After Auschwitz. Przejmujące świadectwo przetrwania przyrodniej siostry Anne Frank - Eva Schloss - ebook

After Auschwitz. Przejmujące świadectwo przetrwania przyrodniej siostry Anne Frank ebook

Eva Schloss

4,3

Opis

Jeśli jesteś jednym z milionów, które przeczytały Dziennik Anne Frank to poznaj teraz kobietę, która nadal dba o jej dziedzictwo…poznaj historię przyrodniej siostry Anne Frank.

Autorka, Eva Schloss, była najpierw przyjaciółką, a potem przyrodnią siostrą Anne Frank, której Dziennik jest jednym z najważniejszych świadectw o Holocauście. Mieszkały w sąsiednich kamienicach w Amsterdamie zanim zostały zmuszone do ukrywania się. W 1944 roku ich kryjówki zostały odkryte i obie dziewczynki wraz ze swoimi najbliższymi trafiły do Auschwitz. Anne nie przeżyła wojny. Z jej rodziny ocalał tylko ojciec, Otto Frank. Evie wraz z matką udało się przetrwać. Otto po wojnie związał się z matką Evy. W ten sposób połączyły się losy tych rodzin, a książka Evy jest w pewnym sensie kontynuacją Dziennika Anne Frank, swoistym Post Scriptum napisanym przez ocalałą z zagłady.

Eva Schloss przez wiele lat nie chciała wracać wspomnieniami do czasów wojny. Książka jest świadectwem odkrywania przeszłości na nowo, pożegnaniem z bliskimi, którzy zginęli. Przede wszystkim jest to jednak opowieść o tym, co było „AFTER” - „PO” - w jaki sposób emocjonalnie i psychicznie udźwignąć to, co się wydarzyło? Jak zbudować szczęśliwe życie na gruzach poprzedniego?

Tę książkę można pochłonąć w jeden wieczór, bo narracja jest dynamiczna i barwna, ale nie da się jej odłożyć potem na półkę. Trzeba sięgnąć po nią jeszcze raz i jeszcze raz, by odkrywać kolejne warstwy tej opowieści. Eva bowiem nie tylko opowiada historię, jakich znamy już wiele, ale rzuca też Czytelnikom wyzwanie. Zmusza nas, byśmy przemyśleli, czy to, co sądzimy o świecie i o człowieku da się obronić wobec takiego doświadczenia.

JEŚLI DUSZĘ LUDZKĄ MOŻNA OPISAĆ Z NIEZWYKŁĄ WRAŻLIWOŚCIĄ, TO EVA WIE, JAK TO ZROBIĆ, MÓWIĄC O JEJ SILE I KRUCHOŚCI. (...) PO SZEŚĆDZIESIĘCIU LATACH AUTORKA WRESZCIE OPOWIADA SWOJĄ HISTORIĘ, ZDECYDOWANIE WARTĄ PRZECZYTANIA.

Daily Exspress

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (51 ocen)
30
12
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mysteeioouus

Nie oderwiesz się od lektury

Książka napisana przez osobę, która przeżyła te drastyczne chwilę. Ale mimo wszystko opowiada o tym dalej, bardzo szanuje takie osoby. Niektórzy siedzą w domowych zaciszach z rodzinami i nie chcą wspominać tych trudnych chwil, inni zaś choć to też dla nich trudne opowiadają. Przyrodnia siostra Anny Frank, jak napisana w książce przeżyła śmierć ojca i brata. Widziała wszystko to, co dziecko nie powinno oglądać. Książka godna polecenia, choć to wszystko nie powinno się wydarzyć
10

Popularność




Tytuł oryginału: After Auschwitz. A Story of Heartbreak and Survival

by the Stepsister of Anne Frank

 

Przekład: Mariusz Szerocki

 

Opracowanie okładki: Marcin Jakubionek

Redakcja: Anna Dziadzio, Marta Wielek

Korekta: Anna Dąbrowska

 

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M Kraków 2020

© Copyright by Eva Schloss and Karen Batlett 2013

 

First published in Great Britain in 2013 by Hodder & Stoughton

An Hachette UK company

All rights reserved

 

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych

 

Na okładce: ostatnie zdjęcie Autorki przed ucieczką do kryjówki.

 

ISBN 978-83-8043-713-5

 

 

Wydawnictwo M

31-159 Kraków, al. J. Słowackiego 1/6

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwom.pl

 

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

 

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:[email protected]

www.klubpdp.pl

 

 

KonwersjaEpubeum

Od Wydawcy

Ta historia zaczyna się w momencie, w którym kończy się Dziennik Anne Frank – wstrząsającezapiski nastoletniej Żydówki, ukrywającej się wraz z rodziną w czasie II wojny światowej. Jest tojedno z najważniejszych świadectw Holocaustu, wpisane na listę UNESCO najbardziej wartościowych dokumentów świata.

Zanim Anne Frank trafiła do kryjówki, mieszkała wraz z siostrą i rodzicami na osiedlu Merwedeplein w Amsterdamie, „wertowała magazyny filmowe i chadzała w towarzystwie »psiapsiółek« do kawiarni, gdzie delektowały się smakiem lodowych deserów i rozprawiały jak prawdziwe damy z wyższych sfer” – tak właśnie zapamiętała ją ówczesna koleżanka, Eva Geiringer (obecnie Schloss), autorka niniejszej książki. Przedziwny splot wydarzeń sprawił, że ich losy zostały ze sobą nierozerwalnie związane.

Gdy Niemcy wkroczyli do Holandii, Otto Frank, ojciec Anne, ukrył się wraz z żoną i córkami w sekretnym pomieszczeniu w biurze swojej dawnej fabryki. W sierpniu 1944 roku zostali zadenuncjowani i aresztowani przez Gestapo. Trafili do Auschwitz. Jedynym, który przeżył zagładę, był Otto. Gdy po wojnie powrócił do Amsterdamu, ktoś przekazał mu znaleziony w kryjówce pamiętnik Anne. Celem jego życia stało się wówczas udostępnienie jej zapisków całemu światu.

Wspierała go w tym od samego początku Fritzi Geiringer – dawna sąsiadka z Amsterdamu – która przeszła podobną gehennę: kryjówki, Auschwitz, strata męża i syna. Jej samej udało się przetrwać piekło obozu i ocalić córkę – Evę. Ból po śmierci bliskich, wspólne doświadczenia i praca na rzecz zachowania pamięci o Anne połączyły Fritzie i Ottona na tyle mocno, że po kilku latach się pobrali, a udziałem Evy stało się życie, którego nie doświadczyła autorka Dziennika.

I tu mogłaby się skończyć ta historia, ale sposób, w jaki Eva opowiada o swoich przeżyciach i budowaniu na nowo życia po wojnie, sprawia, że zaczynamy dostrzegać dramat nie tylko tych, co zginęli w czasie Holocaustu, ale również tych, którzy go przetrwali. Ich walkę z demonami wspomnień, które wciskają się do głowy, choć oni tak bardzo próbują wyprzeć je ze swojej świadomości. Eva napisze, że „ta przeszłość nie jest w stanie należeć do przeszłości”. Ona sama przez czterdzieści lat nie potrafiła z nikim o niej porozmawiać. Zapytana przez wnuki o numer wytatuowany na jej przedramieniu, odpowiadała, że to numer telefonu.

W wieku sześćdziesięciu lat, przymuszona przez okoliczności, decyduje się wyjawić to, co przeżyła w Auschwitz. Jej opowieść jest narracją ocaleńca, który manifestuje radość życia, ale też nie może uwolnić się od pytania, jaki sens ma mu nadać, by uzasadnić swoje przetrwanie.

Poznajemy ją jako beztroską dziewczynkę, żyjącą w zamożnej żydowskiej rodzinie. Z powodów, których nie rozumie, wszystko, co zna, ulega zniszczeniu. Przez wiele miesięcy ucieka wraz z rodziną przed śmiercią, która czyha na nich tylko dlatego, że są Żydami. Nie może tego pojąć.

Aż wreszcie staje się to, co najgorsze – wraz z bratem i rodzicami trafia do Auschwitz. Opowieść o tym, czego tam doświadczyła, porażająco miejscami beznamiętna, odarta z emocji, kontrastuje mocno z jej kwiecistym, barwnym, niemal zmysłowym językiem, w którym opisuje na przykład holenderskie krajobrazy. Eva uważnie dobiera słowa. Zderza ze sobą gehennę i groteskę. Czasem najważniejsze wydarzenia kwituje jednym zdaniem, które łatwo przegapić w natłoku myśli, jakie rodzą się w trakcie lektury.

Jej opowieść nie jest zapisem historycznym, nie trzyma się ściśle dat i faktów, czasem się nawet z nimi mija. To jest relacja pisana subiektywnie w oparciu o jej przeżycia, wydarzenia, które znała i opinie, które do niej trafiły. Nie weryfikuje ich, nie sprawdza, a przekazuje takimi, jakie je usłyszała i zapamiętała. Bo nie one – choć dla nas istotne – są w jej opowieści kluczowe. Ona buduje narrację wokół swoich wrażeń. Opowiada o tym, jak wygląda stawianie pierwszych kroków po traumie, kiedy otoczenie nie dostrzega heroizmu przeżyć, nie potrafi zrozumieć walki o normalność, zmagań z samym sobą, poszukiwań nowego „ja”.

Eva dzieli się tym, co jej pomogło zbudować szczęśliwe życie na gruzach poprzedniego. Pozostawia wskazówki, które mogą być odczytane przez wielu doświadczających w swoim życiu rozmaitych dramatów na różnych płaszczyznach. Analizuje też swoje życie z pespektywy relacji, w których możemy się wszyscy przeglądać. Robi to bardzo wnikliwie,chociaż dyskretnie. Umknąć to może czytelnikowi, jeśli skupi się wyłącznie na warstwie biograficznej - na obozowych i powojennych doświadczeniach. Prawdziwa opowieść toczy się bowiem pomiędzy słowami. Wspomina o tym brytyjski dziennik Daily Express w swojej recenzji AFTER AUSCHWITZ: „Jeśli duszę ludzką można opisać z niezwykłą wrażliwością, to Eva wie, jak to zrobić, mówiąc o jej sile i kruchości. (…) W wieku sześćdziesięciu lat autorka decyduje się wreszcie opowiedzieć swoją historię, i jest ona zdecydowanie warta przeczytania”.

