sprawy, że problem ten oraz napływ cudzoziemców z biegiem czasu będzie narastał i stanie się jednym z głównych tematów kampanii prowadzącej do referendum dwudziestego trzeciego czerwca dwa tysiące szesnastego roku, które doprowadziło do odłączenia się Wielkiej Brytanii od Unii Europejskiej. I że finansowane z budżetu Unii obozy dla uchodźców w Turcji i Grecji będą pękały w szwach.

– Mam pomysł! – Teresa chciała zakończyć tę dyskusję, choć zdawała sobie sprawę, że jej propozycja nie rozwiąże problemu migracyjnego. Realnego rozwiązania nie przedstawił do tej pory żaden rząd i żaden polityk.

– Słuchamy cię, nasza bogini, nasza Ateno. – Payrton ukłonił się teatralnie w jej stronę.

– Konflikty i wojny są stworem ludzkiej wyobraźni napędzanej przez media, które szepczą nam do ucha, jak mamy postępować. Pokazują nam, kto jest naszym wrogiem, a kto przyjacielem. Czasami te role odwracają się. Przyjaciele kłócą się i znowu godzą. Zbawcze armie, za którymi stoi przemysł zbrojeniowy, ruszają z odsieczą, aby pokazać się światu jako jego uzdrowiciele. Dobro przeciwko złu. Mam wrażenie, że im okropniejsza wojna, tym większa radość z jej zakończenia. – Przez chwilę zapanowało milczenie. Teresa zakończyła je, dodając: – Te kraje, które zarobiły miliony na sprzedaży broni służącej do mordowania Bogu ducha winnych ludzi, powinny przyjąć ich do siebie lub stworzyć im godziwe warunki życia. Czy ci ludzie są ofiarami niewłaściwej polityki? To kiedyś ocenią bez wątpienia historycy. Dziękuję Bogu, że żyję w Europie i w kraju w którym mogę wyjść na ulicę bez obawy, że ktoś rozwali mi głowę, strzelając do mnie zza rogu.

– Bywało różnie w tej naszej Europie. Co do uchodźców, to niektóre statki z nimi musiałyby opływać świat naokoło – wtrącił Goldberg.

– A teraz dosyć polityki. – Zakreśliła w powietrzu półokrąg niczym aktor na scenie. – Oto mój specjalny gość. Opowie nam o Afryce, z której dopiero powrócił. Poproszę o ciszę, panowie.

Steven trzymał jedną rękę w kieszeni spodni, drugą obejmował kufel portera. Ten opalony, młody mężczyzna wyglądał jak ktoś, dla kogo znalezienie się w centrum uwagi setek czy nawet tysiąca wpatrzonych w niego z uwagą twarzy było chlebem codziennym, czymś absolutnie bez znaczenia.

– Przychodząc tutaj, nie spodziewałem się, że w tym małym barze oprócz dobrego piwa – przystawił szkło do ust, pociągnął spory łyk i oblizał usta z piany – będzie mi dane dzisiaj zobaczyć prawdziwą boginię, przed którą chylę głowę.

– Nas owinęła wokół palca już parę lat temu. Od tej pory jesteśmy jej oddanymi niewolnikami, ale w jej kamiennym sercu bogini nie ma miejsca na ludzkie uczucia. – Payrton podniósł kufel w górę. – Tereso! Twoje zdrowie.

Cindy podeszła do Teresy i objęła ją.

– Nie macie racji. Znam ją dłużej aniżeli każdy z was. Teresa jest i zawsze będzie moją najwspanialszą przyjaciółką i siostrą, której zawsze sobie życzyłam. Jej serce jest otwarte na prawdziwą miłość i jestem pewna, że któregoś dnia takiej doświadczy. – W tej samej chwili popatrzyła w stronę kuzyna. – Steven, opowiadaj wreszcie! Też jestem ciekawa, co ty tam porabiałeś.

– Mój pobyt w Afryce miał trwać sześć miesięcy. – Poprawił marynarkę, która pamiętała lepsze czasy. Wyglądała, jakby ją ściągnął ze starszego brata. – To, że naszym celem stanie się Somalia, również do końca nie było wiadome. Chcieliśmy pracować i pomagać tamtejszym lekarzom w różnych szpitalach, ale jakaś tam osoba w naszej międzynarodowej organizacji lekarzy uznała to za zbyt niebezpieczne. Przydzielono nam pluton żołnierzy do ochrony, parę samochodów ze sprzętem medycznym i zbudowaliśmy szpital w regionie, który był stosunkowo bezpieczny. Do Mogadiszu mieliśmy około sześćdziesiąt kilometrów i głównie stamtąd przywozili nam pacjentów. Z okolicznych wiosek ludzie przybywali, jak mogli, wielu z nich z narażeniem własnego życia, na piechotę. Mimo że oddaleni byliśmy od licznych ognisk konfliktów w tym kraju, pośrednio dzięki naszym pacjentom codziennie widzieliśmy ich rezultat. Szczególnie dzieci... – Na chwilę zamilkł, jak gdyby zastanawiał się, czy ma dalej opowiadać.

W tym momencie do Teresy podeszli rodzice. Henry szepnął jej do ucha:

– Zamówiłem taksówkę. Chcę Marcie pokazać Londyn nocą z okien samochodu. Później przejdziemy się trochę po Hyde Parku i odwiozę ją do hotelu. Nie musisz się o nas obawiać.

– Hyde Park!? Teraz, o tej godzinie? Zostaw to na jutro, proszę. Mama tak szybko nie ucieknie od nas.

Z tego, co widzę. A właściwie to dlaczego, do jasnej cholery, chce ją zabrać do hotelu, przecież matka mieszka u mnie!

Już miała ochotę zapytać się o ten hotel, ale w końcu ugryzła się w język. Rodzice uściskali ją i odeszli, trzymając się niczym zakochani młodzieńcy za ręce.

– Opowiadaj dalej! Co z tymi dziećmi? – Któryś z zaproszonych przyjaciół Teresy zachęcał Stevena do kontynuowania opowiadania.

