Alcesamina - Niklas Payper - ebook + książka

Alcesamina ebook

Niklas Payper

0,0

Opis

Poznańskie koziołki przeszły na emeryturę, a w mieście rządzi nowa zwierzyna. Wygadany kot Gustaw, niszczycielski chiński smok oraz materializujące się gdzie popadnie, nonszalanckie łosie… Prawda? Miejska legenda? A może wytwór wyobraźni osamotnionych w wielkim mieście jednostek? "Alcesamina" to niepokojąca, pełna skrajnych emocji powieść o burzliwej podróży w zakazane rejony ludzkiej duszy. Chwilami prześmiewcza i brutalnie dosadna wiwisekcja współczesnego pokolenia niespełnionych zawodowo i uczuciowo trzydziestolatków; pokolenia próbującego odnaleźć swoje miejsce w nieustannie przeobrażającej się rzeczywistości, którą czasami łatwiej przyjąć pod wpływem alkoholu, prozacu i „dziczyzny”…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

GUSTAW I GODZINA DUCHÓW

Padło na Poznań! Nie było próby innego wyboru ani do końca jasnych pobudek. Tylko Poznań! Poznań i już! Finito! Kaput! Amen! Puknął palcem w rozłożoną na sosnowym biurku mapę i trafił w Poznań. Popatrzył, przechylił głowę w lewą stronę i mruknął:

– No to Poznań.

Niezwłocznie zaczął pakować manatki. Potrzebował raptownej zmiany przestrzeni, ekosystemu oraz diety, które pomogłyby mu odnaleźć siebie, a przy okazji dawno zagubioną piątą klepkę. Za nic miał dwie fundamentalne życiowe zasady: po pierwsze to, co wiesz o sobie, jest w tobie, reszty możesz się tylko domyślać, a po drugie o sobie wiesz tyle, ile sam zaakceptujesz, o innych zaś tyle, ile są skłonni ci sprzedać.

Miasto nie zachęciło go niczym specjalnym, jak na jego gust było zbyt nowoczesne, momentami snobistyczne, w nieustającym fermencie przeobrażeń: obok zielonych połaci trawników wybebeszone wnętrzności rur, kabli i przewodów. Ale znajdowało się wystarczająco daleko, by zapomnieć o nim, tym, wobec którego czuł się bezbronny, i tym, który bezbronność tę próbował wykorzystać. Decydując się na puknięcie palcem w mapę, a tym samym zawierzając swoją egzystencję ślepemu losowi, wiedział tylko dwie rzeczy: chce zamieszkać w dużym, jeśli nie największym, mieście, a jednocześnie sprowadzić się do Wielkopolski. Łąki, rolnictwo, jelonki i takie tam. Brzmiało to idealnie, zalatywało sielanką i utraconą Arkadią. Padło na Poznań. Okej, no to Poznań! Słyszał, że panuje tam sprzyjający równowadze psychicznej porządek: kwadrat jest kwadratowy, trawa równo przystrzyżona, ludzie się nie garbią i zamiatają chodniki. Słyszał też anegdotę, która miała trzymać w ryzach jego skłonność do wybryków: „Dlaczego w Wielkopolsce nie było zrywów w czasie okupacji? Bo nie było wolno”.

Z pieniędzy pochodzących ze spadku po rodzicach kupił mały apartament w Willi Warta. Dowiedział się, że to okazja, i pomyślał, że trafiło się ślepej kurze ziarno. Wycięty z obrazka developer uśmiechnął się nieprzyzwoitą bielą, uścisnął krzepko dłoń nabywcy, powodując chrzęst kilku kostek, po czym życzył udanego – Mrówka sam nie pamiętał czego. Życia? Pożycia? Pobytu? Spoczynku?! Nic mu nie pasowało, choć ostatnie rozwiązanie brzmiało kusząco. Po przekroczeniu progu mieszkania rozpakował kilka gratów, zaparzył kawę, wyszedł na balkon i zapatrzony w spokojne, ciemnoatramentowe wody Warty zapalił pierwszego papierosa na nowej, jeszcze obcej, ziemi. Kim był? Nie wiedział. Kim mógł być? Na początku kimkolwiek. Jaki był? Przecież od siebie nie mógł uciec.

Natura i geny obdarzyły go gęstą grzywą rudych włosów i by uniknąć jakichkolwiek niejasności, należy nadmienić, że znajdowały się one na głowie. Nie przepadał za pytaniami o to, czy na dole też jest rudy. „Nie, kurwa, na dole jestem goły”, odpowiadał. Rzucająca się w oczy fryzura, zwana niekiedy, za sprawą fikuśnego fryzjerskiego cięcia, ryżą abstrakcją, tworzyła unikatowy kamuflaż, który w sprytny sposób ukrywał sporą czaszkę, a w niej tęgi umysł. Było mu to na rękę. Nie lubił szczycić się intelektem, a wysoki iloraz inteligencji nieraz okazał się dlań zgubny. Faceci bali się bystrych chłopców. Przecież na początku zawsze chodziło o seks; kawa, kino czy spacer były jedynie pretekstem, by finalnie wylądować w wyrze; faceci lubili tych ładnych, słodkich, wyrzeźbionych, strojących głupie minki i otwierających dwuznacznie usta, nawet jeśli w tle zdjęcia uwiecznił się otwarty kibel, ale kiedy ładne szło w parze z bystrym, wycofywali się zawczasu i szukali przyjemności gdzie indziej. Ładne może dać dupy, ale ładne i mądre może nieźle dać w dupę. Dlatego też w oczach ludzi wolał uchodzić za kogoś, kto kochał jeść kolorowe i nieprzyjazne dla szkliwa lizaki, dostępne obecnie tylko w małych sklepikach lub na odpustach, ubierać się pstrokato, nosić podarte dżinsy i udawać przy tym słodką idiotkę. Boże drogi, jakże on kochał ten błogi stan słodkiejidiotki! Faceci też to kochali! W trybie słodkiejidiotki świat wydawał się łatwy, przyjazny i wyrozumiały. Mrówka czuł, że tylko wtedy ludzie, no i faceci, patrzyli na niego przychylnym okiem.

Jego największym atutem, prócz proporcjonalnej sylwetki i zielonych oczu, była właśnie elektryzująca, czasem problematyczna, rudość; rudość niezwykła, należąca do skrajnie płomienistych, ognistych nawet, rozpalająca każdego, w kogo polu widzenia się zjawiała. Najbardziej rozpalała chyba strażaków, chłopców dzielnych, od ognia niestroniących; im wystarczyło jedno spojrzenie, by rozgorzała w nich ochota do spełnienia obywatelskiego obowiązku: sięgnięcia po sikawkę i wydania gardłowego, niosącego się echem okrzyku: „Pali się!” lub „Fire!”, jeśli akurat krzyczeli Amerykanie. Częstokroć żartował, najczęściej upojony alkoholem przyprawionym fajkami, że Matka Natura nieźle sobie z nim pograła, skazując go na życie ze strażakiem.

– To chyba dobrze – odpowiadał przyjaciel w komunikatorze ukryty pod postacią avatara, sporadycznie zdjęcia. – Wielu chłopców marzy o strażakach.

On nie był do końca przekonany, jak zawsze zresztą po alkoholu, fajkach i tabletkach.

– Jestem rudy, a rudzielce przyciągają ciekawskich. – Był ponadto z natury malkontentem.

– Rudzielce bywają seksowne – wyjaśniał avatar.

– Nie, to nie to.

– A co?

– Ludzie wierzą, że rudzi są dziwni, że mają serce po przeciwnej stronie, podobnie inne narządy. Podobno lekarze boją się operować rudych, bo tnąc miejsce, gdzie nierudzi mają wątrobę, znajdują jelito.

Avatar zamyślił się, ustawił opcję „zaraz wracam” i po kilku minutach, niezbędnych na zapalenie papierosa, wrócił.

– Też o tym słyszałem, ale czy to nie jest przypadkiem miejska legenda? Jak krokodyle żyjące w kanałach ściekowych czy morderca z hakiem? Albo Murzyn w barze mlecznym lub czarna wołga?!

Rudzielec nie wiedział i nie chciał wiedzieć, czy za życia został legendą czy nie.

– Więc może faceci spotykają się ze mną – powiedział, przepuściwszy wszystkie dane przez trybiki własnego umysłu – by sprawdzić, czy aby mam po właściwej stronie fiuta?

Avatar zaniósł się śmiechem.

– A gdzie miałbyś go mieć? W dupie?!

Rudzielec też się zaśmiał.

– Wiesz, że takie rzeczy się zdarzają – odpowiedział poważnie.

Czy miał fiuta po właściwej stronie, czy nie, w jego przypadku liczyła się i tak rudość. Teraz przygasła ona na tle jego płomiennego spojrzenia. Pierwsza iskra, która rozjarzyła się w źrenicach, pojawiła się znikąd, ot tak, jak na pstryknięcie palcami, i w ułamku sekundy objęła cały wzrok. Jak by to ujął strażak, będący zarazem seksualnym partnerem chłopca, mieli do czynienia z wybuchem ognia w miejscu do tego nieprzeznaczonym, czyli pożarem. W chwili obecnej stało się coś, czego rudzielec nie pojmował, i zajęty był jednym: gapieniem się na kuchenny stół z białego surowego drewna i na to, co się na nim znalazło.

