Alaska. Przystanek na krańcu świata - Damian Hadaś - ebook

Alaska. Przystanek na krańcu świata ebook

Hadaś Damian

4,2

Opis

• Czy na Alasce płaci się mieszkańcom za życie?

• Kto, jak i dlaczego wciąż poluje tam na wieloryby?

• Co zrobić, gdy stanie się oko w oko z łosiem?

Witajcie na Alasce! – największym i najrzadziej zaludnionym stanie Ameryki, gdzie na kilometr kwadratowy przypada pół mieszkańca, a do stolicy nie prowadzi żadna droga lądowa. Żyje się tutaj w otoczeniu zapierającej dech w piersiach dzikiej przyrody i na granicy płyt tektonicznych, więc doświadczenie trzęsienia ziemi jest tak samo prawdopodobne, jak spotkanie niedźwiedzia czy spacer po lodowcu.

Alaska – kojarzona z zimnem, wysokimi górami i życiem na odludziu  – jest o wiele bardziej różnorodna, niż może się wydawać. Damian Hadaś opowiada o jej kontrastach, postępujących zmianach klimatycznych, trudnej historii rdzennych mieszkańców, fenomenie „Wszystko za życie”, ale też o tym, jacy są Alaskijczycy i czy naprawdę jest tu tak zimno, jak myślimy.

Niektórzy z nas, zamiast o śródziemnomorskich plażach, snują arktyczne sny o Alasce, Grenlandii, Czukotce. Zwykle na podstawie malowniczych zdjęć ośnieżonych szczytów i gór lodowych, dryfujących przez atramentowe zatoki. To książka o tym, co dzieje się poza kadrami takich fotografii. O prozie życia w izolacji, na styku płyt tektonicznych, wśród niedźwiedzi, pod tańczącymi neonami zorzy polarnej.

 

Adam Robiński

 

Chyba nie ma na świecie drugiego tak bardzo owianego legendami i rozpalającego wyobraźnię kawałka świata, jak Alaska. Trudno więc nie zadawać sobie pytania, czy legendy te są faktycznie żywe. Damian Hadaś, przywołując największe alaskańskie ikony i najbardziej znane lokalne historie, stara się dostrzec w nich współczesne konteksty. Alaska nie daje sobie łatwo odebrać swojej ikoniczności. To miejsce, w którym uważny obserwator z pewnością zobaczy wiele kontekstów i nowych połączeń. Ale zawsze one będą podporządkowane alaskańskiemu genowi. A jego przecież nie da się wydłubać z DNA.

Kamila Kielar

reporterka, podróżniczka, podcasterka

Damian Hadaś wrzuca nas w środek krainy, w której bezkompromisowa przyroda dyktuje warunki, nie ma wiele miejsca na ludzkie błędy, a życie zaskakuje nawet tych, których przodkowie osiedlili się w odciętym stanie Ameryki dziesiątki lat temu. Ale w trakcie lektury poznajemy przede wszystkim Alaskę dzisiejszą, aktualną. Odzieramy ją z mitów, półprawd i własnych wyobrażeń, poznając gorzki smak życia w alaskańskim raju. Uczciwa, szczera lektura.

Piotr Mikołajczak

Icestory

 

Relacja z Alaską może być tylko pełna skrajności, bo taki jest ten stan – albo raj na ziemi, albo miejsce nie do życia. Damian Hadaś wspaniale o nim opowiada, podkreślając zalety i rozprawiając się z romantycznymi mitami.

Diana Chmiel

Bardziej lubię książki niż ludzi

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (47 ocen)
23
15
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
korni7775

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie opisane oblicze Alaski.
20
ripli22

Całkiem niezła

Trochę ciekawostek z życia na Alasce.
10
haniap87

Z braku laku…

zaczęło się fajnie ale.za mało wątków i przygód własnych a za dużo opisów jak z przewodnika albo ksiązki historycznej
00
Kodinek

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę szybko się czyta, duży plus za piękne fotografie. Opisy ciekawe, bez zbędnych nudnych szczegółów. Dla mnie 10/10
00
Natalia_Calgary

Nie polecam

Pomieszanie z poplątaniem, coś z IQ słabiutko?
16

Popularność




W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:

Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji

Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach

Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc

Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija

Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki

Mikołaj BuczakSobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii

Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony

Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino

Copyright © Damian Hadaś, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Adrian Stachowski

Konsultacja merytoryczna: dr Marcin Gabryś

Korekta: Daria Kozierska, Agata Tondera

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografie na okładce: © Sergey Krasnoshchekov | Getty Images, © webguzs | iStock

Element graficzny na okładce: © doyz86 | Shutterstock

Fotografie w książce: s. 80 — © Linda Harms, s. 98 (na dole) — © Ludmila Ruzickova, s. 128 — © Ric Jacyno, s. 178 — © Ovidiu Hrubaru, s. 190 (u góry) — © FloridaStock, (na dole) — © Jacob Boomsma, s. 226 — © Olga Khrustaleva, s. 246–247 — © Reimar, s. 258 — © z-l e x | Shutterstock Pozostałe fotografie (jeśli nie zaznaczono inaczej) i fotografia autora pochodzą z archiwum autora.

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66981-92-8

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

WELCOME HOME.WSTĘP

Nie mogłem uwierzyć, że trzymam właśnie w ręku przepustkę do miejsca, które przez lata wydawało się zbyt odległym podróżniczym marzeniem. Moje serce biło jak po kilku mocnych kawach, a dłonie pociły się lekko z poddenerwowania. Jednak w terminalu lotniska w Seattle nikt nie podzielał nawet odrobiny mojej ekscytacji.

Przy bramce C15 panowała atmosfera sennego pikniku. Trwała wiosna, więc na terminalu nie było jeszcze turystów. Pasażerowie wracali zapewne do swoich domów po kolejnej wizycie w Lower 48, czyli którymś z czterdziestu ośmiu kontynentalnych stanów USA położonych na południe od Alaski. Ci z mocniejszą opalenizną kończyli pewnie dłuższe urlopy na zachodnim wybrzeżu, inni wracali z kontrolnej wizyty u specjalisty, spotkania biznesowego czy zakupów. Nie pozostało mi nic innego, jak zachować pozory opanowania, jakbym na Alaskę latał przynajmniej kilka razy w roku. No big deal.

W tę podróż wyruszyłem ze świadomie zaplanowaną nieświadomością. Nie spędzałem wieczorów na doborze najlepszych atrakcji czy wertowaniu kolejnych przewodników. Nie szukałem odpowiedzi w internecie, który o Alasce i tak wydaje się przypominać sobie dopiero po kolejnym mocniejszym trzęsieniu ziemi. Tym razem nie musiałem się niczym martwić. Miałem u swojego boku prywatną, wychowaną na Alasce przewodniczkę, która obiecała wytłumaczyć mi lokalną rzeczywistość oraz uchylić kilka drzwi niedostępnych dla zwykłego turysty.