– Tak... dzieci. Przeraźliwie dużo chorych, okaleczonych fizycznie, psychicznie i wykorzystywanych seksualnie dzieci. Dziewczynki, których rodzice się wyrzekli, ponieważ zostały zgwałcone przez bandytów i tym samym przyniosły hańbę całej rodzinie. Częstokroć właśnie rodzice zlecali usunięcie córki, która zaszła przy takiej okazji w ciążę. Wyrok wypełniali na ogół starsi bracia, wujkowie lub, zdarzało się, że ojciec wywoził córkę i powracał sam do domu.

– To przecież brzmi absurdalnie. Skąd ty wracasz? – Stojący obok Teresy Tom kręcił z niedowierzaniem głową.

– Z samego piekła! Do tej pory nie wiedziałem, że ono istnieje. Teraz mogę ci je pokazać na mapie. Pewnego dnia nasi żołnierze znaleźli pięćset metrów od obozu nieprzytomną, trzynastoletnią dziewczynę w ósmym miesiącu ciąży. Udało nam się ją i syna, którego nosiła w sobie, uratować. Dziewczyna nie pamiętała, jak długo błądziła, zanim zobaczyła nasz obóz. Myślę, że około trzech dni była w drodze bez picia i jedzenia. Opowiadała nam później, że ojciec wywiózł ją motorem na pustynię, związał sznurem, wziął do ręki kamień i chciał nim rozbić jej głowę. Chyba Allah wysłuchał jej zrozpaczonego krzyku i próśb o darowanie jej życia, gdyż ojciec odrzucił na bok głaz i odjechał, pozostawiając ją związaną. Po kilku godzinach udało jej się wyswobodzić. Jak długo szła przed siebie, nie pamiętała. Cała rodzina odwróciła się od niej, wolałaby umrzeć, niż znowu wrócić do domu.

– Co się z nią stało? – Cindy z przerażeniem słuchała opowiadania kuzyna.

– Została u nas w sumie około sześciu tygodni. Cztery tygodnie do urodzenia dziecka, a po następnych dwóch zawieźliśmy ją do Mogadiszu, do przytułku dla samotnych matek. Co się z nią stało, nie mogę ci powiedzieć, bo nie mieliśmy od niej żadnej wiadomości. Mam nadzieję, że nie wpadła więcej w ręce swojej rodziny ani terrorystycznej milicji. Większość pacjentów po udzieleniu im pomocy odsyłaliśmy do domu. Niektórych musieliśmy zostawić na czas leczenia w specjalnie do tego celu ustawionych namiotach. W zasadzie było to tylko konieczne po skomplikowanych operacjach. Byli i tacy niestety, którzy trafiali do nas za późno. W takich wypadkach zaopatrywaliśmy ich w środki przeciwbólowe i z ciężkim sercem odsyłaliśmy do domu. Wdzięczność tych ludzi za udzieloną im pomoc była dla nas największą nagrodą. Chyba tylko to pozwoliło mi przetrwać tam cały rok. Codziennie wieczorem wychodziłem poza obóz na oddalone niecały kilometr wzgórze, aby przy zachodzie słońca podziwiać ten prawie księżycowy krajobraz. Jeszcze zanim ogromna, czerwona kula schowała się za horyzont, stado hien z podniesionymi do góry pyskami krążyło w bezpiecznej ode mnie odległości w nadziei, że któregoś dnia dopadnie mnie i rozszarpie na strzępy. Wyglądało to tak, jak gdyby goniły wokół rozgrzanej do czerwoności patelni rzucającej fale rozgrzanego powietrza wokół siebie. Wtedy nawet nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie na mnie czekało. Zawsze wyobrażałem sobie te zwierzaki jako tchórzliwe psy, które na widok człowieka uciekają ze strachu. O tym, że nawet samotny lew zostawia swoją zdobycz na widok stada tych żarłocznych bestii, dowiedziałem się znacznie później. O mało co, a byłoby dla mnie za późno. Któregoś wieczoru tak jak zwykle siedziałem na moim wzgórzu pogrążony w myślach o Anglii. Marzyłem o tym, że idę ulicami Londynu w strugach deszczu. Wszyscy chowają się pod czarne, ogromne parasole, a ja jedyny wyciągam twarz w kierunku nieba. Tęskniliśmy wszyscy za deszczem, za przyjemnym chłodem, jaki tutaj panuje. Obudziło mnie ujadanie przywódcy stada tych potworów w odległości około dwóch metrów od mojej głowy. Z jego pyska, składającego się w trzech czwartych ze szczęki uzbrojonej w zęby, która w tamtym momencie wydawała mi się o wiele straszniejsza od szczęki białego rekina, wyciekała ślina. Jego ślepia wpatrzone były we mnie i oczekiwały najdogodniejszego momentu do ataku. Pozostałe hieny krążyły wokół, nie dając mi najmniejszej szansy na ucieczkę. Leżałem sparaliżowany ze strachu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu lub krzyku. W chwili, kiedy jedna z nich odważyła się na atak i złapała moją nogę powyżej kostki w pysk, zamknąłem oczy, prosząc Boga, aby pozwolił im zabić mnie w mgnieniu oka. Abym nie musiał leżeć godzinami z rozszarpanymi bebechami i dogorywać, patrząc im w ślepia. Salwa z karabinu maszynowego wystrzelona przez jednego z dwóch żołnierzy wysłanych na moje poszukiwanie przeleciała kilka centymetrów ponad moją głową i zrobiła z tego, który mnie trzymał za nogę, sito. Reszta tych potworów zaczęła uciekać. Parę z nich udało się zabić. Reszta stada, która przeżyła, dopadła zabite lub postrzelone hieny i nie zważając na przelatujące obok nich kule, rozpoczęła ucztę. Widok niesamowity. Jeden z żołnierzy zrobił parę zdjęć tego kanibalizmu.

Steven wyciągnął z kieszeni marynarki komórkę i przez chwilę przeszukiwał zdjęcia.

– O, tutaj ja siedzę, a jeden żołnierz opatruje mi nogę. Nie mieli oczywiście przy sobie apteczki, więc podarli moją koszulę w pasy. A tu są inne zdjęcia.

Podał telefon Cindy. Wokół niej ustawiło się parę osób i z zainteresowaniem przyglądało się zdjęciom. Na widok kuzyna ze zranioną i przeraźliwie krwawiącą nogą na jej policzkach pojawiły się łzy współczucia. Cindy skoncentrowała się na przeglądaniu fotografii, ale w pewnym momencie przestała przerzucać obrazy. Zatrzymała palcem jedno zdjęcie i przybliżyła twarz fotografowanej dziewczyny.

