Ale mnie strzeż od wszelkiego złego - Izabela Bucka - ebook + książka

Ale mnie strzeż od wszelkiego złego ebook

Izabela Bucka

4,3

Opis

Przełom 1939 i 1940 roku. Do szpitala psychiatrycznego w małej miejscowości Płonna trafiają dwie młode kobiety: cierpiąca na depresję poporodową Pola i zmagająca się ze schizofrenią Baronka. Odizolowane od swoich najbliższych i swoich domów, w rodzącej się między nimi przyjaźni próbują odnaleźć namiastkę spokoju, która może im pomóc przetrwać ten trudny czas. Wkrótce jednak za pozornie bezpieczne mury szpitala wtargnie wojna, a wszyscy jego pacjenci staną się świadkami wydarzeń, których nie da się zrozumieć, zmienić ani zapomnieć...

Za tło do nakreślenia tej poruszającej opowieści posłużyła autorce tzw. akcja T4, w ramach której naziści wymordowali podczas II wojny światowej kilkadziesiąt tysięcy pacjentów polskich szpitali psychiatrycznych. Ten proces likwidacji „istnień niewartych życia” do dziś pozostaje jedną z najmniej znanych zbrodni wojennych. Historia opowiedziana przez Izabelę Bucką to próba oddania głosu tym, którzy krzyczą, choć nikt ich nie słyszy.

„Ale strzeż mnie od wszelkiego złego” to powieść historyczno-obyczajowa zainspirowana wydarzeniami zagłady osób chorych psychicznie na okupowanych ziemiach polskich. Problematyka ta była dotychczas rzadko podejmowana, choć dotyczyła kilkudziesięciu tys. pacjentów, którzy w myśl porządku T4 zostali wyeliminowani ze społeczeństwa jako jednostki zbędne. Książka warsztatowo napisana jest bardzo sprawnie, a przedstawione losy bohaterów są niezwykle angażujące dla czytelnika.
Prof. Anna Ryłko-Kurpiewska

Język powieści jest bardzo emocjonalny, przypomina trochę prozę młodopolską z licznymi poetyckimi psychizacjami, ale jest to najlepsza forma opisu, jeśli przyświecać ma nam dewiza empatycznego, wczuwającego czytania.
prof. Marcin Całbecki

Ta książka to okrutny obraz świata, zawiera pełen przekrój ludzkich charakterów i pokazuje myślenie chorych umysłów. Nie tylko tych chorych psychicznie.
Agnieszka Lingas-Łoniewska


Izabela Bucka - zodiakalny Skorpion, nauczycielka. Ukończyła polonistykę i kulturoznawstwo na UŁ.
Wielbicielka twórczości Lyncha, Almodovara i Murakamiego. Mieszka i pracuje w Łodzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

– Gąski, gąski, do domu!

– Boimy się!

– Czego?

– Wilka złego!

– A gdzie on jest?

– Za górami, za lasami!

– Jak wygląda?

– Ma ślepia krwawe i łapy szpotawe!

– A co on robi?

– Ostrzy zęby!

– A po co?

– Żeby was zjeść!!!

– Aaaaaa!!! Gąski, gąski, do domu!

– Nie uciekniecie!!!

– Pamiętasz tę zabawę?

– Nigdy nie złapał mnie wilk.

– Bo zawsze byłaś wilkiem.

– Nikt inny nie chciał. Zawsze wypadało na mnie.

– Tak, zawsze wypadało na ciebie.

– Ale wiesz, nie łapałam ciebie.

– Nie byłam twoją gąską.

– Byłaś. Kogokolwiek złapałam, zawsze to ty byłaś moją gąską.

– A ty moim wilkiem. Wilczkiem raczej.

– Za górami, za lasami?

– Tak.

– A boisz się?

– Teraz? Nie, nie boję się. Już się nie boję. Jestem w domu.

 

1.

Szur, szur, szur, szur… Raz, dwa, trzy, cztery… Szur, szur, szur, szur… Raz, dwa, trzy, cztery… Szur, szur, szur, szur… Spokojnie, w rytm oddechu, pierś podnosi się i opada. Ciało przechyla się to na jedną, to na drugą stronę. Miarowo, bez pośpiechu. Droga prowadzi w jedno miejsce, do ostatniego punktu, do kresu. Tam już jest koniec. Ściana. Mur. Stamtąd już tylko w tył zwrot. Odwrót. Oddech. Odwłok. Wzrok przed siebie. Kolejny punkt docelowy znowu jest na końcu. Destynacja. Tam prowadzi droga, tam idziemy. Szur, szur, szur, szurają stare kapcie… Klap, klap, klap, klapią po podłodze…

Wzdłuż szarych, odrapanych ścian snują się duchy. Dusze wędrowne, spacerujące. Przechadzają się korytarzem. W tę i z powrotem. Milczące, powściągliwe. Czasem podniosą głowę, ale szybko ją opuszczą. Mijały się w połowie drogi, ale nie zawsze, bo jedna szurała troszkę szybciej. Druga spacerowała wolniej, powiedzmy, delektowała się pokonywaniem kolejnych metrów korytarza. Czasem jej krok zwalniał, przestawał być miarowy, systematyczny, zmieniał swój rytm, swoją prędkość albo kierunek. Taki niesforny był, buntowniczy trochę. Wymykał się schematom. Przystawał, by nad czymś mogła się zastanowić, popatrzeć. Przyspieszał, by gdzie indziej znaleźć coś ciekawszego do obserwacji. Ot – w poszukiwaniu rozrywki.

– Co tu jest? Co?

Zaglądały to tu, to tam, w otwarte drzwi po obu stronach korytarza. Może coś się wydarzy, może ktoś się pojawi. Wyciągnie rękę lub przekrzywi głowę. Krzyknie, kichnie, zaśmieje się. Ale za otwartymi drzwiami, w pokojach, rzadko coś się działo. Jedne siedziały na łóżkach i kiwały się nieznacznie. Inne chłonęły świat za oknem, przez kraty, wypinając się na resztę. Popołudniowa cisza, popołudniowa nuda. Spokój i marazm stają się obłędem, odbijają się między ścianami, wiszą w powietrzu jak półprzezroczysta mgła. Ogłuszają i otępiają. Mroczą zmysły. Tłumią reakcje. Nie ma nawet na co czekać, choćby się wyczekiwało. Choćby szukało się jakiegoś celu, poza tym końcem korytarza. A tam? Szkoda marnować energię na wyczekiwanie, na poszukiwanie. Zaraz wieczór.

– Ech tam…

Choć czasem może coś się zmienić. Czasem wiatr dmuchnie w firankę. Na parapecie usiądzie gołąb. Jakaś niespodzianka, siurpryza może się zdarzyć, zmienić monotonię dnia. Jeśli się czegoś poszukuje, to się znajdzie. Coś nowego. Może będzie ciekawym, a nawet fascynującym przeżyciem. Podglądanym choć przez moment, choć ukradkiem. Trzeba tylko przejść przez korytarz, obok drzwi do pokoju.

– Co tu? Co tu?

Wystarczyło trochę zwolnić i podejrzeć w lewo. Koniecznie zadziwionym, ciekawym wzrokiem. Tam, w sali, stało łóżko, na którym leżała, a raczej siedziała w kucki. Tuż naprzeciwko drzwi, tak że nie trzeba było głęboko zaglądać. Głowę schowaną miała między kolanami. Widać było jedynie jej długie, rozpuszczone włosy jak płaszczem przykrywające kolana oraz ramiona obejmujące nogi. Zamknęła się jak kielich kwiatu, skuliła w pąk. Zamknęła swój świat i nikt tam nie zajrzał, nie zdołał. Nawet nie próbował. Ale każdy, kto ją obserwował, czekał choćby na drgnięcie, zmianę pozycji, podniesienie głowy, bodaj zsunięcie się kosmyka. A ona pozostała zamknięta w swojej skorupce, wtulona w siebie. Nie dopuszczała nikogo. Sama stworzyła sobie mury nie do pokonania.

Hela Gawronkówna przystanęła na moment przy drzwiach do pokoju. Otworzyła buzię i przekrzywiła lekko głowę. Chciała cichutko poczekać na znak życia, na poruszenie tej nowej dziewczyny, która przyjechała niedawno i od tamtego czasu tkwi w tym kokonie. O! Dziewczyna drgnęła. Helcia też drgnęła i po sekundzie się wycofała. Zniknęła jak duch, szybciutko i bezszelestnie. Ale daleko nie odeszła, nie. Przyczaiła się za drzwiami. Coś zaczynało się dziać. Podejrzeć znowu czy nie straszyć? Nie wiem. Hela na wszelki wypadek przeszła noga za nogą do końca korytarza i zawróciła. W drodze powrotnej zatrzymała się przy drzwiach. Dziewczyna znowu znieruchomiała pod płaszczem swych włosów. Głowę schowała między nogi. Ale Helci wydawało się, że zaczęła leciutko się kołysać. Pączek zaczynał drgać. Zaraz poruszy się od wewnątrz, otworzy kielich, podniesie głowę. Helcia poczeka. Może jej cierpliwość zostanie w końcu nagrodzona. I coś się wydarzy. Coś niezwykłego?

– Yhhh! – wyrwało się Heli.