Nie udało mi się jednak całkowicie wyzbyć oczekiwań. Widziałem przecież programy o brudnych poszukiwaczach złota, którzy gdzieś na bezdrożach Alaski pół dnia spędzają na próbie rozpoczęcia pracy, aby resztę czasu poświecić naprawie znów popsutego sprzętu. Kojarzyłem też Ekstremalną Alaskę (The Last Frontier), serial, w którym kilka generacji rodziny Kilcherów wiecznie przygotowuje się do surowej zimy. Miałem przed oczami wyobraźni także wielkiego łosia z Przystanku Alaska (Northern Exposure), który w rytm wesołej muzyki bez pośpiechu wędruje uliczkami miasteczka Cicely, oraz grubego niedźwiedzia objadającego się łososiami przy kojącym głosie Krystyny Czubówny. Alaskę znałem również z powieści Jacka Londona, który podczas gorączki złota nad rzeką Klondike zamiast skarbów odnalazł pasję do pisania; z relacji polskich wspinaczy zmagających się ze szczytem Denali, a także z książki i filmu Wszystko za życie (Into the Wild), które odegrały w moim nastoletnim życiu wcale niemałą rolę.

Większość podróży spędziłem z nosem przyklejonym do samolotowego okienka. Nie mogłem się napatrzeć. Szczyty górskie wciąż otulone były grubą pierzyną bieli udekorowaną turkusowymi piegami jezior glacjalnych. Spływające we wszystkie strony lodowce były tak masywne, że wydawały się wręcz przeczyć obawom nau­kowców alarmujących o nieuchronnym ociepleniu klimatu. Wpatrywałem się w połacie soczyście zielonych lasów, w kolejne rozlewiska rzek oraz w ocean, który bez chwili wytchnienia rzeźbi wybrzeże tej legendarnej krainy. Z góry Alaska wydawała się wręcz niemożliwa do zamieszkania. Zbyt dzika, niedostępna i całkowicie nieokiełznana.

Po trzech i pół godzinie lotu koła boeinga z gracją starły się z płytą lotniska w Anchorage. Ten krótki czas wystarczył, aby z tętniącego energią Seattle przenieść się do zupełnie innego świata.

– Welcome to Alaska. Welcome home. – Kojący głos stewardesy przywitał pasażerów

Nie mogłem oprzeć się wdziękom Alaski. Dominowała we mnie ekscytacja, charakterystyczna dla pierwszej podróży do wymarzonego miejsca. Wszystko wydawało się być bardziej imponujące od tego, co widziałem do tej pory. Góry zdawały się być jeszcze wyższe, rzeki czystsze, a ludzie i zwierzęta wydawali się funkcjonować w zaskakująco zgodnej symbiozie. Alaska była dokładnie taka, jaką sprzedaje się w broszurach biur turystycznych. I ja poddałem się temu urokowi. Ośmielony nadmiarem czystego powiet­rza, 11 maja 2017 roku, w przepiękny, słoneczny dzień, wpatrując się w ocean, po raz pierwszy wypowiedziałem na głos słowa:

– Mógłbym tutaj zamieszkać.

Kilkanaście miesięcy później leciałem na Alaskę po raz czwarty i tym razem na lotnisko zaciągnąłem ze sobą znacznie więcej bagażu. Miałem jednak to samo towarzystwo, choć Elizabeth była już nie tylko przewodnikiem, ale także moją narzeczoną. Decyzja o przeprowadzce nie była jednak ani łatwa, ani tym bardziej spontaniczna. Nie była wyrazem poszukiwania wolności, pogonią za amerykańskim snem czy ucieczką przed problemami. Była wynikiem chłodnej kalkulacji dwóch osób z różnych krańców świata, które chciały iść dalej, trzymając się za ręce.

Po kilku miesiącach zbierania dowodów na autentyczność naszego związku, po stresujących spotkaniach w ambasadzie i kolejnych wydatkach wreszcie otrzymaliśmy oczekiwane pozwolenie. W Polsce pozostało więc zamknąć za sobą firmę, kilkukrotnie pożegnać się z przyjaciółmi i spróbować przekonać rodzinę, że Alaska nie jest wcale aż tak odległa.

Dziś wciąż nie jestem pewny, czy to już dom, czy tylko przystanek Alaska. Choć wciąż imponuje mi majestat tutejszej przyrody, nie patrzę już na Alaskę wyłącznie przez różowe okulary. Wiem też o niej nieco więcej. Z naciskiem na nieco, bo jej historię, przyrodę oraz życie mieszkańców charakteryzują te same cechy, co geografię stanu: potężne odległości, ekstremalne warunki oraz trudna do wyobrażenia izolacja.

Dziś Alaska jest dla mnie przede wszystkim krainą pełną kontrastów. Widzę tu zderzenie amerykańskiego konsumpcjonizmu i miliardowych interesów z życiem w przyczepach i wypróżnianiem się do wiadra. Wszechobecne fast foody i kosztowne samochody, a także życie z polowań i zbiorów setki kilometrów od najbliższej drogi. Petrodolary w portfelach oraz ropa zalepiająca skrzydła ptaków. Nieustająca walka rozwoju gospodarki z przyszłością miejscowej przyrody. Wciąż nieopowiedziane tysiąclecia rdzennych mieszkańców.

Ta książka nie jest kompendium wiedzy o Alasce, ale raczej zbiorem własnych i cudzych doświadczeń, rozmów oraz legend, w których granice prawdy i mitu dawno się już zatarły. To opowieści o bohaterach, poszukiwaczach przygód, tyranach i ich ofiarach. O przyrodzie, która nadal stawia opór człowiekowi, i o ludziach, którzy niestrudzenie starają się ją ujarzmiać, mając pełną świadomość, że i tak nie jest to możliwe. Znajdziecie tu obalone mity, trochę powielonych stereotypów, sporo półprawd, kilka niewygodnych pytań i bardzo subiektywne wnioski. Poznacie również tę stronę Alaski, którą podczas wymarzonych wakacji przysłaniają świerki, wysokie góry i bogactwo królestwa zwierząt.

TO JEST MOJE MIEJSCE

W drzwiach domu przywitał nas Tristyn, widocznie speszony obecnością tylu gości. Wraz z młodszą siostrą grzecznie odebrał nasze kurtki, dziękując, że znaleźliśmy chwilę na wizytę. Cały czas się uśmiechał – trzynastoletni chłopiec przebierał nogami na myśl o zbliżających się tygodniach i nie ukrywał radości, że nie będzie musiał wracać do szkoły.

