Ajrun - Darsud Li - ebook

Ajrun ebook

Darsud Li

4,0

Opis

Mistrzowskie połączenie baśniowej przygody i głębokiego przesłania. Wirtuozeria z jaką autor kreśli świat "Ajrun" zasługuje na najwyższe uznanie. Podróż po krańce świata prowadzi nas ku odkryciom, które wymykają się kategoriom, w jakich funkcjonujemy na co dzień. Czy możliwa jest nieśmiertelność? Jak wygląda koniec świata? A co potem?

Najwyższej klasy literatura odpowiadająca na pytania o podstawowym znaczeniu. Romans? A jakże, jest tam również. Ezoteryczne spotkanie dwóch zagubionych dusz zakończone namiętną grą zmysłów? "Ajrun" serwuje nam to wszystko, za co kochamy powieści. Fantazja, której brak ograniczeń, znalazła tutaj swoją przystań.

Wielkie uznanie dla Darsuda Li za jego szczególny dar opowiadania. Doskonale zbalansowana formuła jaką stosuje, sprawdza się pod każdą szerokością geograficzną. Miłość przeplata z humorem, a elementy grozy dawkuje niczym zawodowy anestezjolog. Dawno nie było na rynku tak udanego mariażu wysokiej kultury opowieści i brukowej wrażliwości. Efekt to brawurowa mikstura powieści awanturniczej i metafizycznej rozprawy, gdzie wątki poważne i te najlżejsze łączą się w cudowną symfonię o dawno niesłyszanej harmonii.

Na deser wydawca zostawia dla czytelnika wręcz oszałamiające ilustracje. Znów możemy poczuć się jak dzieci zanurzone w świat baśni Andersena, które rysował dla nas Jan Marcin Szancer. Przypomina się "Księga 1001 i jednej nocy", którą przeglądaliśmy w tajemnicy przed rodzicami. "Ajrun" to jej nowa inkarnacja, poczęta w XXI wieku jakby na przekór zapewnieniom, że czasu nie można cofnąć...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ISBN 978-83-945664-0-1

Keltan Żeglarz

I

Było kilka dni po pełni. Księżyc dopiero wstawał. Słońce schowało się za ostatnią z fal na tyle dawno, że gwiazdy zdążyły wypełnić zachodnie niebo. Stary pomost wydał trzeszczący dźwięk, gdy dwaj jeźdźcy zeskoczyli ze swych wierzchowców na deski.

– Jak możesz...

– Stękasz znowu jak stary osioł. Buziaczku, jadę. Taką podjęłam decyzję.

– Mnie chodzi jedynie o kredyt. Znowu kredyt. Przysięgam, to jedynie o kredyty tutaj chodzi. Jedź chociaż i na kraj świata, ale jak można wydawać pieniądze, których brak. Tu logiki nie ma i sensu.

– Zapewniam cię, że bez pieniędzy podróżować można...

– Ci ludzie zawrócili ci w głowie. Listy przesyłacie sobie od dawna. Przymykam na to oko i co mnie spotyka? Wszyscy ponosimy ciężar twoich decyzji. Te pieniądze, które zobowiązujesz się im oddawać, skądś wspólnie będzie trzeba wydobyć.

– Zapewniam cię, po wizycie w Szrama już zawsze będziemy mieć mnóstwo pieniędzy.

Keltan Remu otrząsał się powoli z nadmiaru emocji. Fale spokojnie oddychającego oceanu działały kojąco. Wiedział, że rano temat jej wyjazdu powróci tak samo, jak powracał każdego poprzedniego dnia, jednak tego wieczoru morska bryza wygrała z logiką.

– Kocham cię, ten ciężar jednak coraz mocniej ciśnie mnie do ziemi. Trudno pogodzić się z twoją decyzją, bo podejmujesz ją wbrew moim radom. Podważasz nasz sojusz – przerwał milczenie, tym razem ostrożniej ważąc słowa.

– Masz mnie za kogoś, kto dawno już odszedł. Nasz sojusz jest dla mnie ważny, tak jak i dla ciebie. Ale mam też swoje marzenia – odparła.

Oboje patrzyli na księżyc, który wspinał się nad wydmy. Na horyzoncie migotały światła portu Sunsandry. Remu objął La Rin i przyciągnął do siebie, podczas gdy konie bezgłośnie ubijały kopytami piasek.

– La Rin... Sojusz z tobą to wyzwanie.

– Jestem La Rin. Cóżżeś myślał, śmiałku, o sojuszach z moim rodem? – jej głos drwił, ale pobrzmiewające w nim ciepłe tony były słodkie niczym owoc dojrzały w górskim sadzie. – Jestem największa, najdostojniejsza. Moje czary są potężniejsze od czarów każdej z tych, które mienią się córkami szeptu. Po powrocie ze Szrama czekaj na mnie, śmiałku, bo przywiozę stamtąd wiedzę jeszcze potężniejszą – wyszeptała, jej ciało zadrżało zaś niemal boleśnie, gdy ostatnie słowa opuszczały usta.

Remu przyciskał kobietę do siebie. Znał już ten stan. Mroził jego wnętrzności, zatrzaskiwał kolejne drzwi. Gdzieś tam wciąż kryła się mała Rin, ta, którą poznał dawno temu. Tę Rin kochał, ale coraz mniej ścieżek stało do niej otworem.

– Jestem z tobą – przemówił cicho. Pocałował jej czoło i wspiął się na wierzchowca. Wyczerpanie spowodowane kłótnią pozwoliło na chwilę zapomnieć o różnicy zdań. Konie ruszyły ochoczo, jeźdźcy zaś spoglądali ukradkiem na siebie, sprawdzając, czy potrafią kontynuować rozmowę, nie wywołując kolejnego sporu. Oboje milczeli, aż prowadząca od plaży uliczka zaprowadziła ich między pierwsze zabudowania. Rytmiczny ruch unoszących się w siodłach bioder uspokajał nerwy.

Jechali przedmieściem, drogą wiodącą z rybackiej przystani. Remu widział dostatnie obejścia i czyste klany na opalonych w słońcu karkach. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż wieczór to czas na odpoczynek, na wspólny posiłek i zabawę z dziećmi. Gdzieś na dnie pozostawała jednak wciąż tląca się obawa: Szrama.

Keltan starał się dotrzeć do źródeł swoich wątpliwości, po raz nie wiedzieć który przypominał więc sobie wizytę po drugiej stronie oceanu. Latające maszyny robiły na nim nikłe wrażenie. Obrzędy po kilku dniach wywołały znużenie. Widział ludzi pragnących osiągnąć oświecenie, rozmawiał również z tymi, którzy przerwali praktyki. Wyrobił sobie na temat Szrama opinię, która była krańcowo odmienna od zachwytu Rin. Jej śmiech był jednak wciąż tak samo perlisty...

– Haj, kolego, łotrzyku, widzę, żeś obrabował dziś sprytnego rybaka – rozluźniona sojuszniczka zaczepiała właśnie patroszącego rybę młodzieniaszka, który siedział przed solidną chatą z desek i filetował okazałą randu. – Szepnę słówko, może wezmą cię na pazia. Pod warunkiem, że wyszykujesz tę rybkę lepiej niż mój kucharz – uwielbiała zagadywać do obcych, zwłaszcza gdy byli nimi przystojni chłopcy. Ten był wyjątkowo ładny. Miał jasne włosy, a jego oczy sprytnie spoglądały spod długich rzęs. Remu bez zazdrości przyglądał się scenie. To była Rin, którą kochał.

– Zwą mnie Bali Kan – odezwał się młodzik.

La Rin powstrzymała konia. Uważniej popatrzyła na chłopca, zwlekała jednak z odpowiedzią. Wahała się najwyraźniej, co zrobić z uroczym przedstawicielem lokalnej społeczności.

– Dobrze sprawiam ryby, ale jeszcze lepiej śpiewam – ten odważnie spoglądał właśnie na Remu, który kiwnął w jego stronę głową.

– Dawaj, człowieku, jesteśmy spragnieni zabawy – Rin potrafiła podejmować błyskawiczne decyzje. Zeskoczyła z wierzchowca i wycelowała palcem w uchylone drzwi chaty. – Rybę może sprawić twoja mama.