Na stole stała miska z mlekiem, a w misce topił puchaty pyszczek wielki kocur. Oczy rudzielca płonęły, podczas gdy kocur z niezmąconym spokojem spijał śmietankę, lekko się przy tym uśmiechając. Zwierzę w dziwny sposób rozkoszowało się chłeptaniem napoju, a może zwyczajnie czuło na sobie ogniste spojrzenie i wyczekiwało, aż mu to patrzenie odejmie jeden żywot. Nic takiego nie nastąpiło i kocur, zebrawszy z wierzchu wysokoprocentową śmietankę, gęstą i lepką, co poświadczały jego umorusane wąsy, spojrzał na rudzielca i wtedy rudzielcowi oczy zgasły, by po chwili znowu zapłonąć, ze wzmożoną intensywnością przyprawioną tym razem ciekawością. „Kot na moim stole – myślał gdzieś pod gęstwiną rudych włosów – kot na moim stole sączy sobie śmietankę”, myślał dalej, także pod włosami, nawet czaszką, w miejscu do myślenia przeznaczonym. „Jak to możliwe, że ten kot wzbudza we mnie tak osobliwe uczucia”, kontynuował proces myślenia i palenia kota oczyma, aż wreszcie stworzenie o sierści również rudej, jednak nie tak intensywnej, raczej przytłumionej, otworzyło pyszczek i przemówiło:

– Przestań mnie palić tymi gałami! – I jakby tego było mało, bo gadający kot to dla człowieka spore przeżycie, szczególnie w nocy, dodał: – Siedzę na stole, bo mi tutaj spodek wcisnąłeś, a gdybyś bardziej pomyślał o moim stanie fizycznym, gdybyś spróbował zaryzykować opinię, że może zrobiono mi krzywdę i nie mogę się wspinać na meble, i gdybyś mi w takim przypadku, w trosce o mój stan zdrowia, postawił miseczkę na podłodze, też bym spijał, tylko że z miski na podłodze. Czy to byłby dla ciebie normalniejszy obrazek…

Ostatnie zdanie mógłby wieńczyć pytajnik, ale byłby on potrzebny tylko wtedy, gdyby chłopiec o palących do białości oczach wytrwał do jego końca. W zamian k występujące zaraz po e wydłużyło się niemiłosiernie (trudna sprawa) i przestało dzwonić w uszach rudzielca dopiero wtedy, gdy ten jak długi i szeroki, a miał metr osiemdziesiąt dziewięć i siedemdziesiąt pięć w pasie, runął na podłogę. Jest zatem czas, by przedstawić mężczyznę dokładniej.

Rudzielec o płonących oczach przyjechał do Miasta Koziołków, zwanego dalej Poznaniem, z Miasta Piernika, zwanego potocznie Toruniem. Decyzją o przeprowadzce przysporzył sobie wielu wrogów, przede wszystkim dlatego, że był to krok nieoczekiwany, jak grom z jasnego nieba. „Przecież zawsze kochałeś Toruń, uwielbiałeś pierniki, chrupałeś je tak jak facetów w stanie słodkiejidiotki”, mówili przyjaciele i to głównie oni nie mogli strawić zdrady, w ich mniemaniu niewybaczalnej, niezmywalnej z rąk, a przede wszystkim niewymazywalnej z pamięci; nie potrafili pojąć, jak ktoś przy zdrowych zmysłach może zamienić Piernikowego Ludka na Pana Ziemniaka. Ziemniak jest przecież taki przyziemny! A mimo to Mrówka, mężczyzna o płomiennie rudych włosach, pewnego upalnego dnia podjął decyzję mającą odmienić całe jego życie, przewrócić je do góry nogami, wykopyrtnąć, a potem uporządkować raz na zawsze. Finito! Kaput! Amen!

Już sama podróż nie pozostała bez wpływu na jego egzystencję. Odmieniła ją – to prawda, przewróciła do góry nogami – fakt niezaprzeczalny, ale gorzej wyglądało porządkowanie bałaganu. Pierwszy raz niepokój ogarnął go już w pociągu. Zmierzając do Poznania i czytając ukochaną gazetę, na murze któregoś dworca przeczytał: Gazeta Wyborcza nie dla Wielkopolan. Przełknął ślinę, rozejrzał się dookoła, cicho, o ile to w ogóle możliwe, zmiął gazetę i wrzucił ją do kosza. Tak został Wielkopolaninem. W Poznaniu od razu zakosztował życia. Udało mu się przybrać inną tożsamość, udawać kogoś, kim de facto nie był, wciskać facetom kit nie z tej ziemi i piec dwie pieczenie na jednym ogniu, aż w końcu mu się nie upiekło, zauroczył się. Znalazłszy w łazience drugą szczoteczkę do zębów, pojął, że wraz z nim do Poznania sprowadził się jego wewnętrzny on. Pojął coś, co wiedział od dawna, że zmiana życia nie polega wyłącznie na umieszczeniu się w nowych dekoracjach, nie wiadomo nawet jak pięknych. Do jego tęgiej czaszki dotarło, że jeśli rozpustny mieszczuch sprowadzi się na arkadyjską wieś, to cała wieś po jakimś czasie się wali. Ale nie mógł sobie zarzucić, że nie spróbował.

*

W ciepły letni wieczór Mrówka siedział na balkonie Willi Warta. Miał ze sobą niezbędnik każdego balkonowicza: papierosy, butelkę cynamonowej wódki (specjalnie zamówioną przez panią z monopolowego), wygodne kapcie, dopasowane krótkie spodenki i kilka doniczek pachnących ziół. Do pełni szczęścia pasowałaby jeszcze trawka, ale kolidowała ona bardziej z polskim prawem aniżeli wystrojem balkonu. Dlatego jej suszona wersja spoczywała ukryta głęboko w pościelach. Na stoliku kupionym w IKEA pomrukiwał laptop; służył do wymiany korespondencji z dwoma ważnymi dla niego osobami: niejaką Emmą, oddaloną od niego o kilkaset kilometrów poetką słynącą ze smażenia naleśników na czterech patelniach równocześnie i burzliwego życia erotycznego, oraz Brooke, chłopcem będącym zaledwie rzut beretem od Mrówki, mającym tendencję do pakowania się w trudne związki i jeszcze trudniejsze wystroje wnętrz, kochającym się w skandynawskim stylu i wszędzie, z odzieżą włącznie, umieszczającym łosie lub renifery; prawdę mówiąc, gdyby mógł, przykleiłby sobie znaczek łosia także na czole. Byli w trakcie swobodnej rozmowy, z której Mrówka dowiedział się, że Brooke wie od Emmy to, co on chciał mu przekazać osobiście. Nie zezłościł się bynajmniej, lecz delikatnie uśmiechnął, pomyślał chwilę i skomentował zajście po swojemu:

– No tak, dwa pedały i baba!

Zdanie to przeszło do legendy, co Mrówce i tak było obojętne; nigdy nie rościł sobie prawa do wypowiadanych słów i nie zastrzegał ich znakiem oryginalności. Jedyne, czego pilnował, to własna prywatność; robił to tak dobrze, że wiele osób uważało Brooke, Emmę i Mrówkę za jedną osobę. No tak, dwa pedały i baba! Mrówka uśmiechnął się, błyskając białymi siekaczami. W chwili wieczornego chilloutu rozpierała go radość z posiadania przyjaciół oraz pozbycia się współlokatora, niejakiego Jaśka.

*

Było to tak. Uznał, że przez jakiś czas byłoby dobrze zamieszkać z kimś, kto wprowadzi go w życie miasta i jego zasady, a przy okazji dzielić rachunki na pół. Dziwnym trafem po przeprowadzce do Poznania nagle stał się oszczędny. Brooke nastraszył go, że stolica Wielkopolski jest bardzo służbowa, zasadnicza i nawet w sklepie obowiązuje swoisty rytuał. Mrówka przeraził się nie na żarty, zwłaszcza że ledwo zamieszkał w Poznaniu, a już chciał dusić grosza. W skrupulatnie przeprowadzonym castingu wygrał Jasiek i jak to z castingami bywa, szydło wyszło z worka dopiero po jakimś czasie. Współlokator okazał się osobą niezwykle ekstrawertyczną i wylewną, żądną dzielenia się swoim życiem nie tylko z lustrem, tajemniczą przyjaciółką schowaną w telefonie i kilku aplikacjach czy bojlerem, ale także, co okazało się najgorsze, z Mrówką, introwertykiem szanującym własną komnatę i panujący w niej spokój. Niestety, o spokoju mógł pomarzyć. Jasiek odwiedzał Mrówkę dzień w dzień niczym problematyczny wieśniak władcę, siadał na krawędzi łóżka i opowiadał, co przydarzyło mu się w pracy, a co mogło by się przydarzyć, gdyby miał więcej ikry, po czym kończył zdanie nieśmiertelnym:

– A ty jak sądzisz?

Mówka miał w zanadrzu zawsze jedną odpowiedź: „Nie chcesz wiedzieć, co w tej chwili sądzę”, ale że sam wychował się na porządnego człowieka, delikatnego, kiedy trzeba, w obejściu z ludźmi, mruczał jedynie:

– Aha, ech, no – czy też, kiedy miał więcej siły: – A bo ja wiem?

Któregoś dnia Jaś przepadł jak kamfora, nie została po nim nawet brudna skarpetka, które z taką pieczołowitością rozrzucał po mieszkaniu. Mrówka zatarł łapki i uśmiechnął się pod nosem. Jego plan zadziałał.

W pewne słoneczne popołudnie, buszując między straganami na słynnym Łazarzu, zauważył pokaźnych rozmiarów ziarno fasoli i natychmiast pomyślał o Jasiu. Kupił ziarno, pognał co tchu do willi i wręczył je współlokatorowi, który miał akurat urodziny, mówiąc:

– Jest to magiczna fasolka, posadź ją, a zobaczysz, co z niej wyrośnie.

Że ma sobie ją wetknąć, najlepiej w dupę, przemilczał. Jaś nie wierzył w magiczne właściwości ziarenka, uwierzył za to, że w Toruniu mieszkają dziwacy. Wyrzucił ziarno przez balkon, a ono wpadło do małej dziurki w glebie i nad ranem, kiedy Jaś przeciągał się na balkonie, puszczając ogłuszające salwy spomiędzy pośladków, zauważył olbrzymią łodygę rosnącą w kierunku nieba. Jakby zdarzył się cud: Jaś z Poznania odkrył w sobie Jasia z Łodygi Fasoli i, nie zwlekając ani chwili, wskoczył na badyl, wspiął się po nim aż do nieba i tam, między dwoma nimbusami, przepadł bez wieści. Mrówka niezwłocznie zadzwonił do pana Jurka, administratora budynku, i poprosił o ścięcie rośliny. „Zasłania mi widok i bazylia nie chce rosnąć w górę, ino na boki się rozkłada”, argumentował. Pan Jurek wykonał zlecenie jeszcze tego samego dnia. Tak to wyglądało w głowie Mrówki. W rzeczywistości podziękował Jasiowi za spędzony razem czas, wyraził radość ze spotkania tak wylewnego człowieka, po czym wręczył mu wymówienie umowy i poszedł na spacer. Nigdy nie pożałował podjętego kroku, nigdy więcej nie wspomniał też o Jasiu. Do jego przystani wróciła harmonia i porządek, a wraz z odejściem współlokatora przepadł też swąd rozrzuconych wszędzie skarpetek, nierzadko nawet gaci. „Gdzie on pracuje, że tak brudzą mu się gacie”, myślał czasami, patrząc na zużytą bieliznę, rudzielec. Mrówka czuł się lepiej sam na sam. Kiedy chciał, mógł schować się w łóżku i odwrócić do świata dupą, i żaden Jasiek mu tej dupy nie truł. Foch na świat, jak długi i szeroki, znowu nabrał rumieńców i Mrówka był w pewnym sensie szczęśliwy. A jego strażak? Strażak odzyskał miejsce, by swobodnie rozwijać węża.