Zaciekawienie nową pacjentką było dyskretne. Takie mimowolne, nienachalne, ale uparte. Zawładnęło uwagą i wyobraźnią innych pacjentek. Nikt nie interesował się, że w sali obok dwie ręce wsunęły się głęboko pod skrzypiący materac i próbowały dogrzebać się czegoś. Jest. Znalazła. Dosięgła. Tylko co to jest? Papierosy? Mogą być papierosy. Nie. To jakieś zapisane papiery, listy podarte, ale niewyrzucone. Może coś jeszcze dalej… Jest. Zdjęcie kobiety. Matki? I jeszcze coś. Szeleści papierek i pachnie znajomo… Wącha, ale cicho, tak że nikt nie zauważy, nie usłyszy. Schowała do kieszeni. Szur, szur, szur. Uwaga. Ktoś nadchodzi. Kolejna runda, kolejne okrążenie. Nie, nie zauważyła…

Z dyżurki wyszła siostra Stefania, którą po cichu nazywały Stefcią. Oczywiście tylko między sobą, za jej plecami. Stefcia zajrzała przez drzwi na nową pacjentkę, która siedziała odrętwiała na łóżku. Rzuciła też okiem na gapiącą się Helcię Gawronkównę, czterdziestoletnią, otyłą kobietę z obciętą króciutko grzywką i buzią zadziwionego dziecka, i wróciła do swojej dyżurki. Hela postała trochę i kiedy doczłapała do niej Jadźka Wawrzonka, zwana przez wszystkich Klepaczką, ruszyła w drugi koniec korytarza.

– Nigdy nic nie mówią – zaczęła Klepaczka. – Nigdy. Ukrywają, wszystko ukrywają. Myślą, że nie wiem, nie słyszę, nie widzę. Widzę. Chcą mnie otruć, uśmiercić. Podkładają mi trutkę na szczury. A tam… Że nic nie mam, nie mam. Mówili mi: zabierz coś, ubierz się, weź jedzenie. A teraz mi dają, dają i ja wiem… Jakieś takie ukryte, takie gorzkie, jakby coś to było. Jakby coś. Drapie mnie w gardle, drapie w plecy, drapie po skórze, drapie. Krosty wyłażą. To przez to, że nic nie mam. Mówili. Nogi tylko nie bolą, nieee, nie bolą, ale gorzej, jak mi mówią, że nogi się wygoją, a reszta to chyba nie… Co? Nie mówią nic… Ale… Ha! Ha! Gwizdnęłam w kuchni łyżkę, wiecie, gwizdnęłam. I mogę się w końcu podrapać po plecach. Ha! Ha! Wiecie, ludzie? Wiecie? Gwizdnęłam!

Wawrzonki wszyscy unikali. W swoim strumieniu słów atakowała niejasnymi historiami każdego, kto się akurat napatoczył, a nie zdołał w porę uciec. Przeplatała je żartami, których nikt nie rozumiał. Ale Helcia już była daleko, już zdążyła uciec.

– Co to? Gdzie ty? Gdzie polazłaś? Co?

Dziewczyna na łóżku nie słuchała tego gderania. Nie słyszała człapania ani szurania. Nie widziała tych ciekawskich spojrzeń. Nie czuła tych oddechów wyczekiwania zawieszonych prawie nad jej głową. Siedziała wciąż zamknięta w sobie, okryta szczelnym chitynowym pancerzem. Wyizolowana. Gdzie była? Co tam robiła? Nikt tego nie wiedział.

Nagle, choć wcale nieszybko, podniosła głowę. Kobiety leżące w sali zesztywniały z zaskoczenia. Zerkały na nią kątem oka. Oparła głowę o kolana i wbiła wzrok w ścianę naprzeciwko. I tyle. I znowu zastygła. Nikt się nie odezwał, nikt nawet się nie poruszył. Po chwili zamknęły się oczy pacjentek. Jej zresztą także. Cisza, pustka, zawieszenie czasu i przestrzeni. I myśli, i odczuwania. Marazm martwego wieczoru. Ale, ale – pod jego powierzchnią drga tląca się żywa tkanka. Obserwowały ją wciąż pod powierzchnią powiek. Wyczulone na każde drgnienie, gotowe szybko zareagować na jej najmniejszy ruch.

Czy wiedziała, że jest pod ciągłą obserwacją? Raczej czuła, niż wiedziała. Musiała odczuwać to zawieszone w powietrzu napięcie, te ukradkowe spojrzenia rzucane zaczepnie, na ułamek sekundy, docierające nawet przez szczelnie otulające ją włosy i ramiona. Ale nie zwracała na nie uwagi. Odbijały się od muru jak piłeczka. Zatrzymywały się na szklanej tafli gdzieś wokół niej.

Nadszedł już ciemny wieczór i konary drzew wyciągały swe ciężkie ramiona, by zapukać w szyby okien. Owijały wokół krat palce i przytulały twarz, by zajrzeć do środka. Półmrok zawisł w ciemnych korytarzach i salach. I snuł się leniwym ślizgiem po zimnej posadzce. Dziewczyna podniosła głowę. Teraz, w cieniu, poczuła się odważna. Teraz ściany wokół niej były jeszcze bardziej szare, a odrapane tynki i brudne zacieki nie chroniły się w ciemności, ale dopiero zaczynały żyć własnym życiem. Wiły się i kręciły jak pędy płożące się po murze, zakręcające w tę i tamtą stronę, w stronę ciemności. W stronę ciemności.

Pomiędzy plamami szarymi i burymi na ścianie jej wzrok napotkał obraz. Wisiał, jakby miał zakrywać brud, który bezwstydnie wyłaził z każdej strony, wylewał się jak spod za krótkiej pierzyny. Na obrazie szpaler drzew tworzył czarne ściany korytarza – głębokiego tunelu, który prowadził w dal, ku światłu, ku jądru jasności w sercu obrazu. Co stanowiło źródło lśnienia, nie było widoczne. Blask bił i oślepiał ten punkt obrazu. Ale czarne drzewa pozostały czarne. Do nich nie dotarł błysk iluminacji. Ich wężowe konary i wężowe korzenie splotły się ze sobą w uścisku, jakby chciały zjednoczyć się przeciwko jasności. Razem, by obronić ciemny, gęsty tunel. By nie ulec tej sile, co wlepia w nie żarzące się ślepię na łysej, okrągłej głowie. To one są groźne, to one nachylają się i napierają. Opanowały przestrzeń i jak trujący bluszcz rozrastają się we wszystkich kierunkach. Nawet poza swoje ramy, na ściany. Zlewały się z plamami i zaciekami z sufitu dążącymi do podłogi. Wdzierały się pod odpadający tynk i dziury w ścianie. Wchodziły nawet pod obraz, by pająki mogły znaleźć schronienie w ich chropowatej przestrzeni. Wspólnie nęciły swoje ofiary i niszczyły w sieci, w gąszczu, w plątaninie. Wspólnie wyciskały z nich wszystkie soki, całą życiową energię. Ile trupów wala się gdzieś w ich zakamarkach. Ile zatęchłego truchła zalega po kątach. Ile zapomnianych szczątków zwabionych i zniszczonych… Demony się przyczaiły, nie lubią rozgłosu, wolą działać w ciemności, po cichu, bezszelestnie…

– Wyłażą. Przyjdą, przyjdą na pewno. Jeszcze nas zaskoczą. Zobaczycie… – dobiegł głos z kąta sali. – Podrzucą mi ochłapy. Helcia, gdzie ty?!

Na zewnątrz deszcz zacinał w szyby. W tym deszczu w stronę okien kroczyły wielkie topole. Nachylały się i sięgały ku istotom skulonym w swoich łóżkach. Ich cienie splatały się z konarami z obrazu i smugami na ścianach. Witały się ponad głowami drżących, napiętych ciał. Przymierze przypieczętowane. Między tymi cieniami szybko przebiegały pająki wychodzące z kątów. Tylko w tej ciemności czuły się bezpiecznie. W ukryciu mogły spokojnie i uważnie obserwować nową postać.

Nocą, kiedy zapada kompletna cisza, oczy nie znikają. Pilnują już tylko jej. Bacznie się w nią wpatrują. Czuła na sobie to nieustanne spojrzenie, które zdawało się wychodzić ze ściany. Ściany ją obserwowały. Całą noc pilnowały i śledziły każdą część jej ciała, każdy kosmyk włosów, każdą fałdę skóry, która wystawała spod grubej piżamy. Zamykały się i znikały, kiedy tylko ona otwierała oczy. Po kilku nocach powoli nabierały jednak ludzkich cech. Usłyszała oddech, który zbliżał się czasem do jej twarzy. I lekki wiatr, bezszelestne zadrganie powietrza poruszonego ruchem kogoś, kto stał nad nią i obserwował cienie na jej twarzy.

Tym razem też wyczuła tę istotę. Choć nie wiedziała, w której chwili się pojawiła, kiedy ten duch zmaterializował się tuż przy niej. Otworzyła szybko oczy, by nie zdążył rozpłynąć się w powietrzu. Ale ducha już nie było. Przed nią stała dziewczyna, dziewczynka właściwie. Stała przez krótką sekundę, zanim zorientowała się, że została zdemaskowana. Złapano zjawę za rękę, a ona wystraszyła się i uciekła. Zjawa zwiała. W popłochu zniknęła, rozwiana przez nagły podmuch wiatru.

Dziewczyna usiadła na łóżku. Zaskoczone serce biło głośno. Rozejrzała się po sali, czy nikogo nie obudziła, ale to krótkie i niespodziewane zamieszanie nie zakłóciło spokoju pacjentek. Jedne oddychały miarowo i spokojnie, inne pochrapywały, przykryte pierzyną aż po czubek nosa. W oknie dyżurki sióstr też nikt się nie pojawił. Widocznie nikt tutaj nie obawiał się nocnego widma. Nikt nie był zdziwiony widokiem snującej się nocą po pustych korytarzach szpitala drobnej, chudej postaci.