Z salonu dobiegał już głośny śmiech kilkunastu innych osób, które pojawiły się w jego domu w ten piątkowy, ciepły jak na kwiecień wieczór. Przez otwarte drzwi tarasu do środka niósł się zapach smażonego bratwursta i palonej marihuany, na Alasce nie tylko legalnej, ale i bardzo popularnej. Dziadek Tristyna, Toni, bawił siedzących wokół niego gości krótkimi anegdotami i częstował austriackim winem. Tego wieczoru odbywała się zbiórka pieniędzy na wyprawę dziadka z wnukiem. Oboje już od dłuższego czasu ma­rzyli o wielomiesięcznym pobycie w rodzinnym domku w głuszy. Nie mogli zrealizować go jednak wyłącznie z włas­nych środków, bo takie przedsięwzięcie to nie tylko duże wyzwanie logistyczne, ale również wysokie koszty.

Organizacja zbiórki nie przyszła Toniemu łatwo. Bardzo ceni sobie samowystarczalność i jakiekolwiek prośby trudno przechodzą mu przez gardło, nawet te kierowane w stronę najbliższych przyjaciół. Tym razem wiedział jednak, że bez dodatkowego wsparcia marzenie nie zostanie zrealizowane, a cel wydawał się warty poświęcenia. Z uśmiechem na twarzy czarował więc gości opowieściami, które kończył skrytym pod gęstą brodą uśmiechem i słowami:

– To jak, kto gotowy na dolewkę? Brakuje nam przystawek! Yolando!

Toni i jego żona Yolanda pochodzą z małego miasteczka Baar w niemieckojęzycznym kantonie Zug w Szwajcarii. Poznali się już w szkole podstawowej, dzięki wspólnym lekcjom gry na akordeonie. Pierwszy raz trafili na Alaskę podczas podróży poślubnej kamperem przez zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej. Szybko zakochali się w dziewiczej przyrodzie, a także zaintrygowali ich spotykani na trasie ludzie. Od tego czasu wiedzieli już, że każde wakacje chcą spędzać właśnie na Alasce. Coś ich tam ciągnęło. Choć mieszkali i pracowali w Szwajcarii, to wciąż myśleli o kolejnych wizytach – opowiadał Toni podczas jednej z naszych rozmów. Podczas następnych wizyt nawiązywali pierwsze przyjaźnie, również wśród małej społeczności szwajcarskich ekspatów. Toni chętnie angażował się w przeróżne projekty, pomagał przy budowach domów, aż w 1991 roku otrzymał propozycję pracy. Do dziś zarzekają się, że do tego momentu zupełnie nie planowali przeprowadzki, chociaż decyzję podjęli bez zbędnej zwłoki – już rok później wraz z dwójką małych dzieci i kilkoma torbami wylądowali na lotnisku w Anchorage.

– Gdy pojawiła się ta okazja, wiedzieliśmy, że musimy chociaż spróbować – powiedział mi Toni. – Gdyby się nie udało, zawsze mogliśmy przecież wrócić do Szwajcarii. To była przygoda, której byliśmy po prostu ciekawi.

Już po trzech miesiącach zdecydowali się na zakup domu, tego samego, w którym wciąż w niedzielne poranki roznosi się zapach świeżo mielonej kawy. Łatwość w znalezieniu pracy oraz możliwość uzyskania kredytu były dla nich luksusem niewyobrażalnym w Szwajcarii. Tak gładki start sprawił, że na Alasce szybko poczuli się jak u siebie.

Toni i Yolanda to jedne z pierwszych osób, które poznałem na Alasce. Od razu otworzyli dla mnie swoje drzwi. Może to kwestia pochodzenia, bo swoją europejskość podkreślają nie tylko twardym akcentem, ale także podejściem do życia. Pomiędzy sobą, ze swoimi dziećmi, a dziś również z wnukami, zawsze rozmawiają po niemiecku – w tym języku toczą urocze sprzeczki nawet przy stole pełnym gości. Cenią sobie przede wszystkim prostotę oraz życie rodzinne, zupełnie nie interesuje ich gromadzenie majątku, kupowanie coraz większych samochodów czy pogoń za karierą. Swoje oszczędności wydają więc na to, co sprawia im prawdziwą przyjemność: zimowe wizyty w kalifornijskich winiarniach, podróże do Europy, a przede wszystkim na swoją ­cabin, niewielki domek nad jeziorem Hiline, sto kilometrów na północny zachód od Anchorage. To właśnie tam, a dokładniej na małej wysepce na jeziorze, Toni zrealizował swoje wielkie marzenie o własnym domku na odludziu. Okazja, jak często w jego życiu, trafiła się nagle i dość niespodziewanie. Zakup wysepki w atrakcyjnej cenie zaoferował mu jej dotychczasowy właściciel, również Szwajcar, który ze względu na wiek nie miał już siły zajmować się tym terenem. Obaj dobrze się znali, Toni przez lata niejednokrotnie pomagał mu przy różnych pracach, dając się poznać jako świetny gospodarz.

– Wiedział, że zadbam o wyspę tak, jak on dbał o nią przez prawie trzydzieści lat – opowiadał podczas naszej rozmowy Toni.

Wnuk Toniego, Tristyn, miał zaledwie cztery lata, gdy spędził tam swoje pierwsze wakacje. Od tego czasu co roku odwiedza Hiline wraz ze swoimi dziadkami. Na miejscu czekają na nich mały, drewniany domek postawiony w latach siedemdziesiątych, wysokie świerki, krystalicznie czyste jezioro oraz niesamowite widoki na pasmo gór Alaska, w tym na królujące na horyzoncie szczyty Denali i Foraker. Do Hiline nie prowadzą żadne drogi dojazdowe, a nieliczni sąsiedzi, którzy mają nad jeziorem sezonowe domki, znikają jeszcze przed pierwszym śniegiem.

To właśnie tam Tristyn czuje się najlepiej, szczególnie gdy towarzyszy mu Nonno, jak nazywa swojego dziadka. Gdy podczas zbiórki środków na wyprawę zapytałem go, za co najbardziej ceni sobie wizyty nad jeziorem Hiline, odpowiedział bez dłuższego namysłu:

– Spokój, ładne widoki, kąpiele w jeziorze oraz pływanie łodzią, którą wreszcie nauczyłem się sprawnie sterować – wymienił. – Uwielbiam też to, że ciągle nas coś tam zaskakuje! Staramy się planować kilka dni do przodu, ale zawsze wydarzy się coś niespodziewanego. Nigdy się tam nie nudzę.

Tristynowi nie przeszkadzają ani liczne obowiązki, ani ograniczenia, które dla wielu rówieśników byłyby nie do zniesienia. Podczas zbiórki pieniędzy nie krył swojej ekscytacji. Wreszcie zbliżała się wymarzona przygoda. Gdy dwa lata wcześniej po raz pierwszy rzucił w stronę dziadka, że chciałby spędzić na wyspie cały rok, nie spodziewał się, że cel wkrótce będzie tak bliski.