Keltan posłusznie poszedł w ślady towarzyszki. Już wiedział, do kogo należy ten wieczór. Gdy jego stopy dotknęły ziemi, dostrzegł, iż w wejściu do domu pojawiła się postać; lekko przygarbiony mężczyzna przyglądał się gościom zza wpół otwartych drzwi. Jego nieśmiała postawa była zgoła odmienna od zachowania młodzieńca, który uporczywie starał się złowić spojrzenie przywiązującej właśnie do płotu swój czworonożny środek transportu La Rin.

– Silla pragnie, aby zagrać dla niej – chłopak rzucił w kierunku sieni i aby nie tracić więcej czasu, umieścił rybę na gładkim kamieniu, jednym z wielu, które czyjaś ręka ułożyła przed wejściem do domu. Ukłonił się najdworniej, jak potrafił, po czym znikł wewnątrz, pozostawiając przybyszów ze starszym osobnikiem w obszernym klanie.

La Rin rozglądała się wokół. Remu znał ją tak dobrze. Zastanawiał się, jaka siła sprawiała, że wciąż jeździł z nią na podobne wyprawy. Coraz częściej znajdował się w identycznej sytuacji; wśród obcych, w obcym obejściu.

Stary miał brązowe oczy i wskazał miejsce, gdzie mogli usiąść. Całkiem wygodna ławka wyłożona została materiałem utkanym z trzcinowych włókien. Nad solidnie osadzoną w ziemi konstrukcją pochylało się bardowe drzewo. Keltan musiał przyznać, że czasem wydarzenia sprowokowane przez La Rin sprawiały mu radość. Być może ten wieczór należał również do Keltana Remu?

– Gdzie jest moja raftan? – do ich uszu dotarł zdenerwowany głos. Starszy mężczyzna ostrożnie czyścił randu. Gdy usłyszał pytanie, spojrzał na gości, a w jego oczach dostrzec można było to jedyne w swoim rodzaju ciepłe uczucie, jakie żywi ten, który wie, do tego, który wciąż poszukuje. Nie zdążył jednak udzielić odpowiedzi, La Rin coraz swobodniej czuła się bowiem w nowym dla siebie miejscu. Nie mogła pozwolić, aby uwaga towarzystwa zbyt długo odwrócona była od jej osoby.

– Kogoś mi przypominasz, człowieku. Kupiłam ostatnio hunę. Sprzedawca miał takie same oczy.

Keltan z coraz mniejszym zainteresowaniem wysłuchiwał historii, które wymyślała niemal na poczekaniu. Stary tymczasem opuścił wzrok, ponownie skupiając się na randu. Jego ręce były zwinne i potrafiły sprawnie operować ostrzem. Mogło się wydawać, iż zignorował słowa La Rin, ale gdy już otwierała usta, aby powtórzyć zaczepkę, przemówił łagodnym głosem.

– Silla, miałem kiedyś zwierzęta. Ale smak mleka mi zbrzydł.

– Człowieku, to dobre, a co ma smak mleka do handlu mlekiem? – Rin wydawała się zadowolona, że udało się jej wywołać dyskusję. – Ja handluję nawet owocami ganu, a wiesz, jak śmierdzą owoce ganu. Kto ma na nie chrapkę? Tacy też się znajdą.

Stary oderwał się od pracy. Wyprostował plecy, a kark wyciągnął do góry. Wokół szyi zawiązany miał rzemyk, na którym wisiała biała rybia kość.

– Silla, handel to piękna rzecz. Ale żeglowanie... – Remu widział, jak oczy mężczyzny patrzą już gdzieś poza ciemność, tam, gdzie wyobraźnia malowała fale i rozpięte żagle. – Byłem pasterzem, zwierzęta dały mi dostatek. Żeglowanie dało mi życie – jego słowa zapadły w mrok, tymczasem w drzwiach pojawił się drugi z gospodarzy ze strunową raftan w dłoni. Był zmieszany. Być może dopiero teraz orientował się, że prezentuje swoje umiejętności wobec gości bardziej dostojnych niż ci, dla których dotąd grywał.

– Raftan trzeba nastroić, ale strojenie wzmaga apetyt na muzykę, jak zapach gotowanej zupy wzmaga apetyt na jedzenie. Prawda wujaszku? – chłopak gadał więcej niż trzeba, prawdopodobnie by ukryć zmieszanie.

– Człowieku, Bali Kan, tak cię zwą? Graj choćby na kozim zadzie, byle była z tego jakaś zabawa – La Rin znów była sobą. Grajek popatrzył na nią, podczas gdy jego dłonie regulowały naciąg strun.

– To pieśń o człowieku. Miał kiedyś bogatą sojuszniczkę i sam był bogaty. Tak przynajmniej myślał. Bo gdy kobieta zmienia się w sojuszniczkę...

– Człowieku, Kan, graj, bo gadać umiesz, to już wiemy.

Remu przysłuchiwał się błazeństwom Rin, ale jego uwagę przykuwał starszy mężczyzna. Płaty randu leżały już na płaskim talerzu, stary zaś nacierał je przyprawą, która wierciła w nosie. Woń różowego proszku była dla Remu obca. Przysunął się do mężczyzny i przyglądał uważnie jego ruchom, podczas gdy powietrze zaczęło wibrować dźwiękami muzyki.

To rzeczywiście może być wieczór Keltana Remu, bo Keltan Remu potrafi każdą sytuację obrócić na swoją korzyść – zadziorna myśl zatrzepotała w umyśle mężczyzny niczym niesforne skrzydła motyla. Jego zmysły entuzjastycznie reagowały na nowe bodźce. Po raz pierwszy zasłyszana melodia i obcy zapach sprawiały, iż poczuł się niczym podróżnik, który właśnie zawitał do wioski dzikiego plemienia na dopiero co odkrytej wyspie.

– Co to jest? – wskazał na przyprawę. Stary uderzał dłonią w randu, po czym sięgał do dzbana, gdzie znajdował się proszek.

– Sil, to orzech z drzewa, które rosło na jednej z wysp. Ścieram go – mężczyzna spojrzał na swojego gościa uważniej.

– Pierwszy raz widzę coś takiego. Jesteś pewny, że nas nie potrujesz? – żarty trzymały się Remu zwłaszcza wtedy, gdy udawało mu się zapomnieć o sporach z La Rin.

– Sil, naprawdę uczynicie nam ten zaszczyt, aby jeść z nami? – wujaszek, jak nazwał go Bali Kan, jak gdyby nigdy nic kontynuował swoje zajęcie. Z ust młodzieńca dobiegły ich słowa pieśni, zaciekawiony Remu przerwał więc na chwilę, aby posłuchać.

Dobre było życie Pełne było nieba Już na ziemi przyszła Skrzydlata swoboda

Gdy się połapałem Że to wszystko złuda Już po wszystkim skradła Ostatniego buta

– Znacie się na żeglowaniu, to dobrze – Remu znów zwrócił się do oklepującego rybę sąsiada. – Jeśli mam się otruć, to razem z wytrawnym żeglarzem – spojrzał w oczy rozmówcy i dostrzegł w nich znajomy błysk. Właśnie tak patrzyli na siebie ludzie morza.

– Sil, to ty jesteś wytrawnym żeglarzem, ja tylko żeglowałem.

– Skoro taki ze mnie żeglarz, dlaczego pierwszy raz widzę twoją różową przyprawę?

Stary zawahał się.

– Sil, drzewo na wyspie, gdzie mieszkałem, uschło dawno temu. Tej przyprawy używam tylko dla specjalnych gości, bo takich drzew... Gdzieś może jeszcze rosną – zapatrzył się przed siebie, ciszę zaś znów wypełnił śpiew.

Dorodne owoce Jadałem co rano Wieczorami grałem Kolację podano

Dzisiaj jestem łysy Brudne moje kapcie Kiedy burczy w brzuchu To muzyka bracie

Keltan Remu spojrzał na Rin. Jej uśmiechnięta twarz jaśniała w świetle latarni wiszącej u wejścia do domu. Lubił, kiedy dobrze się bawiła, odnosił jednak wrażenie, że coraz rzadziej cieszyła się na myśl o wspólnych planach. Jakże trudno był podtrzymywać tę nić porozumienia, która łączy dwoje istot na początku ich wspólnej drogi. Remu przyznawał w duszy, iż również on pragnął nowych podniet.