Tej nocy już nie zasnęła. Nie pozwoliła jej na to wichura, która rozszalała się nad rzeką i z wściekłością szarpała wyższymi od budynku drzewami. Strugi deszczu uderzały o szyby bez większego ładu, nerwowo i chaotycznie. Aż trzęsły się kraty w oknach. A w szpitalu panowała nocna cisza. Z każdej sali dochodziły odgłosy niczym niezakłócanego snu. Nawet szalejąca za oknem pogoda nie zdołała zmącić sennej atmosfery i bezruchu. Potrzeby spokoju i odprężenia nie przerwało też dochodzące gdzieś z głębi korytarza, z odległego zakątka ciche wycie, jakby małego psa, który żali się gdzieś w kącie, chyba sam do siebie. Wycie przechodziło czasem w łkanie czy płacz, już ludzki w swym tonie. A może to wiatr świszczał w szparach nieszczelnych okien, przemykał chyłkiem do komina? Dlatego nikt nie poświęcał mu żadnej uwagi…

Ale ona to usłyszała. Tę cichą skargę żalu, nieśmiałego lęku. I nie zasnęła już do rana.

 

2.

– Baronka! – Obudził ją nad ranem głośny wrzask. – Baronka! Śniadanie!

Zatrzęsły się mury szpitala i pierwsze głowy z porannym jękiem zaczęły podnosić się z poduszek.

– Baronka! Chodź po kotły! Kto je przyniesie!?

– Baronka znowu szlajała się po nocy – odrzekł ktoś na korytarzu, już trochę spokojniej. – Straszyła w zamku. Ludzi budziła. Nową wystraszyła.

– Baronka… Baranka… Koronka… Onka… – Jadźka Klepaczka deklamowała raczej do siebie niż do kogokolwiek innego.

– Co? – Salowa Gabriela podparła się rękami w dość szerokim pasie i zastawiła swoją obszerną postacią cały korytarz.

– Całą noc czuwała przy księżycu – poinformowała głowa wysunięta zza drzwi jednej z sal.

– Przecież wczoraj nie było księżyca. Lał deszcz – zdziwiła się salowa.

– Ale ona czekała. Nie wiem na co…

– Baronka! Idziesz?! – Salowa ruszyła kilka kroków do przodu.

– Iiiiidę – jęknął ktoś niespiesznie z korytarza.

– Chodź, jedzie zupa mleczna. Pomożesz.

Salowa odwróciła się i kołysząc się jak kaczka na krótkich nóżkach, dźwigających ciężki tułów, poczłapała w kierunku wyjścia. Za nią szła drobna, chuda dziewczyna. Nie miała jeszcze dwudziestu lat. Przynajmniej nie wyglądała na tyle. Krótko i niedbale obcięte szare włoski jeszcze bardziej wyszczuplały drobną buzię i dziecięce rysy. Ubrana też była jakoś dziwnie. Nie można było rozpoznać, co to za części garderoby. Nie wiadomo, skąd je wzięła. Czy to była suknia, czy szlafrok, a może koszula nocna, cała w koronkach i falbankach pożółkłych i zszarzałych jednocześnie, podartych tu i ówdzie, pogniecionych. Kiedy szła przez korytarz, niektóre obudzone już pacjentki obojętnie odwracały od niej wzrok i po kolei chowały się do swoich sal.

Wyszły dopiero wtedy, kiedy zgrzytnął klucz w zamku i znowu zaczęło się zamieszanie przy drzwiach na oddział. Zjawiły się prawie wszystkie, oprócz nowej i dwóch innych pacjentek. Jedna, której imienia ani nazwiska nikt nie pamiętał, wciąż jeszcze twardo spała przykryta pierzyną po czubek głowy. Druga leżała nieruchomo z twarzą zwróconą do sufitu. Otwarte powieki nie mrugały. Ręce rozstawione szeroko przypięte były pasami do brzegów łóżka. Nawet nie zerknęła w stronę drzwi z pytaniem, czy śniadanie jej nie ominie. Obie pacjentki karmione były przez personel szpitala, tak że czekały cierpliwie na swój czas.

Baronka i Gabrysia postawiły gar na stoliku w korytarzu. Salowa zaczęła rozdawać mleczną zupę kobietom stojącym w ogonku. Baronka wyprostowała się i podniosła głowę. Na samym końcu kolejki stanęła nowa pacjentka. Głowę miała spuszczoną, obejmowała się ramionami, widocznie było jej zimno w cienkiej koszuli, mimo iż rozpuszczone włosy przykrywały ją jak płaszcz. Przesuwała się powoli noga za nogą w kierunku rozdającej zupę Gabryśki.

– No co stoisz jak słup, Baronka? Zmęczyłaś się noszeniem garów? Za delikatne rączki? Za delikatne? Pańskie? Podej no chleb do zupy, podej no…

Gabriela szturchnęła dziewczynę.

– Baronka się zakochała – szepnęła Janka, jedna z kobiet w kolejce, i mrugnęła okiem do dziewczyny, która wciąż stała koło salowej i się nie odzywała.

– W kim? W kim? – dopytywały pacjentki.

– Aaa, nie powiem – odrzekła Janka z tajemniczym uśmiechem. – Nic więcej nie powiem.

Nagle drzwi otworzyły się z takim hukiem, że aż jedna z kobiet wylała część swojej zupy z talerza. Wszystkie spojrzały w tę stronę, by zobaczyć, któż to z takim impetem i rozmachem wkracza nagle w ich świat, w ich mały, ciasny azyl.

– Co to za zamieszanie? Co to za chichoty? Czemu jeszcze niezjedzone śniadanie? Panie wciąż w przepoconych piżamach? Za chwilę obchód.

Siostra Antonina Wieczorek ogarnęła wzrokiem całe rozbawione zgromadzenie. Te weselsze, już najedzone, i pozostałe ze zniecierpliwieniem przebierające nogami w kolejce. Jej wzrok zatrzymał się na dziewczynie stojącej na samym końcu kolejki.

– W końcu zgłodniałaś, kochanie – zwróciła się do niej z zadowoleniem w głosie. – To dobrze.

Wszystkie odwróciły się i obejrzały od stóp do głowy nową pacjentkę, jakby widziały ją po raz pierwszy. Ale ona milczała. Nic nie odpowiedziała. Spojrzała jedynie na siostrę Antoninę ze zdziwieniem i jakimś poczuciem winy na twarzy.

– Baronka, zabiramy gary! Już koniec śniadania – stęknęła Gabriela i szturchnęła znowu wiotką istotę, która nachyliła się, by posłusznie zabrać kocioł z resztką mlecznej zupy.

Salowa też sięgnęła po uchwyt kotła. Nie zdążyła go jednak podnieść, bo tuż przed nią pojawił się nagle cień osoby.

– Ona jest pacjentką i nie jest od dźwigania kotłów.

Przed Gabrielą stała wysoka postać siostry Stefanii.

– Kto w takim razie ma zanieść te gary? – Salowa wyprostowała się, ale mimo chęci sięgała siostrze jedynie do ramion.

– Ty masz zanieść te gary – odpowiedziała jej pielęgniarka.

– Sama nie dam rady. – Czerwona ze złości salowa bezradnie rozłożyła ręce.

– To weź kogoś do pomocy.

– Kogo?

– Nie ją.

Gabriela rozejrzała się po wszystkich zgromadzonych z pytaniem na twarzy. Chore zaczęły powoli cofać się do swoich sal.

– Ja pomogę. – Na korytarzu została nowa dziewczyna oparta o ścianę.

Odkleiła się od lamperii i bez słowa podeszła do kotła.

– Nie możesz ciągle wykorzystywać Baronki – szepnęła Stefania do salowej.

Drzwi za Gabrielą szybko się zamknęły.

– Bronka! Baronka! Baranka! Koronka! Wyje do księżyca! – Gdzieś z końca oddziału dobiegł fałszujący śpiew Jadźki i pomknął aż pod sufit. – Uuuuu!!!

Siostra Stefania nie zamierzała tego komentować. Odwróciła się i weszła do dyżurki pielęgniarek. Obciągnęła fartuch i poprawiła czepek. Zaraz przyjdzie lekarz na obchód.

 

Te codzienne odgłosy szpitala doktor Zbigniew Konczałowicz przyjmował z łagodną, wręcz stoicką miną. Lekki, prawie niezauważalny uśmiech nie schodził z jego twarzy, choć wzrok pozostawał skupiony, jak na profesjonalistę przystało. Doktor Marianna Raszyńska zawsze rano patrzyła na niego z uczuciem zazdrości. Zazdrościła tej niewzruszonej pewności siebie, która biła ze zdjęcia w gabinecie dyrektorskim szpitala. I to uczucie codziennie przybierało na sile. Doktor Konczałowicz był poważnym i sumiennie podchodzącym do swoich obowiązków lekarzem, ale niestety tutaj, w szpitalu, już go nie było. Dawno została sama z wymaganiami i obowiązkami, którym on potrafił sprostać, a ona musiała. Nie miała wyjścia. Tyle idei, tyle inspiracji, mądrych słów, nowoczesnych metod i humanitarnego podejścia, które wprowadzał do tego szpitala. Czy to przetrwa? Czy jeszcze ma rację bytu? Czy ona zdoła to obronić? Doktor Konczałowicz milczał. Pewnie miał teraz swoje problemy na głowie.

Rozejrzała się po ścianach, czy inni też są tacy niewzruszeni. Z obrazów spoglądały przed siebie jasnoszare twarze założycieli i dyrektorów szpitala. Mrugali do niej w rytm głośno tykającego zegara. Tik-tak. Czas leci. Tik-tak. Nic na to nie poradzisz. Tik-tak. Pozostało nam jedynie akceptować to, co życie przynosi. Można się jedynie uśmiechać. Wisząc na ścianie.