Długo wyczekiwana przygoda Tristyna i Toniego rozpoczęła się 19 sierpnia 2019 roku. Na małym lotnisku w Anchorage pożegnali się czule ze swoimi najbliższymi. Zarówno Yolanda, jak i rodzice Tristyna cieszyli się, że chłopaki ruszają na wspólną wyprawę. Nie było łez ani rozpaczy. Dominowała duma i szczera radość.

Po wylądowaniu na jeziorze Tristyn i Toni od razu zabrali się do pracy. Jednym z priorytetowych i najbardziej czasochłonnych zadań było zabezpieczenie dwustukilogramowych zapasów żywności, niezbędnego sprzętu, ubrań i materiałów do nauki. Jedzenie złożyli w wykopanej pod domem piwnicy, która przez cały rok zapewniała niską temperaturę.

Końcówka lata upłynęła im przede wszystkim na przygotowaniach do zimy, ale znaleźli też czas na odrobinę przyjemności. Ostatnie ciepłe dni spędzili na łowieniu ryb, pływaniu łodzią oraz goszczeniu nielicznych sąsiadów, którzy przygotowywali się powoli do ucieczki. Oni nigdzie się nie wybierali, ich przygoda dopiero się rozpoczynała.

Tristyn musiał się także uczyć. Oprócz uzyskania zgody na wyjazd od swoich rodziców, chłopiec musiał wykazać się wyobraźnią w stworzeniu planu zajęć, który zaakceptowany został przez jego szkołę. Homeschooling, czyli nauka w domu, nie jest na Alasce niczym zaskakującym. Pierwsze programy wystartowały już w latach czterdziestych ubiegłego wieku i były skierowane do rodzin żyjących na obszarach bez dostępu do tradycyjnej szkoły. Dziś homeschooling nie jest zarezerwowany wyłącznie dla odizolowanych gospodarstw i cieszy się dużym zainteresowaniem nawet w największych miastach stanu. Popularne jest zarówno tradycyjne nauczanie domowe w całości i bez zewnętrznej kontroli prowadzone przez opiekunów oraz szkolne programy korespondencyjne, które dostarczają uczniom materiały, sprawdzają ich postępy oraz zapewniają dostęp do nauczycieli. Wybór nauczania korespondencyjnego pozwala uzyskać rodzicom dodatkowe środki na materiały edukacyjne, projekty naukowe i korepetycje, przez co cieszy się coraz większym zainteresowaniem, a w roku szkolnym 2012–2013 z tego typu programów skorzystało prawie jedenaście tysięcy dzieci1. Wyjątkowo łagodne wymogi związane z homeschooling na Alasce sprawiają, że wiele miejscowych rodzin decyduje się właśnie na nauczanie domowe. Sylabus, który Tristyn opracował pod okiem szkoły i swojego dziadka, był dopasowany do środowiska, w którym przyszło im żyć, a także do ograniczonego zasięgu internetu. Założyli małą stację pogodową, z której codziennie spisywali wyniki pomiarów temperatury, wiatru i wilgotności. Podczas kolejnych miesięcy chłopiec obserwował chmury, szkicował rosnące dookoła domu grzyby i przyglądał się kilku gatunkom ptaków, które regularnie zaglądały w okna drewnianej chatki. Szlifował także umiejętność obsługi piły spalinowej, pomagał dziadkowi przy wycince drzew, nauczył się rozróżniać zdrowe świerki od chorych, a także zrozumiał, jak zmiany klimatu wpływają na rosnącą populację insektów, które niszczą okoliczne lasy. Samodzielnie zbudował nawet mały ogródek warzywny, dzięki czemu zainteresował się na krótko ogrodnictwem, a także regularnie pomagał dziadkowi w innych projektach, w tym przy budowie sauny, o której Toni głośno marzył już od ponad dekady. Po pierwszym śniegu czas upływał im przede wszystkim na rozpalaniu w kominku i niekończącym się odśnieżaniu. Większość czasu spędzali w domu, gdzie chłopiec uczył się także podstaw gotowania oraz pieczenia.

– Zimą połowa dnia schodzi nam na podstawowych czynnościach, o których żyjąc w mieście, nawet się nie myśli. Ogrzanie domu, mielenie kawy, ugotowanie wody, upieczenie chleba… To wszystko trwa tutaj znacznie dłużej. Nawet nie wiesz, jak szybko mija nam czas – opowiadał Toni podczas jednej z naszych wideorozmów.

Swoje zapiski, obserwacje oraz fotografie Tristyn dokumentował w formie bloga, którym dzielił się ze swoją rodziną, przyjaciółmi, a także z nauczycielami. Jeden z jego wpisów dotyczył oczekiwań przedwyjazdowych i ich zderzenia z warunkami nad jeziorem Hiline: „Przed wylotem myślałem, że codziennie będę się budził około ósmej rano, będę jadł śniadanie i do lunchu się uczył, a po jedzeniu znowu wracał do nauki. Myśleliśmy, że dopiero po południu wraz z dziadkiem będziemy pracować nad różnymi projektami. W rzeczywistości zimą spałem nawet do dziesiątej, bo było tak ciemno i zimno. Dziadek nagrzewał chatkę już od samego rana, a ja chowałem się w śpiworze. Przy śniadaniu w ramach pobudki graliśmy razem w karty, a potem siadałem na godzinę lub dwie do matematyki. Nonno zawsze upewniał się, że uczę się niemieckiego, którego używamy przez większość dnia. Na lunch często jedliśmy zupki chińskie, a potem wychodziliśmy na zewnątrz do pracy lub na jakąś zabawę”2.

W końcu ich wielka przygoda zbliżała się do końca. „Po ponad roku spędzonym w Hiline pakujemy się i przygotowujemy na powrót do wielkiego miasta. Jutro, w sobotę, odbiorą nas z lotniska. Od tygodnia sprzątamy, kończymy prace i zabezpieczamy wszystko tak, abyśmy mogli tu wrócić zimą lub w najbliższe lato. Na pewno wrócimy!” – napisał w swoich notatkach 25 września 2020 roku Tristyn. Kolejnego dnia, ponad trzynaście miesięcy od wylotu z Anchorage, chłopiec wraz z dziadkiem pozowali do zdjęcia przed zaparkowanym na jeziorze samolotem. Wracali do rzeczywistości.

Świat był wtedy zupełnie inny. Wszyscy powtarzali słowo „pandemia”, a Ameryka gotowała się od emocji związanych z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. „Jestem zdrowy, wszystko jest niby OK, ale jedyne, o czym myślę, to powrót na wyspę. Tam jest moje miejsce. Tristyn ma pewnie tak samo” – napisał do nas Toni w esemesie, składając bożonarodzeniowe życzenia.