– Czy to jest ta, którą znaleźliście przy obozie? – Podsunęła komórkę pod oczy Stevena.

– Tak. Drugi dzień po urodzeniu syna.

– Przecież ona sama jest jeszcze dzieckiem!

Po kolei podchodziła do reszty osób, pokazując im zdjęcia. W tym czasie do gości Teresy dołączali inni, najprawdopodobniej stali bywalcy pubu. Wszyscy zainteresowani opowiadaniem Stevena stworzyli drugie koło wokół nich i przysłuchiwali się jego historii.

– Jezus Maria… – jęknął z niedowierzaniem jeden z obcych, patrząc na zdjęcie czarnoskórej dziewczyny, która z przerażeniem spoglądała czarnymi niczym dwa świecące węgliki oczami w kamerę, trzymając duże, o kontrastującym do niej, różowym kolorze skóry dziecko. – Jak taka mała dziewczynka mogła urodzić tak duże dziecko?

– Dziecko nie było duże. O ile sobie przypominam, ważyło około pięć funtów. Jedynie na rękach tak filigranowej matki wygląda na nieproporcjonalnie wielkie. Wyciągnęliśmy je cesarskim cięciem. Bez naszej pomocy oboje nie przeżyliby tego porodu. Powracając do mojego spotkania z psami pustyni. To był mój ostatni wieczór spędzony na tym wzgórzu. Już nigdy więcej nie odważyłem się na samotne wyjście poza obóz. Zresztą następne dwa tygodnie spędziłem jako pacjent w szpitalu, a kolejne trzy o kulach. Ten potwór połamał mi kość!

Tak jakby wyczytał w oczach niektórych słuchaczy niedowierzanie, Steven postawił lewą stopę na krześle i podwinął nogawkę spodni.

– To wygląda okropnie! – Teresa nachyliła się, aby zobaczyć bliznę. Kość piszczelowa powyżej kostki wyglądała tak, jak gdyby ktoś ją przeciął w dwóch miejscach w odległości dziesięciu centymetrów od siebie i wstawił z powrotem brakującą część.

– Miałem szczęście, że koledzy od razu mnie zoperowali i nie wdała się infekcja. Takie ugryzienia nie goją się zbyt dobrze.

– Słyszałem, że niektórzy tubylcy trzymają hieny w domach jak my psy. Widziałeś kiedyś taki okaz na smyczy? – zapytał profesor Keyton.

– Widziałem tylko pawiana na smyczy. Ale ma pan rację, ja również o tym słyszałem, jak też o tym, że Koran nie zabrania jedzenia mięsa hieny. Obrzydliwe!

– A kim jest ten czarnoskóry, przystojny mężczyzna?

Cindy podała Stevenowi jego komórkę ze zdjęciem, na którym obejmuje za ramiona ciemnoskórego młodego mężczyznę ubranego w lekarski kitel.

– To jest Boby. Pochodzi z Etiopii. Studiowaliśmy razem medycynę. Jest moim serdecznym przyjacielem. – Na twarzy Stevena pojawiło się lekkie zmieszanie. – Boby zorganizował ten wyjazd i właściwie to on mnie na niego namówił.

– Zostajesz teraz w Anglii? – Teresa popatrzyła mu w oczy.

– Tak. Zdecydowanie. Stęskniłem się za rodziną i przyjaciółmi. Od przyszłego tygodnia zaczynam znowu pracę w szpitalu.

– Czy ten bilet, który mi podarowałeś do teatru, jest jedynym egzemplarzem, jaki udało ci się zdobyć? Wiesz, ja nie lubię samotnie chodzić na przedstawienia.

Steven wyciągnął portfel z kieszeni marynarki, a z niego taki sam bilet, jaki podarował Teresie.

– O ile się nie mylę, siedzimy obok siebie. – Jego uśmiech rozświetlił mu opaloną twarz. Niebieskie oczy Stevena znowu napotkały wzrok Teresy.

– Tak się cieszę. Musisz mi koniecznie więcej opowiedzieć o sobie.

Steven skinął głową i złapał Teresę za rękę.

– Bardzo chętnie, pod warunkiem że ja również dowiem się czegoś o tobie. Cindy jest bardzo gadatliwa, jak wiesz, ale jeżeli chodzi o ciebie, to milczała niczym grób. Powiedziała, że wszystko sam muszę od ciebie wyciągnąć.

Ostatni goście rozeszli się krótko przed dwunastą. Steven nalegał, że odprowadzi Teresę do domu, ale zdecydowanie odmówiła. Wobec tego czarującego kuzyna jej najlepszej przyjaciółki miała inne plany, w których one night stand nie wchodził w rachubę.

Henry zadzwonił na drugi dzień przed południem, oznajmiając, że spędzi z Martą cały dzień, o ile Teresa nie ma nic przeciwko temu i że zameldują się znowu wieczorem. W słuchawce słyszała stłumione chichoty matki. Domyślała się, że oboje są jeszcze w łóżku. Z dzieciństwa pamiętała, jak ojciec, chcąc rozśmieszyć mamę, drapał ją po brzuchu, a ona zwijała się ze śmiechu.

– Tato? – przerwała mu.

– Tak, córeczko.

– Kocham was tak bardzo.

– My ciebie również, Tereniu. Jesteśmy z ciebie tacy dumni! – Głos matki, który doleciał do słuchawki, emanował szczęściem.

Z rodzicami spotkała się dopiero w środę wieczorem. Ojciec zaproponował, że zjedzą wspólnie u niego kolację. Teresa miała cichą nadzieję, że usłyszy nowinę w rodzaju: „mama postanowiła zostać z nami w Londynie”. Była tego tak pewna, że w chwili gdy Henry powiedział jej: „Słuchaj, córeczko, muszę ci coś oznajmić”, chciała mu przerwać i powiedzieć, że spodziewała się, że mama zostanie u niego i że od lat czekała na tę wspaniałą wiadomość.

– Henry zdecydował się na wyjazd do Polski – dokończyła matka za niego.

– Jak to? Wyjechać do Polski!? A co ze mną? Co z tym mieszkaniem tutaj i... w ogóle?