*

Mrówka ziewnął, po czym zerknął na paczkę papierosów. O zgrozo! Jego radość zmalała niczym penis pod zimnym prysznicem. Było po jedenastej, a on został bez fajek. Kicha! Ta pustka martwiła go bardziej niż niektórych światło w lodówce, co akurat jemu nigdy się nie przytrafiało. Miał zapas ziaren słonecznika, pestek dyni, korbole (dynie, gdy mieszkał w Toruniu), kabaczki, mleko sojowe i takie same kotlety, świeże warzywa, sezonowe lub importowane owoce i inne królicze rarytasy. I obowiązkowo dwie flaszki wódki na specjalne okazje wypadające co dwa dni. „Czas ruszyć się z miejsca i poturlać do monopolowego”, powiedział do siebie i chwilę później maszerował oświetloną latarniami alejką w kierunku sklepu. Kobieta za ladą, pulchna blondynka o stanowczo za dużych ustach i piersiach, od razu położyła na ladzie paczkę szatanów i skinęła do Mrówki głową.

– Dzisiaj bez wódki – powiedział.

– Zamówiłam arbuzowe Cin Cin. – Mrugnęła oczkiem, a sztuczna rzęsa na lewej powiece lekko się odkleiła.

Mrówka uległ, bo zrobiło mu się żal kobiety z coraz bardziej odklejającą się rzęsą i rosnącą świadomością jej odklejania, i po kolejnej chwili maszerował z powrotem tą samą aleją, ale cięższy i bardziej bulgoczący. Wtedy spostrzegł kilka metrów przed sobą bandę łobuzów kopiących coś pod jednym z drzew. Ujrzawszy go, rozpierzchli się na wszystkie strony i Mrówka, pewien, że wygląda na kogoś mogącego przepędzić zgraję chuliganów samym tylko chodem, mógł spokojnie podejść i zobaczyć ofiarę ich żartów. Był to sporej wielkości kot o mocnych łapkach i puszystym, niezwykle dumnym ogonie. Żył, ale nie ruszał się. Mrówcze serce zabiło mocniej, a ręce same wyciągnęły się w stronę nieboraka, by po trzeciej już chwili postawić na kuchennym stole miskę ze śmietaną.

– Pij, chłepcz, ciągnij – powiedział Mrówka i kocur zaczął pić. Resztę znacie.

*

Jego nieobecność w świecie rzeczywistym trochę trwała, ale kiedy wreszcie wydostał się z odmętów iluzorycznej czerni, otworzył jedno oko, potem drugie, a na koniec to wewnętrzne, któremu ufał najbardziej. Leżał na łóżku w sypialni oparty o stertę czerwonych poduszek, a przed nim, w nogach, na kilkunastu atramentowych poduchach z ozdobnymi czerwonym frędzlami, spoczywał wyciągnięty jak pacjent Freuda kot. Wielkie oczy przyglądały się badawczo swojemu wybawicielowi i przez to patrzenie Mrówce też rosły oczy, w połowie ze strachu, w połowie z ciekawości.

– Żyjesz – zawyrokował chłodno kocur.

Mrówka otworzył oczy tak szeroko, że zabolały go oczodoły, a skóra na twarzy naciągnęła się bez ingerencji chirurga plastycznego.

– Więc to nie był sen, ino jawa – powiedział i zaraz przyłożył dłonie do ust.

Kocur ziewnął, ukazując firankę ostrych białych ząbków.

– Masz kawę z Jawy? – zapytał. – Spragniony jestem.

Mrówka nie miał kawy z Jawy, czymkolwiek by ona nie była, ale mógł poczęstować przybysza kolejną porcją mleczka, co też zaproponował. Kot ziewnął znudzony dokumentnie.

– Mleczka mam dość, chyba że masz ptasie mleczko, a najlepiej ptaszka o chrupiących kosteczkach. – Oblizał się apetycznie, zbierając z wąsów resztki gęstej śmietanki.

Lecz do Mrówki dotarło nagle coś ważniejszego.

– Kot, który mówi – wymamlał.

Kocur wygiął grzbiet.

– Dla mnie jest to tak dziwne jak kot, który lubi mleko. Gustaw jestem. Dziękuję za uratowanie mi życia, a przynajmniej jednego z nich.

Mrówka nie miał bladego jak jego twarz pojęcia, jak powinien się w tej chwili zachować, więc ograniczył się do skinienia głową. Potem zapytał:

– Czy masz coś wspólnego z romantycznym Gustawem?

Kocur przeciągnął się leniwie, co nie było pozbawione gracji, oblizał pyszczek i przemówił:

– Proszę, wszystko tylko nie to. – Poruszył srebrnymi wąsami. – Nie łącz mnie z żadnym prądem.

I wtedy wybiła północ, a Gustaw, ku niemalejącemu zaskoczeniu Mrówki, ni stąd ni zowąd zaczął opowiadać.

JAK SIĘ TO WSZYSTKO ZACZĘŁO

W Poznaniu, blisko Parku Drwęskich, przy którym wznosi się Pomnik Powstańców Wielkopolskich, znajdowała się mała stacja benzynowa w kolorze zieleni z podjazdem, nad którym widniał charakterystyczny dach ze świetlikami w kształcie stożka. Pracowało tam kilka osób, których życiu i pracy lubiłem się przyglądać w wolnym czasie, a że mam go aż nadto, plus lub minus posiadania siedmiu żyć, chwilami czułem się niemal jak stalker. Wszyscy młodzi, w sile wieku, o nie zawsze uśmiechniętych twarzach, na których częściej odbijały się zmęczenie i smutek, zaczęli tam pracę w jednym czasie. Pochodzili z castingu, o którym, dość pobieżnie, dowiedziałem się podczas rozmowy Młodszego z Józefiną w czasie jednej z ich licznych przerw na kawę i papierosa. Wtedy, a było to jakieś dziesięć lat temu, nie towarzyszyłem jeszcze ekipie stacji, zwanej przez nich Zajazdem, a sam Młodszy nie był Młodszym tylko sobą i bardzo dobrze się z tym czuł. Śmiem podejrzewać, że lepiej niż obecnie, ale to opowieść na zupełnie inną okazję.

Więc odbył się casting, o którym Młodszy opowiadał nowej koleżance w pracy, Józefinie. Józefina była już żoną i matką, ale tak młodą, że nikt nie podejrzewałby ją o sprawowanie obu tych funkcji. W szczególności jeśli pod lupę wziąć jej figurę, dla mnie i dla Młodszego oraz prawie wszystkich obserwatorów płci męskiej – idealną. I tę wymalowaną na twarzy wolność, codziennie w innej tonacji. Ona sama była innego zdania, zwłaszcza od czasu pewnej nocnej zmiany z Marianną, osobnikiem płci żeńskiej i urody nieszczególnej, która, ziewnąwszy obnażając krzywe jak sztachety zęby, zasugerowała Józefinie, że ta po porodzie nigdy, ale to przenigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nie wróci do figury sprzed ciąży i z jej przodem już na zawsze, zawsze, zawsze i forever and ever będzie coś nie teges. Rąbnęło, trzasnęło, pierdolnęło, że hej. Wyszczekanej Józefinie odebrało mowę. Słowa Marianny, wypowiedziane z taką mądrością i powagą, jakby w torebce nosiła legitymację Matki Polki Wielodzietnej, Józefina odebrała jako potwarz, więcej: niekorzystną przepowiednię wyroczni delfickiej, mimo iż tamta była zawoalowana, a ta tutaj prosta, przejrzysta i czytelna, dotkliwie policzkująca. Przepowiednia zawisła nad Józefiną niczym miecz Damoklesa, dyndając nad dziewczyną każdego dnia i w każdym momencie, gdy ta przeglądała się w lustrze. W efekcie Józefina znienawidziła koleżankę i poprzysięgła jej zemstę. Zaczęła od wytknięcia Mariannie wszystkich możliwych wad: krzywych zębów, niepoprawnego zgryzu, lisiej twarzy, za dużej miednicy, krzywych gir, a potem lenistwa, braku higieny osobistej, w szczególności niemycia się, i tłustych włosów. Zakończyła zerwaniem wszelkiej komunikacji werbalno-gestykularnej. Ale nie poczuła się ani lepiej, ani lepsza. Słowa koleżanki zasiały w niej ziarno, z którego w zastraszającym tempie wyrastał chwast własnej niepewności. Rozpoczynała więc diety, które po dwóch dniach porzucała, pokonana przez ukochane słodycze; wracała do pochłaniania batoników oraz napojów energetycznych, by, pełna cukru i wyrzutów sumienia, oznajmić: „Jestem na dwugodzinnej diecie, nie jem nic, nawet nie wciągam powietrza, wyłączcie klimę!”.