Po przeciwległej stronie, na wprost zegara, pani Marianna kazała powiesić malunek cały w ostrych, żywych barwach krzyczących smutnym założycielom w twarz. Na przekór. Nie! – krzyczały otwarte czerwone usta. Nie! – wołały ręce wyciągnięte w górę, ponad głowę. Wygrażały komuś, wymachiwały pięściami przed nosem. Komu groziły? W górze pulsowało jarzące się słońce i gapiło się tępo w dół pustymi oczyma, a pomiędzy osobą i słonecznym niebem, zawieszone w powietrzu jak na sznurkach, dyndały ptaki. Obracały się wokół własnej osi. Jak bombki choinkowe. A postać wygrażała im wszystkim, ptakom, niebu, słońcu, otaczającej wszystko zieleni. Wyzywała ich wszystkich na pojedynek. Nie było jasne, czy ten przekaz docierał do odbiorców, bo patrzyli beznamiętnie przed siebie, zupełnie jak twarze na fotografiach. Marianna lubiła ten obraz. Dodawał jej więcej otuchy i siły niż postać dyrektora szpitala, którego wzrok sięgał gdzieś w dal, w jakąś przestrzeń odległą, w inny wymiar. Miała nawet wrażenie, że jego portret powoli blaknie, surdut szarzeje, a wąsy smętnie zwisają. Przewróciła fotografię twarzą w dół i podparła skroń lewą dłonią. Nie patrz tak. Nie gap się na mnie.

Ktoś zapukał do drzwi. Uchyliły się i do gabinetu zajrzała siostra Antonina.

– Pani doktor? – zapytała.

– Tak?

– Dobrze się pani czuje?

– Tak, dobrze. Co tam? – Marianna podniosła głowę.

– Zaraz obchód – przypomniała pielęgniarka.

– Tak, wiem. Już idę, siostro.

Głowa siostry zniknęła za drzwiami, ale pani doktor nie ruszyła z miejsca. Jeszcze moment. Jeszcze na chwilę ukryje twarz w dłoniach. Ukryje twarz i schowa się przed wszystkimi, którzy chcieliby na nią patrzeć, śledzić jej ruchy, obserwować ją z bliska i z daleka. Jeszcze nie ma odwagi, by wygrażać im pięścią.

 

3.

Pod ścianą, na wąskiej drewnianej ławce siedziało pięć kobiet. Przytulały się do siebie biodrami i grzały nawzajem. A może wspólnymi siłami usiłowały utrzymać równowagę na siedzeniu i nie dopuścić, by chybotliwa ławka się przewróciła. Ten wysiłek niewątpliwie integrował grupę, choć pozornie nie poświęcały temu większej uwagi. Śmiały się do siebie i z siebie, trzymały się za brzuchy i zakrywały dłońmi otworzone w rechocie usta.

– Wystraszyłam się własnego odbicia w lustrze! – śmiała się Andzia Horeczko.

– Bo ty dawno lustra nie widziałaś, Andzia! – przygadała jej koleżanka obok.

– Raczej dawno nie widziałaś takiej strasznej gęby – dodała Stasia Pacynkiewicz.

– Ale lustro się nie wystraszyło?

– Nie pękło?

Wszystkie naraz wybuchnęły śmiechem, chociaż Andzia śmiała się najmniej.

– Może to nie było lustro, tylko szklane drzwi?

– A za drzwiami kto? Zmora!!!

– Kapusta?!

– Głowa pusta! – podsumowała Jadzia Klepaczka.

Przekrzykiwały się i próbowały straszyć nawzajem.

– Cicho! Przestańcie! – krzyknął ktoś z drugiego końca sali.

W pokoju oprócz nich było jeszcze kilkanaście kobiet w różnym wieku. Niektóre kiwały się w kącie na rozklekotanych krzesłach i zdrapywały z nich odpadające warstwy farby. Duża grupa siedziała wokół stołu, na którym leżały przeróżnej barwy nici, materiały, motki wełny. Jedne haftowały i mrużyły oczy, by trafić igłą w odpowiednie oczko płótna, inne robiły na drutach czapki i szaliki na zimę w przeróżnych, tęczowych kolorach z resztek włóczek znalezionych gdzieś w szufladach albo pozostałych po spruciu starych swetrów. Przy samym końcu stołu stała ubrana na czarno kobieta. Nachylała się nad pacjentką i pokazywała jej, jak zrobić z kawałka papieru rozkwitający kwiat.

– Pani Heleno, nauczy się pani i zrobi na święta ozdoby choinkowe, dobrze? – powiedziała pani Sabina Rychert, szpitalna terapeutka.

Hela nic nie odpowiedziała. Siedziała wciąż nieruchomo i jedynie uśmiechnęła się promiennie. Wzięła kawałek bibuły i zaczęła naśladować ruchy pani Sabiny.

– Pomoże mi pani? – zawołał głos z końca stołu.

Pani Sabina odłożyła kawałki papieru na stół i przeszła do wołającej ją kobiety.

– Nic mi nie wychodzi – żaliła się podopieczna.

Podniosła dłonie. Pogubiła parę oczek w robionym na drutach kawałku jakiejś robótki, która nie wyglądała ani na kwadrat, ani na prostokąt. Krzywe sploty zanikały gdzieniegdzie. Mimo że mozolnie, z uporem próbowała usztywnionymi dłońmi wprawiać druty w ruch, nic jej nie wychodziło.

– Dobrze ci idzie – pochwaliła ją jednak pani Sabina. – Bardzo dobrze. Pokaż.

Stanęła nad pacjentką i złapała dłońmi jej niezgrabne palce, które pod tym dotykiem jeszcze bardziej zadrżały.

– Zobacz. Nabierasz, przekładasz, nabierasz, przekładasz. Nie spiesz się, powoli. Nabierasz, przekładasz. Zobacz, widzisz, jak ładnie zrobiłaś?

Pacjentka niepewnie przytaknęła i po chwili uniosła głowę.

– Ładnie pani pachnie. – Uśmiechnęła się do pani Sabiny.

Terapeutka uśmiechnęła się w odpowiedzi i mrugnęła oczami.

– Ładnie – przytaknęła Wiesia Piesianek.

Wiesia stała za plecami pani Sabiny i ogarniała wzrokiem wszystko, co działo się na sali, ale sama szczególnie była skupiona na czesaniu pięknych, długich czarnych włosów dziewczyny, która siedziała przed nią na krześle. Dziewczyna cierpliwie, wręcz z zadowoleniem, pozwalała się czesać. Przymykała oczy, kiedy jej głowa odchylała się za pociągnięciem grzebienia fryzjerki, która czasem zamiast grzebieniem głaskała gładkie, lśniące włosy dłonią. Przyjemność, jaką obu kobietom sprawiało czesanie, widoczna była na ich twarzach.

– Sarcia, po co ty hodujesz takie włosy? Tera to tylko kłopot – rzuciła jedna z kobiet na ławce pod ścianą, Basia Koniewczyńska.

Sarcia nie odpowiedziała na tę uwagę. Rozmyślała na razie nad odpowiedzią. W spokoju pozwalała, by Wiesia wciąż gładziła jej kosmyki. Raz grzebieniem, raz ręką. Nie tylko ona zresztą. Obok niej przystanęła Hela. Wyciągnęła dłoń i jednym palcem dotknęła jedwabistego pasma.

– Sprzedam i zarobię górę pieniędzy – odezwała się cicho Sarcia. – Ale nie teraz.

– Dlaczego nie teraz?

– Nie teraz. Dopiero po ślubie – wyjaśniła kobieta.

– Po ślubie? – Basia wybuchnęła śmiechem. – Kto ciebie weźmie, Sarcia? Teraz?

Sara skuliła się na krześle.

– Jureczek ją weźmie! – krzyknęła któraś spod ściany.

– E! Baśka, ty się nie martw! – Fryzjerka stanęła w obronie Sary. – Prędzej ją ktoś weźmie niż ciebie. Poprzedni szybko cię rzucił, jeśli dobrze pamiętam.

Baśka szepnęła coś do siebie, tak że słyszały ją jedynie pozostałe kury na grzędzie, albo i nie słyszały. Sara spuściła głowę. Jej włosy opadły i przykleiły się do mokrych policzków. Wiesia wróciła do swego zajęcia. Trzeba przywrócić jej fryzurze nieskazitelną gładkość, perfekcyjny kształt.

Po chwili w sali terapeutycznej zapadła cisza. Każda kobieta oddawała się w skupieniu zadanym zajęciom, a inne, bez zajęcia, podparły brody albo objęły się ramionami. Nikt nie zwracał uwagi na siedzącą w kącie nową pacjentkę. Siedziała zbyt cicho, ale nie miała potrzeby przyciągać czyichś spojrzeń.

Skrzypnęły drzwi i do sali weszła Baronka. Chciała wśliznąć się niepostrzeżenie, ale nie udało się. Wszystkie oczy kobiet zwróciły się w jej stronę.

– Ooo! Baronka! Nasza królowa! Księżniczka nocy!

– Cień księżyca! Co zachwyca! – zawołała na jej widok Klepaczka.

– Ha! ha! Cień księżyca! Ale ładnie powiedziałaś – zawtórowały jej pacjentki.

Baronka się nie odezwała. Uśmiechnęła się nieśmiało i przemknęła jak mysz między chorymi w kierunku szafy koło okna. Wyjęła z niej stary, powiązany sznurkiem stelaż i postawiła go na równie zdezelowanym stojaku. Przesunęła tę prowizoryczną sztalugę w stronę okna, ku światłu. Na stelażu postawiła dość sztywny karton. Nie był czysty, pracę już rozpoczęto. Baronka wzięła cieniutki pędzelek i kontynuowała rysunek. Rząd chorych pod ścianą zaglądał jej przez ramię. Z rozdziawionymi ustami śledziły dłoń, która długimi, pewnymi pociągnięciami pędzelka malowała kolejne elementy obrazu. Skupienie obserwatorek zdawało się większe niż samej artystki. Prawie pospadały z krzeseł. Nowa wstała ze swego kąta, by też zerknąć na to, co maluje Baronka. Niektórzy dopiero teraz zauważyli jej obecność.