Samotna cabin nad jeziorem. W tle Góry Wrangla

Nie tylko Toni najlepiej czuje się z daleka od miasta i wysoko ceni sobie samowystarczalność. W Stanach Zjednoczonych zamiłowanie do takiego życia określa się często terminem homesteading, pod którym może się kryć wiele aspektów: produkcja własnej żywności, wytwarzanie energii na potrzeby gospodarstwa czy nawet wyrób części ubrań. Początki homesteading w Stanach Zjednoczonych były jednak zupełnie inne i sięgają drugiej połowy XIX wieku, gdy prezydent Lincoln uruchomił inicjatywę umożliwiającą wszystkim chętnym obywatelom uzyskanie własnego kawałka ziemi. Cel był jasny: zachęcić ludzi do osiedlenia się w środkowej oraz zachodniej części Ameryki. Program spotkał się z dużym entuzjazmem i już wkrótce tysiące mężczyzn, kobiet, europejskich imigrantów, a nawet część niedawno uwolnionych niewolników ruszyła na poszukiwanie nowego domu. Mocno ucierpiało na tym wielu rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy pod naporem nowych osadników zostali zepchnięci do rezerwatów.

Po złożeniu wniosku i uiszczeniu symbolicznej opłaty nowy właściciel zobowiązany był do zbudowania na ziemi własnego domu (namioty się nie liczyły), a także przeznaczenia jej części pod uprawę. Po spełnieniu warunków i upływie pięciu lat gospodarz stawał się pełnoprawnym właścicielem ziemi.

Kiedy zaczął się homesteading, Alaska nie była jeszcze częścią Stanów Zjednoczonych. Choć jej zakup od Rosji został sfinalizowany już pięć lat później, w 1867 roku, to program dotarł do Last Frontier, Ostatniego Pogranicza, jak nazywa się ten stan, dopiero po trzech dekadach. Mimo to ze względu na izolację i kiepskie warunki do uprawy zainteresowanie nie było nawet zbliżone do tego, które pojawiło się w innych częściach Ameryki. Jednymi z pierwszych nowoprzybyłych osadników byli amerykańscy weterani wojenni, którzy w podziękowaniu za swoją służbę uzyskiwali ziemię bez spełniania dodatkowych wymogów. Ich tereny, szczególnie te znajdujące się na wybrzeżu, okazały się niekiedy bardzo pożądane, a właściciele szybko wzbogacili się na ich sprzedaży firmom, które w przyszłości budowały swoje imperia rybołówstwa. Homesteading zyskiwał popularność także wśród uczestników kolejnych gorączek złota, które co chwilę wybuchały w innych częściach stanu.

Alaska była wymagająca dla nowych osiedleńców, a realizacja stawianych przez program wymogów często okazywała się zbyt dużym wyzwaniem. Szczególnie trudny był oczywiście obowiązek uprawy ziemi, która w wielu regionach stanu okazała się nie tylko zupełnie nieopłacalna, ale nawet niemożliwa. Część właścicieli nie poradziła sobie też z izolacją, ekstremalnymi warunkami pogodowymi, wysokimi kosztami transportu i brakiem dostępu do materiałów oraz żywności. Choć sytuacja poprawiła się nieco wraz z budową pierwszych dróg i tras kolejowych, homesteading na Alasce rozwijał się znacznie wolniej niż w pozostałych częściach kraju – do 1910 roku tylko dwudziestu właścicieli mogło cieszyć się uzyskaniem pełnego prawa do ziemi, a do rozpoczęcia drugiej wojny światowej liczba nie przekroczyła tysiąca3. Władze dostrzegły te wyzwania i na przestrzeni lat regularnie dostosowywały program tak, aby zachęcać ludzi do osiedlania się w tym odległym stanie, na przykład skrócono wymagany czas życia na otrzymanej ziemi i otworzono możliwość jej wcześniejszego wykupu. Pojawiła się nawet alternatywa uzyskania mniejszego terenu bez wymogu uprawy. Nawet te ułat­wienia nie sprawiły jednak, że Alaska zaczęła przyciągać tłumy. Największym zainteresowaniem cieszyła się wśród weteranów drugiej wojny światowej oraz wojny wietnamskiej. Przez osiemdziesiąt osiem lat w ramach programu homesteading prawo do ziemi dostały zaledwie trzy tysiące osób. Ich gospodarstwa rozsiane były od Gór Brooksa, przez półwysep Kenai i wyspę Kodiak, aż po tereny Alaski południowo-wschodniej.

Ruiny homestead nad jeziorem Byers, na terenie Parku stanowego Denali

Jedno z najsłynniejszych homestead w całym stanie należy niewątpliwie do rodziny Kilcherów, którą dobrze znają miłośnicy serialu Ekstremalna Alaska, pokazywanego także w polskiej telewizji. W opisie serialu producenci napisali, że Kilcherowie wszystkie środki do życia pozyskują z alaskańskiej przyrody. Zajmują się uprawą warzyw, polowaniami, łowieniem ryb i są niemal całkowicie oderwani od cywilizacji, bez dostępu do bieżącej wody czy elektryczności.

Rodzina Kilcherów ma długą i bardzo ciekawą historię. Jej alaskański rozdział rozpoczął się w latach trzydziestych ubiegłego wieku, gdy pochodzący ze Szwajcarii Yule Kilcher wraz z żoną Ruth zdecydowali się opuścić Europę w obawie przed zbliżającą się wojną. Yule odwiedził Alaskę po raz pierwszy w 1936 roku, aby już cztery lata później powrócić na stałe. W ramach programu homesteading zajęli ponad sześćset akrów ziemi na koniuszku przepięknego półwyspu Kenai nad zatoką Kachemak. Małżeństwo zamieszkało początkowo z dziećmi we własno­ręcznie postawionej chatce i przez lata prowadziło samowystarczalny styl życia. Gospodarstwo wciąż zarządzane jest przez liczne potomstwo Yule Kilchera, które poznać można w kolejnych sezonach emitowanego od 2011 roku serialu. Życie Kilcherów możemy także zobaczyć na własne oczy, bo korzystając ze swojej popularności, rodzina udostępnia płatne zwiedzanie farmy, warsztaty oraz miejsca noclegowe dla turystów. Niektórzy fani mogą czuć się nieco rozczarowani, bo farma znajduje się zaledwie piętnaście minut od popularnego miasteczka Homer, gdzie oprócz supermarketu czy licznych atrakcji znajdziemy nawet McDonalda.