Kiedy Młodszy wszedł na zaplecze, zastał Józefinę nad kawą z odtłuszczonym mlekiem. By wyrównać utracone kalorie, kawie towarzyszył deser lodowy z budyniem i polewą prawie tak kaloryczną jak kilogram pączków. Józefina zrobiła przerwę w pracy i chciała co nieco przemyśleć. Młodszy szybko zaparzył kawę, po czym zaczęli rozmawiać, a jego, prócz pierwszych wrażeń w nowym miejscu, najbardziej interesowała jej rozmowa kwalifikacyjna z szefem znanym bardziej jako Elvis. Józefina, siedząc na blacie blisko zlewozmywaka, opowiedziała szczerze, że jeszcze do końca nie wie, co powinna o rozmowie myśleć. Na pewno nie spodziewała się tego, co usłyszała, ale przede wszystkim oczekiwała innej formy przekazu i odmiennych relacji na linii pracownik–szef. Nadmieniła, że nie ma wygórowanych wymagań wobec pracodawcy, grunt, by płacił za wywiązywanie się z obowiązków. To rozśmieszyło Młodszego na dzień dobry. Nie pracował w Zajeździe pierwszy dzień, więc znał starą śpiewkę: „Płacę za wszystko, co robicie, nikt u mnie nie pracuje za darmo, rozliczam się z każdej nadgodziny, jestem najlepszym szefem pod słońcem, a jak wam się nie podoba, to na wasze miejsce jest stu chętnych”.

– Co takiego ci powiedział? – zapytał zaciekawiony.

Józefina, przełknąwszy kawał deseru, opowiedziała o tym i tamtym, na sam koniec zostawiając wisienkę:

– I dodał jeszcze coś w tym stylu: „Można ze mną wiele załatwić, ale potrafię być chujem”(!).

Młodszemu mleko zważyło się w kawie. Znał słownik Elvisa, wiedział, że w najmniej oczekiwanym momencie potrafi pokazać się z jak najgorszej strony, jakby dla przypomnienia, że mimo iż są na ty, on ciągle piastuje w Zajeździe stanowisko najwyższe i najważniejsze, jest wszechpotężny i wszechwidzący, jednostka niemal boska, ale słowa „chuj” użytego przy kobiecie, zwłaszcza żonie pracownika i kobiecie!, nie spodziewał się. Józefina co nieco słyszała już w domu o nieciekawej sytuacji w Zajeździe, ale zapytała Młodszego o jego rozmowę kwalifikacyjną. Młodszy wzruszył ramionami.

– Trudna do opisania – powiedział.

*

Zaczął od tego, że wszyscy, którzy zostali przyjęci do pracy, pochodzili z pierwszego, porannego rzutu. Na pewno była sobota, dość zimna, wietrzna i pochmurna. Ustawili się w kolejce między regałami ze słodyczami, skąd później przepędził ich inny szef.

– Zawińcie się bardziej pod oleje – powiedział coś w ten deseń.

Tuż za Młodszym stała Kaczorek z przyjacielem z dzieciństwa Andrzejem, mężem Józefiny, a przed nim Generałowa. Rozgadali się na temat szukania pracy oraz skończonych studiów. Marianna, która od jakiegoś czasu siedziała na zapleczu i w pocie czoła starała się sprzedać niczym produkt z kończącym się terminem ważności, wyszła z pomieszczenia, niosąc pod pachą stos dokumentów. Oczekujący popatrzyli po sobie, potem zerknęli na teczki w swoich dłoniach, a w końcu na papiery konkurencji. Najgłośniej ślinę przełknęli trzymający koszulki z samym CV. Znacznie później okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują: Marianna zjawiła się na castingu ze wszystkimi możliwymi zaświadczeniami i dyplomami poświadczającymi wiedzę i umiejętności zdobyte w Urzędzie Pracy. Z perspektywy czasu i po poznaniu sposobu pracy koleżanki Młodszy stwierdził, że kursy w urzędzie są rzeczywiście chuja warte. Niemniej obraz jej osoby wyłaniającej się z gabinetu z pokaźnym plikiem papierów nie wywarł pozytywnego wrażenia na nikim, co Mariannie z czasem uświadomiono. Od razu dostała łatkę alfy i omegi, jak się okazało przedwczesną. Uśmiechnęła się i wyjaśniła, że przyniosła jedynie dokumenty, bardzo zależało jej na pracy, bo teściowa suszyła jej głowę i wyzywała od nierobów, więc wytaszczyła z barku wszystko, co miała, łącznie z rachunkami za prąd. Najbardziej szczery okazał się Andrzej, chłopiec z obrzeży miasta, spadkobierca bambrów. Powiedział bez ogródek:

– Myśmy myśleli, że ty już zaczęłaś księgowość prowadzić, chociaż firma jeszcze nie ruszyła.

Marianna obnażyła dziąsła i wypaliła:

– Ja i księgowość? – zaśmiała się. – Ja nawet do matury nie podeszłam, bo po co komu teraz matura?

*

Józefina zachichotała, a Młodszy zauważył, że sposób mówienia nowej pracownicy bardzo przypomina mu krakanie; uznał to jednak za zaletę. Rozmowa, wspominał dalej, w prawie pustym kantorku nie była szczególna, przebiegała niemal jak wszystkie i wyglądała mniej więcej tak:

– Bardzo podoba mi się ostatnie zdanie. To pana motto? – zapytał mężczyzna donośnym głosem. Miał włosy postawione na żel, bajerancki zegarek na ręce, a spod drogiego swetra prześwitywał złoty łańcuch o grubych ogniwach.

– Tak. – Młodszy skinął głową przekonany, że wbrew zapewnieniom kuzyna, który odradzał mu wpisywanie życiowego motta do CV, zrobił dobrze. Był niemal pewien, że po dwóch latach bezrobocia zdobył pracę, pieniądze i spokój w domu.

– Genialne – pochwalił mężczyzna i przeczytał motto na głos, by drugi mężczyzna, pozornie mniejszy, szczuplutki, o niskim głosie i gęstych hebanowych włosach postawionych na żel, usłyszał je i sam osądził. Już wtedy Młodszy dałby sobie rękę uciąć, że gdzieś gościa widział, ale Elvis wydawał mu się jakoś za bardzo martwy. – W życiu kieruję się zasadą: albo robię coś z sercem, albo w ogóle nie kiwam palcem.

Chudy mężczyzna uśmiechnął się, po czym poprawił szalik. Nosił go zawiązany podobnie jak swojego czasu Krzysztof Ibisz.

– A jakiego wynagrodzenia pan oczekuje? – przeszli w końcu do fundamentalnego pytania. Pytania, które mimo pierwszego, drugiego, trzeciego i setnego dobrego wrażenia, mimo zaświadczeń o skończonych kursach językowych i innych papierków poświadczających, że dany osobnik zna się prawie na wszystkim, może z wyjątkiem pilotowania myśliwców i dowodzenia żółtą łodzią podwodną, mogło przekreślić wszystko.

– Tysiąc złotych w zupełności mi wystarczy – odpowiedział Młodszy, niejako podpisując na siebie wyrok śmierci. Jednak w tej chwili słabości, po dwuletniej wegetacji, cieszyłby się nawet z połowy tej sumy. Poza tym czekający na swoją kolej kandydaci zdołali podsłuchać, że pada podobne pytanie i ktoś wcześniej rzucił kwotę, jak to się tutaj mówi, z dupy wyjętą, więc każdy natychmiast zweryfikował swoje finansowe wymagania, zaokrąglając je w dół, bo jedynka i trzy zera też ładnie wyglądają i nie są tak skomplikowane jak jedynka piątka i dwa zera. Mężczyźni uśmiechnęli się porozumiewawczo.

– Tyle właśnie proponujemy na początek.

– Początek?

– Na okres próbny. Potrwa trzy miesiące.

Młodszy znowu skinął głową. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Czyli potem będzie zarabiać więcej niż tysiąc złotych? Słowa nadziei zadzwoniły mu w uszach niczym złote dukaty w sakiewce. Chmury bezrobocia zostały przepędzone niczym rosyjskimi myśliwcami, a jego myśli pognały ku niedalekiej przyszłości, w której widział siebie wydającego pieniądze na drobne przyjemności. Przestał być cholernym bezrobotnym, zafajdanym wrzodem na dupie społeczeństwa.

*

Kocur przerwał opowiadanie, kiedy Mrówka bezszelestnie poruszył się na łóżku. Nigdy nie lubił szeleszczących materiałów, które rozpraszały jego uwagę, w szczególności podczas czytania lub gapienia się przez okno na błonia. Czasem traktował zielone tereny nad Wartą jak Grunwald: przenosił na nie wszystkie myśli, by tam, zgodnie z historią, toczyły batalie, a jego zostawiły w spokoju, najlepiej świętym. Nie zawsze mu się ten zabieg udawał i wtedy skumulowane armie dwóch przeciwstawnych racji biły się w głowie Mrówki, dokonując wielkich strat. Wówczas, na koniec dnia, zaszywał się w łóżku niczym w bezpiecznym śpiworze i zasypiał z dala od świata, na polu bitwy, pod rozgwieżdżonym niebem, na którym najjaśniej świecił gwiazdozbiór Mamtowszystkowdupieichuj.

– Dlaczego przerwałeś? – zapytał Mrówka, czując przeogromny niedosyt. Od tak dawna nikt nie opowiedział mu żadnej historii, nie przeczytał bajki, nie pogłaskał po głowie, szepcząc: „Poczytać ci coś?”. „Poczytać”, skinąłby głową. „To poczytam, a ty leż i jak będziesz chciał, to zaśnij”.

Opowiadanie Gustawa wciągnęło Mrówkę, jak ruchome piaski wsysają nieroztropnych i niedoświadczonych wędrowców. Chciał więcej, bo niewiele się z niego dowiedział, prawie tyle co nic, co też powiedział Gustawowi.

– Dlaczego opowiedziałeś mi tak dziwną i krótką historię? Dlaczego tak mało? – Słowa „tyle, co kot napłakał”, pominął, by gościa nie urazić.

Kocur mlasnął jęzorem i Mrówce przez krótką chwilę wydawało się, że nawet się uśmiechnął. Być może zwodził go wzrok, nie pierwszy raz w życiu. Poza tym było późno, sporo wypił, trochę wypalił.

– Chciałbym kawę z Jawy – przemówił kot, przeciągnąwszy się ekstremalnie.

Mrówka zmarszczył czoło, wstał z łóżka i podreptał do kuchni, gdzie w jednej z szafek przeznaczonych do przechowywania kaw, herbat oraz młynków znalazł kawę z Jawy. Wybałuszył gały, że aż miło.

– No proszę – mruknął do siebie – kawa z Jawy.