 

 

 

 

Tę książkę dedykuję pamięci ofiar Holocaustu i ludobójstwa,

które nie mogą opowiedzieć swoich historii

Eva Schloss

Rozdział 1. Nie przeminę bez śladu

„Jestem przekonany, że Eva pragnie teraz skierować do nas kilka słów”. Wystosowane na forum zaproszenie w okamgnieniu wypełniło obszerną salę echem, zaś moje wnętrze – grozą.

A kim była adresatka tych słów? Otóż byłam kobietą w średnim wieku i to raczej małomówną; mój mąż pracował w banku inwestycyjnym i wspólnie wychowaliśmy trzy, naówczas już dorosłe córki. Natomiast autorem pomysłu, by skłonić mnie do publicznego wystąpienia, był Ken Livingstone, niespokojny duch brytyjskiej sceny politycznej, ówcześnie stojący na czele Rady Wielkiego Londynu, która wkrótce miała ulec rozwiązaniu; polityk ten, bardziej niż ktokolwiek inny, dał się we znaki ówczesnej premier Margaret Thatcher.

Wspomnianego dnia miałam już za sobą jedną rozmowę z Livingstonem – przed spotkaniem – i jestem pewna, że mówca nie miał najmniejszej świadomości, że wypowiedziane przez niego wtedy słowa wywołają w moim życiu prawdziwe trzęsienie ziemi. Nawet ja sama nie zdawałam sobie sprawy, że zwykłe zaproszenie do wygłoszenia kilku zdań będzie dla mnie inspiracją do jakże dalekiej podróży w czasie, każącej zmierzyć się z okropnymi przeżyciami z dzieciństwa.

Miałam piętnaście lat, kiedy – podobnie jak wielotysięczna rzesza innych deportowanych – znalazłam się w pociągu, w jednym z wielu mrocznych, bydlęcych wagonów, wypełnionych po brzegi ludźmi; nie inaczej niż każdy z nich, po pełnej łoskotu i zgiełku podróży przez Europę, zostałam wyładowana niczym towar przed bramą obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau. Chociaż od tamtej chwili dzieliło mnie ponad czterdzieści lat, to jednak, kiedy Ken Livingstone poprosił mnie o zabranie głosu, poczułam jak żelazny uścisk absolutnej trwogi zaciska się wokół moich trzewi. Byłam gotowa wczołgać się pod stół, żeby tylko gdzieś się ukryć.

Było to w roku 1986 – wczesną wiosną, wraz z innymi uczestniczyłam w otwarciu Objazdowej Wystawy Dziedzictwa Anne Frank [ang. The Anne Frank Travelling Exhibit – przyp. tłum.], zorganizowanej we wnętrzach londyńskiego kompleksu wystawienniczego Mall Galleries, położonego w pobliżu Instytutu Sztuki Współczesnej [ang. The Institute of Contemporary Arts – przyp. tłum.]. A choć na dzień dzisiejszy należy mówić już o trzech milionach osób z całego świata, które odwiedziły wystawę, to w okresie, o jakim mowa, pamiętnik Anne, zdjęcia jej samej i jej rodziny dopiero zaczynały docierać do świadomości nowego pokolenia, by w ten sposób na nowo opowiedzieć historię Holokaustu.

Właśnie te fotografie splotły moje losy z losami Anne, a stało się to w sposób absolutnie niewyobrażalny dla umysłów dwojga dziewcząt, które jeszcze w Amsterdamie, we wczesnej młodości, były dla siebie towarzyszkami zabaw. Choć charakterologicznie nie pasowałyśmy do siebie, to jednak Anne okazała się jedną z osób, z którymi łączyła mnie głęboka przyjaźń.

Po wojnie ojciec Anne, Otto Frank, powrócił do Holandii i nawiązał bliską więź z moją matką – związek ten zrodził się ze wspólnie przeżywanego poczucia straty i brzemienia bolesnych przejść. W roku 1953 postanowili się pobrać, zatem Otto został moim ojczymem. Podarował mi aparat fotograficzny Leica – ten sam, którym kiedyś robił zdjęcia Anne i jej siostrze Margot; w ten sposób pragnął zainspirować mnie do zainteresowaniu się fotografiką i dopomóc w odnalezieniu własnej drogi w otaczającym mnie świecie. Rzeczywiście, przez wiele lat korzystałam z tego prezentu; mam go do dzisiaj.

Historia Anne to dzieje młodej dziewczyny, której pamiętnik i powierzane mu treści ujęły cały świat głębią prostego człowieczeństwa. Moje losy były trochę odmienne, bo chociaż – tak jak Anne – stałam się ofiarą nazistowskich prześladowań i trafiłam do obozu śmierci, to jednak mi dane było tę gehennę przeżyć. Anne niestety nie.

Początek wiosny, rok 1986. Przez prawie czterdzieści lat mojej obecności w tym mieście Londyn zdołał zmienić się nie do poznania – z żałosnego, zrujnowanego przez bomby szkieletu miasta stał się tętniącą życiem, zatłoczoną, wielokulturową metropolią. Szkoda, że nie mogłam powiedzieć , iż we mnie nastąpiła podobna przemiana.

Na przestrzeni wspomnianych czterech dekad udało mi się jakoś odbudować swoje życie; razem z cudownym mężem założyliśmy rodzinę i doczekaliśmy się wspaniałych dzieci, zaś obecność ich wszystkich była dla mnie bezcenna. Co więcej, prowadziłam własną firmę. Odczuwałam jednak, że czegoś nie mogę odzyskać. Nie byłam prawdziwie sobą, zaś ta otwarta na świat dziewczyna, która kiedyś śmigała na rowerze, kręciła w powietrzu salta i której nie zamykała się buzia, trwała gdzieś nadal w moim wnętrzu, ale wciąż nie mogłam do niej dotrzeć.

W nocy dręczyły mnie koszmary, a w nich perspektywa bycia pochłoniętą przez wielką, czarną dziurę. Kiedy wnuki pytały mnie o tatuaż na przedramieniu – piętno, jakie pozostało po znakowaniu więźniów w Auschwitz – mówiłam im, że to mój numer telefonu. Nie, nigdy nie poruszałam tematu przeszłości.

Nie mogłam jednak odrzucić zaproszenia do wzięcia udziału i powiedzenia kilku słów na otwarciu wystawy poświęconej Anne Frank, tym bardziej, że wystawa ta była dziełem życia Ottona i mojej matki.

Idąc za namową Kena Livingstona, wstałam i zaczęłam mówić, choć początkowo szło mi jak po grudzie, zacinałam się. Ku przerażeniu zaproszonych gości, spodziewających się – jak mogę domniemywać – jedynie krótkiego zagajenia, zorientowałam się, że gdy zaczęłam mówić, nie mogłam zatrzymać potoku słów. Kolejne zdania, jak lawina, nieustannie cisnęły mi się na usta, przywołując traumę wszystkich bolesnych przeżyć z przeszłości. Byłam równie przerażona, co oszołomiona, i to do tego stopnia, że nawet teraz nie byłabym w stanie przypomnieć sobie, o czym mówiłam.

Moja córka Jacky, obecna wśród słuchaczy na widowni, tak wspomina tę chwilę: „To było szokujące i boleśnie poruszające przeżycie. My, którzy nic nie wiedzieliśmy o przeszłości własnej matki, nagle zobaczyliśmy ją jak stoi na scenie, z trudem wydobywa każde słowo i nie może powstrzymać łez”.

Nawet jeśli to, co wtedy mówiłam, mogło się wydać niezborne wszystkim zebranym poza mną samą, to i tak była to dla mnie bardzo ważna chwila – udało mi się odzyskać cząstkę siebie samej.

Pomimo tak mało obiecującego pierwszego kroku, po tym wydarzeniu coraz więcej osób zwracało się do mnie z prośbą o odrobinę wspomnień z okresu wojny. Początkowo, na okoliczność takich spotkań, mój mąż przygotowywał mi tekst, który odczytywałam – tyle że wciąż raczej niezdarnie. W miarę upływu czasu dotarłam jednak do pokładów tkwiącego we wnętrzu autentyzmu i nauczyłam się opowiadać o kolejach własnego życia.

Od momentu zakończenia drugiej wojny światowej zmieniło się bardzo wiele, niestety nadal plenią się uprzedzenia i postawy pełne dyskryminacji. Jak świat długi i szeroki, byłam świadkiem usilnych zmagań ludzi spragnionych zrozumienia i równego traktowania, licującego z godnością człowieka. Wystarczy wspomnieć tu wszelkie ruchy społeczne domagające się poszanowania dla praw obywatelskich, od walczącego o równe prawa w USA ruchu Civil Rights po południowo-afrykańską kampanię przeciwko apartheidowi. To samo pragnienie widać na przykładzie wojny w dawnej Jugosławii czy w działaniach wszystkich bezwolnych uczestników nieustannych konfliktów w takich państwach, jak Demokratyczna Republika Konga. Jako Żydówka nie mogłam nie zauważyć faktu, że nawet przywoływanie prawdy o Holokauście nie uświadomiło światu pełnej grozy antysemityzmu. Nadal nie brakuje tych, którzy szukają kozłów ofiarnych, a za kryterium stygmatyzacji może posłużyć kolor czyjejś skóry, pochodzenie, orientacja seksualna czy też religia.

Pragnęłam uświadamiać takim ludziom, że to tkwiąca w nich gorycz i złość każą im zrzucać winę na innych. Podobnie jak dla nich, również i dla mnie nie było tajemnicą, jak uciążliwe i niesprawiedliwe może się wydawać życie. Ja sama wypełniona byłam nienawiścią.