Jedną z najbardziej niesamowitych pamiątek po programie homesteading jest teren zajęty w 1953 roku przez Dona Sheldona, miejscową legendę lotnictwa i założyciela jednej z pierwszych lotniczych firm transportowych na Alasce. Don wraz z Bradem Washburnem, amerykańskim podróżnikiem, fotografem i kartografem, przez dekadę eksplorował tereny nieznanych wówczas jeszcze gór Alaska, które ujęły go swoją potęgą i surowością. Znalazł swoje miejsce. W otoczeniu strzelistych, poszarpanych skał i niekończących się jęzorów lodowców postawił pierwszą górską bazę w tym rejonie, która przez lata służyła badaczom, eksploratorom, wspinaczom i narciarzom. Dziś w tym samym miejscu znajduje się Sheldon Chalet zarządzane przez potomków Dona Shledona luksusowe zakwaterowanie, do którego goście dostają się przy pomocy śmigłowca. Na miejscu czekają na nich niesamowite widoki, prywatny kucharz oraz niezapomniane atrakcje: wędrówki po lodowcu, nauka wspinania w lodzie, jazda psimi zaprzęgami czy obserwacja zorzy polarnej. Cena również jest niezapomniana, bo za czterodniowy pobyt dla dwóch osób przyjdzie zapłacić przynajmniej trzydzieści tysięcy dolarów.

Śladów homesteading nie musimy jednak szukać śmig­łowcem wśród oblanych lodowcami szczytów górskich – znajdziemy je również przy głównych drogach Alaski. Jednym z nielicznych regionów stanu, gdzie dość dobrze przyjęła się uprawa i hodowla zwierząt, jest Matanuska Valley, dolina położona godzinę drogi na północ z Anchorage i otoczona górami Talkeetna oraz Chugach.

W drugiej dekadzie XX wieku w Matanuska Valley pojawili się pierwsi poszukiwacze złota, którzy z niewielkim majątkiem lub z zawiedzionymi marzeniami postanowili spróbować własnych sił w uprawie. Wkrótce dotarli także nowi osiedleńcy, skuszeni możliwością otrzymania włas­nej ziemi, a po nich zjawili się weterani wojenni, którzy swojego szczęścia próbowali między innymi w poszukiwaniu węgla.

Prawdziwa chwila chwały przyszła do Matanuska Valley jednak dopiero w latach trzydziestych, gdy Ameryka zmagała się ze skutkami olbrzymiego kryzysu gospodarczego. W ramach tak zwanego Nowego Ładu świeżo zaprzysiężony prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt postanowił utworzyć na Alasce Kolonię Doliny Matanuska4, eksperymentalny obszar przeznaczony pod uprawę, na który przesiedlono ponad dwieście rodzin z Michigan, Wisconsin oraz Minnesoty. Wierzono, że mieszkańcy właśnie tych stanów najlepiej poradzą sobie z wymagającym klimatem. Wśród kolonistów dominowały przede wszystkim młode małżeństwa, których umiejętności pozwalały wierzyć, że sprostają stawianym przez Alaskę wymogom. Na miejscu nie wszystko wyglądało jednak tak, jak malowały to nagłówki amerykańskich gazet. Brakowało dróg, domów, materiałów budowlanych, żywności, a także kupców. Marzenia wielu osadników rozpłynęły się więc równie szybko, jak mija alaskańskie lato. W przeciągu kolejnych pięciu lat nawet połowa rodzin opuściła Alaskę, bez większego żalu pozostawiając za sobą swoje gospodarstwa. Choć sytuacja poprawiła się nieco wraz z rozpoczęciem drugiej wojny światowej, gdy na Alasce powstawały imponujące projekty militarne, to mimo to do połowy lat sześćdziesiątych z dwustu rodzin pozostało zaledwie dwadzieścia5.

Dzisiejsi farmerzy w Matanuska Valley także mierzą się z podobnymi problemami co tamci pionierzy. Nawet przy dostępie do zaawansowanej technologii i sprzętu krótki sezon letni nie pozostawia tu wiele miejsca na ludzkie błędy, a wysokie koszty transportu i pracy oraz względnie mały rynek odbiorców powodują, że hodowla i uprawa to na Alasce wciąż prawdziwe wyzwanie. ­Matanuska ­Valley nadal stanowi jednak centrum alaskańskiej uprawy i choć przez chwilę pozwala cieszyć się mieszkańcom stanu dostępem do świeżych produktów. Lato na północy, choć krótkie, umożliwia hodowlę niesamowitych warzyw, które corocznie podziwiać można podczas Alaska State Fair, największego letniego jarmarku w stanie.

Festiwal to prawdziwe królestwo tandety: kiepskie upominki, muzyka country, konkursy jedzenia, psy skaczące w dal do basenów czy pokazy umiejętności drwali, którzy w obcisłych, jasnych jeansach prężą przed tłumem swoje muskuły – taki jest właśnie Alaska State Fair! Mimo unoszącego się w powietrzu mdłego zapachu waty cukrowej i migoczących wszystkimi kolorami światełek wydarzenie wywołuje także sporo dobrych emocji. W ciągu kilkunastu dni festiwalowych spotkać można tłumy mieszkańców stanu, którzy nadają wydarzeniu autentyczny charakter. W przeciwieństwie do innych części Alaski, zdominowanych latem przez białe adidasy i drogą odzież górską, na festiwalu królują wysokie kalosze, czapki z daszkiem i mocno znoszone flanelowe koszule. Oficjalna strona internetowa festiwalu podaje, że w 2018 roku przez bramki wejściowe Alaska State Fair przeszło prawie trzysta tysięcy osób6.

Wśród setek wydarzeń i konkursów największe tłumy gapiów przyciągają zawsze pokazy zwierząt hodowlanych oraz warzenie warzyw. Wśród kilkunastokilogramowych brokułów, półmetrowych cukinii czy marchwi, które nigdzie nie są tak słodkie jak na Alasce, królowe są zawsze dwie – Kapusta oraz Dynia. Aktualnym rekordzistą w ho­dowli największej kapusty w stanie jest pochodzący z Palmer Scott Robb, którego „dziecko” ważyło ponad sześćdziesiąt kilogramów7. W zupełnie innej kategorii wagowej gra druga królowa. W 2019 roku Dale Marshall, farmer z Anchorage, pochwalił się przed tłumem dynią, której waga osiągnęła prawie tonę. „Moja dynia ma osiemdziesiąt dziewięć dni. Oznacza to, że przybierała średnio ponad dziesięć kilogramów dziennie. W lipcu zdarzało się jej rosnąć o nawet dwadzieścia kilogramów na dzień. Wciąż nie mogę w to uwierzyć!” – powiedział w wywiadzie podekscytowany zwycięzca, który pobił poprzedni rekord, zresztą ustanowiony przez niego, o prawie trzysta kilogramów8.