Nie pamiętał, by kiedykolwiek ją kupował. Ale czasami kupował rzeczy, których fakt kupowania zawieruszał się w pamięci i dopiero porządki w komnacie sprawiały, że w którymś z kościołów zaczynało dzwonić. Kawa z Jawy była szczególna pod każdym względem, miała białe ziarna, a po zaparzeniu pachniała mlekiem. Mrówka powąchał ją dwukrotnie i wzruszył ramionami. Jeśli śniło mu się to wszystko, tym lepiej. Zaniósł ciepły napój na czerwonym spodku do pokoju i postawił naczynie przed Gustawem. Kot zajrzał do miseczki i poprosił o mleczko, które Mrówka natychmiast przyniósł, a kiedy Gustaw poprosił o cukier, Mrówka najpierw przeprosił na chwilę, zamknął się w łazience, gdzie łyknął pięć różnokolorowych tabletek, po czym posłodził kawę Gustawowi. Kocur oblizał się ze smakiem i zanurzył język w białym płynie. Przełknąwszy pierwszą dawkę, wrócił do opowiadania zatytułowanego:

NASZE DRZEWA

Początki pracy były łatwe, zaskakująco łatwe, wszyscy to przyznawali i nadziwić się nie mogli słowom Elvisa wypowiedzianym kilka godzin przed uruchomieniem Zajazdu:

– Będziecie spędzać ze sobą więcej czasu niż z rodziną, będziecie poświęcać tej pracy praktycznie wszystko, bo to bardzo ciężka praca jest.

I tylko Generałowa stwierdziła, że po pierwszym dniu odechciało jej się wszystkiego. Było to dla nich dziwne, prawie nie do pomyślenia, gdyż na szkoleniu w odległej miejscowości położonej hen, hen za Poznaniem to ona okazała się najlepsza z całej grupy, wszyscy instruktorzy byli zdania, że prawdopodobnie urodziła się na kasie. Kiedy zaczynali, był to, tak przynajmniej twierdzi Młodszy, komplement na wagę złota, komplement nad komplementami, jedyne słowa, jakie dla byłych bezrobotnych miały znaczenie. Każdy chciał urodzić się na kasie, nikt w szpitalu.

Młodszy i Generałowa przejęli nocną zmianę. Był koniec ciepłego kwietnia, szybko zrobiło się przyjemnie, jeszcze szybciej zazieleniły się drzewa, trawa w odcieniach zgniłej zieleni przeobraziła się w soczyste i pysznie zielone łąki, a w powietrzu unosił się zapach słodkości. Praca trwała w najlepsze, oboje uwijali się jak w ukropie, starając się przy tym nie spocić. Był to okres, kiedy posiadali niespożyte pokłady energii i każdemu z klientów poświęcali maksimum uwagi, co zaczęło zmieniać się wraz z upływem czasu. „Byle tylko mieć pracę, jakąkolwiek pracę” nagle zmieniło się w: „jaka płaca, taka praca”. C’est la vie! Ja, jeszcze nieczęsto obecny w pawilonie, a częściej spędzający czas za szybą, patrzyłem na to jak na idylliczny obrazek i zastanawiałem się, jak długo może trwać podobna harmonia. W pewnej chwili do zajmowanej przez Młodszego kasy numer jeden podszedł, a właściwie to zatrzymał się trzy metry od niej, pan w roboczym uniformie i powiedział coś, co Młodszy zrozumiał jako:

– Śmieci przywieźliśmy.

By upewnić się, czy dobrze zrozumiał, bo na początku kariery nie byli jeszcze zaznajomieni ze wszystkimi procedurami firmy matki, zapytał:

– Śmieci przywieźliście?

I to było dla niego dziwne, bo jak można śmieci przywozić; w jego rozumowaniu śmieci, jeśli nie pracowało się na śmietnisku lub przy ich segregowaniu, raczej się wywoziło. Pan, jakby lekko poirytowany, bo zapewne trzaskał nadgodziny i już chciałby być w domu z nogami w bamboszach, tyłkiem w fotelu, piwem w ręce i obiadem w ustach, warknął, że drzewa przywieźli, a nie żadne śmieci, co jeszcze bardziej zdumiało Młodszego. Generałową na kasie numer dwa zamurowało, zdziwił się też co drugi klient, bo nikt nie słyszał, by do Zajazdu przywoziło się drzewa. Dlatego Młodszy ponownie uznał za stosowne i jemu potrzebne zapytać:

– Drzewa przywieźliście?

Pan skinął głową i chyba odetchnął z ulgą, że wreszcie coś do tych łomów za kasami dotarło, ale jego radość nie trwała długo, bo Młodszy miał w zanadrzu kolejne pytanie:

– Ale jakie drzewa?

– No drzewa – padła odpowiedź, która nie naświetliła sytuacji Młodszemu i wpędziła go w jeszcze większą konfuzję.

– A duże te drzewa? – zapytał, próbując zyskać na czasie i za cholerę nie wiedząc, co w razie przywiezienia prawdziwych drzew zrobić.

– Nie, ot takie – pokazał dłonią zniecierpliwiony pan. – Półtora metra może mają.

Młodszy skinął głową, skończył obsługiwać klienta i udał się na zaplecze, chichocząc jak wariat. Słychać było go w pawilonie, jakby w ogóle go nie opuścił, ale weszli już nowi klienci i nikt nie wiedział, kto i z czego w głębi Zajazdu rechocze. A Młodszy, szczerząc zęby i kręcąc głową, powtarzając sobie, że drzewa przyjechały, wykonał telefon do Elvisa.

– Przywieźli drzewa.

Elvis zapytał, nawet nie kryjąc zdumienia:

– Drzewa? Jakie drzewa?

Na co Młodszy odrzekł:

– Podejrzewam, że takie z liśćmi, co tlen wytwarzają, co się zielonym do góry sadzi.

A Elvis zdumiał się jeszcze bardziej.

– Ale drzewa? Nic o tym nie wiem.

Młodszy stwierdził:

– Ale przywieźli.

A Elvis na to:

– A kto?

A Młodszy:

– A jacyś śmieciarze.

Elvis, nie usłyszawszy dokładnie, kto przywiózł drzewa, rozłączył się i niemalże w tej samej chwili zatelefonował do menadżera, jako że ten zajmował wyższy szczebel w hierarchii i z tego wyższego poziomu widział więcej, a co za tym szło wiedział też więcej, i przeprowadził z nim podobną rozmowę. A że menadżerowi, mimo że był wyżej, nic nie było wiadomo, by miało być wokół Zajazdu jeszcze bardziej zielono, liściaście i szumno, polecił zatrzymanie drzew na czas nieokreślony, a niezbędny do zweryfikowania tego i tamtego. Elvis oddzwonił, Młodszy odebrał i rozmawiali tak:

– A duże są te drzewa?

– Pan mówił, że z półtora metra.

– To wyłóżcie je przy oknie koło wejścia służbowego.

– Dobra.

– I podlewajcie je.

– Podlewać je?

– No podlejecie je z raz, na przykład rano, żeby nie wyschły. A ja, jak jutro przyjadę, to się nimi zajmę.

– Dobra.

Podjechał samochód, zdjęto plandekę, a Generałowa i Młodszy, którzy nie mieli w tym czasie nic lepszego do roboty, bo akurat dzień nie był zbyt ruchliwy, a i ludzie byli dawno po wypłacie, wyszli na dwór. Jakże wielkie było ich zdumienie, niemal godne uwiecznienia na jakimś płótnie przez malarza specjalizującego się w mimice twarzy, kiedy półtorametrowe sadzonki okazały się wyższe o kolejne półtora metra, a tym samym po ustawieniu ich we wskazanym przez szefa miejscu, zaraz przy kuchennym oknie, przewyższały budynek i ludzie, którzy podjeżdżali do niego od tyłu, przecierali ze zdumienia oczy i przednie szyby i mówili, że wygląda to, jakby drzewa wyrastały z budynku, a potem pytali, czy one zawsze tu były, czy nagle wyrosły. Ale przyszła noc, po nocy świetlisty poranek i kiedy Młodszy z Generałową wybrali się na kawę oraz szybkiego papierosa do kuchni, spostrzegli, że ta wygląda zupełnie inaczej, i wiedzieli, że to zasługa drzew. Na jeden moment obraz za oknem, zazwyczaj naznaczony przez rząd olbrzymich, kilkunastometrowych budynków, zdominowany przez betonowy podjazd oraz wielką wiatę, to świecącą, to nie, na której czole usadowiła się wielka stokrotka bacznie spoglądająca na swoich podwładnych, stał się znośny. Teraz wąskie drewniane słupki pokryte korą oraz delikatne gałązki usiane jeszcze delikatniejszymi listkami nadawały miejscu atmosferę wakacyjnej daczy czy czegoś w tym stylu, na pewno domku, jednego z tych, które bez problemu można znaleźć w Skandynawii, i to, przyznać muszę, podobało się nawet mnie, ale czułem, podobnie jak oni, że zaszła jakaś pomyłka i długo nie będziemy cieszyć się tym widokiem. I tym razem koci instynkt nie zwiódł mnie na manowce. Nad ranem Elvis zapytał, co Generałowa i Młodszy mieli z matematyki, bo on wprawdzie nie uważa się za Pitagorasa, ale jest z wykształcenia leśniczym i podstawy matematyki zna, i nawet jeśli jakiś wzór umknie mu z pamięci, to na pewno wie, ile to jest półtora metra. Generałowa wzruszyła ramionami, a Młodszy po krótkiej chwili intensywnego myślenia odpowiedział:

– To za bardzo je podlewaliśmy czy jak, bo ja nie wiem, o co w ogóle chodzi. – I poszedł dalej w zaparte: – Wczoraj miały jeszcze półtora metra.