– Człowieku, mówisz o mnie, że jestem żeglarzem... – zwrócił się do starego, który właśnie wstawał. Mężczyzna spojrzał na Remu i skinął w stronę drzwi. Zasłuchana La Rin i przygrywający jej Bali Kan najwidoczniej doskonale bawili się w swoim towarzystwie, Keltan ruszył więc za gospodarzem, który pchnął skrzypiące drzwi chaty. Przestąpili próg.

W środku domu paliła się mała sudrowa lampa, której paliwo stanowił rybi tłuszcz. W pomieszczeniu unosił się zapach drewna, w kącie zaś stał piec, gdzie stary najwidoczniej zamierzał kontynuować swój kucharski projekt.

– Sil, jestem tylko prostym człowiekiem, ale doświadczyłem rzeczy, które wielu przyprawiłyby o zawrót głowy – gospodarz płynnymi ruchami otwierał szafki, wyszukując w nich naczynia i przyprawy. W jego dłoniach pojawiła się potężna patelnia o wypukłym dnie, po chwili zaś wnętrze pomieszczenia wypełniły wesołe trzaski buzujących wewnątrz pieca płomieni. Gdy ryba wylądowała już w rozgrzanym naczyniu, stary przemówił. – Proszek, o którym rozmawiamy, jest czymś więcej niż tylko przyprawą. Jest bramą... – wydawał się być skupiony na gotowaniu, jednocześnie jednak wypowiedział ostatnie zdanie w sposób, który sprawił, iż przestrzeń chaty zadrgała niczym pudło rezonansowe raftan należącej do jego młodego siostrzeńca. Po karku Remu zaczęły tańczyć mrówki. Nie należał do osób, które podnieca byle opowieść morskiego włóczykija, słyszał ich bowiem tyle, iż wyrobił sobie zdanie na temat daleko idącej rozbieżności, która potrafiła dzielić faktyczne wydarzenia od ich późniejszych relacji płynących z ust morskiej braci. Ufał jednak reakcjom swojego ciała.

– Człowieku, wzmaga się moja ciekawość. Nazwałeś mnie żeglarzem. Znamy się?

Mężczyzna odwrócił się i wyciągnął dłoń.

– Powiedziałem, że żeglowałem. Ty mnie zapomniałeś, ale ja wciąż pamiętam ciebie – położył rękę na ramieniu Remu. Jego chwyt był mocny niczym uścisk wodnego węża, który wciąga pływaka pod wodę. Keltan zatrząsł się cały, słowa starego zabrzmiały bowiem znajomą nutą, jego dotyk zaś przypominał dawno zatarte w pamięci zdarzenia. Mężczyzna mówił dalej. – Umknąłem shiraz wiele razy, żeby cię odnaleźć. Przemierzałem światy... – pociągnął Remu w dół i usadowił na niskim stołku. Keltan nie starał się nawet opierać. Siły nagle go opuściły.

– Mam ci coś do zaproponowania, ale najpierw powiedz mi, jaka jest twoja wiara? – gospodarz kucnął, spoglądając w jego oczy. Siedzący na stołku drżał. Ukryte gdzieś na samym dnie duszy wspomnienia odezwały się echem, którego wciąż nie rozumiał. Zamazane cienie unosiły się do powierzchni świadomości, wywołując niemożliwe do opanowania wzburzenie. Czy to były baszańskie sztuczki? Co wiedział ten człowiek? Skwiercząca na ogniu ryba wypełniła izbę zapachem tłuszczu zmieszanego z wonią przyprawy.

– Chcesz mi coś zaoferować czy gadać o filozofii? – zapytał w końcu Remu, nadając swoim słowom ton drwiny. Z całych sił pragnął ukryć gorączkowe podniecenie, które go ogarnęło.

– Powiedz, proszę, co wiesz o shiraz? – nie dawał za wygraną stary, podczas gdy Keltan powoli opanowywał targające nim uczucia. Wyprostował się i głęboko spojrzał w świdrujące go oczy, ręką zaś sięgnął po dłoń, która wciąż spoczywała na jego ramieniu.

– Powiedz najpierw, jak cię zwą.

– Moje imię zmienia się. Dziś zwą mnie Tubal Kan. Ty możesz nazywać mnie Sadu, tak jak nazywałeś mnie, gdy się jeszcze znaliśmy.

– To, w jaki sposób się przedstawiasz, jest co najmniej dziwne – w niespodziewany sposób dotyk, który jeszcze przed chwilą odczuwał jako zagrożenie, sprawiał teraz, iż jego ciało stopniowo odprężało się. Remu oparł się o piec i spojrzał w górę. – Uważaj na tę rybę. Jestem głodny, a zdarzyć się może, iż na kolację zostanie nam jedynie zapach spalonej randu.

Gospodarz uśmiechnął się, tak jakby osiągnął zamierzony cel. Uniósł się i skoncentrował na palenisku, tymczasem Keltan w milczeniu obserwował jego ruchy. Nie wiedział, co sądzić o mężczyźnie, który przed chwilą tak skutecznie wyprowadził go z równowagi. Czuł się jednak zaskakująco bezpiecznie, siedząc tuż obok promieniującego ciepłem serca tej malutkiej chatki. Znali się czy też nie, ze zdziwieniem stwierdził, iż ma wielką ochotę odpowiedzieć na zadane mu przed chwilą pytanie.

– Jest mnóstwo szkół, mnóstwo poglądów... – zaczął ostrożnie. – Jeden zdaje się jednak przeważać... – w trakcie gdy mówił, jego głos stawał się coraz bardziej pewny. – Ta jedna szkoła mówi, że shiraz jest naszym celem i ostatecznym przeznaczeniem.

Stary pokiwał głową. Na zewnątrz zdawał się przygarbiony i wycofany. Tutaj urósł, a jego twarz nabrała blasku. Remu kontynuował, bo czuł, że jego słowa są uważnie słuchane. Pierwszy raz mógł wypowiedzieć się na temat, który stanowił źródło wielu wątpliwości lęgnących się w głębi jego duszy.

– Shiraz na obrazach jest przedstawiana w szkaradnej postaci. Ale zdaje się, że można ją sobie wyobrazić też zupełnie inaczej. Tyle że wtedy nosiłaby prawdopodobnie inne imię...

Jego słowa przerwał śmiech La Rin, która tanecznym krokiem przekroczyła próg domu. Za nią dreptał Bali Kan, trzymając w ręku swoją raftan.

– Jestem, jestem. Wiedziałam, że mnie szukacie – rozejrzała się po wnętrzu, a gdy dostrzegła Keltana, ruszyła w jego kierunku. – o czym to rozmawiacie? – zgrabnie usiadła na kolanach sojusznika i zarzuciła mu ręce na szyję.

– Tematem rozmowy jest shiraz, chociaż zmierzamy do zagadnień jeszcze ciekawszych – odparł stary.

– Proszę, bez filozofii. To nuda – ziewnęła La Rin. – Poczuliśmy zapach tej rybki i weszłam do środka, bo coś mi tutaj już burczy – pokazała na odsłonięty pępek. Była ubrana w kamizelkę haftowaną niebieską nitką i spodnie do jazdy. Ramiona miała odkryte tak jak i brzuch. O tej porze roku noce były ciepłe.

– Silla jest głodna – Bali najwidoczniej wyśpiewał nadmiar słów i zaczął wyrażać się bardziej oszczędnie. Stał w wejściu i sprawiał wrażenie, jakby występ zamiast rozluźnić, jeszcze bardziej go usztywnił. Znikła początkowa pewność siebie. – Silla, proszę usiąść wygodnie – wskazał nieśmiało na miejsce przy stole.

La Rin obrzuciła go zniecierpliwionym spojrzeniem, po czym wygodniej usadowiła się na kolanach Remu i odezwała w kierunku starego. Miała ochotę na dyskusję.

– Handel mlekiem cię znudził, więc zająłeś się filozofią? Myślałam, że żeglowałeś.

– Żeglując, masz wiele czasu. Bezkres uwalnia myśli – odparł mężczyzna, obracając randu na patelni. – Ta ryba na przykład. Zwą ją randu, ale na południu dorasta do większych rozmiarów, a jej płetwy są bardziej czerwone. Czy to jest randu, czy już jakaś inna ryba?

– Oto filozofia: im więcej gadasz, tym większa szansa, że jesteś filozofem – klepała się Rin po udach.