– Pomyśleliśmy o wszystkim. Ty jesteś przecież dorosła i samodzielna, dasz sobie doskonale radę beze mnie. Za dwa tygodnie zaczynasz pracę, a jeżeli zechcesz, możesz się przeprowadzić do tego mieszkania, jest znacznie większe od twojego. Mówiłem ci, że nie zostanę w Londynie na starość. Zamieszkam z Martą w Krakowie, co jest to dla nas wszystkich najlepszym rozwiązaniem. Możesz nas odwiedzać, kiedy tylko zechcesz.

– Samolotem będziesz u nas za półtorej godziny. Dzisiaj taka odległość to żaden problem. Poza tym Henry nie wyjeżdża już teraz, natychmiast. – Matka starała się udobruchać Teresę, ponieważ widziała jej reakcję na wiadomość.

– A kiedy?

– Potrzebuję około dwóch, trzech tygodni na załatwienie wszystkich moich spraw tutaj. – Henry spoglądał przepraszającym wzrokiem na Teresę. – Nie gniewaj się na nas za to, że na starość chcemy zachować odrobinę szczęścia dla siebie.

– Nie mam do tego prawa. Będzie mi was brakowało. Nigdy nie mogłam się wami nacieszyć, a teraz, kiedy mi się wydawało, że nareszcie jesteśmy razem, wszystko nagle pęka niczym bańka mydlana.

Marta i Henry podeszli do niej i przytulili ją do siebie. Teresa zrozumiała, że przekonywanie ich do zmiany decyzji nie miałoby najmniejszego sensu. Poza tym musiała wreszcie stanąć w życiu na własnych nogach. Ojciec na każdym kroku służył jej dobrą radą oraz pomagał finansowo, mimo że nigdy nie prosiła go o pieniądze. Zrozumiała, że już niedługo jej pierwsza praca po studiach stanie się jej jedynym źródłem utrzymania.

Ojciec odgadł myśli córki.

– Nie musisz się niczego obawiać. Zawsze możesz liczyć na moje i Marty wsparcie i pomoc, kiedy tylko zechcesz. A teraz siadajmy do stołu. Kolacja czeka!

Pieczeń z indyka, która była, jak się domyśliła, zasługą matki, smakowała wspaniale.

Gotować to ona zawsze potrafiła. Przynajmniej pod tym względem nie będę się musiała o ojca martwić.

W czasie posiłku rozglądała się mimowolnie po pokoju, choć znała doskonale mieszkanie ojca. Myśl o tym, że sama zamieszka w tak wspaniałym apartamencie, wcale jej nie przerażała. Mieszkała z Henrym aż do momentu pójścia na studia. W wieku dwudziestu lat przeprowadziła się do własnego mieszkania, które ojciec jej wynajął.

Na prośbę matki Teresa opowiadała o pracy, którą podejmuje u doktora Hawletta jako jego asystentka. Otworzenie własnego gabinetu w Londynie było absolutnie nierealną sprawą, ponieważ zdobycie renomy i pozyskanie własnych pacjentów przez tak młodą i niedoświadczoną psycholog, jaką bez wątpienia była, wymagało wielu lat pracy, a to z kolei kosztowało mnóstwo pieniędzy. Pomijając fakt, że Henry proponował jej pomoc w sfinansowaniu takiego przedsięwzięcia, brakowało jej doświadczenia zawodowego. Profesor Frederik Keyton zaproponował jej więc pracę u swojego przyjaciela. Na początek miała przejąć część jego pacjentów, a za trzy lata cały gabinet, bo wtedy właśnie miał zamiar przejść w stan spoczynku. Dla niej była to wspaniała okazja, by nabrać doświadczenia pod okiem znanego specjalisty, a oprócz tego zarobić pieniądze na samodzielne życie.

– A powiedz, córeczko… – Henry spojrzał pytająco w stronę Marty, tak jak gdyby oczekiwał pomocy z jej strony.

– Henry chce z pewnością zapytać, czy nie zastanawiałaś się nad małżeństwem? Jesteś w wieku, w którym znalezienie odpowiedniego partnera nie powinno sprawić ci trudności, a uwierz mi, z każdym rokiem taka decyzja będzie trudniejsza. Lub może sformuję to inaczej: takich okazji będzie coraz mniej. A takie, które się trafią, nie będą ci być może odpowiadały. Człowiek staje się w pewnym wieku bardzo wybredny.

Teresa z zażenowaniem i chyba pewnym wyrzutem przyglądała się rodzicom.

– Będziecie pierwsi, którzy się o tym dowiedzą. Obiecuję. Na razie jeszcze o tym nie myślę.

– A ten młody, przystojny, opalony mężczyzna w sobotę w pubie? Widziałam spojrzenia, jakimi cię obdarzał. I tak ciekawie opowiadał o swoim pobycie w Afryce. Co myślisz o nim? – Matka nie dawała jej spokoju.

Teresa nawet nie spodziewała się, że zwrócili na niego uwagę, gdyż wydawało jej się, że tak bardzo byli zajęci sobą.

– Idziemy w sobotę razem do teatru. – Nagle jej policzki nabrały rumieńców. Matka nieznacznie szturchnęła pod stołem Henry’ego w kolano. – Jeśli mam być szczera, mnie również bardzo się podoba, ale czy on oczekuje od tej znajomości czegoś więcej? Nie mam pojęcia, mamo. Ja nic o nim nie wiem. Może dla odmiany ty opowiesz nam coś o twoim życiu w kraju?

– Nic się nie zmieniło. Dalej uczę angielskiego w liceum, jak zresztą doskonale wiesz. Ale teraz, kiedy Henry zdecydował się na przyjazd do Polski, postanowiłam pracować tylko do końca roku szkolnego, po czym przejść na emeryturę.

Poprawiła jasne włosy, w których od ich ostatniego spotkania przybyło sporo srebrzystych nitek. Jednak jej niebieskie oczy nie straciły blasku, jaki Teresa pamiętała z czasów dzieciństwa. Marta nadal była atrakcyjną, szczupłą kobietą, która z pewnością podobała się wielu mężczyznom. Przez ponad dziesięć lat żyła samotnie, być może nadal kochała Henry’ego i w skrytości czekała na takie spotkanie, jakie jej córka zaaranżowała w sobotę.