Dolina Matanuska to wciąż główny ośrodek produkcji lokalnej żywności na Alasce. W tle imponujący szczyt Pioneer Peak

Młody wół piżmowy na farmie w Palmer

Program homesteading nie jest na Alasce aktywny już od 1986 roku, ale wciąż istnieją atrakcyjne możliwości, które przy odrobinie determinacji, środków oraz dozie szczęścia pozwalają marzyć o własnym domku na odludziu.

Jeden z takich programów nazywa się Remote Recreational Cabin Sites. Może w nim wziąć udział każdy, kto spełnia podstawowe kryteria: minimum osiemnaście lat oraz stanowy dowód tożsamości. Są jednak haczyki – większość dostępnych działek znajduje się w całkowitej izolacji, przez co dotarcie do nich możliwe jest wyłącznie samolotem lub skuterem śnieżnym. Obowiązkiem nowego właściciela jest także odpowiednie przygotowanie działki do jej formalnego wytyczenia, a także opłacenie kosztów dzierżawy przez okres trzech lat, po którym można wykupić teren w bardzo atrakcyjnej cenie. To jeszcze nie wszystko: liczba dostępnych w programie działek jest każdego roku bardzo ograniczona, dlatego szczęśliwców wybiera się w trybie loterii. Powodzenia!

Idea samowystarczalnego życia wciąż ma się na Alasce bardzo dobrze, choć przybierać może wiele różnych oblicz. Część osób decyduje się na życie w niedalekiej odległości od miast, korzystając z łatwiejszego dostępu do pracy, edukacji czy służby zdrowia, a inni swoje gospodarstwa stawiają w całkowitej izolacji. Wspólnym mianownikiem jest chęć prowadzenia prostego i skromnego życia, którego fundamentem jest ciężka praca i niezakłócony spokój.

Z ciekawości dołączyłem do kilku forów internetowych, na których doświadczeniami, problemami oraz wskazówkami dzielą się ze sobą osoby żyjące off-grid, czyli „poza siecią”. Wśród ofert działek na sprzedaż, pytań technicznych o generatory prądu czy sprawdzone baterie do składowania energii są też takie tematy, które zainteresowały mnie przede wszystkim: dyskusje o wyzwaniach, z którymi na co dzień zmagają się ludzie żyjący z dala od dróg i miast. „Wczoraj nie dotarłam do pracy przez to, gdzie i jak mieszkam. Nie mogłam użyć samochodu, bo ziemia nie była dostatecznie utwardzona, nie mogłam pojechać skuterem, bo było za mało śniegu, jeden z ­quadów był niesprawny, a drugi nie chciał odpalić przez mróz. A tak w ogóle – z domu wyruszam do pracy aż pięć godzin wcześniej!” – napisała jedna z użytkowniczek. Inna dodała: „Oboje z mężem służyliśmy w wojsku, więc mamy podstawowe umiejętności medyczne, ale jeśli przydarzy się nam coś poważnego, to powiem szczerze: nawet nie wiem, gdzie szukać najbliższego lekarza”. Wśród wypowiedzi dominuje przede wszystkim przekonanie, że prawdziwe życie off-grid na Alasce niewiele ma wspólnego z tym, czym karmią nas dziś seriale telewizyjne oraz liczne profile w mediach społecznościowych. Mało jest w nim romantyzmu. To przede wszystkim codzienne wyzwania, ciężka harówka.

W styczniu 2020 roku Alaskę, a wkrótce także resztę Ameryki, obiegła historia trzydziestoletniego Tysona, który przez trzy zimowe tygodnie samotnie walczył o przetrwanie w alaskańskiej głuszy. Jego prowizoryczny dom w środku nocy strawił pożar, a mężczyzna stracił nie tylko schronienie, ale także sporo zapasów żywności, odzież, amunicję oraz telefon satelitarny. Co gorsze, stracił także najlepszego przyjaciela, bo jego pies nie zdołał uciec przed płomieniami. Tysonowi z pożaru udało uratować się trochę puszek z jedzeniem, kilka koców oraz śpiwór. Żeby przeżyć, wydrążył jamę śnieżną, a przez kolejne dni budował drewniany szałas, który stanął dookoła niezniszczonego przez ogień piecyka. Od najbliższego sąsiada dzieliło go ponad trzydzieści kilometrów, a intensywne opady śniegu oraz ekstremalnie niskie temperatury sprawiły, że próba wędrówki wydawała się ostatecznością. Czekał. Zaniepokojona długą ciszą rodzina Tysona skontaktowała się wreszcie z miejscową policją, która wyruszyła śmigłowcem w stronę wskazanej lokalizacji. Na miejscu oprócz spalonej chaty dostrzegli wykopany w grubej warstwie śniegu wielki napis SOS, a także machającego w ich stronę chłopaka. Jego koszmar wreszcie dobiegał końca. Przetrwanie celebrował w jedyny słuszny sposób – długim gorącym prysznicem oraz solidnym zestawem fast food9.

Regularnie otrzymuję wiadomości od osób, które skuszone filmami czy programami telewizyjnymi marzą o alaskańskim życiu z daleka od cywilizacji. Pomijając już kwestie podstawowe związane z emigracją, które są tu dokładnie takie same jak w przypadku reszty Stanów Zjednoczonych, życie off-grid na pewno nie jest dla każdego, a Alaska zdecydowanie nie należy do najbardziej gościnnych miejsc dla niedoświadczonych przybyszy. „Jeśli nie masz problemu z pracą na zewnątrz przy minus czterdziestu stopniach mrozu, jeśli lubisz rąbać drzewo bez przerwy przez dwa tygodnie i rozumiesz, dlaczego w wychodku potrzebujesz dodatkowej warstwy izolacji na sedesie, to jest to dobry start. Warto też pamiętać, jak drogi jest transport do odizolowanych lokalizacji. Poza kosztem działki i budowy domu na start przyda się jakieś osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, które zainwestować trzeba w łódź, skuter i quada” – opisuje życie jeden z użytkowników forum Living Off The Grid.

Wielu mieszkańców Alaski, którzy szukają ciszy i przestrzeni, a przy tym nie chcą rezygnować z dostępu do służby zdrowia czy edukacji, decyduje się na zamieszkanie niedaleko ośrodków miejskich. Jednym z miejsc, gdzie można obserwować ten trend, jest Fairbanks, trzecie najbardziej zaludnione miasto stanu, na którego obrzeżach znajdziemy mnóstwo dry cabins, drewnianych domków bez podłączenia do bieżącej wody. Na ich popularność wpływa kilka czynników: chęć do życia w otoczeniu lasu, pragnienie spokoju, oszczędności, a także miejscowe warunki geologiczne. Występująca w tej części stanu zmarzlina wyjątkowo nie sprzyja kopaniu, dlatego doprowadzenie wody czy instalacja szamba są po prostu niemożliwe. Wizytówką XXI wieku jest jednak to, że choć dry cabins nie mają dostępu do bieżącej wody, to ze względu na bliskość miasta ich lokatorzy cieszą się zazwyczaj świetnym zasięgiem internetu. Dzięki temu na życie w dry cabins decyduje się zaskakująco dużo studentów, których w takim wyborze wspiera nawet lokalny uniwersytet, oferując uczniom dostęp do pralni czy pryszniców. Wodę na potrzeby domostwa pobiera się z usytuowanych w mieście źródeł, a toaletę zastępuje wychodek, który przy dwudziesto­stopniowym mrozie zawsze okazuje się ciekawym doświadczeniem. To właśnie na Alasce po raz pierwszy zdarzyło mi się iść do toalety z przenośnym sedesem w rękach – wszystko po to, by jego temperatura była znośna do użycia.