W miarę jak wydostawałam się z własnego skurczonego świata, zaangażowałam się w dzieło fundacji Dom Anne Frank w Amsterdamie [The Anne Frank House – przyp. tłum] oraz Fundacji Anne Frank w Wielkiej Brytanii [The Anne Frank Trust – przyp. tłum.]. Już na początku swojej działalności wydałam książkę będącą zapisem nadal żywych, bolesnych wspomnień związanych z Holokaustem. Po jakimś czasie pojawiła się inna publikacja opisująca okres mojego życia spędzony wspólnie z bratem Heinzem, a jej odbiorcami byli najmłodsi czytelnicy. Gdy zauważyłam, że inni ludzie zaczęli wykazywać zainteresowanie kolejami mojego losu i czerpać z nich inspirację do własnych produkcji literackich, naprawdę nie mogłam w to uwierzyć.

Moja aktywność nabrała takiego rozmachu, że po pewnym czasie przemierzałam już świat wzdłuż i wszerz, zwracając się do słuchaczy od Stanów Zjednoczonych po Chiny, od Europy po Australię. Każda z osób, z którą dane mi było się spotkać w takich okolicznościach, wywarła znaczący wpływ na moje wnętrze, na swój sposób przyczyniając się do wewnętrznej przemiany, aż w końcu uświadomiłam sobie, że dawna gorycz i nienawiść zniknęły z mojego serca. Niezaprzeczalnie, nic nie może wymazać okropieństwa krzywd wyrządzonych przez nazistów. Są one absolutnie niewybaczalne i mam nadzieję, że dzięki opowiedzeniu swoich losów przyczynię się do utrwalenia takiego przekonania w pamięci wszystkich przyszłych pokoleń. Jednak poprzez takie zaangażowanie w bezpośredni przekaz i dzielenie się z innymi historią życia, moja świadomość doznała cudownej przemiany i stałam się nową osobą – a może taka właśnie postać od zawsze tkwiła w moim wnętrzu. Co więcej, taka zmiana była darem nie tylko dla mnie samej, ale również dla całej mojej rodziny.

Od lat zawsze najbardziej ceniłam sobie możliwość dotarcia do najmłodszych, jak również spotkania z więźniami w zakładach karnych. Tak, bo kiedy spoglądam na widownię pełną małych dzieci, z różnych krajów czy warstw społecznych, albo też wodzę wzrokiem po sali pełnej mężczyzn lub kobiet skazanych i osadzonych za poważne przestępstwa, nie mam wątpliwości, że oba typy słuchaczy zachodzą w głowę, nie pojmując, co też mogą mieć wspólnego ze stojącą przed nimi drobną kobietą, w eleganckim zapinanym sweterku i mówiącą angielszczyzną z austriackim akcentem. Zawsze w takich sytuacjach jestem jednak głęboko przekonana, że – jeszcze zanim spotkanie dobiegnie końca – wszyscy nabierzemy przeświadczenia o łączącym nas poczuciu niedopasowania do reszty społeczeństwa, o tym, że życie było dla nas bolesną lekcją i że nie mamy pojęcia, czego możemy się jeszcze spodziewać od losu. Koniec końców, okazuje się, że wcale tak bardzo się nie różnimy.

Pragnę im uświadomić to, czego nauczyło mnie życie: bez względu na głębię rozpaczy czy beznadziei, zawsze jest miejsce na nadzieję. Życie okazuje się niezwykle cenne i piękne, dlatego nikomu nie wolno go zmarnować.

Pragnę w tej książce podzielić się losami mojej rodziny i kolejami własnej życiowej wędrówki, którą podjęłyśmy wspólnie z matką – wędrówki zarówno po bezdrożach konkretnych doświadczeń, jak i w sferze przemyśleń oraz przemian wewnętrznych. Opowiem też o moim ojcu, Erichu, i bracie, Heinzu. Póki co, ograniczę się do wyznania, że utraciłam ich obu, jak również tego, że – pomimo mojego podeszłego wieku – nadal odczuwam w sobie żywą obecność tej piętnastoletniej dziewczyny, która dzień w dzień myśli o nich z głęboką miłością, zmagając się z beznadzieją tęsknoty za namacalną obecnością obu.

W mojej świadomości tkwi konkretne wspomnienie z okresu, kiedy jeszcze byliśmy wszyscy razem, zaś moment ten trwał we mnie i był mi przewodnikiem oraz wsparciem na wszystkich drogach życia; inspirował on również moją działalność.

Było to w maju 1940 roku. W jednym z amsterdamskich mieszkań zgromadziła się cała nasza rodzina. Mieliśmy za sobą ucieczkę z Wiednia, ale teraz stało się najgorsze – naziści najechali Holandię. Zwykle to mój brat, Heinz, okazywał się ostoją i spieszył ze słowami otuchy, jednak tego wieczora był przerażony i ledwie mógł cokolwiek z siebie wykrztusić. Usłyszałam od niego tylko, że wątpi, czy ojciec będzie w stanie zapewnić nam bezpieczeństwo i że naziści już się szykują, by przyjść i zabrać Żydów. Potem dodał: „Boję się, Evi. Naprawdę boję się, że mogę umrzeć”.

Ojciec siadł z nami na sofie i objął nas szeroko rozpostartymi ramionami. Mówił, że jesteśmy ogniwami niekończącego się łańcucha i że nadal będziemy trwać w naszych dzieciach.

„No, ale co się stanie, jeśli nie będziemy mieć dzieci?”, spytał Heinz.

„Moi drodzy”, odrzekł ojciec, „mogę wam przyrzec, że cokolwiek zrobicie, zawsze pozostawi to jakiś ślad, bo przecież nic nie ginie. Wszelkie dobro, którego dokonacie, będzie trwało w życiu ludzi, których odmieniliście swoją obecnością. Nie sposób, by wasz wkład nie wpłynął gdzieś, kiedyś, na kogoś – i właśnie to sprawi, że wasze dokonania przetrwają. Wszystko sprzęga się w jeden nieprzerwany łańcuch, którego ogniw nikt nie rozdzieli”.

Ta książka posłuży właśnie jako moje świadectwo, że nie szczędziłam starań, by pozostawić po sobie dziedzictwo, które coś znaczy.

Rozdział 2. Jedna z wiedeńskich rodzin

Dla młodych, ambitnych osób żydowskiego pochodzenia, Wiedeń z przełomu XIX i XX wieku był ucieleśnieniem marzeń.

Gdy byłam dzieckiem, majestatyczny rozmach tego miasta i panująca tam wysublimowana atmosfera nie stanowiły dla mnie niczego niezwykłego; to był najzwyczajniej mój dom, a ja byłam najnormalniej w świecie wiedenką. Jeszcze przed moim narodzeniem rodzina zamieszkiwała obszerną willę położoną na przedmieściach w tonącej w zieleni drzew dzielnicy Hietzing; warto nadmienić, że związki mojej rodziny z tym miastem sięgają korzeniami czasów o wiele odleglejszych i czasami bywały burzliwe.

Do zakończenia pierwszej wojny światowej Wiedeń uznawano za perłę w koronie rodu Habsburgów. Stanowił siedzibę rozległego i potężnego Cesarstwa Austrowęgierskiego, które rozciągało się od terytoriów Polski i Ukrainy, poprzez Austrię i Węgry, aż na południe Europy po Sarajewo na Bałkanach.

Przedwojenny Wiedeń był bardzo liczącym się ośrodkiem handlowym i kulturalnym. Jeśli chodzi o źródła prosperity finansowej, miasto zawdzięczało ją obecności szlaku handlowego ogniskującego się na rzece Dunaj, natomiast odnośnie życia kulturalnego – splendor opierał się tu na filarach kompozytorów na miarę Gustawa Mahlera, pisarzy, takich jak Arthur Schnitzler, czy też lekarzy, których przykładem może być Zygmund Freud. To właśnie oni nieustannie wzbogacali klimat ulic nową energią, nadawali ton operowym przedstawieniom czy kawiarnianym rozmowom. Ów twórczy ferment, wywoływany przez nietuzinkowe dzieła i wydarzenia zainspirowane przez niezwykłe osobowości, udzielał się absolutnie każdemu. W kawiarni Cafe Central można było natknąć się na grającego w szachy i planującego rewolucyjny przewrót Leona Trockiego; gdzie indziej, w Cafe Sperl, mógł siedzieć Egon Schile w towarzystwie którejś z modelek, umilając sobie przerwę między sesjami malarskimi, których owocem były kobiece akty, nierzadko w prowokujących pozach.

Te czasy przyprawiały o ekscytujący zawrót głowy. W roku 1910 liczba mieszkańców Wiednia osiągnęła poziom dwóch milionów. Pełne okazałości bulwary Ringstrasse otoczono wianuszkiem ulic, wzdłuż których ledwie co postawiono kamienice, by zapewnić lokum dynamicznie rozrastającej się klasie właścicieli sklepów i handlowców. To właśnie z tej grupy społecznej masowo rekrutowali się codzienni koneserzy wiedeńskiej kultury – nagle wzrosła sprzedaż biletów do teatrów, w porach posiłków zaludniły się restauracje, powiększyła się również liczba amatorów podmiejskich wycieczek po okolicznych lasach czy wzgórzach.

Coraz większą część nowo powstałej klasy średniej stanowiła dobrze wykształcona i odnosząca sukcesy ludność żydowska.

Nie ulega wątpliwości, że mniejszość ta dużo wcześniej związała swoje losy z Wiedniem, a historia jej życia tutaj, choć z przerwami, trwała bez mała siedem stuleci. Ze względu na nieprzychylność władców, lokalni Żydzi często padali ofiarą wygnania z miasta, co w efekcie skutkowało niską liczebnością i niepewnym statusem osiedleńczym tej grupy etnicznej. Dopiero za rządów cesarza Franciszka Józefa, kiedy to w roku 1867 wprowadzono zasady tolerancji religijnej i pełnej równości obywateli wobec prawa, wiedeńska społeczność żydowska wkroczyła w okres rozkwitu. Następne trzy dekady to czas niezwykłego wzrostu liczebności Żydów w Wiedniu; w sytuacji, gdy wspomniana wspólnota rozrosła się z 8000 do 118 000, nic dziwnego, że wkrótce zaczęła odgrywać wiodącą rolę w życiu miasta.