– Pięknie maluje. – Koło dziewczyny stanęła pani Sabina. –To jej kolejny obraz.

Dziewczyna kiwnęła głową.

– Może też czymś się zajmiesz? Umiesz szyć, malować? Możesz haftować albo robić na drutach. Niedługo zaczniemy lepić z gliny, tylko ogrodnik musi nam glinę wykopać. – Pani Sabina chciała szybko wykorzystać jej zainteresowanie malowaniem Baronki.

– Może jeszcze nie teraz – odpowiedziała dziewczyna.

Terapeutka pokiwała głową.

– Jeśli się zdecydujesz, po prostu powiedz. Mamy tu dużo ciekawych rzeczy do robienia. Nasze pacjentki mają wiele pomysłów. Taka terapia jest bardzo ważna. Terapia zajęciowa. Przez działanie. Przywiązujemy do niej w naszym szpitalu dużą wagę. Niedługo zamierzamy zająć się wystawieniem spektaklu. Może interesuje cię aktorstwo?

– Nie, nie bardzo. – Dziewczyna była trochę zakłopotana.

– Szkoda. – Pani Sabina wzruszyła ramionami.

– Ale wybiorę coś dla siebie, na pewno.

– I powiedz mi o tym.

Pani Sabina zostawiła już dziewczynę w spokoju, samą pod ścianą. Na razie tak było jej wygodnie.

– Bronka, Baronka, Baranka, Koronka! – zaczęła znowu śpiewać Jadzia Klepaczka. – Szlachetnego lica, modli się do księżyca…

– I malowaniem zachwyca – dodała któraś z siedzących obok niej.

– E! Poetki! Wierszokletki z bożej łaski! Może byście się czymś zajęły?! – krzyknęła jedna z szydełkujących.

– Czym? – zapytały.

– Czymś pożytecznym na przykład – odpowiedziała im pani Sabina.

– To znaczy czym my możemy się zająć? – zapytały.

– No właśnie – skomentowała kobieta siedząca obok nowej dziewczyny, która wróciła już na swoje miejsce w kącie.

Pani Sabina odwróciła się do kobiet na ławce.

– Możecie nam zaśpiewać.

– Tak, zaśpiewajcie – przytaknęły kobiety.

Pacjentki pod ścianą przez moment wahały się, co robić, ale po chwili Andzia zaczęła:

– Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem…

– Pewnie mnie czeka mój Filon miły pod umówionym jaworem – dołączyły się pozostałe.

Powoli zaczęły śpiewać inne kobiety na sali. Pod nosem pomrukiwała też pani Sabina, jednocześnie próbując nawlec igłę.

– Nie będę sobie warkocz trefiła, tylko włos zwiążę splątany. Bobym się jeszcze bardziej spóźniła, a mój tam tęskni, kochany…

Dziewczyny rozśpiewały się na dobre. Już prawie każda dołączyła do małego chóru, którego śpiew nie tylko zabrzmiał na korytarzu, ale rozszedł się ku dalszym częściom oddziału. Było jasne, gdzie skupia się za dnia życie szpitalne. Ale nie całe. Nie wszystkich. Z drugiego końca korytarza, z oddalonej części oddziału, dobiegł głośny kobiecy krzyk. Tak głośny, że zawisnął także nad rzewnym śpiewem kobiet. I przerwał sielską atmosferę zgromadzenia. Wszystkie zerwały się, by zobaczyć, co się stało. Te, które były najbliżej drzwi, pierwsze wybiegły na korytarz. Krzyki dobiegały z jednej z sal chorych.

Zamieszanie było z każdą chwilą coraz większe. Do odgłosów szarpaniny i wyzwisk dołączyły wrzaski pielęgniarki, siostry Kornelii, która wtargnęła do tego pokoju jako pierwsza. Na środku sali dwie kobiety szarpały się i biły. Jedna drugą uderzała po twarzy, po ramionach, gdzie dosięgły. W końcu jedna z nich, ruda, bardzo chuda i wysoka, złapała drugą za włosy i zaczęła nimi szarpać. Przeciwniczka poddała się jej pięściom i pochyliła, by uchronić chociaż włosy, ale gdy tylko mogła złapała rudą za pierś i mocno uszczypnęła. Ruda zawyła z bólu i puściła włosy. Tę chwilę wykorzystała pielęgniarka, która bezskutecznie, jak do tej pory, próbowała odciągnąć kobiety od siebie. Ujęła rudowłosą za ręce i wykręciła je do tyłu, po czym przewróciła ją na stojące najbliżej łóżko.

– Złodziejka parszywa! – krzyknęła oswobodzona kobieta w stronę rudej. – Złodziejka! Złapałam ją! Złapałam ją w końcu!

– Janka! Aniela! Co się stało? – zapytała siostra Kornelia, wciąż przygniatając rudą do łóżka.

– Złapałam ją na gorącym uczynku! Jankę! Złodziejkę jedną! – krzyczała Aniela.

– Sama jesteś złodziejką! Psycholu jeden! – Głos Janki wydostał się spod pachy pielęgniarki.

– Ciągle ginęły mi papierosy – tłumaczyła Aniela. – I drobne pieniądze.

– Ta! Pieniądze! – syknęła Janka. – Ty widziałaś pieniądze! Zmyślasz! Urojenia masz! Żydówo jedna!

– Nie jestem Żydówą!

– Cicho, Janka! – wtrąciła się pielęgniarka. – Siedź cicho!

– Miałam pieniądze! Miałam! – krzyknęła Aniela. – I ciągle mi ginęły. A dzisiaj wyszłam na moment z terapii po chustkę, bo mi się zrobiło zimno. A ta grzebie mi pod siennikiem.

– Głupia wariatko! Do Starej przyszłam, bo ona siedzi tu bez ruchu, bez nikogo! Dla towarzystwa przyszłam!

– Tak?! Ale Stara śpi.

Rzeczywiście, na łóżku przy oknie leżała jakaś postać. Mimo wrzasków dokoła miała nieruchomą twarz i zamknięte oczy. Może zamknęła je dopiero na czas awantury. Jej ciało przykryte było kołdrą aż po głowę.

– Ty lepiej Starej w swoje kradzieże nie wciągaj! Kraść tu przyszłaś, złodziejko! – Aniela znów zaczęła podnosić głos.

– Złodziejko?! Ja jestem złodziejką?!

Janka zagotowała się z wściekłości i znowu spróbowała wyrwać się z mocnego uścisku siostry Kornelii. Im bardziej stanowczo napierała pielęgniarka, tym większą złość wywoływała u Janki. Kobieta zaczęła szamotać się na wszystkie strony i szarpać wszystkimi częściami ciała. Kopała po łydkach, gryzła w ramię. W końcu złapała siostrę za włosy i splunęła na nią. Ślina spadła na biały uniform. Wtedy Kornelia zaczęła krzyczeć:

– Pani Gabrielo! Stefcia! Chodźcie szybko!

Już ledwo mogła utrzymać Jankę, która teraz poczuła się silniejsza. Wiła się w jej objęciach, szarpała i uderzała w wątłe ciało Kornelii. Jej nagłe i gwałtowne ruchy zupełnie zdezorientowały pielęgniarkę, tak że straciła nad pacjentką kontrolę. Janka szarpnęła ramionami i uderzyła Kornelię w twarz. A potem, korzystając z jej zaskoczenia, wyrwała się z przygniatającego uścisku, odepchnęła pielęgniarkę i skoczyła ku drzwiom.

Ale w drzwiach stała już Gabriela. Zajmowała całą przestrzeń otwartych drzwi. Zatarasowała drogę, tak że Janka nie miała szans się przecisnąć. Wpadła w jej ramiona. Siostra Kornelia przytrzymała ją od tyłu, złapała za ręce i wykręciła je na plecach. Kobiety trzymały ją mocno za ramiona i szybko przeszły w kierunku sali, w której Janka miała łóżko.

Wzdłuż korytarza, pod ścianą, stały pacjentki i w milczeniu przyglądały się tej skutecznej pacyfikacji. Nie były zaskoczone, raczej zaciekawione walką zakończoną zwycięstwem personelu. Żadna nie ruszyła się z miejsca. Żadna też nie skomentowała obejrzanej sytuacji. Klepaczka jedynie zarechotała głośno, ale pod spojrzeniem pielęgniarki przestała. Hela objęła się ramionami. Przestępowała nerwowo z nogi na nogę i podnosiła stopy. Kiedy Janka minęła na korytarzu Anielę, syknęła coś do niej, ale nie wiadomo, czy ta druga cokolwiek usłyszała. Na pewno zrozumiała jej wzrok pełen furii i zaciśnięte ze złości usta, bo przywarła do ściany.

Zaciągnięta do pokoju Janka została rzucona na łóżko. Pielęgniarka i salowa szybkimi ruchami chwyciły ją za nadgarstki, przewróciły na plecy i przypięły dłonie pasami zwisającymi po bokach łóżka. Janka została obezwładniona. Mogła się rzucać, szarpać i wyrywać, ale więzy mocno trzymały ją na miejscu. Obie kobiety stały nad nią w bezpiecznej odległości i obserwowały jej wściekłą z bezsilności twarz.

– Ciesz się, że nie idziesz za kraty – rzuciła ze złością Kornelia. – Albo do łaźni, do piwnicy. Gdyby to ode mnie zależało, dawno już byś się tam znalazła. Taplałabyś się w wodzie jak czarownica.

Janka nie odpowiedziała, tylko obróciła się na wznak i podniosła głowę. Wciąż ciężko oddychała i miała zaciśnięte usta. Wzrok utkwiła w suficie.

– Poleżysz tu trochę – oznajmiła pielęgniarka.