– Stary Tubal Kan, największy filozof od czasu, gdy ziemia oddzieliła się od morza – chichotał nieco bardziej odprężony Bali. – Wujku, wybacz – złożył ręce w błagalnym geście.

– Jestem stary? Tak o mnie myślisz? Czy drzewo zasadzone przed moim urodzeniem jest stare, chociaż na wiosnę zieleni się bardziej niż młodnik?

Remu pragnął kontynuować temat shiraz. Mimo iż stary używał kilku imion, jego słowa miały sens.

– Kiedy się urodziłem, najbardziej bałem się shiraz. Jej podobizny obnoszono na procesjach. Teraz widzę, że pomimo lęku, który paraliżuje wszystkich wkoło, shiraz to tylko i wyłącznie kolejne bóstwo.

– Co masz na myśli? – młody Kan wyglądał na zdezorientowanego. – Shiraz spotka każdego. Ona istnieje.

Na ustach Remu pojawił się pobłażliwy uśmiech.

– Stary Tubal Kan czy Sadu, jak mi się też przedstawił, zadał mi pytanie na początku tej rozmowy. Uszło to twojej uwagi, bo na zewnątrz zabawiałeś się ze swoją raftan. Tymczasem Sadu Kan zapytał mnie, jaka jest moja wiara...

– Buziaczku, to jest Sadu czy Tubal? – Rin chichotała.

– Sadu twierdzi, że się znaliśmy. Teraz nazywa się Tubal, wtedy nazywał się Sadu. Ale najwidoczniej zapomniałem – jakaś przedziwna siła sprawiała, że słowa Keltana wypełniały izbę tak dokładnie, iż żadna inna myśl nie mogła się przez nie przebić. Stary zamilkł i przysłuchiwał się w skupieniu, gdy Remu kontynuował.

– Randu jest inna na południu i choć nazywa się tak samo, jest inną rybą. Shiraz jest wiarą dla mnie, dla ciebie to pewne, że się spotkacie. To samo słowo, a dwa różne rozumienia. Shiraz to potężne słowo, bo wiąże się z przekonaniem, że każdego nas spotka. Że jest to gwałtowne spotkanie i dla nas beznadziejne. To wszystko kwestia wiary. Mam w nosie shiraz, bo jest jedynie postacią z obrazka – tu spojrzał na starego. – Ty możesz uważać, że istnieje, i umykać jej, jak długo pragniesz. A teraz powiedz, jak naprawdę masz na imię!

Mężczyzna zdjął rybę z ognia i postawił na stole. Zwrócił się do siostrzeńca:

– Przynieś, proszę, talerze – po czym kontynuował w odpowiedzi na pytanie Remu. – Imiona się zmieniają. Ludzie tutaj zwą mnie Tubal Kan. Dlaczego takie imię? Rodzina Kan to dziś moja rodzina. Stary wujek Tubal jest Kanem od wielu lat. Ale zanim dotarłem na to wybrzeże, znali mnie pod imieniem Sadu. To było, zanim wsiadłem na statek. Na morzu zdarzyło się coś, co zmieniło moje życie. I zmieniło moje imię...

Gospodarz rozkładał randu na talerzach, które podawał siostrzeniec. Młody słuchał z roztargnieniem, jakby znał tę historię.

– Wujek ciekawie opowiada – mrugnął porozumiewawczo. – Ja biorę się za jedzenie – usiadł do stołu i zorientował się, że zapomniał o gościach. Wstał jak oparzony jadem morskiej peturii.

– Śpiewaku, zabawny z ciebie młodzieniec. Co nam podasz do tej ryby? – parsknęła śmiechem La Rin. Zdezorientowany Bali Kan chwycił się rozpaczliwie swojej raftan. Uderzył w struny.

Coraz więcej widzę Słyszę głos z oddali Zmysły mamią umysł Oczy zapytały Czy ten głos to ona Czy jej dłonie czuję Obok mnie już siedzi Jej ramiona smukłe Oplatają myśli Wiążą przyszłość w teraz Kocham czy wariuję Jasna to cholera!

– Twoje piosenki leczą moją duszę – Rin klaskała w dłonie. Na stole pojawiła się butelka złotego płynu, który mienił się w świetle lampy. Ryba była smaczna, więc jedli z zadowoleniem. W ciszy przerywanej pochwałami posiłku upłynęło kilka kolejek. Granton szumiał już dobrze w głowach, gdy Remu zwrócił się do starego.

– Ciągle nie wiem, jak cię zwać. Mam na to sposób. Sam się na któreś imię zdecyduję. Ale zdecyduję się na nowe. Zwać cię będę Rybakiem. Zamieszałeś mi we łbie, ale po raz pierwszy od dawna ktoś zapragnął ze mną porozmawiać na temat, który mnie nurtuje. Rybaku, chętnie z tobą pomówię o shiraz i innych bóstwach, wiarach i wiedzy, która w istocie jest tylko wiarą. Ale powiedz mi, czym jest ta przyprawa. Smakuje wybornie, ten złoty granton podkreśla tylko jej smak.

– Ta przyprawa to zabawka. Zabawka, która zmieniła moje życie... – Rybak pragnął prawdopodobnie, by jego głos dotarł do wszystkich. Spojrzał na Rin i Bali Kana. – Jak wam smakuje?

– To jest doskonałe, staruszku – mrugnęła do grajka La Rin. – Na stole mogłaby stać świeca, ale wiem, że mężczyźni mogą zapomnieć... – skierowała swój wzrok na starego, spoglądając niemal zalotnie.

– Pragnę rzec parę słów o tej przyprawie – zaczął Rybak. – Pierwszy raz spotkałem się z nią na Morzu Granatowym, właśnie tam, skąd pochodzi owoc, z którego powstał nasz granton. Byłem młody, a zwali mnie synem Zama. Moje plemię żeglowało od wyspy do wyspy, ja jednak wolałem żywot pasterza. Zamieszkałem na jednej z wysp, której mieszkańcy chodzili do lasu, żeby zbierać orzech. Różowy kolor miały kwiaty drzewa, z którego go rwali. Na co dzień używali orzechów jako przyprawy...

Bali, najwidoczniej zdziwiony opowieścią, podniósł palec.

– Wujaszku, pierwszy raz słyszę, że prowadziłeś tak rozrywkowe życie. Mam piosenkę – chwycił instrument, jednak Remu przytrzymał pudło rezonansowe.

– Posłuchajmy, proszę, Rybaka – instrument pozostał na miejscu, tylko stłumiony głos strun dobiegł siedzących przy stole.

– To krótka historia – podjął opowieść stary Rybak. – Orzech miał też swoje obrzędowe przeznaczenie. Baszan, kiedy pragnął odbyć swoją podróż w celu rozwikłania problemu rodu, zażywał go w całości. Ja także pragnąłem zostać baszanem. Orzech ukazał mi moje przeznaczenie, wsiadłem więc na statek i pożeglowałem. Mój ród mnie potrzebował...

– Chcesz powiedzieć, że orzech jest pomocnikiem? Że może dać odpowiedź gdy życiowe rozterki przytłaczają i tłumią radość? – Remu zastanawiał się, w jaki sposób użyć właśnie nabytej wiedzy. Stan, w jakim się znajdował, sprawiał, że każde wyjście zdawało się alternatywą godną uwagi.

– Keltan, a jakież to rozterki targają tobą? – parsknęła La Rin. – No przecież chyba nie powiesz nam, że sil taki jak ty ma rozterki – najwidoczniej słowa mężczyzny podrażniły jakąś część jej duszy. Patrzyła na Remu z wyrzutem, pochylona do przodu z rękami założonymi na piersiach.

– Orzech może dać nam wgląd. Zamiast odpowiedzi ukazuje pytanie. Odpowiedź znajdujemy już sami – Rybak łagodnie uśmiechnął się w stronę Rin.

– Znam takie trucizny. Palarnie wasko, uzależnieni od porcji smeru... To wszystko złudzenia, iluzje, które roztaczamy wokół siebie, żeby odciąć się od rzeczywistości – La Rin była w swoim żywiole – rozwój duchowy osiąga się poprzez ćwiczenia, poprzez wyrzeczenia, posty, śpiew.