W obrębie tak rozległej diaspory zaczęły pojawiać się rodziny wyjątkowo dobrze usytuowane finansowo i cieszące się ogólną estymą. Ich członków stać było na zamieszkiwanie w kamienicach zbudowanych w pałacowym stylu, usytuowanych wzdłuż Ringstrasse, a dekorowanych wewnątrz marmurową i ociekającą złotem ornamentyką. Na niższych szczeblach drabiny społecznej znajdowali się członkowie klasy średniej, posiadający wysoko cenione kwalifikacje. Na przełomie XIX i XX wieku około trzy czwarte bankierów i ponad połowa wszystkich lekarzy, prawników i dziennikarzy rekrutowała się ze środowiska żydowskiego. Istniała również, ciesząca się ogromną popularnością, żydowska drużyna piłki nożnej, będąca częścią klubu sportowego Hakoah.

Potem przyszedł kryzys ekonomiczny i zapaść w przemyśle parafinowym, zatrudniającym wielu polskich Żydów; do wszystkiego dołączyła niespokojna sytuacja na Bałkanach, a gdy wybuchła pierwsza wojna światowa na ulicach Wiednia zrobiło się gęsto w następstwie nowej fali imigrantów. Nowo przybyłe żydowskie rodziny, przyjeżdżające z obszarów położonych dalej na wschód, takich jak rejon polskiej Galicji, pochodziły z biedniejszych, mniej wykształconych sfer. Przybysze osiedlali się w okolicy położonego na północy Wiednia dworca kolejowego Leopoldstadt. Nowi mieszkańcy miasta wydawali się głębiej przesiąknięci religijnością, a przy tym ich mentalność nie wykazywała znamion kultury „germańskiej” w takim stopniu, jak to miało miejsce w przypadku wiedeńskiej wspólnoty żydowskiej, która skutecznie zasymilowała się z austriackimi normami czy zwyczajami. Rodziny, takie jak moja, odcinały się od środowiska tych imigrantów, którzy nota bene z czasem mieli znaleźć się na celowniku głębokich, antysemickich uprzedzeń.

Jeśli chodzi o pochodzenie mojego ojca, to wywodził się on z dobrze usytuowanej rodziny należącej do klasy średniej. Mój dziadek, David Geiringer, urodził się na Węgrzech w 1869 roku. Po przeprowadzce do Wiednia założył on fabrykę obuwia Geiringer & Brown; kiedy w listopadzie roku 1901 urodził się mój ojciec Erich, fabryka dziadka prosperowała całkiem nieźle.

Mam tylko jedno zdjęcie przedstawiające rodziców mojego ojca – są na nim razem z dziećmi. Dziadek, z wąsami i w meloniku, sprawia wrażenie osoby niezwykle rzeczowej i konkretnej, natomiast ciotka i ojciec, wtedy jeszcze małe dzieci, mają na sobie marynarskie wdzianka – utkwiony w kamerze wzrok świadczy o ich głębokim poczuciu doniosłości chwili. Babcia, Hermine, to kobieta szczupła i elegancka; wydaje się być co najmniej o trzydzieści centymetrów wyższa, a to za sprawą ogromnego kapelusza, oplatającego głowę zwojami czarnej koronki i szyfonu, co stanowiło w tym okresie ostatni krzyk mody. Babcia przybyła do Wiednia z Bohemii, czyli obecnej Republiki Czeskiej.

Nawet pomimo atmosfery podniosłego bezruchu i pozy, jakiej wymagała konwencja fotograficzna tamtych lat, osoby na zdjęciu sprawiają wrażenie szczęśliwych. Potwierdzały to wspomnienia mojego ojca.

Niestety, niedługo potem u babci zdiagnozowano chorobę nowotworową; zmarła w roku 1912 w wieku zaledwie trzydziestu czterech lat. Mój dziadek ponownie się ożenił, lecz trafił na osobę, która nie sprawdziła się jako czuła opiekunka jego dzieci; z tego też powodu mój ojciec – jeszcze jako nastoletni chłopak – opuścił dom rodzinny, by samodzielnie szukać swojego miejsca w świecie. Pechowo, jego wczesne doświadczenie bliskiej więzi w rodzinnym gronie nagle nieodwracalnie odeszło w niepamięć, lecz wkrótce na jego drodze stanęła kobieta, która nadała nowy kształt jego życiu – tą kobietą okazała się moja matka.

Muszę przyznać, że była piękną kobietą. Ojciec był przystojnym brunetem, ona zaś niebieskooką blondynką o czarującym uśmiechu i falujących włosach. Była zawsze pełna życia – wszyscy mówili do niej Fritzi, choć w rzeczywistości nosiła imię Elfriede, Elfriede Markovits. Na jednym z moich ulubionych jej zdjęć widnieje jako mała, roześmiana dziewczynka, karmiąca konia. Jednak okoliczności, w których zrobiono tę fotografię nie należały wcale do zabawnych. Tak się złożyło, że mój dziadek zabrał rodzinę na wieś, gdzie stacjonował jego oddział, chcąc ustrzec bliskich przed przymieraniem głodem; mimo tych okoliczności, uśmiech nie znikał z jej twarzy.

Ze zdjęcia mogłoby wynikać, że w naturze mojej matki leżała w pewnym sensie przyziemność, praktyczność i zaściankowość, jednak w rzeczywistości żadne z tych słów nie określało jej nawet w najmniejszym stopniu. Przynajmniej nie na etapie życia, który został wtedy utrwalony.

Matka Fritzi, Helena, pochodziła z bardzo bogatej rodziny właścicieli winnic na obszarach należących obecnie do Czeskiej Republiki; ponadto w posiadaniu rodu znajdowały się siarkowe kąpieliska lecznicze nieopodal Wiednia, konkretnie w Baden, gdzie nie za bardzo lubiłam spędzać czas ze względu na unoszący się w powietrzu odór zgniłych jajek.

Kiedy babcia wyszła za mąż za mojego dziadka, standard jej życia codziennego został znacząco okrojony z luksusów – choć Rudolf Markovits pracował jako przedstawiciel firmy Osram, produkującej między innymi żarówki. Nie powiem, dziadek miał dobry zmysł handlowca i sytuacja finansowa, jaką zapewniał rodzinie, była daleka od ubóstwa, jednak wraz z zakończeniem pierwszej wojny światowej dla większości Austriaków nastały ciężkie czasy.

Już podczas wojny żywność na kartki podlegała rygorystycznemu racjonowaniu, do czego dołączył się jeszcze głęboki kryzys finansowy w następstwie upadku rządów dynastii Habsburgów w 1918 roku. Na domiar złego, kraj stanął w obliczu niebotycznych reparacji wojennych, wynikających z postanowień pokojowego Traktatu Wersalskiego zawartego w 1919 roku; prawdę mówiąc, to kraj stał się bankrutem jeszcze zanim zdołano zrealizować nałożone zobowiązania.

Tak z krainy, która do niedawna była sercem rozległego cesarstwa, pozostał jedynie rdzeń, drobny kawałek po terytorium ograbionym z rentownych ziem. Gałęzie przemysłu i rolnictwa, stanowiące niegdyś bazę imperium Austro-Węgierskiego, po przejściu w obce ręce, stały się fundamentem gospodarki innych krajów, takich jak Polska i nowo powstałe suwerenne państwa – Czechosłowacja, Węgry i Jugosławia. Wszystkie one trzymały teraz Austrię w szachu, a sytuacja mogła ulec zmianie dopiero po rozwiązaniu sporów granicznych. Co z tego, skoro wkrótce cała Europa zaczęła przebąkiwać, że mieszkańcy Wiednia stanęli w obliczu śmierci głodowej.

W pewnym momencie u państwa Markovits było tak źle, że głód doprowadził ich do zjedzenia ugotowanego, oswojonego ptaka, trzymanego dotychczas w domowej klatce. Moja matka, która była bardzo przywiązana do zwierzątka, wspominała później, jak pochylona ze łzami w oczach nad talerzem, mimo wszystko zjadała drobne pasemka mięsa, oddzielając je od malutkich kosteczek.

Prawdą jest zatem, że kiedy siedemnastoletni Erich Geiringer spotkał Fritzi Markovits, wówczas czternastolatkę, oboje z nich dobrze znali smak niepewności i niedostatku. Świadomość nieprzewidywanej i nagłej zmienności losu w najmniejszym stopniu nie kładła się jednak cieniem na czerpaniu pełnymi garściami z wiedeńskiego życia w szalonych latach dwudziestych. Jak wynika to z treści listu napisanego w roku 1921, mój przyszły ojciec był gotów zmierzyć się z każdą przeszkodą, która mogłaby udaremnić ich bliską znajomość – nawet, jeśli na drodze stanęła im matka Fritzi, która jasno dała mu do zrozumienia, że dziewczyna jest jeszcze zbyt młoda, by móc zaangażować się w tak poważny związek.

 

Wiedeń, 17 sierpnia 1921 roku

Szanowna Pani,

Dzisiaj otrzymałem Pani list wysłany piętnastego i przyznam, że początkowo byłem raczej zszokowany – jednak potem w moim wnętrzu zaczęła dochodzić do głosu świadomość, że Szanowna Pani działa w dobrej wierze. Jestem niezmiernie wdzięczny za zaufanie, którym obdarza Pani zarówno Fritzi, jak i moją osobę. W wielu kwestiach ma Pani absolutną rację, a choć stwierdzenie to sprawi mi wiele bólu, muszę przyznać, że nazbyt pospieszyliśmy się ze snuciem poważnych planów na przyszłość.

Taki pomysł zrodził się w moich myślach w jednej chwili i w najmniejszym stopniu nie zdawałem sobie sprawy, że wywoła aż taki sprzeciw.

Z przykrością muszę jednak odmówić skorzystania z sugestii poczynionej przez Szanowną Panią, że, póki co, powinienem raczej docenić walor innych przyjemności. Owe uciechy napełniają mnie teraz głęboką niechęcią i taki stan trwa już dobrą chwilę. Od momentu, gdy w moim życiu pojawiła się Fritzi, jestem nią tak oczarowany, że wszelka inna radość nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu.

Oboje niemalże natychmiast potraktowaliśmy naszą znajomość bardzo poważnie, bo gdyby było inaczej, nie mielibyśmy ochoty na podtrzymywanie przyjaźni na takiej stopie.