Henry skończył sześćdziesiąt pięć lat i był sześć lat starszy od Marty. Oboje nie wyglądali na swoje lata. Wszyscy z grona znajomych Teresy oceniali ich na dziesięć lat mniej. Ojciec jeszcze do niedawna był całkowicie pochłonięty swoją firmą, a po jej sprzedaży duńskiemu inwestorowi, z którym głównie prowadził interesy, przestał o niej mówić i zajął się całkowicie nowym życiem. Stwierdził, że przez te wszystkie lata miał wystarczająco dużo stresu i teraz potrzebuje więcej spokoju. Codziennie rano przed śniadaniem biegał godzinę i często umawiał się z córką, o ile ona miała czas przed zajęciami na uczelni na wspólne bieganie. Teresa za każdym razem prosiła go, aby zwolnił, gdyż nie mogła mu dotrzymać tempa. Ojciec miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i nadal niezłą jak na swój wiek kondycję. Ze względu na mocną łysinę golił codziennie resztkę włosów z głowy, przez co wyglądał jeszcze bardziej atletycznie – wyglądał na kogoś, komu lepiej zejść z drogi. W rzeczywistości był człowiekiem o dobrym sercu, niepotrafiącym użyć siły fizycznej w stosunku do innych.

Dwa dni później Teresa umówiła się z Cindy na spotkanie. Ostatnio widywały się rzadko: Cindy pracowała jako stewardesa i latała do Meksyku. Przed siedmioma latami obie złożyły poprzez firmę pośredniczącą podanie o pracę jako stewardesa. Wyobrażały sobie, że któregoś dnia spotkają na pokładzie samolotu bogatych i przystojnych szejków, którzy się w nich zakochają bez pamięci. Szejkowie wezmą je na żony i zabiorą do swoich pałaców. Nie miały wtedy pojęcia, że o dwa wolne miejsca, o których marzyły te młode i atrakcyjne dziewczyny, ubiega się prawie sto kandydatek. Ze względu na doskonałą znajomość języka hiszpańskiego Cindy otrzymała jedno z nich.

Cindy początkowo latała na krótkich trasach do Madrytu, a z czasem do Meksyku. Teresa wpadła w otchłań i długo nie mogła pogodzić się ze stratą najlepszej przyjaciółki. Ojciec zaproponował jej więc, żeby zaczęła studiować. Miała dobre świadectwa, a jeżeli chodzi o stronę finansową, to niczym nie musiała się przejmować. I tak też zrobiła.

Pamiętała dobrze ich pierwsze spotkanie na drugi dzień po przylocie. Ojciec mieszkał jeszcze wtedy w szeregowym domu, który odziedziczył po swoich przedwcześnie zmarłych rodzicach, a jej dziadkach, których miała okazję jedyny raz zobaczyć w Polsce. Był to typowy dom, nieróżniący się niczym specjalnie od tysięcy mu podobnych, które można zobaczyć w Anglii. Przed wejściem chodnik i ulica, a naprzeciwko rząd takich samych budynków z niewidocznym z ulicy ogrodem.

Zjadła wtedy z ojcem śniadanie, po czym musiała zostać dwie godziny sama, bo zadzwonili z firmy, że ojciec jest pilnie potrzebny. Stała w oknie i wpatrywała się w dziewczynę z książką w ręku, siedzącą na schodach domu naprzeciwko. Była w mniej więcej takim samym wieku, ale różniła się od Teresy całkowicie. Cindy wydawała się mniejsza od niej. Czarne, lekko kręcone włosy, które odziedziczyła po ojcu, rodowitym Hiszpanie opadały na prawą stronę jej śniadej, ładnej twarzy.

W pewnej chwili dziewczyna, przyciągnięta najprawdopodobniej wzrokiem Teresy, podniosła głowę znad książki i popatrzyła prosto w jej oczy. Uśmiechnęła się do niej i pokazała na miejsce obok, dając znak, że ma podejść. Teresa, nie zastanawiając się długo, narzuciła sweter na ramiona i ruszyła do niej. Usiadła bez słowa obok i wzięła do ręki jej książkę.

– „Robinson Crusoe”. Czytałam ją po polsku.

– Chcesz, abyśmy ją wspólnie poczytały?

– Jak to wspólnie? – Teresa nie bardzo wiedziała, co Cindy ma na myśli.

– Ja przeczytam jedną stronę, ty drugą i tak dalej. Okay?

– Okay. Ja jestem... – Chciała się przedstawić, ale tamta jej przerwała.

– Ty jesteś Teresa. Wiem i widziałam już twoje zdjęcia, zanim przyjechałaś. Twój tata ciągle nam opowiadał o tobie i nie mógł doczekać się momentu, kiedy wreszcie się pojawisz. Ja mam na imię Cindy i jak chcesz, możesz zostać moją przyjaciółką.

Teresa nie miała nic przeciwko nieoczekiwanej propozycji dziewczyny. Zaskoczona jej śmiałością i bezpośredniością, skinęła tylko głową na znak akceptacji. Pomyślała, że w Anglii taki sposób zawierania przyjaźni jest rzeczą oczywistą i że jak tak dalej pójdzie, to po dwóch tygodniach pobytu będzie miała co najmniej tuzin nowych znajomych.

– Zaczniesz pierwsza? – Cindy wskazała na stronę, od której miała zacząć.

Po dwóch zdaniach przeczytanych przez Teresę nowa przyjaciółka stwierdziła, że muszą popracować nad jej wymową, ale to oczywiście nic trudnego i po miesiącu będzie mówiła perfekcyjnie.

– Ale ja mogę zostać tylko dwa tygodnie. Moja mama nie zgodzi się, żebym została dłużej.

– Wystarczy, że twój tata się zgodzi. – Cindy szturchnęła ją żartobliwie w bok.

Od tego dnia dziewczyny nie rozstawały się ze sobą.

Dla Marty stanowcze oświadczenie córki, że pozostaje w Londynie na stałe, było szokiem, z którego nie mogła się długo otrząsnąć. Ciągle stawiała sobie pytania, co zrobiła złego, jaki popełniła błąd, że jej jedyna córka od niej odeszła.