– Wspinanie się na kolejne szczyty oświecenia – widzę, że mamy podobne zainteresowania – Rybak był szczerze uradowany. Tymczasem Bali Kan ziewał z nudów. Wziął swoją raftan i cichutko trącał jej struny, tak aby Remu nie zabrał mu zabawki. Teraz z jego ust wydobył się śpiew.

Lepsza porcja jest grantonu Lepsze są uśmiechy krótkie Bo co niszczy ludzką przyjaźń to banalne, po co kłótnie?

Trzymaj nerwy swe gdy kopią Jesteś wielką skałą człeku co zamienia się w narwańca I tak dzieje się od wieków

Rybak roześmiał się serdecznie.

– Śpiew, tak śpiew! Ducha unosi. A gdy wspomaga go zacny granton – tutaj mrugnął do Rin – staje się wehikułem dla wszystkich wkoło.

Objął swojego siostrzeńca i ucałował go.

– I twierdzisz, że się znamy – Remu również udzielał się coraz lepszy nastrój. – Ja prawie też czuję, jakbym cię znał. Ale takie uczucie to co innego, niż wmawiać komuś, że znaliśmy się z imienia. Wstydź się, Rybaku... – podniósł czarkę z grantonem. – Piję za pomyślność wszystkich, co są w podróży do oświecenia. W tym świecie oświecenie ma wartość wyższą niż złoto, bo oświecony wszystko, czego dotknie, zmienia w złoto. Sęk w tym, czy oświecony pragnie jeszcze złota... – zawiesił głos i spojrzał po biesiadnikach. – Wasze zdrowie. Dobrze się tutaj czuję, bo odnoszę wrażenie, że łączy nas coś więcej niż tylko wiara, że shiraz czyha na nas tuż za progiem.

Granton nie mógł dłużej czekać. Zanurzyli w nim swoje usta z poczuciem, że słowa Remu to szczera prawda. Dobrze im się razem spędzało te późne godziny.

Nagle usłyszeli pukanie do drzwi. Młody Kan wyszedł do przedsionka i do ich uszu dotarła przytłumiona rozmowa. Po chwili do izby weszła postać w długiej sukni, a za nią stąpał Bali. Wysunął się przed nowego gościa i przemówił.

– Kochani – granton sprawił, że stał się bardzo bezpośredni. – Przedstawiam wam Jok da Salo, damę, mistrzynię podniebnych spacerów...

Kobieta machnęła ręką w stronę chłopaka, po czym zdjęła z głowy kaptur. Miała ciemną skórę i kruczoczarne włosy. W jej żyłach płynęło dużo borskiej krwi, być może jej przodkowie byli Nagarami. Remu przyglądał się z zaciekawieniem nowo przybyłej. Była piękna, a jej ubranie wyszukane. Długa suknia w kolorach granatu i purpury oraz peleryna z kapturem sprawiały wrażenie, jakby stanęła przed nimi postać z ulicznej parady. Rin spojrzała podejrzliwie.

– Jestem La Rin, usiądź, proszę, obok mnie, silla – wskazała na puste miejsce. Najwidoczniej pragnęła trzymać nowego gościa blisko siebie. Kobieta skinęła głową.

– Dziękuję za tę wyświadczaną mi uprzejmość. Podróżuję sama, a to miejsce jest ostatnie w całej dzielnicy, gdzie ciągle pali się światło... – mówiła z nieśmiałością, którą równie dobrze można było uznać za doskonale wyćwiczoną pozę.

– Świętujemy tutaj niezwykłe spotkanie tych, którzy poszukują oświecenia – Rybak łagodnie patrzył na nowego gościa. – Jest jedzenie, jest coś, co podnosi nas na duchu. Jest i w końcu piąta osoba, bo przecież pięć mamy miejsc do siedzenia.

Bali Kan odsunął siedzisko i pozwolił spocząć na nim kobiecie.

– Zapraszam, częstuj się, silla, wujaszek Tubal pięknie nam tę randu przyrządził – grajek wskazał na patelnię. Podał świeży talerz i podsunął go nowo przybyłej.

– Dziękuję – podniecone grantonem towarzystwo troszeczkę ją przytłaczało. Rybak podał czarkę.

– Silla, wznoszę toast, za te spotkania najmniej spodziewane. Za los czy przypadek, czy jak tam zwą tę siłę, która sprawia, że życie ma smak ciągle nowy. Bo gdy nuda przyciska nas do ziemi, wtedy los gotuje się do rzutu kośćmi. Więc za ten rzut kolejny pijmy, moi drodzy, bo zdaje się, że z losem do nowej rozgrywki siadam.

La Rin malutkim łykiem pociągnęła napój ze swojego naczynia.

– Byłam do tej pory jedyną tutaj kobietą, teraz mogę jednak wyrazić swoje poglądy bardziej swobodnie. Granton ten jest wyborny, ale z ilością trzeba uważać. Rozmawialiśmy, silla, o oświeceniu – zwróciła się do sąsiadki. – I sporną kwestią stały się drogi do niego – Rin najwyraźniej starała się wciągnąć nowego gościa do dyskusji.

– Moja sztuka to ćwiczenia ciała, silla. Tak jak każda sztuka, ta też zbliża do oświecenia.

Bali Kan miał najwyraźniej coś do powiedzenia o nowo przybyłej.

– Jok da Salo to artystka. Zdąża na pokazy sztuk, ma angaż w cyrku Pa Tal.

– Dawaliśmy przedstawienie w plenerze. Jest taki moment po występie, że brak ochoty na sen – kobieta rozłożyła ręce bezradnie. – Ten dom to lek na samotność – uśmiechnęła się do Rybaka.

Remu milczał do tej pory, obserwując gościa i jego stosunki z gospodarzami. Najwidoczniej znali się, chociaż ich znajomość miała oficjalny charakter. Gdyby nie granton, pewnie o wiele bardziej zdziwiliby się tą wizytą. Remu odnosił wrażenie, że kobieta jest tutaj z innego powodu, niż mówi.

– Silla, zwą mnie Keltan Remu. Granton prawie już się kończy, ale nasi gospodarze mają zapewne w zanadrzu drugą butelczynę. Tylko że proponuję wam inny trunek. Bali Kan uraczy was jakąś uroczą piosnką, a ja w tym czasie przyniosę coś, co niesie na grzbiecie mój dobry Hurpa – Keltan wstał i tyle go widzieli. Grajek wziął do ręki raftan.

– Czuję się instrumentalnie potraktowany. Mimo to jestem gotów spełnić ten miły obowiązek – już miał trącić struny, gdy Jok zaśpiewała:

Czerwone są usta kochanka co płynie samotnie ku shiraz W jej oczach co palą jak węgle Widziałam coś więcej niż gorycz

Ścigała go krwawa banda Żeglował na wschód ku nadziei Już myśli się tych nie wyzbędę Że kochał ją bardziej niż życie

Bali Kan delikatnie wtórował artystce, starając się złapać odpowiedni akord. Z zewnątrz dotarło ich rżenie konia. Rin popatrzyła po zebranych.

– To już późna pora. Zamiast zaczynać tę nową butelkę, myślę wskoczyć na siodło i wracać do siebie.

Dopiero teraz Bali Kan zorientował się, jak bardzo zaniedbał tę, o której względy tak zabiegał na początku wieczerzy. Struny zabrzmiały weselej, a on zaśpiewał:

Karmiony a głodny W ubraniu się trzęsie Bo zimno nim włada A serce ma gęsie

Zapomniał że kocha Zapomniał że żyje To głupiec, idiota Zasłużył na kije

Bo jest prawda świata Kto kocha nie błądzi Bez szkoły wiadomo Cię miłość ozłoci

Rin właśnie wstawała od stołu. Rybak spojrzał na gości.

– To, co dobre, często kończy się najmniej spodziewanie. Silla, było ogromną przyjemnością to spotkanie – zwrócił się do Rin. – Trunki są widać pasją twojego towarzysza...

Drzwi tymczasem otworzyły się i stanął w nich Remu. W ręce trzymał coś, co widać miało dla niego dużą wartość. Zauważył, iż jego sojuszniczka powstała z miejsca, zwrócił się więc do niej, jednocześnie czując, iż wyraża myśli pozostałych.

– Ostatnia kolejka. Keltan Remu ma coś, co albo znajdzie dziś drogę do waszych serc, albo... – starał się znaleźć odpowiednie porównanie.