Szanowna Pani, mam nadzieję, że nie będzie Pani oburzona, jeśli Fritzi dowie się o tym liście. Zdarzenie takiej wagi nie może być trzymane przeze mnie przed nią w tajemnicy. Proszę mi wybaczyć, jeśli nie w pełni zgodzę się z przekonaniem Szanownej Pani i Jej Męża, że to jeszcze dziewczyna – tak, rzeczywiście, jest w wieku szkolnym, ale jej dojrzałość znacznie wykracza poza poziom, na który mógłby wskazywać wiek. I jak sądzę, Szanowna Pani nie cofnie się przed uznaniem takiego stanu rzeczy.

Pozostaję wdzięczny Szanownej Pani za Jej działania w dobrej wierze, których byłem świadkiem.

Z niewymownym uniżeniem,

Erich Geiringer

 

Postawa posłusznego uniżenia nie trwała jednak długo – młodzi pobrali się w roku 1923, zaś młodej pary pełno było w mieście. Jeśli ktoś mógłby znów się na nich natknąć, jak przechadzają się wzdłuż Ringstrasse, czy też wędrują w górach lub sączą wino, zasiadając wraz z przyjaciółmi w jednym z wielu, modnych wówczas, serwujących młode wino ogródków, niewątpliwie wrażenie wyniesione z takiego spotkania nie różniłoby się od moich wspomnień.

Mój ojciec był człowiekiem energicznym, zaś usposobienie miał pogodne. Był ciepły i czarujący. Zanim jeszcze, po śmierci dziadka w roku 1924, przejął fabrykę obuwia, studiował na Uniwersytecie Wiedeńskim. Moja mama nie wykazywała aż takiego zainteresowania sportem czy rekreacją w terenie, jak to miało miejsce w przypadku taty, gdyż nieporównanie bardziej fascynowało ją słuchanie muzyki, gra na pianinie, czy też spędzanie czasu w licznym rodzinnym gronie.

Oboje jednak mieli niezwykłe wyczucie stylu. Marynarki ojca cechowały się nienagannym krojem domu mody Savile Row, a jeśli chodzi o upodobanie do różowych koszul, to wyprzedził trend, który miał nadejść znacznie później. Mamie nigdy nie zdarzyło się utracić aury szykownej elegancji, nawet wtedy, gdy zaryzykowała krótką fryzurę podyktowaną nowym stylem albo nosiła beret w szkocką kratę.

Ojciec był głową rodziny we wszystkich zasadniczych sprawach – to on proponował przeróżne zajęcia, w czasie wypraw pełnił funkcję przewodnika, zarządzał swoim przedsiębiorstwem, a także urządzał nowe, przestronne mieszkanie młodej rodziny Geiringerów przy Lautensackgasse, wyposażając je w imponującą liczbę antyków, między innymi wstawiając do sypialni małżeńskie łoże, które niegdyś należało do Cesarzowej Zyty. Był on uosobieniem niespożytej energii i niewyczerpanym źródłem pomysłów, zarówno w sprawach zawodowych, jak i w przypadku chwil rodzinnej rekreacji; zaś moja, z natury ostrożniejsza, mama podążała jego śladem.

Byli młodzi, zakochani i szczęśliwi, że dane im było się spotkać.

Rozdział 3. Lata dzieciństwa

„No chodź Heinz, chcę spróbować zjechać…”.

Byłam upartą blondyneczką, z prostymi włosami i z podbródkiem często charakterystycznie wysuniętym do przodu, co znamionowało nieustępliwe dążenie do celu. Mój brat, Heinz, był wysoki i smukły, miał długie, chude nogi, ciemne włosy i oczy pełne uduchowionej zadumy.

Przy ładnej pogodzie najczęściej spędzałam czas, wciągając wózek z dyszlem do samego szczytu wzniesienia terenu, w przypominającym park ogrodzie za naszym domem; potem wskakiwałam do środka i gnałam tak pędem z górki. To była moja ulubiona zabawa, co nie zmienia faktu, że była niebezpieczna. Czasami przygoda kończyła się niefortunnie i wracaliśmy poturbowani, bo jedynym sposobem kierowania wehikułem okazywała się tyczka służąca za prowizoryczny ster. Podejrzewam, że dla Heinza takie przejażdżki nie stanowiły źródła równie wielkiego zadowolenia co dla mnie, ale przecież byłam jego młodszą siostrą i z reguły spełniał moje zachcianki.

Dzieliła nas różnica zaledwie trzech lat, pod względem charakteru i wyglądu byliśmy kompletnie odmienni.

Heinz urodził się w roku 1926 – rodzice rozpieszczali go, nie widząc poza nim świata. Trwało to trzy lata, aż pewnego wiosennego dnia spotkał go pierwszy bolesny cios, bo bez słowa wyjaśnienia został wyekspediowany do babci. Minął tydzień pełen niepokojących myśli, bez żadnej wieści, co też stało się z rodzicami. W końcu, gdy wrócił do domu, zastał mamę bezpiecznie odpoczywającą w domowym zaciszu, a w jej ramionach leżało opatulone w becik niemowlę – czyli ja.

Urodziłam się 11 maja 1929 roku w wiedeńskim General Hospital; to pierwsze spotkanie mojego brata ze mną mogło pozostawić po sobie coś na kształt urazy, z którą mógł zmagać się przez całe życie. Dzisiaj zdumiewa mnie fakt, że większość rodziców w tamtym okresie nie uważała za stosowne, by mentalnie przygotować dzieci na pojawienie się nowego członka rodziny; taka jednak była wtedy praktyka.

Miałam szczęście, bo Heinz nie tylko nie nabrał niechęci, ale szybko stał się moim najwierniejszym orędownikiem i najwspanialszym starszym bratem, jakiego mogłabym sobie wymarzyć. Mimo to, bolesna trauma tego tygodnia w odosobnieniu pozostawiła po sobie ślad. Po powrocie Heinz zaczął się jąkać i ani lekarze, ani specyfiki medyczne nie były w stanie cofnąć tego stanu rzeczy. Rodzice konsultowali go nawet u Anny Freud, córki Zygmunta Freuda i twórczyni terapii psychoanalitycznej dzieci; jednak wszelkie próby spełzły na niczym. Tak, Heinz już od samego początku wykazywał znamiona niezwykłej wrażliwości.

Szkoda, że mnie nie cechowała taka urokliwa delikatność. Mój temperament nie miał żadnych cech wspólnych z uległą bezkonfliktowością Heinza. Na jednej z rodzinnych fotografii siedzę naburmuszona, wciśnięta między rodziców, Tatkę i Mamcię, dając wyraz swojemu oburzeniu, że zamiast skupiać się wyłącznie na mojej osobie, byli zainteresowani także sobą albo Heinzem.

Mimo upływu czasu, jakoś nie wyrastałam z upartości. Pamiętam bardzo wyraźnie, jak nie raz stawiano mnie wieczorem do kąta, gdzie stało stylowe, gięte krzesło, bym mogła przemyśleć jakieś niestosowne zachowanie i zdobyła się na przeprosiny. W takich sytuacjach nieprzerwanie chodziłam wokół niego, wodziłam palcem po obrzeżu okrągłego siedzenia i powtarzałam pod nosem, że nigdy nie przeproszę.

Tego rodzaju sceny często były konsekwencją konfliktów podczas posiłków. Mówiąc delikatnie, byłam raczej wybrednym dzieckiem, jeśli chodzi o jedzenie, a warzywa grzęzły mi w przełyku. Zwykle, gdy inni już dawno skończyli jedzenie i odeszli od stołu, mnie przykazywano nie ruszać się z miejsca, aż talerz będzie pusty. Nierzadko uciekałam się do sprytnego wpychania pojedynczych ziarenek zielonego groszku w szczeliny pod blatem stołu.

Pewnego wieczoru rodzice wybierali się na jakąś wieczorną imprezę; pożegnali się i wyszli, pozostawiając mnie i Heinza pod opieką gosposi. Kolację mieliśmy zjeść w jej towarzystwie. Miała być ryba, dosyć oścista, i absolutnie nie uśmiechało mi się nieustanne wyciąganie ostrych kosteczek z ust. W połowie posiłku zadzwonił telefon – mama była ciekawa, jak też sobie radzimy. Zaledwie z ust gosposi padły słowa, że „wszystko w porządku”, rzuciłam się do telefonu, wyrwałam słuchawkę z ręki zdezorientowanej gosposi i wykrzyczałam swój sprzeciw: „Ja nie uważam, że wszystko jest w porządku. Musimy jeść rybę, jest w niej pełno ości i nie cierpię tego”.

Oczywiście, mama kazała mi natychmiast powrócić do stołu i skończyć kolację. Czasem tak się jednak zastanawiam, czy to aby nie właśnie ta cecha nieprzejednanego sprzeciwu pozwoliła mi w późniejszym życiu przetrwać nieporównywalnie trudniejsze okoliczności, w których obstawanie przy swoim i niepoddanie się, wymagało zaciętej nieustępliwości.

Przez wczesne lata mojego dzieciństwa nasza rodzina zamieszkiwała środkowe piętro rozległego dziewiętnastowiecznego budynku w Hietzing. Ta dzielnica Wiednia uchodziła za najbardziej zielony rejon miasta, a to za sprawą znajdujących się tam parków i ogrodów. Niedaleko od nas, zaraz za rogiem, Habsburgowie mieli swoją letnią rezydencję Schonbrunn, w pobliżu której architekt Otto Wagner zbudował stację metra przeznaczoną wyłącznie dla Cesarza, który – de facto – skorzystał z niej tylko dwukrotnie. Niedaleko od nas znajdował się cmentarz Hietzing, będący miejscem pochówku imponującej liczby członków austriackiej arystokracji – z tego między innymi względu lokalizacja ta należała do najdroższych w mieście.

Z pewnością tak zadbana i przyjazna mieszkańcom dzielnica zrobiła niemałe wrażenie na pewnym pozbawionym talentu i, póki co, pechowym artyście, który otarł się o Hietzing w pierwszej dekadzie XX wieku. Mowa tu o Adolfie Hitlerze – przybył on do Wiednia gnany pragnieniem studiowania w tutejszej Akademii Sztuk Pięknych. Pomimo dwóch prób egzaminacyjnych i korepetycji, nie udało mu się jednak zrealizować tych planów.