Henry starał się jej wytłumaczyć, że decyzja Teresy nie ma z nią nic wspólnego. Córki po prostu często kochają bardziej ojców niż matki i to jest normalne. Poza tym on też miał prawo się nią nacieszyć. U niego niczego jej nie zabraknie i jest w stanie spełnić każde życzenie Tereni – zapewniał. Finansowo był człowiekiem całkowicie niezależnym, gdyż firma, którą zarządzał, przynosiła z roku na rok coraz większe zyski. Jego argumentacja nie przemawiała do Marty w najmniejszym stopniu, ale by uniknąć drogiej i skomplikowanej drogi sądowej, dała w końcu za wygraną.

Od tamtego czasu Teresa nie była ani razu w Polsce. Matka odwiedziła ją parę razy, ale za każdym razem zatrzymywała się w hotelu. Henry’ego nie chciała widzieć na oczy. Jego propozycje, aby odwiedziła ich w domu, odrzucała bez najmniejszego komentarza.

Zmianę stosunku do byłego męża sprowokował ogromny sukces córki, jakim bez wątpienia było ukończenie studiów z tytułem doktora w obcym kraju, przy boku ojca.

Umówiły się na spotkanie w Dirtym Johnym w czwartek o osiemnastej. O tej porze do pubu zaglądało po szalonej gonitwie za londyńskimi atrakcjami jedynie kilku spragnionych, bliskich wycieńczenia turystów. Nazajutrz Cindy zaczynała znowu, po parodniowej przerwie, pracę podczas dalekich lotów do Ameryki.

Przyjaciółki uściskały się serdecznie, jak gdyby nie widziały się od tygodni.

– Wiem, że umówiliście się na sobotę – zaczęła Cindy. – Rozmawiałam z nim wczoraj przez telefon. Jest tobą zachwycony i dał mi do zrozumienia, że jeżeli jest w twoim typie, to chciałby bardzo, aby wasza znajomość przerodziła się w coś poważnego. On uważa – ja tak myślę – że nie jest już młodzieniaszkiem i pewnie ma zamiar się ustatkować. Jednym słowem: szuka partnerki, z którą mógłby stworzyć stały związek lub nawet ożenić się. Co ty na to? – zapytała i nie czekając na odpowiedź Teresy, zaczęła opowiadać o swoim kuzynie. – Moja mama ma jedną, trzy lata starszą siostrę. Ta z kolei poznała Irlandczyka, za którego wyszła za mąż. On jest katolikiem. Nalegał, aby ich synowie, Tom oraz Steven, również nimi zostali. Moja ciotka się zgodziła, mimo że wtedy nie była to łatwa decyzja, jak zresztą sama doskonale wiesz. Tom był dwa lata starszy. W wieku dwunastu lat zginął od bomby, która wybuchła w jego pobliżu. Parę lat później pojechaliśmy ich odwiedzić. Miałam wtedy dziesięć lat i szczerze mówiąc, nie podobało mi się u nich. Dom w środku przypominał muzeum z czarno-białymi fotografiami zmarłego syna. Ciotka nie wyszła chyba do tej pory z szoku, jakiego doznała po śmierci Toma. Steven odezwał się do mnie po raz pierwszy, gdy zaczął studiować medycynę w Harvardzie. I nawet odwiedził nas dwa lub trzy razy w Londynie. Krótko przed jego wyjazdem do Afryki spotkaliśmy parę razy i... chyba dopiero wtedy mogłam go lepiej poznać. Zmienił się, odkąd zaczął pracować w Londynie. Stał się dorosłym, opanowanym... – no, nie muszę ci mówić, bo sama widziałaś – i cholernie przystojnym facetem.

Teresa zauważyła błysk w oczach przyjaciółki i lekko zaróżowione policzki. Znała ją od tylu lat: jej hiszpański temperament brał nad nią górę w momencie, gdy się w coś angażowała. Teraz wyglądała niczym zakochana dziewczyna, która opowiada o swoim najdroższym. Nie chciała jej przerywać, a już z pewnością nie chciała pytać o jej uczucia do Stevena. Miała wrażenie, że jej przyjaciółka doskonale zdaje sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, w jakiej się znalazła. Z całą pewnością wiedziała, że skoro nie może go mieć dla siebie, to może Teresa będzie z nim szczęśliwa. Były prawie jak siostry, a więc ON zostałby w rodzinie.

Nagle zrobiło się ciasno i głośno obok stolika, przy którym siedziały. Liczna grupa turystów weszła do sali. Młodzi ludzie przekrzykiwali się nawzajem tak, że przyjaciółki nie mogły dalej spokojnie rozmawiać.

– Wynośmy się stąd! – Cindy wstała od stolika i pociągnęła za sobą Teresę. Przy barze rzuciła barmanowi monetę, oznajmiając: – Reszta dla ciebie.

Ten wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.

– Za funta dostaniesz piwo w supermarkecie, ale nie u mnie!

– Teraz to chyba wystarczy. – Wyciągnęła z kieszeni jeszcze jedną i wsadziła mu ją do ręki.

– Ale tylko pod jednym warunkiem!

– Jakim? – zapytała Teresa.

– Odwiedzicie mnie znowu. Stawiam wam kolejkę.

– Johny! Wiesz, że przychodzimy do tej spelunki tylko ze względu na ciebie.

Dziewczyny pocałowały go z dwóch stron w policzki. Barman westchnął głęboko, przewracając oczami.

– Wiedziałem, że te smarkule się we mnie zakochały! – Spoglądając w lustro, poprawił tłuste, siwiejące włosy.

Przed wyjściem Teresa zatrzymała przyjaciółkę, łapiąc ją za rękę. Oczy Cindy błyszczały nadal ognikami, które zobaczyła przy stoliku. Policzki płonęły namiętnością zakochanej, młodej kobiety.

– Ja nie muszę się z nim spotykać. Powiedz tylko jedno słowo, a odwołam sobotni date.

Cindy zaprzeczyła energicznie głową.

– Chcę, abyś go uwiodła! Doprowadź go do szaleństwa swoją miłością do tego stopnia, aby wył z bólu w chwilach, w których nie może być z tobą. Chcę, aby zobaczył, co to znaczy kochać i cierpieć z miłości. Chcę... Tak, pragnę, abyś mi wszystko ze szczegółami opowiedziała o tej nocy, w której sprawisz, że dozna rozkoszy z taką szaloną kobietą, jaką ja sama bez wątpienia jestem. Odrzuć chociaż na chwilę twoje cholerne zasady, opanowanie, wyrachowanie i zimną krew. Zrób z nim to, co ja bym zrobiła, zamień się we mnie i... opowiedz mi wszystko, tak jakbym to ja z nim to robiła. Przeistocz się we mnie na tę jedną, jedyną noc. Będzie to dla mnie najlepszy prezent, jaki mi podarujesz.