– Albo sprawi, że obudzimy się jutro z uczuciem, jakby wielki trajgut owinął nas swoją macką, przeciągnął po piachu i wyrzucił na brzeg po pięciodniowym sztormie – zaśmiał się Rybak i wyciągnął dłoń w stronę Remu.

La Rin usiadła z ociąganiem. Towarzystwo kontynuowało wieczór, jednak jej humor był popsuty.

– Szklaneczka stagonu, prosto z pokładu statku, który wczoraj zawinął do portu – zachwalał swoją zdobycz Keltan. Spoglądał ukradkiem na Jok da Salo, która kosztowała nowy trunek. Ta złowiła jego spojrzenie i uśmiechnęła się.

– Nareszcie jestem z wami – uniosła naczynie w górę i rozejrzała się wokół. – Taka noc, tuż po pełni, to czas rozwiązania. Dziś zagadki znajdują swoje odpowiedzi. Pytajcie, każdy może dziś odnaleźć w sobie prawdę. Bo w towarzystwie, gdzie szczęście gości w ludzkich sercach, droga jest dla prawdy otwarta – skłoniła głowę i na ten znak wszyscy sięgnęli po swoje naczynia. Jedynie Rin odsunęła czarkę.

– Jestem już zmęczona. Świętujcie, proszę. Noc jest spokojna, sama trafię do domu, mój drogi – spojrzała na Keltana. Rybak zamachał rękami.

– Silla, proszę – złożył dłonie w błagalnym geście. – Spraw, by ta noc była szczególna dla starego gospodarza. Mam drugą izbę, przyjmij, proszę, moją gościnę – upadł na kolana i reszta towarzystwa zrobiła to samo, jakby jeden duch w nich wstąpił. La Rin parsknęła śmiechem wymuszonym co prawda, ale najbardziej szczebiotliwym, na jaki było ją stać.

– Gospodarzu, stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji...

– Silla, jestem tylko aktorką, ale jeśli możesz, spełnij prośbę moją i wszystkich, którzy wierzą w... – Jok da Salo rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu podpowiedzi.

– Wierzą, że przeznaczeniem człowieka jest szczęście i dobre towarzystwo – huknął Keltan i złapał La Rin, która wyglądała na ostatecznie pokonaną. – Gospodarzu, gdzie te pokoje?

Rybak zaprowadził ich do sąsiedniej izby i zaproponował, że gdyby tylko La Rin pragnęła, może udać się na spoczynek. Reszta kontynuowała spotkanie, a kolejne opowieści i toasty wywoływały salwy śmiechu. Księżyc zachodził, gdy kontury opróżnionych butelek poczęły rozmazywać się w oczach Remu. Głowa ciążyła, powieki opadały coraz częściej. Keltan przysnął dokładnie tam, gdzie siedział.

Obudziło go trzaśnięcie drzwi. W izbie pod ścianą drzemał Rybak i młody Kan, Jok da Salo zniknęła. Remu powlókł się do izby, gdzie spała Rin. Cicho usiadł na posłaniu i położył dłoń na jej głowie

– To już? – otworzyła oczy i spojrzała wokół.

– Wracamy do domu – uśmiechnął się Keltan.

Po chwili dwoje jeźdźców wsiadało już na koń i ruszało w powrotną drogę. Ranek był chłodny.

– Nadchodzi przełamanie – Remu przyglądał się niskim chmurom, które zasnuły niebo. Siąpił drobny deszczyk. Początek pory deszczowej napawał go smutkiem, być może jednak uczucie to spowodowane było jeszcze czymś innym.

– Nie wierzę, że zostaliśmy tutaj na noc – Rin miała kwaśną minę – cieszę się jednak, że spędziłeś ten wieczór z przyjaciółmi.

Remu uśmiechnął się. Wspomnienie biesiady było mu miłe.

– Rybak przypomniał mi o tym, co daje radość – odwrócił głowę w kierunku, skąd dobiegał szum oceanu.

La Rin spojrzała czulej na mężczyznę, który jechał obok niej. Czasem na końcu języka miała słowa o swoich uczuciach względem niego, jednak trudno było je wydobyć.

– Lubię, kiedy się uśmiechasz – tym razem była z siebie zadowolona. Wychowana w surowej dyscyplinie zdawała sobie sprawę, że ciągle pracuje nad łagodniejszą częścią swojej natury.

– Jesteś... – Keltan wiedział, że jego smutek to coś więcej niż tylko deszczowa pora. – Jesteś dla mnie podporą...

Kierowali się nieśpiesznie w kierunku portu. Wybrali inną drogę niż poprzedniego dnia. Przystań rybacka była daleko za nimi, oni zaś jechali wąską plażą usianą głazami, które wystawały również z wody. Na horyzoncie dostrzec można było przebijające się promienie słońca. Pogoda zdawała się chwilowo poprawiać, tymczasem do ich uszu dotarł wzbierający szum. Odwrócili się i zamarli.

Od strony przystani zbliżało się w ich kierunku coś, co przypominało wirującą kolumnę wody. Słup sięgał do podstawy chmur i unosił z powierzchni morza tumany piany i wodnego pyłu. Keltan spojrzał na Rin i w tym momencie poczuli uderzenie wiatru. Przerażone konie zarżały, drobnymi krokami sygnalizując chęć ucieczki, jednak jeźdźcom udało się je pohamować. Plaża kończyła się urwiskiem. Na jego szczycie zielenił się las, który mógł dać im schronienie, gdyby nie stroma ściana klifu. Zeskoczyli z wierzchowców. Momentalnie stanęły dęba, z popłochem odwracając się od nadchodzącego zjawiska. Wirujący w powietrzu piach pchał się do oczu i ust. Remu pragnął chronić Rin, przyciągnął więc ją do siebie i wymówił słowa lentu:

Jestem miły wszystkim Wszyscy mnie kochają Strzegą siły światła Zielonego gaju Czarnej ziemi sługi Są mymi sługami Wiatry mymi druhy Woda dobra pani Jest ze mną gdy strachu Targają mną szpony Do wiecznego życia Jestem urodzony

La Rin obejmowała Remu i kryła swoją twarz w jego otwartej na piersiach kurtce. Czuła bijące jak oszalałe serce sojusznika. Słowa lentu dodawały jej otuchy, a jej usta szeptały: „Do wiecznego życia...”. Remu powtarzał je jeszcze raz i jeszcze raz, gdy unoszący się w powietrzu piach siekł jego usta.

Wir szedł samą granicą, na której spotykał się ocean i kontynent. Widać już było pojedyncze obiekty, które kręciły się wokół jego centrum. Zupełnie wolne konie pognały w kierunku portu. Wszędzie fruwały gałęzie i rybackie sieci, które wir porwał, gdy suszyły się na plaży. Ludzie stali nieruchomo jak sparaliżowani. Keltan zdawał sobie sprawę, że podejście pod klif to ryzyko, iż ziemia osunie się na szukających schronienia. Obejmował kurczowo Rin, gdy oboje opadli na kolana. W końcu siedli wtuleni w siebie.

– Doskonałe zakończenie wycieczki – wrzasnął Remu. Słowom lentu udało się odegnać strach i mógł pozwolić sobie na bardziej trzeźwą ocenę sytuacji. – Trzymaj się mnie. Trudniej będzie nas unieść w górę, gdy się obejmujemy – krzyczał do ucha Rin.

Wiatr wył, a kolumna wydawała się już tak blisko, że wystarczyło rzucić w jej kierunku kamieniem, aby stał się częścią wiru. Dosłyszeli krzyk jakiegoś ptaka morskiego, który musiał znajdować się po drugiej stronie kurtyny. Jej budulec stanowił zawieszony w powietrzu piach zmieszany z wodą. Rin oderwała twarz od Remu.

– Miałam sen – krzyczała. – Słyszałam tego ptaka!

Wstała i zwróciła się w kierunku, skąd dochodził głos.

– Jestem La Rin! Córa szeptu! Wracaj! Wracaj! – wyciągnęła dłonie przed siebie, jakby chciała zatrzymać to, co nieuniknione. – Jestem La Rin! Odejdź, ptasi wietrze!

Remu tracił słuch. Słowa Rin tłumił jednostajny ryk. Mężczyzna trzymał sojuszniczkę za nogi i czuł, jak odrywa się od powierzchni ziemi. Jej uniesione ramiona działały jak skrzydła lub żagle. W tym momencie coś uderzyło go w głowę.