Nasz dom na rogu Lautensackgasse przypominał raczej zamek niż typową willę z przedmieść, a to za sprawą okazałej wieżyczki i rozległego ogrodu, gdzie często urządzano urodzinowe przyjęcia.

Bardzo lubiłam nasz dom, w którym zawsze coś się działo; lubiłam też wszystkich, którzy się przezeń przewijali. Nie byliśmy szczególnie zamożni, ale mieszkaliśmy w przytulnym, ciepłym mieszkaniu z podwójnymi oknami, stanowiącymi idealną ochronę przed srogimi wiedeńskimi zimami. W małym pokoju za kuchnią mieszkała gosposia, a co tydzień pojawiały się inne kobiety do pomocy w praniu i przy robotach krawieckich.

Gdyby ktoś cofnął się w czasie i zajrzał do nas, prawdopodobnie zastałby mnie w mojej sypialni, we wnęce, przy małym stoliku nakrytym do herbaty albo też zobaczyłby, jak w salonie, którego ściany ozdobione były tapetą z nadrukiem motywów kwiatowych, wszyscy razem z Tatkiem zasiadamy wczesnym popołudniem do głównego posiłku dnia. Natomiast przechadzając się obok naszego domu nocą, można było usłyszeć, jak Heinz, siedzący obok mnie na przestronnej werandzie, cichutko do mnie mówi, gdy spoglądamy w niebo upstrzone gwiazdami, albo też przytacza mi zaczerpnięte z powieści Karola Maya ulubione kowbojskie historie, rozgrywające się na Dzikim Zachodzie i opowiadające o życiu Winnetou i Old Shatterhanda.

Chociaż w okolicy znajdowała się synagoga, w Hietzing mieszkało bardzo niewielu Żydów, i zarówno ja, jak i Heinz dopiero w szkole dowiedzieliśmy się czegoś o własnej religii i kulturze. Dla większości klasy zajęcia takie oznaczały zapoznanie się ze specyfiką wyznania rzymskokatolickiego. Natomiast nasza dwójka trzy razy w tygodniu uczęszczała na osobne lekcje religii, stąd też każde dziecko wiedziało, kto w klasie jest Żydem.

Były one czystą przyjemnością i oboje z Heinzem zaczęliśmy wykazywać aktywne zainteresowanie celebrowaniem żydowskich świąt i kultywowaniem szeroko pojętej tradycji. Rodzice w żadnej mierze nie tłumili tego entuzjazmu; wręcz przeciwnie – w piątek wieczorem posłusznie zaczęli przestrzegać zwyczaju zapalania świec przed szabasowym posiłkiem. Te wieczory urosły do rangi wyjątkowych okazji, a Mamcia wołała mnie i Heinza, byśmy razem w trójkę nakryli stół do kolacji. Rozkładanie naszych najlepszych srebrnych sztućców, ustawianie porcelanowych filiżanek i mocowanie świec w świeczniku stały się jednym z najważniejszych wydarzeń tygodnia; przepełniała mnie duma, że wychowuję się w żydowskiej rodzinie.

Jednak ani Mamcia, ani Tatko nie angażowali się za bardzo w życie religijne. Mama była praktycznie nieobznajomiona z wieloma elementami żydowskiej tradycji, a tato w kwestiach ortodoksji religijnej wykazywał obojętność, choć bardzo leżało mu na sercu zachowanie dziedzictwa i kultury żydowskiej. W praktyce oznaczało to organizowanie wielkich rodzinnych spotkań z okazji Święta Paschy i wyeliminowanie wieprzowiny z domowej kuchni. Bywały jednak takie momenty, w których kwestie religijne dawały o sobie znać w przykry sposób.

Zdarzało się bowiem, że nasza gosposia (i jednocześnie pokojówka) zabierała nas ze sobą na mszę, prawdopodobnie dlatego, że sama chciała wybrać się w niedzielę do kościoła. Wiem, że znaczna liczba żydowskich dzieci miała podobne doświadczenia, gdyż większość pomocy domowych zatrudnionych w Wiedniu pochodziła ze wsi, z wielodzietnych katolickich rodzin. Te wyjścia sprawiały mi ogromną przyjemność; w szczególności zachwycała mnie sama celebracja, jej oprawa, zapachy. Kiedy jednak wiadomość o tych niedzielnych wizytach doszła do ojca, wpadł on w gniew. Gosposia musiała pożegnać się z posadą.

W późniejszym czasie, by uniknąć nazistowskich prześladowań, siostra mojej mamy wraz z całą rodziną przeprowadziła się do Anglii. W nowej ojczyźnie przeszła na chrześcijaństwo. Bardzo, ale to bardzo, nie podobało się to mojemu ojcu. Stał na stanowisku, że skoro ktoś się urodził Żydem, to powinien nim pozostać do śmierci. Uważał, że zmiana wyznania tylko dlatego, że jest się zagrożonym prześladowaniem, to jawne świadectwo braku moralnego kręgosłupa.

Obok kultywowania żydowskich tradycji i kultury uczestniczyliśmy w wydarzeniach wiedeńskiego życia nie inaczej niż reszta Austriaków. Przykładowo, nie świętowaliśmy wprawdzie Bożego Narodzenia, ale otwieraliśmy drzwi naszego domu świętemu Mikołajowi i jego towarzyszowi Czarnemu Piotrusiowi w dniu ich wspomnienia, przypadającego na 5 grudnia [według niderlandzkiej tradycji w nocy z 5 na 6 grudnia, gdy wszyscy już śpią, Zwarte Piet, czyli Czarny Piotruś, wspina się na dach i wchodzi przez komin do domu, aby przy kominku postawić prezenty dla dzieci od Sinterklaasa, czyli świętego Mikołaja – przyp. tłum.]. Przez wiele lat z utęsknieniem oczekiwałam pojawienia się świętego Mikołaja, licząc, że przyniesie mi mały, czerwony samochodzik na pedały. Już na kilka miesięcy przed nadejściem uroczystości dawałam rodzicom do zrozumienia, co chciałabym dostać, zaś w wyczekiwany poranek wstawałam wcześniej niż zwykle, żeby sprawdzić, czy pojazd dotarł w nocy. Niestety, nigdy go tam nie znalazłam, stąd też, kiedy stać mnie było na kupno pierwszego, własnego samochodu, jego kolor był oczywiście czerwony.

Patrząc z obecnej perspektywy, mam podstawy by przypuszczać, że nasi rodzice uważali, że jesteśmy rozpieszczani zbyt dużą liczbą prezentów czy ilością atrakcji – czasami na nowo dostawaliśmy raz otrzymane już upominki, oczywiście, w nowych opakowaniach.

Nie ulega jednak wątpliwości, że nie szczędzono nam uwagi czy też czułości. Jedną z naszych codziennych eskapad była wizyta w domu rodziców mojej mamy, którzy zamieszkiwali mniejsze mieszkanie przy Hietzinger Hauptstrasse. Wprawdzie nazywało się to odwiedzinami dziadków, ale lwią część spędzonego tam czasu umilało nam towarzystwo ich gosposi, Hildy. Jeśli chodzi o prowadzenie domu, nie miała dla nikogo taryfy ulgowej, ale nam akurat pozwalała wchodzić sobie na głowę. Hilda była częścią rodziny przez czterdzieści lat, a chociaż moja babcia teoretycznie zarządzała domostwem i w wielu innych okolicznościach potrafiła bardzo dobitnie wyrażać swoje opinie, w kwestiach prowadzenia domu dawała gosposi wolną rękę, w nic się nie wtrącała i nie komentowała żadnych decyzji. Kiedy dziadkowie zmuszeni zostali do ucieczki przed nazistami, na posterunku została Hilda, dbając o ich mieszkanie, po czym wróciła do rodzinnej wioski.

Jeśli w tych codziennych odwiedzinach znalazło się coś nieprzyjemnego, to z pewnością był to obowiązek przywitania się z prababcią, która od jakiegoś czasu mieszkała z dziadkami. Postać kobiety odzianej w czerń od stóp do głów jak zjawa wywoływała we mnie lęk swoim mrocznym konturem. Nieustannie mówiłam mamie, że jest ona „stara i brzydka” oraz błagałam, żebym nie musiała jej odwiedzać i zamieniać z nią żadnych słów. Mama była głucha na moje protesty, choćby najżarliwsze. Zawsze kończyło się to tym, że nagle, wepchnięta siłą, znajdowałam się w ukrytym w głębi mieszkania pokoju prababci. Wtedy pozostawało mi jedynie cichutko podejść do niej na paluszkach i z duszą na ramieniu pocałować ją w policzek.

Na szczęście miła perspektywa spędzenia czasu w towarzystwie rodziców mamy pozwoliła mi pokonać lęk. Dziadka uwielbiałam szczególnie. Miał na imię Rudolf i wymyślał dla każdego z nas jakieś szczególne zajęcia. Był nad wyraz muzykalny i Heinz zwykle siadał obok niego na szerokim taborecie przy pianinie – przyglądał się jak dziadek bierze głęboki oddech, zamyka oczy, a jego ręce rozpoczynają żwawą wędrówkę po całej klawiaturze. Dźwięki zawsze brzmiały wspaniale, tyle tylko, że dziadek potrafił grać jedynie ze słuchu, gdyż na początku swojej nauki odmówił uczenia się czytania nut.

Być może mam w genach tę samą upartość, po dziadku, tyko nie odziedziczyłam po nim ani odrobiny talentu muzycznego. Dlatego o ile Heinz mógł godzinami ćwiczyć na pianinie, a potem na akordeonie i gitarze, moje zajęcia miały charakter bardziej terenowy.

W niedzielne poranki dziadek zabierał mnie do lokalnej tawerny niedaleko przejazdu kolejowego, gdzie zamawiał dla siebie piwo, a dla mnie talerz zupy. Austriackie tawerny przypominały wtedy raczej kawiarnie czy ogródki piwne niż puby czy bary. Ich klientela zdominowana była przez mężczyzn, którzy zasiadali zwykle przy swoich stałych stolikach, by uciąć sobie towarzyską pogawędkę. Najlepszą częścią tego niedzielnego rytuału okazywało się samo zajęcie miejsca, zaraz obok dziadka, i oczekiwanie na kelnera z gulaszem. Gdy danie docierało na stół, było nadal gorące, a to dzięki pokaźnemu pojemnikowi ze stali nierdzewnej; następnie kelner przechylał go i nalewał zawartość na talerz. Ja zaś bacznie obserwowałam manewr i liczyłam, ile kawałków wołowiny przypadło mi w udziale. Tu byłam naprawdę w centrum zainteresowania. Znajomi dziadka słuchali moich opowieści o tym, czego dokonałam w ostatnim tygodniu i z zaciekawieniem reagowali na wieść o wszelkich nowych pasjach. Czułam się jak w niebie.

Jeśli chodzi o życie w mieście, nasza codzienność ogniskowała się wokół domowego zacisza, krewnych i szkoły. Gosposia dbała, byśmy nie zaniedbywali rekreacji, i dlatego zabierała nas do parku koło Pałacu Schonbrunn albo na film z Shirley Temple; czasami, w ramach szczególnej atrakcji, fundowała nam rozrywkę w wiedeńskim wesołym miasteczku na Praterze. O wiele częściej bywaliśmy u krewnych rodziców, siostry taty, Blanki, i mojej kuzynki Gaby, z którą łączyła mnie głęboka przyjaźń. Siostra mojej mamy, Sylvi, i jej mąż Otto również mieszkali niedaleko i przy okazji odwiedzin mogłam nacieszyć się widokiem ich nowonarodzonego syna, Toma.

Zawsze uwielbiałam dzieci, zwłaszcza zajmować się nimi, nic więc dziwnego, że oszalałam na punkcie maleńkiego kuzynka. Zobaczywszy, jak ciocia Sylvi karmi go piersią, z ciekawości postanowiłam zrobić w domu eksperyment: ja miałam grać rolę karmiącej matki, a mój kolega Martin miał być niemowlakiem. Oczywiście, że oboje byliśmy jeszcze małymi dziećmi i rzecz jasna o żadnym biuście u mnie nie mogło być mowy, ale kiedy nagle pojawiła się mama Martina, zrobiła z tego wielką aferę. Przez pewien czas chłopak dostał zakaz spotykania się i zabawy ze mną, co wyjątkowo mnie zirytowało. Tak naprawdę to nie wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić i po raz pierwszy w życiu czułam się lekko zawstydzona.

W szkole zmagałam się z czytaniem, za to z matematyką nie miałam większych problemów. Wieczorami godzinami ślęczeliśmy nad zeszytami, usiłując idealnie odtworzyć widniejące na tabliczce pojedyncze litery alfabetu i całe słowa pisane gotykiem.

Moja dusza dostawała skrzydeł, kiedy tylko mogłam wyrwać się z czterech ścian; chciałam żyć tak jak Tatko – pływać, nurkować, biegać czy wspinać się po górach.

„Pamiętajcie, nie możecie pozwolić sobie na lęk”, niezmiennie przypominał nam Tatko, kiedy po raz kolejny wdrażał nas w tajniki form aktywności stanowiących wyzwanie dla śmiałków. Heinz był przerażony, za to ja czułam, że jestem w siódmym niebie.

Tatko robił wszystko, by skłonić mnie do wypracowania nieustraszonego hartu ducha. W moim pokoju stała wysoka szafa; na początek postawił mi zadanie, bym z niej skoczyła, ufna, że bezpiecznie wyląduję w jego ramionach. Potem poprzeczka poszła w górę i dosłownie rzucał mnie na głęboką wodę – na basenie, tam, gdzie było najgłębiej. Mama, przypatrująca się tym ekscesom, była przerażona, natomiast Heinz tylko uśmiechał się i powtarzał: „Nie, Tatku, bardzo dziękuję, ale nie skorzystam”, po czym natychmiast wracał do lektury którejś ze swoich ulubionych powieści Juliusza Verne’a. Ja zawsze odczuwałam bezgraniczne zaufanie, że Tatko nigdy nie naraziłby mnie na prawdziwe niebezpieczeństwo i byłam spokojna, że mogę liczyć na wybawienie w jego silnych ramionach.

W oczach Heinza kultywowanie takiego mitycznego obrazu ojca było czymś zabawnym; podśmiewał się ze mnie, kiedy postanowiłam, że zamiast poduszki będę kładła pod głowę kamień, bo Tatko powiedział, że miękkie materace zniekształcają nam postawę. Podczas naszych rodzinnych górskich wypraw Heinz często wolał zostać z Mamcią u podnóża, podczas gdy ja wdrapywałam się po zboczach rozpadlin, boso śmigałam po kamiennych ścieżkach czy huśtałam się na linach.

Prawdę mówiąc, wyglądałam jak mała wychudzona małpka. Przecież nadal jadłam jak francuski piesek; nawet znienawidzony przeze mnie pobyt w sanatorium, do którego mnie posłano i gdzie darzono mnie szczodrymi dawkami tranu, nie zmienił mojego kościstego wyglądu. Gdy huśtałam się na linie, widać było długie, wychudzone ramiona, zaś moje żebra sterczały jak karby na tarce do prania.

W każdą niedzielę wyruszaliśmy z domu na takie rodzinne wyprawy w poszukiwaniu przygód, natomiast, gdy przychodziły wakacje, wypuszczaliśmy się dalej, obierając azymut na Austriacki Tyrol czy Alpy. Tam mieszkaliśmy w skromnie wyposażonych tradycyjnych drewnianych góralskich domkach, na co dzień paradując w tradycyjnych skórzanych austriackich bryczesach i tyrolskich spódniczkach.

Nasze eskapady nabrały jeszcze większych rumieńców, kiedy pewnego dnia Tatko zajechał przed dom pierwszym samochodem. Oczywiście uwielbiał on szybką jazdę, z piskiem opon pokonując karkołomne, wijące się zygzakiem wzdłuż wysokogórskich przełęczy serpentyny; w takich chwilach szybki manewr gwałtownie rzucał nami w poprzek siedzenia i razem z Heinzem lądowaliśmy na bocznej szybie samochodu, przez którą jak na dłoni, tyle że w dół urwiska, widzieliśmy malusieńkie domki znajdujących się u podnóża wiosek. Z miejsca obok kierowcy, gdzie siedziała Mamcia, dochodziły nas nieustanne piski i krzyki, podczas gdy każde z naszej dwójki, wciśnięte w oparcie tylnego siedzenia, kurczowo ściskało drugie w objęciach – miałam wrażenie, że połamiemy sobie kości.

Gdy przychodziły upalne lata, mama zabierała nas z miasta na długie wakacyjne wypady, zwykle w towarzystwie cioci Blanki i naszej kuzynki Gaby. Jechaliśmy wszyscy na południe, nad włoski Adriatyk, gdzie my, dzieciaki, mogłyśmy taplać się w wodzie i baraszkować na plaży. Uwielbiałam zakopywać się w drobniutkim piasku, żeby potem puścić się pędem do wody, jednak Heinza perspektywa natknięcia się na meduzy skutecznie odstraszała od kąpieli.

W tamtym czasie byliśmy zbyt smarkaci, żeby domyślać się, co naprawdę kryło się za tymi podróżami; w rzeczywistości mama wybierała to miejsce, by spotykać się ze swoim włoskim adoratorem; pobyt trwał czasem całe trzy miesiące. Gino był niezwykle elegancki i czarujący, nosił białe flanelowe spodnie i miał lśniące, czarne włosy. Wprawdzie mama mogła mieć jeszcze jakichś innych amantów, ale relację z Gino traktowała jako stałą i niebanalną znajomość w jej życiu. Przyszedł nawet taki moment, że pojawił się on w Wiedniu i nalegał, by się rozwiodła i wyszła za niego. Przez długi okres czasu korespondowali ze sobą, i to nawet po tym, jak mama odkryła, że Gino jest żonaty.

W tamtych latach Wiedeń słynął ze swojego tolerancyjnego podejścia do związków małżeńskich – mój ojciec również miał rzesze adoratorek, które umilały mu czas, kiedy przez całe lato doglądał interesów w fabryce. Taka była mentalność tamtej ery, co nie przeszkadzało nam nadal być szczęśliwą rodziną. Nasze krańcowo różne osobowości – z jednej strony ja i tata jako wcielenia odwagi i towarzyskości, zaś z drugiej Heinz i mama jako uosobienia delikatności i twórczego myślenia – doskonale się uzupełniały.

Oboje rodziców charakteryzowało jednak głębokie zamiłowanie do muzyki, i czasami – zamiast czytania bajeczek na dobranoc – tato włączał płytę gramofonową z kwintetem fortepianowym Pstrąg Franza Schuberta. Potem wszyscy czworo kładliśmy się na podłodze w naszym obszernym salonie i powoli „odpływaliśmy” przy akompaniamencie muzyki, zwanej przez nas „muzyką na dobranoc”.

Kiedy słyszałam żwawe takty tego kwintetu, świat wydawał mi się beztroski i bezpieczny, w rzeczywistości jednak na horyzoncie zaczęły pojawiać się chmury w postaci mrocznie proroczych wydarzeń. Wiele z nich miało miejsce w pamiętnym roku 1933.

Gdy Heinz miał siedem lat, zwaliła go z nóg poważna infekcja – z szalejącą gorączką leżał w łóżku i patrzył w sufit.

Cichutko, na paluszkach, weszłam do jego pokoju i ukradkiem spojrzałam na wezgłowie łóżka.

„Może chcesz sobie poczytać jakąś książkę?”, zapytałam szeptem, ufając, że jak sobie poczyta, to poczuje się lepiej. „Może coś o Old Shatterhandzie?”.

Heinz potrząsł jednak głową. Był tak chory, że nie mógł nawet czytać.

„Wcale mu się nie poprawia”, zamartwiała się mama, a w jej głosie czuć było obawę. „Dlaczego nikt nie może wpaść na to, co mu jest?”.

Rzeczywiście, przychodzili wciąż nowi lekarze, ale żaden nie mógł znaleźć źródła problemu.

„Poszukam jeszcze kogoś”, powiedział Tatko, starając się mówić tonem pełnym otuchy. „Spokojna głowa – rozwiążemy tę zagadkę i wszystko dobrze się skończy”. Widać jednak było, że nawet Tatko jest pełen obaw.

Po wielu konsultacjach z szeregiem lekarzy, i to różnych specjalności, rodzicom udało się trafić na kogoś, kto postawił właściwą diagnozę i wyciął Heinzowi migdałki. Rzeczywiście, mój brat poczuł się lepiej, tyle tylko, że infekcja wcześniej zdążyła uszkodzić jego wzrok, skutkiem czego nie widział na jedno oko. Rzecz jasna, rodzice byli w panice. Do tego dołożyło się przerażenie samego Heinza – „Tatko, a co jeżeli już nigdy nie będę mógł czytać książek?”.

Siedziałam przy jego łóżku, nie mogąc zająć się niczym innym poza milczącym drążeniem mrocznych scenariuszy. „Heinz, czy jest dziś lepiej?”, pytałam przerażona widokiem aż takiej bezradności i osłabienia starszego brata.

Dla nas wszystkich była to prawdziwa droga przez mękę. Heinz nigdy nie wyzwolił się z lęku, że utraci wzrok, za to tatę dręczyła niepewność, czy trapiące chłopca obawy nie zahamują jego rozwoju i realizowania życiowych marzeń.

Jako rodzina wkrótce mieliśmy przeżyć kolejny cios. Nadejście Wielkiego Kryzysu i szalejąca inflacja powodowały coraz bardziej dramatyczne zubożenie i zaciskanie pasa przez Austriaków, a to sprawiło, że firma Tatki zaczęła podupadać. Za bilet tramwajowy, który w roku 1918 kosztował pół korony, teraz trzeba było zapłacić równowartość 1500 koron, tyle że w szylingach, które w roku 1924 zastąpiły poprzednią walutę. Obiad, za który kiedyś płaciliśmy jedną koronę, teraz był wart 30 000 koron.

W takiej rzeczywistości nasza fabryka Geiringer & Brown straciła rację bytu, jednak – dzięki swojej przedsiębiorczości i inwencji – Tatko zaczął zatrudniać kobiety do produkcji mokasynów w systemie chałupniczym. Musieliśmy przeprowadzić się do lokum, gdzie warunki były o wiele mniej komfortowe. „Nasze nowe mieszkanko jest troszkę mniejsze, za to jest bardzo przyjemne”, powiedziała nam Mamcia, starając się okrasić słowa nutą optymizmu – „tylko pomyślcie, jak będziemy mieć blisko do Babci Heleny i Dziadka Rudolfa”. Jednak nawet ten fakt nie był w stanie wynagrodzić mi poczucia straty.

„Evi, wszystko się ułoży”, Tatko uspokajał mnie, ale w jego głosie dało się wyczuć , że ciężko mu było na sercu z powodu przeprowadzki z Lautensackgasse.

Szczęśliwy dom rodzinny to coś więcej niż cztery ściany, ale miałam też świadomość, że zamykając po raz ostatni drzwi mieszkania, zostawiliśmy za nimi najwcześniejsze wspomnienia radosnych chwil, utarczek, czasu wzrastania, wspólnych posiłków czy urodzinowych przyjęć. Teraz byliśmy zmuszeni zapisywać karty naszego życia od nowa.

Nie powinno chyba nikogo dziwić, że skoro tak traumatyczne i gwałtowne zmiany dotyczące naszej rodziny zaprzątały moje myśli, to doniesienia z wielkiego świata zapisały się w mojej pamięci raczej mało wyraziście. Od czasu do czasu dostrzegałam zmarszczoną brew u niezadowolonych cioci czy wujka albo też wyczuwałam zaniepokojony ton głosu u któregoś z rodziców, gdy reagowali na audycje radiowe. Nic dziwnego – przecież był to rok 1933; rok, w którym Adolf Hitler doszedł do władzy.

Rozdział 4. Wkroczenie nazistów

Austriacy cieszyli się opinią osób urzekających i niefrasobliwych. Jak wkrótce się przekonałam, okazali się również „czarującymi nazistami”, którzy na rodzimej ziemi z uśmiechem na ustach i z największą uprzejmością wiwatowali Hitlerowi, który w roku 1938 dokonał przyłączenia ich terytorium do Niemiec.

Spoglądając na beztroskie dla mnie lata trzydzieste, nie sposób nie zauważyć, że dla Wiednia były one niezwykle burzliwe i stanowiły kulminację nawarstwiającego się od lat konfliktu.

W wyniku postępującego procesu rozpadu Cesarstwa Austro-Węgierskiego, Wiedeń był świadkiem wewnętrznych niepokojów, przypominających wojnę domową. Już od początku XX wieku wielorakie narodowości i mnogie grupy etniczne rywalizowały ze sobą, by w rozpadającym się cesarstwie zapewnić swojej społeczności najsilniejszą pozycję. Jeśli chodzi o środowisko polityków, to ich spory rozgrywały się na forum zgromadzenia parlamentarnego, rozbrzmiewającego odgłosami wzajemnej niezgody wyrażanej w przeróżnych językach. Natomiast za murami budynku Parlamentu, na Ringstrasse, doprowadzeni do ubóstwa robotnicy tłumnie wychodzili na ulicę, by zamanifestować swój sprzeciw wobec galopujących cen żywności, prowadzących do przeludnienia mieszkań praw kwaterunkowych, a także swoje oburzenie faktem, że zalewająca kraj fala imigrantów, jak mniemano, staje się przeszkodą w znalezieniu pracy.

Dla dobrze sytuowanych osób Wiedeń był cudownym i ekscytującym miastem; dla biednych – wyjątkowo trudnym miejscem do życia.

W tamtym okresie Karl Lauger, niezwykle popularny mer Wiednia, skutecznie przeobraził jego oblicze przełomu wieków – miasto rozbłysło blaskiem elektrycznych lamp ulicznych, zapewniło mobilność na bazie infrastruktury tramwajowej, pojawiła się czysta woda dla szpitali, a nawet baseny dostępne dla ogółu mieszkańców. Lata urzędowania mera zbiegły się jednak z drastycznym wzrostem liczby osób bezdomnych, śpiących w zaimprowizowanych kojcach umiejscowionych pod zadaszeniem na przystankach tramwajowych lub przez cały dzień oczekujących na miejsce w noclegowniach; na domiar złego, nikogo z nich nie było stać na jakikolwiek posiłek. O ile bogata część populacji Wiednia zasiadała w kawiarniach, by debatować na temat idei, miejska biedota gnieździła się w noclegowniach zapewniających ochronę przed chłodem, pozwalającym poczytać gazetę czy posilić się talerzem zupy.

Właśnie z gazet niejednokrotnie dowiadywali się oni, że ich nędza ma jedną podstawową przyczynę, którą jest „ludność żydowska”. Mer Lauger deklarował wybitnie antysemickie nastawienie, doskonale wiedział, że obwinianie żydowskich przemysłowców za wszelkie bolączki miasta, co było wierutnym kłamstwem – zjedna mu przychylność większości. „Sami Żydzi” – swego czasu takim właśnie obelżywym stwierdzeniem skwitował on charakter miasta.

Nie wszystkich zachwycało to, że Wiedeń jest wieloetnicznym tyglem, przyciągającym swoim charakterem różnorodnych ludzi z terenu całego Cesarstwa. Niektórzy publicyści czy politycy zaangażowali się w kampanię agitacyjną nawołującą do wstąpienia w szeregi Związku Wszechniemieckiego, propagującego pangermanizm. Organizacja ta odwoływała się do starodawnych, mitycznych podań o Arianach wywodzących się z północnej Europy i uzurpujących sobie wyższość nad wszelkimi innymi ludami wchodzącymi w skład Cesarstwa, szczególnie Czechami, Słowianami i Żydami. Osoby pokroju parlamentarzysty Georga von Schönerera głosili hasła „Niemiec tylko dla Niemców” oraz otwarcie żądali przyłączenia Austrii do Niemiec. Dopóki jednak cesarz Franciszek Józef był prawowitym władcą, tego rodzaju slogany nie zdominowały przestrzeni publicznej, w której niezmiennie było miejsce dla przeróżnych idei i szerokiego spektrum narodowych debat tamtego okresu.

Gdyby nie pierwsza wojna światowa i upadek Cesarstwa Habsburskiego, najprawdopodobniej tylko niewielka część społeczeństwa wzięłaby na poważnie koncepcję „wyższej wszechniemieckiej rasy ludzkiej”. Tak się jednak złożyło, że ten zlepek populistycznych haseł i świeżo odgrzanych germańskich mitów oraz tradycji w sposób znaczący ukształtował poglądy Adolfa Hitlera, który w latach 1908––1913 mieszkał w Wiedniu w męskim hostelu, starając się wspiąć, niestety absolutnie bezskutecznie, na wyżyny sławy malarskiej.

Hitler, który był synem oficera celnej straży granicznej z prowincjonalnego austriackiego miasta Linz, pałał nienawiścią do panującego w Wiedniu ducha internacjonalizmu – dotyczyło to nowoczesnej sztuki oraz muzyki, liberalizmu obyczajowego czy nieprzewidywalności zachowania się elit politycznych; nic dziwnego, że nie mógł sobie znaleźć miejsca w takim klimacie społecznym. Człowiek ten przypominał małego chłopca z biedoty, stojącego z nosem przyciśniętym do szyby wystawowej sklepu ze słodyczami, podczas gdy zabawiające się we wnętrzu wysokie sfery wiedeńskiej socjety czy inteligencji nawet go nie zauważają.

Wraz z nadejściem wojny pojawiła się bieda i głód; kraj znalazł się w zapaści ekonomicznej, a w roku 1918 nałożyło się na to jeszcze głębokie upokorzenie jego obywateli. O ile reszta terytorium Austrii była pod rządami konserwatystów, będących pod przemożnym wpływem kościoła katolickiego, mieszkańcy Wiednia wyrazili niezadowolenie i w ramach buntu w latach 1919–1934 opowiedzieli się za oddaniem sterów w ręce administracji miejskiej, zdominowanej przez socjalistów, mających postępowe poglądy w kwestiach zasadności budownictwa komunalnego czy publicznej służby zdrowia. Po raz kolejny Wiedeń stał się centralną areną zaciętego i bezpardonowego starcia rywalizujących ze sobą politycznych ideologii.