Zamierzał obstawać przy pierwotnej półtorametrowej wersji, bo czy to była jego wina, że panowie śmieciarze, którzy śmieciarzami de facto nie byli, wpuścili ich w maliny? Gorzej gdyby przywieźli słonie, które byłyby pełnowymiarowe i w dodatku żywe. Ale po co przejmować się czymś, co nie ma znaczenia dla świata, wszechświata czy ekosystemu? Tak wtedy pomyślał, mimo iż ja byłem zdania, że ekosystem dostałyby porządnie w dupę, gdyby po wolności chodziły słonie, cztery słonie, różowe słonie, każdy kokardę ma na ogonie. Elvis, przynajmniej jeśli chodziło o kłamstwa, nie był w ciemię bity, ale odpuścił. Tego samego poranka drzewa zabrano i nikt nie wiedział, co się z nimi stało i jakie miejsce upiększały.

Po dwóch latach od tego wydarzenia, podczas przerwy na kawę w biurze, Generałowa, czując nagłą potrzebę zapisania pewnej myśli na kartce, otworzyła szafkę i znalazła w niej kuriozalne pismo. Jego treść rozłożyła wszystkich na łopatki. W urzędowej notce, której urzędowości nadawała pieczątka oraz wielki podpis urzędnika, bo przecież nie sama wyświechtana kartka, jakby słoniowi z dupy wyjęta, stało, że tego i tego dnia przywieziono tyle i tyle drzew o wysokości jeszcze innej niż podali panowie od śmieci, że drzewa przewieziono, zasadzono dwie ulice dalej, ale z racji braku podlewania, czyli zaniedbania, uschły. Z kartką w ręce prawej, kawą w dłoni lewej i jednym okiem prawie zawieszonym na cienkim nerwie Młodszy zapytał, co to wszystko oznacza, na co Generałowa odpowiedziała, zaśmiewając się:

– Drzewa, które wtedy przyjechały, miały być przez nas podlewane.

Młodszy nie wytrzymał i wszedł jej w zdanie, czego nie lubił, gdy sam opowiadał, ale Generałowa uczyła się na pedagoga, więc do przerywania była przyzwyczajona.

– Jak to podlewać? Jak oni to sobie wyobrażali? Że będę naginał, kurwa, z wiadrami dwie ulice dalej? Albo że, kurwa, szlaucha przeciągnę? I dlaczego my mieliśmy odpowiadać za jakieś drzewa, które nie dość, że miały więcej niż półtora metra, to jeszcze zasadzono je poza naszym terenem?

Generałowa nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc się roześmiała, a zaraz za nią roześmiał się Młodszy i rechotali tak długo, aż rozbolały ich brzuchy, a szeroko reklamowane dezodoranty pod skrzydła przestały działać.

*

Za oknem odezwała się sowa, którą Mrówka znał ze słyszenia. Nigdy nie widział jej na oczy, a jedynym świadectwem istnienia ptaka było jego nocne pohukiwanie. Zdarzały się poranki, kiedy w blasku zaróżowionego jeszcze słońca odnajdywał na balkonie fragmenty kostek jakiegoś małego stworzenia, które niewidoczna lokatorka schrupała w czasie nocnych łowów. Poranki te nazywał szklietorniami i zawsze wtedy dumał nad sensem jedzenia mięsa. Z jeszcze większym zapałem szykował wtedy swoje popisowe wegeteriańskie potrawy, a na wszystkie zachęty Brooke do spożycia chociaż kawałka mięsiwa, kręcił nosem. Kiedy na blogu przyjaciela znalazł zdjęcie czerniny, od razu napisał komentarz: „A ty co? Rosemary?”. „Nie, odpisał Brooke, dzisiaj przychodzi mój chłopak. Muszę mu jakoś dać do zrozumienia, że już mnie nie kręci”.

Mrówka przeniósł wzrok z okna na Gustawa. Kocur wylizał porcelanową miseczkę do czysta, a oczy powiększyły mu się dwukrotnie od nadmiaru kofeiny. Być może były wielkie od samego początku, być może Mrówce się oczy zmęczyły i lekko przymrużyły, przez co te kocie wyglądały na większe, niż były w rzeczywistości, a może… sam nie wiedział do końca, co może. Wiedział natomiast, że spora ilość kofeiny wprawiła w ruch koci ogon, który nerwowo odbijał się o jedną z poduszek.

– Ta opowieść jest kuriozalna – powiedział Mrówka, a jego cichy głos wypełnił cały pokój.

– Dlaczego? – zapytał kocur z chytrym uśmieszkiem na mordce i Mrówka odrobinę się tego uśmieszku wystraszył.

– Sam nie wiem – chrząknął, wzruszył ramionami i ponownie skierował wzrok w ciemne okno. Nie rozumiał, do czego zmierzały owe opowieści, chociaż postaci Młodszego i Józefiny zaintrygowały go. Szef i Generałowa także wydawali się ciekawymi figurami, jednak jaką rolę przypisywał im Gustaw? Jaki morał miał wyciągnąć Mrówka z owej historii? Czy w ogóle miał wyciągać jakikolwiek? W jego życiu dawno nie pojawiło się chociaż jedno opowiadanie z morałem. Dawno sam niczego nie napisał, mimo iż Brooke torpedował go pytaniami: „Kiedy napiszesz powieść, nie piszesz? A dlaczego nie piszesz, to wielka strata dla polskiej literatury i literatury w ogóle, masz talent”… Mrówka zatrzymał gonitwę myśli. Torpedowała, tak, Mrówka powinien myśleć o Brooke w rodzaju żeńskim, taką ją poznał na blogu pełnym kowbojów i mustangów, piszącą scenki rodzajowe ze swojego życia czcionką Curier. Mrówka może i posiadał talent literacki, także edytorski, przechodzący w coś w rodzaju łowów na znaki interpunkcyjne, których brak potrafił zwęszyć niczym rasowy ogar, jednak odpowiadał zawsze podobnie: „Nie umiem, nie mam o czym, nie chcę wracać do przeszłości, ty pisz”. I Brooke pisała opowieści z życia, gdzie roiło się od kowbojów, mustangów pojonych LPG i wielkich namiętności rozgrywających się w gorącej krainie, w której nie tylko wiatr wzbijał w powietrze kurz. A Mrówka czytał, od czasu do czasu napisał coś na swoim blogu, a raz nawet, w przypływie wielkiej radości, zaprosił Emmę i Brooke na wirtualne ciasta z wielkim czerwonym pikselem na czubku. Zaśmiewali się przy herbatce jak dobrzy znajomi, mimo iż każde zjawiło się pod postacią jakiegoś wyobrażenia, a potem Brooke napisała zdania, których nie znał nikt, nawet Mrówka, jedynie Gustaw wykradł je spojrzeniem z dziennika. Brzmiały mniej więcej tak: „Jesteś moim natchnieniem, siłą napędową, która wprawia w ruch kursor mojego życia, i dzięki tobie moja historia pisze się niemal sama. Bo przecież nic na siłę, prawda?”. No ale Mrówka tych słów nie znał i miał ich nigdy nie poznać, chyba że opowiadania te zostaną kiedyś wydane, a Mrówka jakimś cudem dowie się, że ktoś o nim napisał i zechce zweryfikować prawdę z wyobrażeniem. Ale co będzie potem, to się dopiero okaże.

Mrówka poruszył się na łóżku, gdyż nagle zrobiło się jakoś niewygodnie, i poczuł, że coś impertynencko uwiera go w tyłek. Na szczęście po dwóch szybkich ruchach pośladkami niekomfortowe uczucie ustało i mógł ze spokojem przyglądać się kocurowi.

– W jaki sposób obserwujesz ludzi? – zapytał. – Czy nikt nie przegania cię z miejsca, z którego im się przyglądasz? Przecież oni pracują też w spożywce, a kot to jednak zagrożenie… dla… higieny…

Kocur spodziewał się podobnego pytania, miał więc już na nie gotową odpowiedź.

– Poszedłem w magię – odrzekł. Mrówka mruknął: „Aha, aha”, bo niewiele mu to powiedziało, toteż kocur, nie dając się dłużej ciągnąć za drogocenny i dość przydatny język, rozwinął myśl: – W kuglarstwo poszedłem.

Ale i to nie ugasiło pragnienia rudego chłopca, toteż kot westchnął, spojrzał na zegarek i rzekł:

– Bycie niewidzialnym, jak każdy inny stan bytowania, ma swoje dobre i złe strony. Część ludzi chciałaby latać, ale nie posiadać skrzydeł, by im nie wadziły w życiu codziennym; inni wymarzyli sobie oddychanie pod wodą, ale bez posiadania szpetnych skrzeli w widocznym miejscu; natomiast spora, o ile nie największa, część ludzkości w dalszym ciągu pragnie być niewidzialna i na pytanie, co by z tą niewidzialnością poczynili, odpowiadają, że albo podglądaliby bezkarnie sąsiadów/sąsiadki, albo okradaliby banki. Sęk w tym, mój drogi, jak niewidzialny człowiek może niepostrzeżenie wynieść widzialne pieniądze? Ale to nie mój interes, bo moja niewidzialność w żaden sposób nie służy do łamania paragrafów, chociaż są takie dni, że połamałbym w tej swojej niewidzialności nie tylko paragrafy, ale i kilka gnatów… Moja niewidzialność idzie mi na rękę, gdyż oszczędza natrętnych spojrzeń i zapewne jeszcze bardziej nachalnych pytań, na które trzeba odpowiadać, a znając życie, pytania takie padają akurat wtedy, kiedy ma się najmniejszą chęć odpowiadać na nie.

To się Mrówce podobało i zamiast spinać ze złości mięśnie, napinał wszystkie struny ciekawości. Chciałby i on być niewidzialny w podobny sposób, iść przed siebie, jeść słynne lizaki świderki i szczypać ludzi w tyłki, a tym, którzy mu zaszli za skórę, sadzić kopniaki sążniste i siarczyste, a potem chichotać w swej niewidzialnej powłoce, rozkoszując się miną skonsternowanego kopniętego lub uszczypniętego. Kiedy tak myślał o zaletach bycia niewidzialnym dla otoczenia, przyszedł SMS. Telefon zawibrował cicho na nocnym stoliku ozdobionym lampką nocną oraz piramidą starych książek klasyków literatury. Pisała Brooke. „Nigdy więcej mocnego oralu. – Tak zaczęła. – Kupiłam sobie po drodze loda Magnum Black Espresso i wsiadłam do tramwaju, a że zabrakło mi wolnych rąk, wsadziłam sobie loda w usta i skasowałam bilet. Wszyscy się na mnie patrzyli jak na osobliwość cyrkową, a potem zrozumiałam, że tak mi się gardło poszerzyło, że wystawał mi spomiędzy warg tylko patyk”. Mrówka zachichotał.