Ale to już Jankę niewiele interesowało. Wydawało się, że popadła w pewne odrętwienie, bo nie ruszała żadną częścią ciała ani nie wydawała żadnego dźwięku. Nawet jakby przestała oddychać. Jedynie mrugające od czasu do czasu powieki zdradzały, że kobieta jednak żyje.

– Murzynek Bambo, chodź do kąpieli… a on się boi, że się wybieli.1 – Przez drzwi zajrzała Jadźka Klepaczka.

Pielęgniarki zostawiły Jankę w spokoju i odwróciły się, by wyjść. Głowy chorych w drzwiach zniknęły szybko i też cofnęły się gdzieś w zakamarki sal i korytarzy. Baronka skuliła się w kącie i nakryła szlafrokiem podkurczone kolana. Śledziła wzrokiem przemieszczające się noga za nogą klapki siostry Kornelii i Gabrieli, które szły przez korytarz. Ale nagle obie kobiety się zatrzymały. Odwróciły głowy w kierunku sali Janki i znieruchomiały. W miejscu przytrzymał je niespodziewany odgłos z jej pokoju. Wyrzucony w górę ludzki krzyk.

– Aaaaaa!!!

Głos, od początku donośny, tężał i po chwili przeszedł w przeciągłe wycie, które coraz intensywniej uderzało o ściany i sufit sali, szybko wybiegło na korytarz i zaczęło ścigać stojących tam ludzi. Pierś, cała przepona i krtań pracowały bez wytchnienia, by jej głos dotarł do każdej osoby na oddziale, by zadrgały wszystkie bębenki w uszach, wszystkie komórki nerwowe i przesiąkło nim powietrze. By skupiły się na nim myśli krążące pomiędzy łóżkami. Jej twarz wykrzywiła się w upiornym grymasie furii. Wytrzeszczone, naładowane energią oczy mogły zaraz wystrzelić z oczodołów. Wszyscy na korytarzu stali bez ruchu i w napięciu patrzyli na ten nagły wybuch bólu i bezradności, lament cierpienia, skargę rozpaczy pozostawionej samej sobie.

Nagle od strony wyjścia dobiegły szybkie kroki.

– Co się tutaj dzieje? Co to za wycie? Siostro Kornelio!

Na oddział zdecydowanym krokiem weszła doktor Marianna. Rozejrzała się po znieruchomiałych twarzach pacjentek i podeszła do wciąż stojącej na środku korytarza pielęgniarki.

– Gdzie jest przełożona? – zapytała.

– W swoim pokoju, pani doktor – odpowiedziała szybko siostra Kornelia.

– Dlaczego ta pacjentka tak krzyczy? – Doktor Marianna gestem dłoni odsunęła pielęgniarkę z drogi i ruszyła w stronę źródła krzyku.

– Janina Broniarz… – Siostra Kornelia pospieszyła z odpowiedzią. – …została przyłapana na kradzieży i potem, kiedy chciałyśmy do niej podejść, ja chciałam, wpadła w jeden z tych swoich ataków szału. Pobiła mnie, opluła i ugryzła. O, proszę, ślad po ugryzieniu. Dlatego z panią Gabrielą musiałyśmy przypiąć ją pasami. Inaczej by nas pozabijała. Albo inne. Taka była wściekła. Dawno taka nie była.

Lekarka nie patrzyła na nią, tylko stanęła naprzeciwko drzwi sali, gdzie Janka leżała rozciągnięta na łóżku, z rozpostartymi rękami, z głową wciąż skierowaną ku górze. Jej krzyki nie były już teraz ciągłe, przerywała je co jakiś czas, by zaczerpnąć powietrza. Jej głos przechodził wtedy w jęk i zawodzenie.

– Rozwiążcie ją – zarządziła cicho Marianna.

Pielęgniarka spojrzała na nią, zdziwiona.

– Pani doktor, ale ona nam zagraża. Może zrobić krzywdę innym – zaprotestowała siostra Kornelia.

– Albo sobie – dodała salowa.

– Z nudów jej odbija – przekonywała cicho Kornelia. – I innym też. Może trzeba jej dać zastrzyk na uspokojenie?

– Rozwiążcie ją i przyprowadźcie do mojego gabinetu – poleciła lekarka.

Kiedy się odwróciła, zastała wpatrzone w siebie oczy pacjentek. Bez słów obserwowały rozgrywającą się scenę. Niektóre z nich próbowały odwrócić się na pięcie i zniknąć, rozpłynąć się niepostrzeżenie, ale nie zdołały.

– Dlaczego panie nie są teraz na terapii zajęciowej? – zwróciła się znowu do pielęgniarki. – Czyż nie takie były moje zalecenia?

– Tak, pani doktor, były na zajęciach – tłumaczyła siostra Kornelia. – Ale przyszły tutaj z powodu zamieszania z Janką.

Marianna jeszcze raz odwróciła się w stronę pacjentek.

– Proszę wrócić do pokoju terapii i do swoich zajęć – wydała polecenie.

– Już, szybko! Staśka! Barbara! Baronka! Ruszta się! Słyszycie?! – krzyknęła do chorych Gabriela.

Pacjentki powoli odwracały się jedna za drugą. Szur, szur, szur, i odeszły w głąb korytarza. Pani doktor odprowadzała je wzrokiem aż do drzwi sali zajęciowej. Kiedy odeszły, jeszcze raz zwróciła się do pielęgniarki:

– Proszę pilnować, by pacjentki zawsze były na terapii.

– Oczywiście, zawsze pilnujemy, pani doktor, zawsze – zapewniała Kornelia. – Zresztą one bardzo chętnie tam chodzą…

– To bardzo ważne – przerwała jej lekarka. – Bardzo…

– Wiem – zapewniła cicho pielęgniarka.

– To dla nich jedyna szansa – ciągnęła Marianna. – Jedyna pomoc. Jedyna obrona.

Kornelia już nic nie odpowiedziała, tylko kiwnęła głową.

– I proszę przyprowadzić do mnie panią Broniarz.

Pani doktor odwróciła się i ruszyła do swojego gabinetu. Pielęgniarka weszła do sali Janki, gdzie Gabriela już odpinała jej pasy.

– Jeszcze raz mi się rzucisz, kukło jedna – szeptała Gabriela do pacjentki. – Jeszcze raz mi zrobisz jakiś numer, wariatko. Pożałujesz. Nikt cię nie obroni. Zgnijesz w piwnicy.

Syczała do Janki, ale jej groźby nie zrobiły wielkiego wrażenia na pacjentce. Wstała z łóżka i roztarła sobie nadgarstki. Cała jej złość, która tak wstrząsnęła kobiecym oddziałem, gdzieś się ulotniła. Na jej twarzy pozostało jedynie głębokie zmęczenie. Przymknęła oczy, oddychała równo i głęboko. Kąciki ust opadły, z twarzy zniknęło wcześniejsze napięcie.

– Co? Teraz nie możesz iść? – syknęła ironicznie Gabriela. – Wyczerpały się siły?

Janka przemilczała te komentarze.

– Do pani doktor! Raz! – krzyknęła teraz głośniej salowa. – Przyjdzie czas, że nikt cię nie obroni, wariatko! Już ja cię wezmę na terapię!

Popchnęła Jankę ku drzwiom sali. Raz, drugi. Aż pacjentka wyszła na korytarz…

– Trafisz sama? Czy mam cię zaciągnąć? – Gabriela zajrzała jej w twarz.

– Trafię – odpowiedziała cicho Janka.

 

Noc zapadła tak szybko, jak szybko zapada jesienna ciemność. Czarna, prawie smolista kotara odgradza szpital od świata i zacienia wnętrze. Zatyka jak starymi szmatami wszystkie kąty i szpary. Zawiśnie pod sufitem i przylgnie do ścian. Z każdą minutą zwiększy się i przybliży do mieszkających tu ludzi, którzy skupili się pośrodku pomieszczenia, by jak najdłużej się przed nią ochronić, jak najdłużej być w świetle, w świetle dnia, w świetle życia.

Ale ciemność już pełzła dalej i wyciągała swe wstrętne macki. Próbowały złapać i przylgnąć do policzków i ramion dziewczyny. Im bardziej się kuliła, by ochronić się przed nimi, tym śmielej smyrały ją po ciele. Zwróciła wzrok w górę, by na nie nie spojrzeć, by nie dać się sprowokować. Na suficie były wciąż jasne miejsca, gdzie ciemność jeszcze nie dotarła. Wiązka światła dobiegała spomiędzy kotar, nie do końca zasłoniętych u góry przy metalowym drążku. Przez wąską szparę mrugał okiem księżyc w nowiu. Wkradł się cichaczem i zawisnął pod sufitem. Iskra dnia, ognik nadziei. Tam wpatrywała się dziewczyna. A wokół panowała cisza, niezmącona wieczornym panoszeniem się ciemności. Do rytmu przygrywała jej symfonia oddechów i pochrapywań. Ktoś od czasu do czasu przewrócił się z boku na bok, zaskrzypiały metalowe sprężyny łóżka.

I ona zakołysała się na swoim łóżku. A wraz z nią coś zakłóciło jasność plamy na suficie. Jakiś cień zawładnął tą ostatnią namiastką dnia. Przysłonił księżyc, zasunął opuszczoną kotarę. Teraz już pochowane demony poczują się odważniejsze. Znowu wyjdzie licho z kąta, pająki spod obrazu, a szczury ze swych nor. Wplączą się między ciemność, wtopią w szare tło nocy. Księżyc ich nie odstraszy.

Dziewczyna lekko uchyliła powieki, by podejrzeć, co to za nocny cień zaległ na suficie. Nic nie wisiało przy zasłonie. Nad nią nachylała się Baronka. Szare włoski wpadały do otwartych ust. Dziewczyna czuła na twarzy lekki wiaterek jej oddechu. Jeszcze na moment zamknęła oczy i spróbowała nie ruszać powiekami.