II

Rybak stał poruszony, wpatrując się w pobojowisko na przystani. Jego łódź w opłakanym stanie leżała do góry dnem. Potrzaskany maszt i urwany ster – oko Rybaka łowiło kolejne uszkodzenia. I gdzie u licha podziewał się ten chłopak? Na plażę przybyli inni i podobnie jak on oceniali zniszczenia. Zbliżało się południe.

Dostrzegł ruch. Grupa ludzi niosła coś lub kogoś, słychać było podniesione głosy. Gdy znaleźli się bliżej, zauważył znajomą kurtkę. Błękitna wstążka obszycia odcinała się od czerwonej podszewki. Tylko te długie rude włosy należały do kogoś innego niż osoba, która jeszcze wczoraj wystukiwała butem rytm w rybackiej chacie.

Ludzie położyli La Rin na plaży i otoczyli ją ciasnym kręgiem. Rybak już był przy nich:

– Rozsuńcie się, na wstęgę Linu, dajcie podejść! – wcisnął się pomiędzy gapiów i ukląkł przy kobiecie. Jej włosy splątane z nitkami wodorostów oblepiały usta i szyję. Trudno było stwierdzić, czy klatka piersiowa się podnosi. Rybak przyłożył ucho do ciała. Wszyscy wstrzymali oddech.

– W tym człowieku tli się jeszcze życie – ktoś z grupy stojących wskazał na palce Rin. Drżały delikatnie jakby z zimna. Rybak podniósł dziewczynę tak, że jej głowa oparła się na jego ramieniu.

– Silla jest moim gościem – dźwignął bezwładne ciało i ruszył w kierunku domu. Nieprzytomna była ubrana w kurtkę Keltana Remu i Rybak zastanawiał się, co się z nim stało. Wczorajsza rozmowa ciągle odbijała się echem w jego głowie. La Rin była lekka jak piórko, a ramiona mężczyzny zaprawione w przenoszeniu ciężarów. Szedł równym krokiem, wspominając poprzedni dzień.

Ranek był wówczas podobnie mglisty i Rybak przeszukiwał właśnie kuchenną szafkę z nadzieją na znalezienie buteleczki ze skondensowanym sosem jupa, gdy w jego ręce wpadła saszetka wypełniona okrągłymi orzechami. Już dawno musiał zapomnieć o przyprawie, którą tam schował. Już dawno przestała na niego oddziaływać. Tego dnia wróciły jednak wspomnienia. Starł dwa orzechy, zmieszał z wodą i zjadł papkę, tak jak to czynił wiele lat wcześniej...

– Wujaszku! – usłyszał głos, gdy znajdował się już blisko chaty – wujaszku! – Bali Kan biegł od strony miasta i wymachiwał rękami. Rybak przystanął.

– Wujaszku, cały port huczy – młody Kan dopiero teraz zobaczył dziewczynę w rękach wuja.

– Taka to ci niespodzianka – Rybak uniósł lekko swój ładunek, wyciągnął ramiona przed siebie i popatrzył na młodego siostrzeńca. Bali nadstawił ręce i już po chwili La Rin znalazła się w jego objęciach. Ledwo mógł złapać oddech, mimo to mówił, ściszył jedynie głos:

– Ludzie widzieli potwora, który przyleciał od strony morza. Mówią że to trajgut, inni że baznoga – spojrzał na Rin. – Oni byli wtedy na plaży? – przesunął pytający wzrok na Rybaka.

– Trudno powiedzieć, kiedy wyszli... – stary jakby myślał o czymś innym.

La Rin znalazła wygodne miejsce na ławce pod bardowym drzewem. Chmury na chwilę odeszły i Rybak zdecydował, że na świeżym powietrzu poszkodowana szybciej dojdzie do siebie. Starał się tylko znaleźć rozwiązanie, jak zdjąć z niej przemoczone rzeczy. W końcu zadecydował.

– Bali, rozbieraj dziewczynę. Przyniosę suchą koszulę.

Chłopak patrzył niezdecydowany.

– To może ja przyniosę... – jego dłonie nagle stały się ciężkie i niezdarne.

Stary pokręcił głową zniecierpliwiony i młody Kan zniknął w mroku domu.

– Myślałby kto, taki nieśmiały – uśmiechnął się do siebie i rozpiął pierwszy guzik kurtki. Nasiąknięty wodą materiał z trudem poddawał się palcom człowieka morza, ale był on przyzwyczajony do trudności, jakie niosła ze sobą wilgoć. Ileż to raz w przemoczonym klanie stał na dziobie statku, który kołysał się podczas sztormu? Ileż to burz temu stracił swoje ostatnie uczucia i przysiągł sobie, że żadna kobieta nie przekroczy progu jego serca?

– Mam chyba coś odpowiedniego – młody Kan zaglądał przez ramię Rybaka. Ten obejrzał się.

– Ściągaj z niej te łachy, bo widzę, że aż się gotujesz! – w jego głosie zabrzmiała nuta złości, jakby mu w czymś przerwano. Bali czmychnął do chaty, zostawiając na kamieniach luźną koszulę i spodnie, które ubierał podczas swoich wizyt w portowych teatrach.

Dłonie Rybaka dłuższą chwilę zawisły luźno nad ciałem Rin. Miała piegi i wąskie usta. Teraz widział wyraźnie, jak oddycha.

– Cała jestem obolała – jej głos zabrzmiał cicho i chrapliwie.

– Nic dziwnego, spotkałaś się z baznogą – stary odgarnął z jej czoła mokre włosy. – Ciesz się, że pozostawiła cię na lądzie.

– To nie była baznoga – Rin uniosła się na łokciu i spojrzała na swojego opiekuna. – Jak nazywała się kobieta, która odwiedziła nas wczoraj wieczorem?

Oczy wciąż miała mętne. Rybak ledwo zdążył złapać jej głowę, gdy opadła z powrotem na ławkę. Powieki Rin znów się zamknęły, usta jednak wciąż szeptały.

– Miałam sen, Keltan. Kim jest ta kobieta? – najwidoczniej ciągle znajdowała się między snem a jawą. Stary przyłożył dłoń do jej czoła.

– Masz gorączkę, bierzesz mnie za kogoś innego... – pomyślał, że rozsądnie byłoby podać dziewczynie coś do picia, zawołał więc na młodego.

– Dzieciaku, przynieś coś, czym możemy zwilżyć usta tej dziewczyny!

– Mogę już wyjść? – młody Kan wciąż zbyt rzadko obcował z kobietami.

– Pomożesz mi – westchnął Rybak i spojrzał w górę. Drzewo kołysało się łagodnie, a dojrzałe owoce bardu miały fioletowy odcień. Ławka obsypana była dookoła tym, co zdążyło spaść, zanim mieszkańcy chaty zorientowali się, że nadchodzą deszcze. – Żaden ze mnie gospodarz – pokręcił głową stary.

– Wujaszku, ta dziewczyna wciąż jest cała mokra – Bali Kan również kręcił głową, stanął bowiem nad Rybakiem. – Ona się trzęsie!

– Wiesz co, pozbieraj owoce spod ławki. Zrobimy coś jeszcze z tymi darami ziemi – Rybak wziął dziewczynę na ręce i skierował się w stronę w domu. Gorączka oznaczała, że należy ją chronić od wiatru. Odwrócił się jeszcze do młodego:

– Zbierz owoce do garnka, zagotuj z wodą i dodaj słodu. Potrzebuję twojej pomocy – spojrzał na chłopaka wymownie i wszedł do środka.

Bali zabrał się do pracy, był bowiem jednym z tych, którzy w krytycznych momentach stawali się nadzwyczaj uczynni. Rybak rozpalił mały ogień w piecu, na tyle starając się uniknąć żaru, aby izba wciąż była chłodna. Rozdziewał dziewczynę w skupieniu, tym razem czas liczył się bardziej niż cokolwiek. Gdy młody wszedł, La Rin była już ubrana w pasiastą koszulę, którą Rybak ostatecznie znalazł wśród swojej garderoby.

– Rób napar, ogień już rozpalony – instruował Rybak. Dziewczyna leżała na posłaniu, oddychając ciężko. Jej stan był mało stabilny, kręciła się pod przykryciem a jej usta szeptały cicho. Bali podszedł, by posłuchać, stary odegnał go jednak dłonią:

– Jeśli to była baznoga, mogła zostać porażona.