– Z czego się śmiejemy? – zapytał Gustaw.

– Brooke napisała coś śmiesznego. – I opowiedział co. Ucieszył się, że nie zapytała, kiedy weźmie się za pisanie, gdy po chwili telefon odezwał się po raz drugi: „Kiedy to opiszesz w swojej powieści? Chcę być wreszcie czyjąś muzą”. Mrówka, choć się uśmiechnął, odpowiedział stanowczo w znanym już tonie, po czym zapytał Gustawa: – Skąd się wziąłeś, bo nie jesteś typowym kotem?

Spojrzenia Mrówki i Gustawa spotkały się w połowie drogi i obaj pokręcili przecząco głowami.

– Zrodziłem się w noc tak zwykłą i przeciętną, tak normalną do szpiku kości, że aż wstyd przyznać, że się w taką noc zrodziło. Dlatego moja niewidzialność w pewnym sensie chroni mnie przed pytaniem: „skąd jesteś” czy też jego wariantami: „where are you from” albo „woher komst du”, i tak dalej. Nawet gdyby ktoś wydukał podobne pytanie, odpowiedź udzielona w mym ojczystym języku i tak nie zostałaby zrozumiana, bo nawet student mojego języka miałby problem z przetłumaczeniem sobie zdania: „Zrodziłem się z potrzeby opisywania, pisania i notowania, zrodziłem się z myśli o samotności i potrzeby otworzenia do kogoś gęby”. Więc zjawiłem się ja o cechach odwrotnie proporcjonalnych do cech owej nocy i ten ktoś, kto mnie przywołał, ucieszył się, a najbardziej z tego, że byłem od początku wyposażony w tę moją niewidzialność dla otoczenia i widzialność dla niego. Nie przejmował się tym, że moja niewidzialność nie wykluczała mojej fizyczności, a co za tym idzie namacalności, dotykalności. Nie było mnie dla oczu, ale jak się na mnie wlazło ciałem, to ciało wiedziało, że wlazło w coś, czego oczy nie widzą, ale fizyczna cielesna powłoka odczuwa.

Ogon Gustawa uderzył o poduszkę trzykrotnie, z poduszki zakurzyło się, Mrówka zawstydził się, a kot zaczął kolejną opowieść.

JOLKA

Elvis należał do specyficznego gatunku zarządzających: dowcipnych, uczynnych, perfekcyjnie odstrzelonych, z nienaganną fryzurą i z wyraźnie zaznaczonym „ale”; zawsze kiedy trzeba było pójść na rękę w sprawach osobistych, godził się, modyfikował grafik wedle życzeń, przestawiał zmiany, telefonował co i jak. Lubił żartować z pracownikami, często interesował się ich życiem. Ale miał tę jedną złą cechę przesłaniającą wszystkie zalety: krętactwo rozwinięte na najwyższym poziomie, matactwo finansowe regularnie utrudniające pracownikom Zajazdu łączenie końca z końcem. Harowali jak woły, ale dojono ich jak krowy, co doprowadzało do tego, że należało dowiadywać się na własną rękę, co w trawie i wynagrodzeniach piszczy. Chociaż pracownicy za grupę nigdy się nie uważali, bo każdy skrobał rzepkę na swoją modłę, zamiast jak w wierszu Tuwima razem rzepkę chwycić i wyciągnąć, i jej się przyjrzeć, bo wiadomo, że w grupie siła, w tym jednym byli zgodni: trzeba sprawę ulatniających się pieniędzy zbadać! Szpiegowanie nigdy nie było ich mocną stroną, ale też przed rozpoczęciem pracy nie musieli się nim parać. Dopiero Zajazd otworzył im oczy, jak wiele ważnych dla ich finansów faktów zatajano z perfidną obłudą, jak tragiczna w skutkach potrafiła okazać się kreatywna księgowość Elvisa. Toteż by przeżyć w trudnych warunkach, organizmy, nawet te najsłabsze, wychowane w duchu moralności, szczerości i łagodności, musiały, zgodnie z teorią Darwina, szybko ewoluować i wytworzyć w sobie instynkt szpiega, cichego podsłuchiwacza skradającego się na paluszkach, nierzucającego cienia ani żadnych podejrzeń na własną osobę.

Wyglądało to mniej więcej tak. Na tydzień przed wypłatą trwały gorączkowe dyskusje, kto ile pieniędzy powinien otrzymać za przepracowany czas, wyrobioną marżę, założone umowy i takie tam dodatki. Elvis chodził po Zajeździe niezadowolony, mrukliwy, posępny, bo rozmowy te czasami podsłuchiwał, więc chował się w biurze, a po kwadransie wychodził do pracowników i znów snuł się po Zajeździe, utyskując na trudną sytuację finansową i ciężki miesiąc. Potem wykonywał serię tajemniczych telefonów, zaś osoby rozstawione w miejscach, gdzie nie sięgały kamery, a światło nie zdradzało przyczajonej za szafką sylwetki, podsłuchiwały, gdzie dzwoni, do kogo i w jakim celu. Wynik podsłuchiwania był zawsze jednakowy: Elvis zwyczajnie nie miał pieniędzy. Tydzień po wypłacie dyskusje trwały w najlepsze, tym razem jednak dotyczyły już innej kwestii: kto ile pieniędzy dostał i o ile został orżnięty. By dowiedzieć się, jaka była rzeczywista pensja, jedna z osób wymyśliła, by na nocnej zmianie przetrząsać kubeł na śmieci, w którym swojego czasu jeden pracownik, nikt nie chciał się przyznać kto, znalazł pocięte karteczki z wynagrodzeniami. Dla chcącego nic trudnego, a Polak ponoć potrafi, więc kosz przeszukano, połączenie ścinków okazało się bułką z masłem i wszystko nagle było jasne. Ten dostał tyle, tamten tyle, a ktoś inny kwotę jak z kosmosu i nikt nie wiedział za co. Jasne jednak się stało, że nie dostawali tyle pieniędzy, ile im się należało. Do przeszukiwania kosza doszło szperanie po szafkach, ale jako że nigdy nie udało się w nich znaleźć nic ciekawego, grzebanie uważano za zło konieczne i z czasem zaniechano żmudnego procederu. Aż do chwili, kiedy należało wydać książeczki sanepidowskie i na samej górze wielkiej sterty dokumentów od księgowej znaleziono podanie niejakiej Jolki, która, jak okazało się w czasie dalszego szperania, była zatrudniona u Elvisa, ale nikt nigdy kobiety nie widział na oczy.

– Ryjesz w papierach? – zapytała Generałowa Młodszego.

– Szukam książeczek do podbicia.

Młodszy wyłożył stertę dokumentów i położył ją na stole, a ja podtrzymywałem je niewidzialną ręką, bo wyglądały, jakby chyliły się ku upadkowi.

– Ty, a co to za umowa? – zapytał Młodszy.

– Która? – Oboje pochylili się nad kawałkiem papieru w koszulce. – Ty, to jest umowa… Ej, umowa na niego. On ma kogoś na etacie i bierze za to pieniądze?! Nasze pieniądze!!! – Twarz Generałowej najpierw zrobiła się czerwona, a potem, bardzo płynnie, przeszła w kolory purpury. – Co to, kurwa, za Jolka jest?! – Przeczytała dane osobowe zatrudnionej niby w ich Zajeździe.

– Jaka znowu Jolka? – Młodszy stracił rezon i powoli tracił też grunt pod nogami. – Ty – roześmiał się po chwili. – To pewnie ta, co nigdy nie chce przychodzić do pracy i podrzuca na regały towar po terminie. – Zachichotał histerycznie.

– Ciebie to bawi? – Generałowa była daleka od popadania w radość.

– A ma mnie nie bawić? – odpowiedział obojętnie Młodszy. – Ciekaw jestem, czym on mnie jeszcze zaskoczy.

Generałowa prychnęła:

– Mnie w tej firmie już nic nie zaskoczy.

Ale wystarczyło, by czy to dla zabawy, czy z nudów, czy z nerwów, otworzyła szufladkę na papier w drukarce, z której wytoczył się papieros mocny25, i natychmiast zweryfikowała swój osąd o firmie.

Zasada „nie mów nikomu, czyli powiedz wszystkim” zadziałała szybko i w pięć minut wszyscy wiedzieli, że od jakiegoś czasu pracuje z nimi niejaka Jolka. Na dziennej zmianie zawrzało, bo od pewnego czasu chodziły słuchy, że jest wolny etat, potem pół etatu, a potem etat przepadł, więc nikt nie mógł pojąć, skąd u nich Jolka i gdzie, przede wszystkim, są pieniądze dla Jolki, skoro Jolka ani razu nie pojawiła się w pracy. Skoro nadal był etat zajmowany przez Jolkę, a Jolki nikt nie widział, w głowach zrodziła się jedna logiczna możliwość: ktoś brał pieniądze za Jolkę. I to ich wzburzyło. Na chwilę, bo Jolka i etaty były barierą nie do pokonania. Nikt nie miał aż tyle odwagi, by zapytać Elvisa wprost, skąd, do cholery, u nich ta Jolka, podobno nie mają etatów i nie ma z czego płacić nadgodzin. Elvis jak to Elvis. Kłamał jak z nut, czasem jak opętany i w kłamstwach gubił się jak dziecko we mgle, ale był też człowiekiem wybuchowym, cholerykiem mającym ciężką rękę do kar i lekką do wydawania pieniędzy. Co się stało, to się nie odstanie. Należało porażkę przekuć w sukces. Od razu znalazł się kozioł ofiarny.