– A kuku! – Otworzyła nagle oczy. – Mam cię!

Zaskoczona Baronka wyprostowała się szybko, ale tym razem nie umknęła jak zjawa, tylko zaśmiała się krótko i wesoło jak dziecko. Mała dziewczynka rozśmieszona przez szalonego klauna. Urocze dziecko, które przyszło pobawić się w środku nocy.

– Baronka! – zawołał ktoś obok zaspanym głosem. – Baronka znowu przechadza się po swoim pałacu!

Na łóżku obok odwróciła się jedna z kobiet, Staśka.

– Straszysz, nocny cieniu! Spać nie dajesz! A kysz, duchu!

Baronka spłoszyła się nieco, choć nie zwróciła się wcale w stronę obudzonej kobiety.

– Ty? – zapytała i wskazała palcem na dziewczynę.

– Ja? – zapytała ta, zdziwiona.

– Ty? – Baronka jeszcze raz wskazała ją palcem.

– Apolonia. – Dziewczyna zrozumiała i odpowiedziała. – Pola. Mam na imię Pola.

– Pola – powtórzyła bezgłośnie Baronka. I uśmiechnęła się.

– Idźże już, nocny stworze! – syknęła jeszcze raz Staśka na sąsiednim łóżku.

– Baronka rządzi nocą! Baronka, koronka… – Z ostatniego łóżka pod oknem odezwała się Jadzia Klepaczka.

Ale Baronki już nie było. Zniknęła tak bezszelestnie i niespodziewanie, jak się zjawiła. Nocna zjawa. Szpitalny duch. Cień księżyca.

W sali znowu ucichło, znieruchomiało, pochowało się pod pierzynami, pod łóżkami. Wszyscy śpią. Nawet księżyc przesunął się i nie zaglądał już przez opuszczoną kotarę.

Czy mi się wydaje, czy ktoś płacze? W szpitalnej otchłani. Pojękuje raz ciszej, raz głośniej. Stęka i skarży się. Płacz, jęcz, wyj wietrze, póki możesz. Póki jeszcze ktoś słucha…

 

4.

Widział świat w ramach. Widział świat jak obraz na ciemnej ścianie. Ciemna ściana ciasnego pokoju na strychu. Lubił się wpatrywać w ten obraz, odkąd strych stał się jego światem. A stał się od pewnego czasu. Co się wydarzyło, nie pamięta. Pamięta jedynie strach. Strach, który go obezwładniał. Przygwoździł do tego miejsca i uczynił przesuwającym się z kąta w kąt meblem, na którym osiada kurz. Obraz na ścianie przypominał mu, że tamten świat jednak istnieje i ma się zupełnie dobrze bez niego. Żyje dalej swoim życiem, podczas gdy jego życie umknęło, utknęło w tym bezczasie na strychu, zawisło w próżni. Nawet zegar parł do przodu. A on miotał się bezsensownie w tej klatce bez wyjścia. Okno było jego jedynym życiem.

Krajobraz za oknem poruszał się, choć wciąż pozostawał nieruchomy. Poruszały się wszystkie jego elementy, drzewa i krzewy targane wiatrem, polna droga zalewana deszczem i wysychająca w słońcu, trawy kulące się zimą i prężące się na wiosnę. Pośrodku płynęła wartkim nurtem rzeka. Torowała sobie drogę między nachylonymi nad nią brzegami, które groziły jej swoimi zwisającymi szponami gałęzi i konarów. Wszystko się poruszało, choć wszystko stało w miejscu, niezmienne, uporczywie trwające przy swoim. Martwa żywa natura. Martwa natura jest żywa.

Górą ścigały się gnane wiatrem chmury. Spieszyły się dokądś. Może tam, gdzie biegła rzeka. Może tam? Czarne chmury ustępowały miejsca niebu, a po jakimś czasie przybiegały kolejne. Nad drzewami krążyły nieustannie gawrony. Wyciągały czarne głowy, by unieść się na podmuchach wiatru. Taki był świat na obrazie. Na łęgach otaczających rzekę z rzadka pojawiał się człowiek. O tej chmurnej i ponurej porze roku mało ludzi chodziło nad rzekę, zwłaszcza że nie było tu przejścia na jej drugą stronę. Jedynie Karolak, mieszkający dwa domy dalej, wyprowadzał z rana swoje cztery krowy na łąki i zabierał je przed wieczorem. Stały jeszcze i żarły, choć trawy suche już były i zwiędnięte.

Patrzył na świat w ramach, ale czy go słyszał, czy go odczuwał? Usłyszał. To był hałas dobiegający z sąsiedniego domu. Dom, w którym mieszkała ona. Tuż obok. Prawie przez ścianę. Może gdyby wyciągnął rękę, mógłby jej dotknąć. Może jej czasem dotykał. Był przekonany albo tak mu się wydawało.

Drzwi trzasnęły i dały się słyszeć czyjeś kroki. Ktoś wybiegł z tyłu domu od strony rzeki. Ona czy ktoś inny? Ich domy były najdalej wysunięte ku rzece, już za wałami. Prawie ginęły w trawach. Nieraz podmywane były przez wody wylewające się na łąki.

Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. Odwrócił w tamtą stronę głowę, ale ciało nie mogło oderwać się od podłogi. Znieruchomiało w miejscu. Jak metalowa skrzynia. Nie ruszył się z miejsca, choć wszystkie jego zmysły naprężyły się i nastawiły na odbieranie tego, co się dzieje. Tylko co się działo? Ktoś zapukał znowu, tym razem bardziej stanowczo. Serce zabiło mu tak samo stanowczo. Stanowczo zaprotestowało. Nie ruszaj się. Nie idź. Zostań na miejscu. I on posłuchał. Nie miał odwagi myśleć, tylko posłuchał rozkazu. Nie śmiał się sprzeciwić. Kolejnego pukania już nie było. Ktoś oddalił się od jego drzwi.

Podszedł do okna. Ale pozostał od niego w bezpiecznej odległości. Obrazu nie ogląda się z nosem przy płótnie. Trzeba nabrać perspektywy. Jego perspektywą kierował strach, tak jak trząsł jego rękami, ściskał mu mostek i gardło, aż zaschło.

Na obrazie pojawiła się ona. Biegła między drzewami i kępami traw. Schyliła głowę, by zniknąć w wysokich chaszczach, i przesuwała się w kierunku rzeki. Grzęzła w głębokim błocie, ale z trudem wyciągała buty i szła dalej. Aż stała się już tylko małym punktem, który jak mysz sunie w ucieczce do nory. Znajdzie swoją norkę? Czy wie, gdzie jej szukać?… Kołyszące się drzewa zdawały się ją ścigać. Ale czy dogonisz kogoś, kto naprawdę ucieka? Zniknęła…

W tym momencie usłyszał płacz.

Może to on płakał… Słyszysz?

 

Ponury, głuchy gwar dochodził gdzieś zza linii horyzontu. Pomykał pośród drzew i sunął między kępami traw. Warczał nieprzyjaźnie, ukryty gdzieś niby daleko. Wichura od samego rana szalała w złości. Ta złość przynosiła jej jednak sporo samozadowolenia, poczucia kontroli i władzy. Nie była histeryczna, ale silna i wyniosła. Targała wszystkim i pokazywała swoją siłę. Chmury uciekały przed nią w popłochu po niebie. Bure obłoki nie miały czasu, by opaść choć na chwilę i ogarnąć swą szarością całą okolicę. Wciąż w galopie parły naprzód i naprzód, na wschód, za horyzont. Jedna za drugą, całą armią. Słońce nie miało szans pojawić się dzisiaj na niebie, chociaż próbowało przedrzeć się przez szwadron, złamać szyki.

Pacjenci szpitala byli dziś bardzo podenerwowani i rozdrażnieni. Jedni cali drżeli, kiwali się na łóżkach i krzesłach, nie mogli uspokoić ciała i umysłu. Trzymali się za głowy, gdzie ucisk próbował rozsadzić ich bolące czaszki. Większość leżała pod pierzyną na łóżku. Nie wyjmowali nawet głów spod poduszek. Przykryci szczelnie, czekali w swoim kokonie, aż przeminie czas niepokoju. Ale widać było, że kręcą się i nerwowo trzęsą całym ciałem. Garstce personelu trudno było opanować napięcie i rozemocjonowanie.

Już przy śniadaniu zaczęła się pierwsza awantura, kiedy rozlało się mleko, a potem już z byle powodu rozlegały się krzyki na korytarzu. Apatyczna zazwyczaj, Helcia Gawronkówna stała na środku korytarza, podkurczała kolana i pochylała tułów, jakby ktoś naciskał na jej plecy. Wydawała przy tym głośne dźwięki podobne do zwierzęcego kwiku.

– I! I! I!

– Prosiak! – krzyknęła do niej Wawrzonka. – Kwi! Kwi!

– I! I! I!

Pielęgniarki też uległy tej burzliwej atmosferze. Wyładowania elektryczne rozchodziły się po oddziale i obijały się falą o ludzi i ściany. Gwałtowne spięcia raziły kogokolwiek napotkały na drodze. Nikt dzisiaj nie wyganiał pacjentek na terapię.