Młody Kan stanął w pół kroku i spojrzał z lękiem.

– Shiraz krąży wokół domu... – miał minę, jakby z jego oczu zaraz miały trysnąć łzy.

– Wyjmij korzeń kromu, wiesz, jak wygląda – oczy Rybaka były zimne. – I przestań bez sensu przywoływać to imię!

– Sam wczoraj zacząłeś – Bali wspinał się na palcach, by sięgnąć leżący wysoko na na półce krom. – Wszyscy ciągle mówią shiraz to, shiraz tamto...

Wujaszek zamknął oczy. Jego dłoń leżała na klatce piersiowej La Rin, tam gdzie pod powierzchnią skóry mógł wyczuć rytm jej serca.

– Jesteś za młody, żeby się takimi rzeczami przejmować. Ta dziewczyna oddycha, więc rób, co mówię, a wszystko będzie dobrze...

Grajek stał z korzeniem w ręku i patrzył bezradnie na Rybaka.

– Wiesz co, weź swoją raftan. Lepiej obchodzisz się z dźwiękami niż z leczeniem ludzi – Stary otworzył oczy i spojrzał na chłopaka, po czym wstał. Stan Rin ciągle stanowił dla niego zagadkę. Jej usta wymawiały słowa, które trudno było zrozumieć. Jakby mówiła w obcym języku.

– To chyba rzeczywiście porażenie – młody Kan w końcu odważył się podejść.

– Zmykaj po swoją raftan – Rybak miał ochotę kopnąć go w tyłek. – Lekarz muzykolog – mruknął, gdy chłopak umykał jego stopie, która wykonywała dokładnie wymierzony zamach.

– Wujek, tylko bez sztuczek – słowa stłumił śmiech, który przeniósł się w kąt izby. – Ja też znam kilka ruchów – z zacienionej ławy, która stała pod ścianą, popłynęły dźwięki muzyki.

Kruczoczarne włosy falują na wietrze Była tego warta, walczyli do końca Chociaż przyjaciele, stanęli do boju Gdy obaj upadli, krzyczała: To ona!

Shiraz ich uwiodła, jam ich tylko znała Kruczoczarne włosy, oczy głębią lśniące Wszyscy zapomnieli, drzewa już zarosły Opowieść najstarsza pod palącym słońcem...

Usta La Rin zaczęły nucić. Młody Kan przerwał swój występ, bo melodia była doskonale słyszalna. Rybak, korzystając z chwili oddechu, zajął się wywarem, do którego oprócz korzenia kromu dodał przyniesione przez siostrzeńca owoce bardu. Teraz jednak oderwał się od pracy.

Lesta lam u tara Lesta lam da'bór Lesta lam u tara Lesta lam ho'tu

La Rin miała na wpół otwarte oczy i wyginała się na posłaniu tak, że oparciem stały się dla niej jedynie stopy i tył głowy. Ręce drgały. Rybak szybkim ruchem odszukał naczynie, do którego wlał ledwo co uwarzone lekarstwo.

– Za szybko, za szybko! – jego głos przeszedł w jęk, gdy podszedł do dziewczyny. Widział białka jej wywróconych oczu oraz zaciśnięte szczęki.

– Baszan Sadu jest tutaj – ujął głowę La Rin, ta jednak odskoczyła gwałtownie i uderzyła o posłanie. – Przynieś coś, bo sobie zrobi krzywdę – starał się opanować drgawki ogarniające jej ciało. Usłyszał głuchy dźwięk odrzucanego zdecydowaną ręką instrumentu. Bali był już przy nim i również trzymał wstrząsane konwulsjami członki.

– Jest silna – spojrzał na Rybaka. W tym samym momencie prawa ręka La Rin wyrwała się z jego uchwytu i wykonała zamach. Uderzenie odrzuciło młodego Kana pod ścianę. Rybak w chwilę potem leżał po drugiej stronie izby, trzymając się za podbrzusze. Dziewczyna stała, chwiejąc się lekko na nogach i wykonywała ruch ręką, jakby przyzywała mężczyzn do siebie. Wyglądała jak uczestnik ulicznej bójki, który prowokuje przeciwnika do powstania, gdy tamten broczy już krwią.

– Co za ifrit wstąpił w tę kobietę? – Rybak czołgał się w kierunku grajka, który przytulił się do swojej raftan.

– A ja jej śpiewałem... – młody spojrzał z wyrzutem w stronę La Rin.

– Jestem... – Rybak pragnął zwrócić się do dziewczyny i przypomnieć jej o poprzednim wieczorze. Jej stopa była jednak szybsza. Szczęka starego odskoczyła i pociągnęła resztę ciała, które wykonało obrót w powietrzu. Bali wrzasnął i ruszył w kierunku drzwi, ale Rin była już przy nim. Jej dłoń wymierzyła mu cios w kark. Uderzenie wewnętrzną krawędzią było celne i młody Kan upadł pod wpływem bólu, który rozlał się po całych plecach.

– Kel ta tero? – La Rin zapytała, używając obco brzmiących słów.

– Ger Salo? – Rybak był zaskoczony. Jednocześnie obolały i zaintrygowany mężczyzna podnosił się z kolan. Siwy warkocz oplótł się wokół jego szyi.

– Ta tero Salo – dłoń Rybaka wykonała błyskawiczny ruch. Palce wskazujący i środkowy wysunięte do przodu utkwiły w punkcie poniżej prawego ucha La Rin. Jej oczy zaszkliły się, a ciało powoli osunęło na kolana. Stary już był przy niej i zdążył złapać, zanim upadła na podłogę. Bali spoglądał z kąta izby, rozmasowując kark.

– Porażenie jadem baznogi?! To wygląda jak przeszczep osobowości!

– To się dzieje – Rybak spoglądał na siostrzeńca, który wykonywał rozpaczliwe ruchy rękami. – Zaburzenie między światami uchyla szczelinę świadomości.

– Wujaszku, ona otwiera oczy! – młody Kan przebierał nogami, jakby pod jego stopami żarzyły się węgle. Rybak złapał naczynie z wywarem i zaczerpnął z niego pełny kubek, po czym skoczył w kierunku La Rin i wskazującym palcem ucisnął miejsce z boku szczęki. Zęby dziewczyny rozwarły się, a parujący płyn znalazł drogę do jej gardła. Ciało wykonało kilka ruchów, po czym zastygło. Z ust wydobył się szept:

– Ta tero Salo...

Bali spoglądał na Rybaka:

– Co to za język?

– Staroborski – Rybak kręcił głową.

– Wujaszku, muszę wyjść – młody Kan wstał i wybiegł z izby. Dał się słyszeć dźwięk opróżnianego żołądka. Po chwili dołączył do niego Rybak.

– Te ciosy wymierzone były nadzwyczaj starannie – wystękał stary w przerwach pomiędzy kolejnymi skurczami. Usiedli na kamiennych schodach i zwiesili głowy. Ich ciała drżały. Pierwszy odezwał się Bali.

– Myślałem, że jesteśmy bezpieczni...

– Myślenie jest mało przydatne, jeśli masz do czynienia ze sługami shiraz – Rybak opuścił głowę. Wyciągnięte przed siebie ramiona złożył jak skoczek, który za chwilę wpadnie do wody.

– Kiedy się obudzi...

– Napój jest silny – Rybak wiedział, ile czasu działa mikstura w stosunku do człowieka. Ale ile działa, jeśli człowiek ten ma w sobie ifrita?

– Czy ona... Jakie ma szanse?

– Jest narzędziem. Potrzebujemy dowiedzieć się, co wydarzyło się na plaży.

Młody Kan płakał. Z jego oczu tryskały łzy, a ciało wpadło w drżenie. Rybak przyciągnął go do siebie i objął ramieniem.

– Chłopcze, to dobrze, że w końcu się to stało. Wiedzieliśmy, że kiedyś to nastąpi – stary głaskał po głowie grajka, po czym uderzył go zwiniętą pięścią w sam czubek czaszki. Młody Kan jakby nie dosłyszał ostatnich słów wujaszka.

– Chcę zostać sam – jego głos wciąż był płaczliwy, gdy rozcierał bolący punkt na szczycie głowy.

– Jeśli zostawię cię samego, to