Zanim Teresa wypowiedziała słowa oburzenia wobec niedorzeczności, które usłyszała od swojej najlepszej przyjaciółki, Cindy uprzedziła ją:

– Jutro wylatuję na parę tygodni do Meksyku. Mam zaległy urlop i chcę go tam spędzić z paroma koleżankami z pracy. Jak wrócę, to już zabraknie ci dla mnie czasu. Wiem o tym i... chcę, byś wiedziała, że nie będę miała o to żadnych pretensji. A teraz idziemy ci kupić nową sukienkę na sobotni wieczór. To będzie mój pożegnalny prezent.

Wyszły na zewnątrz. Mimo że owiało je chłodne, wilgotne, lekko zamglone powietrze, Teresa odpięła dwa górne guziki płaszcza, odsłoniła gołą szyję i odetchnęła głęboko.

Do soboty czas upływał jej między innymi na spotkaniach i rozmowach z rodzicami. Wraz z ojcem postanowili pokazać matce, pomimo nie najlepszej pogody, najciekawsze zakątki Londynu. W programie znalazło się również Londyńskie Oko. Koło milenijne wykonywało pełny obrót w ciągu trzydziestu minut i można było przy w miarę przyzwoitej pogodzie zobaczyć z niego panoramę miasta, a przy odrobinie szczęścia, na które raczej nie liczyli, oddalony o czterdzieści kilometrów zamek Windsor.

Teresa na samą myśl, że uniesie się na wysokość ponad stu metrów, doznawała dziwnego niepokoju. Nie miała odwagi odmówić rodzicom towarzystwa podczas lunchu, który otrzymają w wynajętej specjalnie na ten cel gondoli.

Codziennie do południa odwiedzała przyszłego pracodawcę – doktora Hawletta. Zazwyczaj po krótkiej rozmowie zamykała się w pokoju, który miał stać się już za parę dni jej gabinetem, wraz z aktami jej przyszłych pacjentów. Były to na ogół starsze osoby i – co ją wprawiało w niepokój – cierpiące w większości na demencję. Teczki pacjentów były niejednokrotnie zakurzone i sprawiały wrażenie, jakby nikt do nich nie zaglądał. Tym bardziej były dla niej nieco zagadkowe. Pomimo tego nie odważyła się na zadawanie dociekliwych pytań – zbyt zależało jej na tej pracy. Sortowała systematycznie teczki według wieku pacjentów i schorzeń, na jakie cierpieli, oraz wprowadzała te dane do swojego laptopa. Diagnozy, wpisane ręcznie, doktor wystawiał z reguły na podstawie wywiadu z pacjentem, a tylko w nielicznych wypadkach opierały się na badaniach neurologicznych. Przejrzała zaledwie jedną trzecią akt i już po raz kolejny zauważyła wpis w rubryce „choroba”: „Wszystko wskazuje na początkowe stadium Alzheimera”.

W sobotę doktor niespodziewanie zjawił się w gabinecie. Teresa podeszła i podała mu rękę.

– Dzień dobry, Tereso. Przyznam szczerze, że miałem nadzieję cię tutaj dzisiaj zastać.

Doktor Hawlett uścisnął serdecznie podaną mu rękę. Przy pierwszym spotkaniu Teresa nalegała, aby mówił jej po imieniu i nie używał przy tym tytułu, gdyż czuła się skrępowana faktem, że człowiek w wieku zbliżonym do jej ojca zwraca się do niej tak oficjalnie.

– Przejdźmy może do mojego gabinetu. Wstawię wodę na herbatę i porozmawiamy bez stresu, jaki przynoszą ze sobą nasi żywiciele. – Mrugnął do niej znacząco powieką spod grubych, rogowych okularów. – Nasi pacjenci. I od razu moja pierwsza rada: rozmowy, jakie będziesz przeprowadzała z nimi, traktuj od początku jako najważniejszą część pracy, ale pamiętaj, że nie wolno ci się zbytnio angażować w ich problemy. Zachowaj prywatne życie dla siebie, inaczej któregoś dnia wylądujesz na mojej skórzanej kanapie z zszarganymi nerwami.

Teresa skinęła ze zrozumieniem głową i podążyła za szefem. Doskonale wiedziała, na czym polega jej praca i nie potrzebowała rady doktora, który skończył studia jeszcze przed jej przyjściem na świat.

Usiadła we wskazanym fotelu przed biurkiem.

– Zostawię cię na chwilę samą.

Gdy wyszedł na korytarz, zauważyła, że nie używa komputera do pracy. Na biurku po lewej stronie leżały poukładane papiery oraz blok z odręcznymi notatkami. Po prawej kalendarz z datami, godzinami i nazwiskami pacjentów. Spuszczone do połowy żaluzje okienne rzucały cień na część gabinetu, gdzie ustawiono metalową szafkę z szufladami, w których – jak się domyślała – znajdowały się teczki z aktami pacjentów. Naprzeciwko biurka stała skórzana kanapa, o której wspomniał, a obok niej fotel oraz stolik, zaś na nim karafka z wodą, notes i pióro.

Dzisiaj nikt nie używa pióra. Ten gość jest naprawdę starej daty – pomyślała.

Na podłodze jasna, beżowa wykładzina dywanowa z długim włosem nadawała uroku temu pomieszczeniu. Patrząc na nią, zrozumiała, dlaczego jej buty na wysokim obcasie nagle stały się bezszelestne.

Hawlett wszedł z tacą z dwoma filiżankami herbaty. Postawił jedną przed Teresą, drugą wziął do ręki i usiadł naprzeciwko. Poprawił dłonią pasmo włosów, które zakrywało łysinę, biegnąc od lewego przedziałka zaczynającego się zaraz nad uchem.

– Musisz wiedzieć, moja droga, że prowadzę praktykę od dwudziestu siedmiu lat. Gdy ty rodziłaś się w ślicznym Krakowie, ja zaczynałem moją samodzielną pracę. Czytałem uważnie twój życiorys i wiem coś niecoś o twoim rodzinnym mieście. Mój były przyjaciel pochodził z Krakowa i czasami opowiadał mi o tym mieście. Mówił, że jeszcze kiedyś tam wróci. Niestety, zmarł po ciężkiej chorobie przed dziesięcioma laty i nie doczekał tej chwili. Obiecałem mu, że jeżeli kiedyś odwiedzę to miasto, zapalę w kościele na Rynku... zapomniałem, jak się ten kościół nazywa… świeczkę za jego duszę.

– Mariacki. Wierzy pan doktor w życie pozagrobowe?

– W coś musimy wierzyć. Wiara dodaje nam siły i pozwala przetrwać w trudnych momentach życia. Dzięki niej stajemy się lepszymi ludźmi. Moi rodzice byli dobrymi chrześcijanami i w tym duchu wychowali swoje dzieci. Mnie i dwie moje siostry, które nadal mieszkają w Walii. Czy ty wierzysz w Boga?

– Moja mama wychowała mnie w wierze katolickiej. Czy ja wierzę? Z jednej strony realistyczne spojrzenie na życie zaprzecza jakiekolwiek wierze. Z drugiej, w chwilach samotności tracimy to poczucie realizmu i mamy potrzebę oparcia się na kimś, kto jest ciągle z nami, na kim możemy się polegać, gdy jesteśmy bezradni, zagubieni. Zwątpienie przychodzi w chwilach, w których obserwujemy tragedie ludzkie i zastanawiamy się nad istnieniem siły nadprzyrodzonej, której obowiązkiem – z takiego założenie przecież wychodzimy jako wierzący ludzie – jest pomóc istotom, którym dzieje się krzywda. Zwątpienie przychodzi, kiedy widzimy, słyszymy lub czytamy o mordowanych, bezbronnych, Bogu ducha winnych istotach. Wtedy tysiące ludzi zadaje sobie to samo pytanie: „gdzie jesteś, dobry Boże?”. Odpowiadając na pana pytanie: tak. Jestem osobą wierzącą.

Teresa spojrzała na skórzaną sofę po drugiej stronie i znów w stronę doktora. Jego lekko uśmiechnięta twarz ukazywała oblicze serdecznego człowieka, któremu mogła, tak jak wielu jego pacjentów, w pełni zaufać.

– Nie musisz się niczego obawiać, moja droga. To jest rozmowa między fachowcami. Gdybyś potrzebowała rady starego psychologa, zaproponowałbym ci wygodniejszą pozycję niż siedzenie w fotelu, a po wizycie wystawiłbym ci rachunek. – Oboje roześmiali się w głos. – A teraz, powracając do twojej pracy tutaj, przedstawię ci moją konkretną propozycję i moje wyobrażenie co do twoich obowiązków jako mojej asystentki. Pacjenci, których akta położyłem na twoim biurku, odwiedzają mnie rzadko lub w ogóle nie pojawiali się w ostatnim czasie. Twoim obowiązkiem jest nawiązanie kontaktu z nimi i stworzenie grupy, którą zajmiesz się na początek. Po tym czasie zaczniesz powoli przejmować resztę moich podopiecznych, aż do momentu, w którym zostaniesz tutaj sama, a ja będę mógł wreszcie poświęcić więcej czasu moim wnukom. Masz trzy miesiące na stworzenie grona pacjentów spośród tych, których ci zaproponowałem. Gdyby się okazało, że potrzebujesz pomocy w nawiązaniu kontaktu z nimi, chętnie ci pomogę. Zaufanie, jakim muszą cię obdarzyć, wcale nie jest łatwe do zdobycia, więc moja rekomendacja może się okazać bardzo pomocna. Proponuję, abyś odwiedziła ich w domu i porozmawiała z nimi osobiście. Co do terminów, to możesz je pozostawić mnie. Trzy miesiące to długi czas. Możesz dużo osiągnąć... lub go zmarnować. Pamiętaj, wszystko zależy od ciebie.

Teresa spędziła jeszcze kwadrans w gabinecie przyszłego szefa, słuchając przy herbacie opowiadania o jego dzieciach i wnukach. Potem spojrzała na zegarek i pożegnała się z nim do poniedziałku. Rodzice czekali już na nią w samochodzie przed budynkiem.

Nie padało! Henry prowadził pewnie samochód po zatłoczonych ulicach Londynu. Rozmawiali o poniedziałkowym wyjeździe Marty do Polski oraz planowanej przeprowadzce ojca.

– Zanim cię tutaj zostawię samą, moja kochana – ojciec zwrócił się tym razem do Teresy – zlecę przeprowadzenie remontu mojego mieszkania. Chciałbym, abyśmy razem zadecydowali o zmianach, jakich dokonamy, oraz meblach, które chciałabyś zachować dla siebie. Natomiast twoje mieszkanie zatrzymamy z Martą na czas, kiedy zapragniemy cię tutaj odwiedzić. Jest ono mniejsze, ale zupełnie nam wystarczy na weekendowe wypady. Co o tym myślisz?

Teresa słuchała go jednym uchem. Myślami wybiegała ciągle do czekającego ją dzisiejszego wieczoru spotkania ze Stevenem. Zadzwonił wczoraj i zaproponował, że odbierze ją taksówką sprzed domu o dziewiętnastej. Chętnie się zgodziła. Podała mu adres i podziękowała za miły gest z jego strony.

Ocknęła się z zadumy.

– Tak, tato. Zrobimy tak, jak sobie życzysz.

Marta zerknęła na córkę na tylnym siedzeniu z lekkim rozbawieniem.

– Czy ty wiesz, kochanie, o czym my rozmawiamy? Przyznaj się, gdzie byłaś w tej chwili? Coś mi mówi, że nasza córka nie zwraca na nas uwagi zajęta myślami o dzisiejszym wieczorze, który spędzi w towarzystwie przystojnego lekarza – zwróciła się do Henry’ego.

– Tak, mamo. Masz jak zwykle rację. – Teresa wsadziła głowę pomiędzy przednie siedzenia i powtórzyła co do joty słowa ojca, tak jak gdyby odtworzyła je z taśmy dyktafonu.

Przez następne pięć minut, dopóki nie osiągnęli Westminster Bridge Road, Marta nie odezwała się ani słowem.

Przed