Otwarte przestrzenie na terenie Parku Narodowego Denali

Choć wiele osób decyduje się na życie na uboczu z własnej woli, to znaczna liczba mieszkańców stanu żyje w geograficznej izolacji od urodzenia. Takie regiony okreś­la się często terminem „The Bush”, który odnosi się do tych części stanu, do których nie są poprowadzone żadne drogi lądowe i których nie obejmuje system promów. Wiele tych regionów zamieszkiwanych jest w większości przez potomków rdzennych mieszkańców, którzy pojawili się na tych terenach tysiące lat przed pierwszymi europejskimi kolonizatorami. Dziś te społeczności odpowiadają za piętnaście procent populacji stanu. W osiemnastotysięcznym okręgu Bethel mieszkańcy rdzennego pochodzenia stanowią ponad osiemdziesiąt procent mieszkańców10. Choć na Alasce wciąż znajduje się ponad dwieście odizolowanych wiosek i społeczności rozsianych po zakamarkach całego stanu, to także w tych regionach mieszkańcy coraz częściej gromadzą się w większych ośrodkach miejskich w poszukiwaniu dostępu do podstawowych usług. Alaska to najrzadziej zaludniony stan Ameryki, który zamieszkuje dziś zaledwie siedemset trzydzieści tysięcy osób. Liczba ta oznacza, że żyje tam mniej niż pół procent (0,2 procent) populacji Stanów Zjednoczonych i że na jeden kilometr kwadratowy powierzchni przypada zaledwie pół mieszkańca. Choć statystyki te mogą wydawać się niepozorne nawet w zestawieniu z wieloma amerykańskimi miastami, to należy mieć na uwadze, że jeszcze w latach czterdziestych ubiegłego wieku ten obszar zamieszkiwało mniej niż sto tysięcy osób. Gwałtowny wzrost populacji rozpoczął się dopiero po zakończeniu drugiej wojny światowej – gdy Alaska została oficjalnie przyłączona do unii Stanów Zjednoczonych w 1959 roku, zamieszkiwało ją już ponad dwieście dwadzieścia tysięcy osób. Od tego czasu populacja stanu zwiększała się z dekady na dekadę, a wyjątkowo gwałtowny skok odnotowano w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdy w ciągu zaledwie dwudziestu lat liczba mieszkańców prawie się podwoiła. Tak imponujący wzrost był przede wszystkim spowodowany odkryciem złóż ropy naftowej w północnej części stanu, które wywołało wielki rozwój gospodarczy. Dopiero od początku XXI wieku wzrost populacji znacząco spowolnił11. Dziś około osiemdziesiąt procent ludności Alaski żyje w większych ośrodkach miejskich (liczących więcej niż dwa i pół tysiąca osób), a trzy największe miasta: Anchorage, Juneau i Fairbanks są domem dla prawie połowy wszystkich mieszkańców. Powodów migracji do miast jest oczywiście wiele, a do głównych z nich zalicza się ograniczony dostęp do pracy i opieki zdrowotnej, bardzo wysokie koszty energii na odizolowanych terenach, utrudniony dostęp do żywności, a także coraz gwałtowniej postępujące zmiany klimatu, które już dziś mają bezpośredni wpływ na bezpieczeństwo i zdrowie wielu mieszkańców.

*

– Gdzie ty znowu jesteś?! – zaśmiałem się do kamery internetowej.

– No jak to gdzie? Wróciłem na wyspę. Nie jestem już chyba w stanie żyć w mieście. A może po prostu już nie chcę… To jest moje miejsce – odpowiedział z uśmiechem Toni.

Był marzec 2021 roku. Tristyn wrócił na wyspę razem z nim.

1The Alaska Data and Homeschool Academics, Coalition for Responsible Home Education, https://responsiblehomeschooling.org/the-alaska-data, data dostępu: 8.06.2021.

2 Blog Tristyna można znaleźć pod adresem: https://hilineexperience.weebly.com/blog, data dostępu: 8.06.2021.

3History of Alaska Homesteading – The Last Chapter in America’s Homestead Experience, U.S. Department of the Interior Bureau of Land Management, https://www.blm.gov/documents/alaska/public-room/brochure/history-alaska-homesteading-last-chapter-americas-homestead, data dostępu: 8.06.2021.

4 O Kolonii Doliny Matanuska powstał film dokumentalny Alaska Far Away: The New Deal Pioneers of the Matanuska Colony, dostępny w internecie: https://vimeo.com/ondemand/alaskafaraway, data dostępu: 8.06.2021.

5 M. Lundberg, The Matanuska Colony: The New Deal in Alaska, Explore North, https://explorenorth.com/alaska/matanuska_colony.html, data dostępu: 8.06.2021.

6 Za oficjalną stroną internetową Alaska State Fair, https://www.alaskastatefair.org/site/closer-look-at-the-2018-fair/, data dostępu: 8.06.2021.

7 Za oficjalną stroną Alaska State Fair, https://www.alaskastatefair.org/site/giant-fruit-vegetable-records/, data dostępu: 8.06.2021.

8 B. Roth, There’s a new Alaska state record for giant pumpkins, Anchorage Daily News, 27.08.2021, https://www.adn.com/alaska-life/2019/08/28/theres-a-new-state-record-for-giant-pumpkins/, data dostępu: 8.06.2021.

9 T. Williams, Homesteader survives frigid Alaska weather for weeks after cabin burns down, Anchorage Daily News, 13.01.2020, https://www.adn.com/alaska-news/2020/01/13/homesteader-survives-frigid-alaska-weather-for-weeks-after-cabin-burns-down/, data dostępu: 8.06.2021.

10QuickFacts: Bethel Census Area, Alaska, United States Census Bureau, https://www.census.gov/quickfacts/fact/table/bethelcensusareaalaska/PST045219, data dostępu: 8.06.2021.

11 Za census.gov: https://www.census.gov/data/tables/time-series/dec/popchange-data-text.html, data dostępu: 8.06.2021.