Kazimiera Karolak, salowa z oddziału żeńskiego, musiała już dzisiaj rozdzielać dwie szarpiące się za włosy chore, a potem bronić Stefci przed atakiem pobudzonych, agresywnych kobiet. Przy obiedzie poparzyła się gorącą zupą, kiedy jedna z leżących w łóżku pacjentek, zwanych śpiochami, machnęła nagle ręką przed nosem pani Kazi i wylała cały gorący płyn na jej fartuch. Na koniec pacjentka, ta, która biła się przy śniadaniu, zrobiła w kącie korytarza, tuż przy schodach prowadzących do kotłowni, kupę i rozmazała ją po posadzce. Zrobiła to po cichu, tak że nikt nie widział. Ale kiedy Janka wymknęła się na ten korytarz, żeby po kryjomu zapalić skradzionego lub wyżebranego papierosa, wdepnęła niefortunnie w sam środek kałuży i narobiła hałasu na cały oddział. Wszyscy przybiegli, żeby zobaczyć, o co chodzi, i większość domyśliła się po roznoszącym się po korytarzu odorze, co się stało. Oczywiście posprzątać musiała pani Kazia, która, mimo iż była przyzwyczajona do ludzkich odchodów, tym razem prawie zwymiotowała, nie tylko z powodu smrodu, ale i z wściekłości. O, jakby dorwała tę, która to zrobiła! Winowajczyni przyznała się dopiero później z uśmiechem złośliwej satysfakcji na ustach. Pani Kazia nie miała nawet siły na nią nakrzyczeć. Zmęczenie i ból głowy odebrały jej resztkę energii. Jedynie łzy bezsilności poleciały jej, kiedy myła ręce. Mimo szorowania i powtórnego użycia mydła wciąż śmierdziały ludzkim wściekle aroganckim gównem.

Z ulgą przyjęła ten stanowczy podmuch wiatru, który buchnął jej w twarz świeżym, przedwieczornym powietrzem i zdecydowanie odgonił od niej panoszące się już raczej w głowie wspomnienie smrodu. Myślała, że wiatr uspokoi jej irytację. Przez moment łykała łakomie powietrze, ale po chwili poczuła, że tu też czeka ją walka. Zawiązała mocniej pod szyją swoją roboczą chustkę, otuliła się ramionami i ruszyła naprzeciw rozszalałej wichurze.

Jako jeden z niewielu pracowników nie mieszkała w szpitalu. Po pracy, przed wieczorem, wracała do swojego domu niedaleko szpitala. Schodziło się ścieżką wzdłuż muru otaczającego szpital w dół, w stronę rzeki. W jej dolinie położona była mała wieś. Wąskie ścieżki, najczęściej błotniste i zalane wodą prowadziły koło wału ku rzece. Po obu stronach stały stare drewniane chałupki z małymi obórkami czy stodołami. Jej dom też miał stodołę. A cztery krowy wyprowadzane przez męża na nadrzeczne łęgi stanowiły ich kolejną, oprócz jej pracy w szpitalu, podporę w życiu.

Pani Kazia weszła na wał przeciwpowodziowy, by nie brodzić po kostki w błocie, stale zalegającym na ścieżce prowadzącej do jej domu. Z góry ogarnęła wzrokiem krajobraz. W oddali zauważyła kolejną istotę, która, przez przypadek czy nie, wpadła w ten wir szalejącego wiatru. Przyglądała się przez moment, kto w taką pogodę wybrał się na spacer po łęgach. Mieszkała tutaj od dziecka, więc znała wszystkich, ale i tak nie mogła ukryć zdziwienia, kiedy poznała znajomą postać pośród traw szarpiących jej płaszcz.

Wiatr szarpał spódnicą doktor Marianny, idącej niespiesznie w kierunku rzeki. Weszła na wał, żeby z góry objąć jak najszerszą część doliny i ogarnąć wzrokiem to wzburzone dziś otoczenie szpitala. Wszystko było rozedrgane. Wiatr miotał się nerwowo. Nie mógł znaleźć swojego rytmu. Zgrzytał zębami, ale nie mógł się uspokoić. Marianna pozwalała, by omijał ją silnymi podmuchami. Czerpała jakąś przyjemność, kiedy smagał ją po policzkach, targał za włosy i wpadał pod koszulę, by poczuła, że wcale nie jest ciepły, nie jest taki przyjazny i otwarty, jak by chciała, jak by oczekiwała. Ale przyjmowała to bez protestu. A może po prostu myślała o czymś zupełnie innym niż jesienne fronty przemieszczające się jak zawsze o tej porze roku.

Trawy mruczały groźnie. Chciały ostrzec albo odgonić każdego, kto wchodził tam, gdzie nie był zaproszony. Nie, nie były zadowolone, gdy wkraczała między rozedrgane źdźbła. Nachylały się i pomstowały na jej obecność, ale miały wrażenie, że w ogóle ich nie zauważa, nie widzi ich zagniewania. Wręcz przeciwnie, miała je za przyjaciół, którzy nienachalnie ją witają, dyskretnie przyjmują ją jak swoją, jak część tego nadrzecznego krajobrazu.

Przystanęła na moment przy ścieżce, która teraz rozwidlała się w różne strony. Na rozstaju dróg obejrzała się za siebie. Spojrzała, ale tylko na krótko, na unoszący się nad doliną gmach klasztoru i przytulone do niego z boku budynki szpitala. Wieża górowała nad rzeką jak strażnica. Po lewej stronie, w głębi, na wzgórzu, połyskiwał biały dworek. Okna jasnej bryły budynku pozostawały ślepe. Czarne dziury. Drzewa wokół próbowały okryć cieniem wystawiony na wiatr dom, głuchy i opustoszały. Marianna odwróciła się znowu ku szalejącym jak popisujące się awionetki wiatrom. Rozhulały się po pustym już polu nad rzeką, zmieniały kierunki i wysokość lotu, bez ładu, bez samokontroli. Podlatywały blisko, by w ostatniej chwili, ledwo musnąwszy włosy lekarki, wzbić się w górę. Jedynie wrony spacerowały odważnie po ścieżce, przechylały się z boku na bok i krakały.

Po krótkiej chwili Raszyńska odwróciła się i ruszyła ku rzece. Szła do przodu, nie omijała kałuż.

Byle dalej na wschód, byle dalej. Wrzesień był ciepły, ale tu, na łęgach, zawsze woda i błoto. Omijali główne drogi. Wozy suną z trudem, koła grzęzną w błocie, nogi w lichych butach też, ale zarządziła, że mają iść naprzód, dalej, dalej na wschód, jak najdalej stąd. Najtrudniejsza może być przeprawa przez rzekę, dlatego trzeba ciągnąć ku mostom, które były na północy. Tam przejdziemy razem. Potem już będzie łatwiej. Ale nie było łatwiej. Nikt nie szedł tak, jak tego chciała. Tak, jak sądziła, że będzie najbezpieczniej. Pacjenci uciekali z konduktu, biegali po łęgach i przewracali się w błoto. Jedni wracali, inni tańczyli na środku łąki, krzyczeli i śpiewali. Ganiali się po trawach i znowu przewracali w błoto.

Siostra Kornelia razem ze szpitalnym palaczem, panem Władkiem, pchała jedyny wóz, jaki Marianna zdołała uchronić. Na nim leżały dwie najciężej chore osoby, które nie mogły poruszać się o własnych siłach. Za rzeką zresztą jedna zmarła. Wóz podskakiwał na wyboistych drogach. Ciało obijało się o drewniane żerdzie wozu, aż ręka bezwładnie zleciała i zaczęła trącać o szprychy koła. Nikt z pchających wóz z tyłu tego nie zauważył. Tym bardziej wlokąca się za nimi grupa pacjentów ubranych w kaftany bezpieczeństwa.

Marianna biegała po polu i razem z pozostałymi pielęgniarkami nawoływała chorych, którzy rozeszli się po łęgach. Pacjenci uciekali przed nimi w krzaki z krzykiem albo po prostu siadali w pewnej chwili na ziemi, nie widząc sensu ani nie znajdując siły, by podjąć tę drogę, której celu nie znają. Po kilku dniach okoliczni mieszkańcy przyprowadzili z powrotem paru z nich, zagubionych i błąkających się po łąkach.

– Idzie front! Idzie wojsko! Musimy uciekać! – krzyczała i tłumaczyła, ale pacjenci zdawali się nie rozumieć tej wiadomości.

Ze schowanymi w dłoniach głowami histerycznie kiwali się do przodu i do tyłu. Albo uśmiechali się infantylnie, jakby cieszyli się z nagle odzyskanej wolności. Ale z ich twarzy biły przeważnie bezradność i strach. Dokąd idą, po co, co z nimi będzie, gdzie są prowadzeni? Bujali głowami, kiedy trzymała ich za ramiona i obiecywała, że wszystko będzie dobrze. Na razie muszą uciekać, ale wrócą, wrócą do szpitala. Wkrótce się uspokoi, będzie normalnie. Normalnie? Widziała, że jej tłumaczenie ich nie uspokajało. Potakiwali, bo jej ufali i chcieli jej wierzyć. Ale czy wierzyli? Czy była przekonująca? Siebie nie przekonała.

Była sama w szpitalu, kiedy zjawił się jakiś porucznik, który nawet się nie przedstawił, i zapowiedział, że za dzień lub dwa przejdzie tędy front i będą bronić się na linii rzeki. Musi ewakuować pacjentów jak najdalej, a najlepiej do najbliższego szpitala w Żołdzi, odległego o prawie pięćdziesiąt kilometrów. To oznaczało parodniową wędrówkę z grupą chorych. Zalęknionych, nieporadnych, nieprzewidywalnych w swoich reakcjach. Histerycznie krzyczących i apatycznie wlokących się za całym taborem. Z całej grupy lekarzy została sama, do tego parę kobiet z białego personelu, siostry zakonne i sanitariuszki. Mężczyźni z racji poboru do wojska byli tu nieobecni. Oprócz palacza, który miał chromą nogę i nie został zwerbowany do armii. Szybko podjęła decyzję. Chociaż miała tylko jeden wóz, bez konia, bez osła nawet. Poleciła część osób ubrać w kaftany bezpieczeństwa. Wszystkie, jakie mieli. Dla dobra ich samych i nie tylko.

Front