Zgodnie przyjęto, że za wszystko, co dzieje się w Zajeździe, odpowiedzialna jest Jolka. Od tego czasu to ona dokładała towar po terminie, nie sprzątała w nocy wycieraczki, zostawiała brudne kible, wyzywała klientów, nie chciała tankować gazu, była na wiecznej przerwie na kawę i papierosa, obgadywała wszystkich dookoła i robiła wszystko na opak. To Jolka stała za znikającymi ze stanu papierosami oraz upłynniającym się wraz ze szkłem alkoholem i czasami ktoś tak dla żartu, kiedy pogoda za oknem nie napawała optymizmem i przekładała się na znudzone miny załogi, wchodził do magazynu i krzyczał na głos: „Jolka! Znowu chlejesz firmowy alkohol?”. I wtedy reszta załogi zrywała się ze stanowisk i też gnała do magazynu, zaglądała do niego i przyłączała się do bluzgania niewidzialnej Jolki żłopiącej prawdziwy alkohol: „Sama za to zapłacisz! Jolka, w pracy nie pijemy, przynajmniej nie takie sikacze! Jolka, jak tak dalej pójdzie, to zostaniesz alkoholiczką”. I brnęła ta zabawa dalej, ku uciesze wszystkich, bo wreszcie mieli kogoś, na kim bezkarnie mogli wieszać psy i kogo mogli obarczać wszystkimi grzechami, mając czyste sumienie i jeszcze czystsze ręce. Aż pewnego dnia Jolka się zmaterializowała. Młodszy biegał po sklepie, układając cenówki, a Generałowa z Kaczorkiem podjęły decyzję, że z racji niewielkiego ruchu czas przywołać Jolkę do życia. Z pozostałych po dostawie kartonów wycięły kobiece kontury, połączyły wszystko taśma klejącą, a następnie przy użyciu kilku flamastrów wymalowały ją jak ta lala. Kartonowa Jolka miała zielone włosy, wielkie oczy, krwistoczerwone usta, piegi na nosie, odpowiedni kubraczek, buty na wysokim obcasie, chociaż po dłuższych oględzinach stwierdzono u niej zarówno platfusa, haluksy, jak i jeszcze kilka schorzeń stopy, w tym przekrętnika lewostronnego i prawostronnego. Jolka wisiała na drzwiach szefowskiego gabinetu i spoglądała na ludzi, którzy i jej się przyglądali, a każdemu, kto pytał, co to za panna, odpowiadali: „Nasza nowa pracownica, leniwa jak diabli, na wszystko ma zwis”. I wisiała tak sobie cały dzień i zmieniała się w zależności od zmęczenia pracą. A to żylak wystąpił jej na nodze, a to sutek dzięki włączonej klimatyzacji stanął na baczność, a to spociła się pod pachami, kiedy klimatyzację wyłączono… I zdumiewała mnie kreatywność tych ludzi, że przy pomocy pisaka potrafią stworzyć tak realistyczny żylak, za pomocą jednej kredki ukształtować kobiece piersi i przebijający przez bluzkę sutek, a przy użyciu zwykłego odświeżacza zaznaczyć spocone pachy. Minął dzień i nikt nie wiedział, co z Jolką zrobić. Młodszy proponował wyrzucić babsztyla do śmieci, ale pomysłodawczynie, a zarazem kreatorki życia Jolki, doktorowe Frankenstein, nie zgodziły się na brutalne zakończenie życia kartonowej pracownicy. Uznały, że najlepiej wkomponuje się w zaplecze, gdzie może wisieć do woli, nikomu nie będzie wadzić i będzie robić to, co wychodzi jej najlepiej: nic. Byłem podobnego zdania co Młodszy, ale z racji swojej niewidzialności nie zabierałem głosu. Poza tym byłem obcokrajowcem, a co taki może wiedzieć o zwyczajach panujących w danym kraju, o firmie nie wspominając. Obie panie skończyły więc zmianę, a Młodszy, spojrzawszy na Jolkę, ciągle wiszącą na drzwiach gabinetu, przeniósł ją zgodnie z wytycznymi pań Frankenstein na zaplecze. Wisiała tam jeden dzień, tak jak przewidział Młodszy, aż ujrzały ją szefowskie oczy, które przekazały do mózgu impuls o nazwie: „Tak się, kurwa, nudziliście?! To ja wam, kurwa, pokażę!!!”. I Elvis zdenerwował się nie na żarty, wynikiem czego była taka oto rozmowa podczas kawy na zakończenie jednej i rozpoczęcie drugiej zmiany.

– Zrób mi też kawę, bo zaraz padnę – powiedziała Kaczorek po wejściu do kuchni.

– Słyszałaś, że mamy karę? – rzucił od razu Młodszy. Był na pierwszej linii ognia, więc z ostrymi słowami szefa zdążył się pogodzić, obecnie miał je absolutnie w głębokim, absolutnym także, poważaniu. Kaczorek zatrzymała się, jakby jej nogi wrosły w ziemię.

– Za co? Za co, kurwa, znowu karę? – „No za co”, pytały jej usta i oczy.

– Mówiłem, że jak zrobicie lalkę z kartonu na zmianie, to będą jaja.

– Ale to trwało zaledwie dziesięć minut! Czego on od nas chce?! Równie dobrze mogłam ją zrobić w trakcie przerwy, co kogo obchodzi, co ja robię, kiedy mi się przerwa należy? Mogę sobie nawet paznokcie malować!

Tak, mogła, ale malowała lalę. Młodszy wszystko rozumiał, ale nie byłby sobą, gdyby nie powiedział tego, co myślał.

– Ty wiesz, jak on mnie wyzywał? Że tak się nudzimy, że robimy kartonowe lalki, że nie mamy chyba już co ze sobą zrobić!

Kaczorek pomyślała chwilę, przeanalizowała gust Elvisa dotyczący kobiet i kalkę tego gustu nałożyła na kartonową lalę. Uśmiechnęła się.

– Wiedziałam, że on woli brunetki!

Młodszy wypuścił tumany nikotyny nosem i tupnął nogą, bo kara, ani duża, ani mała, ani żadna inna, nie była mu na rękę.

– To po coś, kurwa, malowała jej zielone włosy?! – wrzasnął.

*

Mrówka zachichotał i przeturlał się po łóżku niczym mały chłopiec. Ubawiło go ostatnie opowiadanie, a co najważniejsze, nigdzie nie brakowało kropki, przecinka czy innego znaku. Tak, tutaj edytorstwo stało na wysokim poziomie. Z nagłego przypływu radości zgłodniał, ale nie wypadało mu jeść samemu.

– Masz ochotę coś przekąsić? – zapytał przez grzeczność, mimo iż podejrzewał, że Gustaw wymyśli danie, którego próżno szukać u niego w kuchni, a nawet małej piwniczce.

– Tuńczyka w zalewie pomidorowej – odpowiedział kocur.

Mrówka skinął głową i uśmiechnął się głupio, a następnie pokulał się do biało-czarnej kuchni pełnej sprzętu kupionego na targach staroci. Najważniejszą ozdobą tego miejsca był ogromny samowar ustawiony na stoliku przy oknie. Otworzył lodówkę, wyjął z niej dwa pory oraz, ku swojemu zdumieniu, puszkę tuńczyka w zalewie pomidorowej. To już wcale go nie dziwiło, czuł, że gdyby Gustaw zażyczył sobie myszy, też by ją w lodówce znalazł, z pomidorem koktajlowym w pyszczku. Otworzył starannie puszkę i przełożył jej zawartość do miski, a miskę podetknął kotu pod nos. Stwierdził, że Gustaw jest niezwykle wygodny, a jego wygodnictwo przewyższa nawet lenistwo Mrówki. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby zamieszkali razem. Na dobrą sprawę nie wiedział, czy Gustaw nie ma podobnych zamiarów, ale póki co chciał posłuchać jeszcze opowieści o ludziach, którzy krążyli gdzieś koło niego. Na życzenie Gustaw rozpoczął opowieść od dupy strony, a właściwie od dupy.

BEZROBOCIE JEST DO DUPY

Leksem „dupa” posiada w polszczyźnie dziewiętnaście definicji, znaczeń czy Bóg tam raczy wiedzieć czego, i podobnie musi sprawa wyglądać z leksemem „bezrobocie”, aczkolwiek to słowo, wielkie jak kamieniołom i porażające jak piorun, słowo, na dźwięk którego drżą obecnie wszyscy, ci najwięksi i ci najmniejsi, ci najwyżej i ci najniżej, ma prawdopodobnie tyle znaczeń, ilu jest samych bezrobotnych. Bo jeśli rzucić okiem do pierwszego lepszego słownika języka polskiego stoi tam, przy słowie bezrobocie definicja wskazująca, że bezrobocie jest stanem nieposiadania pracy. Dupa w pełnej krasie!

Problem z tą definicją jest taki, że bezrobocie to nie tylko definicja, to filozofia życia czy też nieżycia, zawieszenia w niebycie, spowolnienia, społecznego zamrożenia, unieruchomienia, wstydliwa przypadłość, o której nie mówi się na głos, by z góry nie zostać skreślonym. Kiedyś Młodszy spotkał na ławce pewnego pana, którego poczęstował papierosem, i tak od słowa do słowa wyszło, że obaj są bezrobotni i gdy to wyszło na jaw, obaj lepiej się poczuli, bo gdyby ten człowiek miał pracę, a Młodszy nie, i na dodatek wziąłby od niego fajkę, to Młodszy by zaraz ją chciał z powrotem, nawet taką nadpaloną, i miałby pretensje, że on w ogóle śmie o cokolwiek go prosić. Ale jako że obaj nie mieli pracy i społeczeństwo niezbyt gorliwie się o nich dopominało, poczuli się jak przyjaciele, którzy spotkali się po jakiejś tułaczce, dwóch Sindbadów, którzy po powrocie z wielkiej wyprawy, jaką teraz okazywało się szukanie pracy, dzieliło się doświadczeniem. Ech, urząd pracy, facet machnął ręką, ale Młodszy widział kątem oka, zawsze ten kąt miał w pogotowiu, że chciał splunąć. I jeszcze prawa stopa mu się poruszyła, jak komuś, kto chciałby komuś dokopać. A ja jedyny wiedziałem, że skopałby cały świat, chory system i przyrost naturalny, w tym Chińczyków oraz Japończyków, a i Hindusom by się pewnie też dostało, w następnej kolejności dokopałby rządowi i na równi z nimi skopałby, jak się wyraził, „leniwe jak kluchy i równie rozpasłe baby z urzędu pracy”.

*

O urzędzie pracy bloggerka o pseudonimie Brooke opowiadała tak: