Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Znana lekarka specjalizująca się w medycynie tropikalnej, zaangażowana w projekt badawczy nad jadem węży, umiera w swoim mieszkaniu. Wszystkich zaskakuje informacja, że powodem jej śmierci wcale nie był rak, na którego chorowała. Podejrzenia o zabójstwo padają na jej córkę. Sprawę rozpracowuje komisarz Michał Orski.
W obliczu oskarżeń, Magdalena prosi o pomoc koleżankę – mecenas Anitę Herbst. Obie wpadają na zaskakujący trop. Okazuje się, że przed śmiercią doktor Elżbieta Budzanowska interesowała się okolicznościami tragicznego wypadku, w którym przed trzydziestu laty zginął jej mąż. Niebawem wypływają nowe, sensacyjne fakty…
Czy śmierć lekarki ma coś wspólnego z jej wyjazdami do Afryki?
Afrykański klucz jest drugim tomem serii kryminalnej Pensjonat Biały Dwór. Pierwszy – Zapach prawdy – zdobył uznanie recenzentów i znalazł się na liście kandydatów do Nagrody Wielkiego Kalibru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 18 min
Lektor: Donata Cieślik
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Mariusz Banachowicz
Redakcja
Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Zofia Żółtek/Słowne Babki
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2020
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja: LIBER SA
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2019
ISBN 978-83-66201-98-9
Ostatnia przychodzi prawda. Jesteś pewny, że chcesz ją poznać?
Śmierć taka sama
dla niego
i dla niej.
Jemu cierpieniem,
jej odkupieniem.
Dla niego końcem nieprawym,
dla niej łaskawością.
Czuła ból jego,
niemoc jego.
On nie czuł już nic.
Śmierć.
Jej chciwością,
zachłannością,
zawiniona pychą,
wyroków zmienianiem.
Choć od nich,
narzuconych, zapisanych,
wyzwolenia nie ma.
Ich śmierć.
Śmierć była blisko.
Czerwona ziemia Kenii miała jej barwę i zapach.
Młode słonie zaspokajały pragnienie, nerwowo rozglądając się wokół, w każdej chwili gotowe do ucieczki przed drapieżnikiem. W ich oczach kryły się skupienie i dojrzałość.
Obserwując o brzasku słońca zwierzęta przy wodopoju, Elżbieta czuła unoszący się w powietrzu strach przed tym, co ostateczne.
Ból.
Obezwładniający impuls w ułamku sekundy ściął ją z nóg.
Chwyciła się drewnianej belki podtrzymującej dach a potem z trudem wyjęła fiolkę z lekarstwem. Wysypała na rękę kilka tabletek. Przestała je liczyć. Dawki były coraz mniej ważne. Chodziło tylko o to, żeby jak najszybciej uśmierzyć cierpienie.
Przełknęła lek bez popijania.
Natychmiast ogarnęły ją mdłości. Przez chwilę zmagała się z odruchem wymiotnym. Gorycz farmaceutyku paliła gardło, ale Elżbieta wiedziała, że za kilka minut przyjdzie ulga.
Wyjrzała z loży. Zwierzęta już odeszły, pozostawiając za sobą tuman rdzawego kurzu. Po hotelowym dachu skakały dwie małpy. Porwały skądś ciastko i teraz toczyły o nie zacięte boje.
Elżbieta przeczesała ręką krótkie włosy. Na jej nadgarstku zagrzechotały kolorowe bransoletki. Otrzymała je od zaprzyjaźnionych Masajek, gdy powiedziała im, że prawdopodobnie więcej się nie spotkają. Nagle przyszło jej do głowy, że właśnie w tych bransoletkach chciałaby zostać pochowana. Uznała, że powinna przygotować jakąś listę próśb odnośnie do pogrzebu. Nie chciała jednak o tym myśleć. Nie teraz.
Turyści, którzy, tak jak Elżbieta, postanowili zobaczyć urzekający wschód słońca, zaczęli się niecierpliwie kręcić i opuszczać punkt obserwacyjny. Niektórzy poszli na śniadanie do hotelowej restauracji, inni z walizkami ustawiali się przy jeepach, gotowi do pożegnania z afrykańską dziczą.
Elżbieta dołączyła do tych ostatnich. Razem ze starszą parą znalazła miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Podróżowali przez pustynię wraz z rozentuzjazmowaną przewodniczką, która siedziała obok kierowcy. Turyści łapczywie wsłuchiwali się w każde jej słowo i próbowali uchwycić w obiektywach ostatnie chwile na Czarnym Lądzie. Elżbieta pomyślała, że dla wielu z nich to prawdopodobnie pierwsza i ostatnia taka podróż, wyprawa życia. Nigdy tu nie wrócą i nigdy tak naprawdę nie poznają Afryki. Nie tak jak ona. Poświęciła się temu kontynentowi, a teraz on odwdzięczał się jej najpiękniejszym widokiem, jaki kiedykolwiek było jej dane oglądać. Za wszelką cenę chciała zapamiętać towarzyszące mu uczucie. Czy pozostanie ono cząstką jej duszy, kiedy odejdzie?
Ścisnęło ją w gardle.
Uświadomiła sobie, że nigdy więcej nie dotknie stopami czerwonej ziemi. Już nigdy nie będzie miała szansy obudzić się o świcie, by podziwiać spektakularny widok, wyłaniające się z serca pustyni ośnieżone Kilimandżaro. Uwielbiała takie momenty. Kiedy pierwsze promienie poranka wyzłacały pokryty wiecznym lodem szczyt, przez krótki czas ludzie mogli podziwiać osobliwy urok najwyższej góry Afryki. Kilimandżaro codziennie odsłaniało swoje oblicze tylko na kilka chwil, po czym skrywało się za chmurami.
Nie chciała stąd wyjeżdżać.
Najchętniej umarłaby tutaj. Była na to gotowa. Pogodziła się z losem. Ale nie mogła pozwolić sobie na taki egoizm. Musiała wykorzystać resztki sił, które pojawiały się wraz z trzeźwością umysłu, kiedy silne leki przeciwbólowe przestawały działać, i zrobić jeszcze coś przed śmiercią.
Jeep sunął bezdrożami.
Pożegnalne spojrzenie na pozostałości różowego brzasku na horyzoncie.
Przez ostatnie dni ciągle zastanawiała się nad sprawami, które do tej pory w życiu starannie omijała. Zamiast rozmyślać nad pytaniami bez odpowiedzi, zawsze wolała działać. Jej główna zasada mówiła: nie marnować czasu i energii. Teraz wszystko się zmieniło. Nie miała zbyt wiele ani czasu, ani energii.
Czy istnieje coś takiego jak odkupienie?
Czy śmierć przyniesie spokój?
Jak wybaczyć sobie samej?
Warkot silnika zagłuszał jej ciężki, świszczący oddech. Skórzany kuferek, który trzymała na kolanach, podskakiwał na wertepach. Przytrzymywała go, żeby się nie otworzył i by nikt nie mógł zobaczyć, że wiezie w nim sprzęt medyczny. Wiedziała, że to nie wzbudziłoby sympatii jej towarzyszy. W przeciwieństwie do nich nie była turystką. Jechała z nimi tylko dzięki uprzejmości właściciela resortu wypoczynkowego. Nie chciała się ujawniać, bo momentalnie zaczęłyby się pytania o jej pracę. Lekarka, która jeszcze dzień wcześniej zajmowała się żyjącymi w skrajnym ubóstwie, śmiertelnie chorymi ludźmi, mogłaby wzbudzać niesmak turystów. Wolała tego uniknąć. Nie pasowała do grupy zamożnych podróżników. Miała tego świadomość, więc starała się nie rzucać w oczy.
Kiedy hotel powoli niknął w tyle, odwróciła się i z nostalgią spojrzała na zarysy zabudowań. Przyjeżdżała tutaj od ponad dwudziestu lat. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to miał być ostatni raz. Nigdy więcej nie zobaczy tego miejsca. Nigdy więcej nikomu nie pomoże. Wkrótce, kiedy jej dolegliwości przybiorą na sile, sama będzie potrzebowała pomocy i całodobowej opieki. Martwiło ją to, bo nie chciała być dla nikogo ciężarem.
Hotel z lożą przy wodopoju był luksusową przystanią dla majętnych podróżników. Ich marzeniem było zobaczyć Afrykę piękną i barwną jak z folderu biura podróży. Właściciele hotelu byli równie zamożni jak ich klienci, ale potrafili widzieć rzeczy takimi, jakimi były w istocie. Doskonale zdawali sobie sprawę, że kolorowa i piękna w swej egzotyce Afryka istniała tylko na zdjęciach turystów. Znali prawdę o wyniszczającej biedzie, głodzie i toczących ten kontynent chorobach. Nie była im ona obojętna. Wykazywali się wspaniałomyślnością i od czasu do czasu bezpłatnie użyczali miejsca noclegowego komuś z korpusu UNICEF-u, Lekarzy bez Granic albo innej instytucji charytatywnej. Elżbieta kilkakrotnie zatrzymywała się tutaj w drodze z lotniska w Mombasie w głąb Kenii, gdzie czekali na nią pacjenci.
Afryka była jej drugim domem.
Jako lekarka od lat zaangażowana w działalność dobroczynną cieszyła się powszechnym uznaniem w międzynarodowym środowisku medycznym. Ale to nie w najnowocześniejszych klinikach, w których miała do dyspozycji pełne spektrum diagnostyczne, tylko właśnie w małych afrykańskich wioskach, odkażając rany, robiąc zastrzyki, zmieniając opatrunki i wykonując inne proste zabiegi, czuła się potrzebna i spełniona jako człowiek.
Trzy kwadranse później jeep dotarł na lotnisko. Było zatłoczone. W hali odlotów rozpełzła się drażniąca woń potu turystów nieprzyzwyczajonych do równikowego klimatu. W gwar rozmów od czasu do czasu wdzierały się okrzyki tubylców nagabujących przyjezdnych. Zdarzało się, że co sprytniejsi traktowali podróżników jak chodzące bankomaty, udzielające bezzwrotnych pożyczek.
Elżbieta obserwowała rosnące zniecierpliwienie grupki osób, którą poznała w hotelu. W końcu podniosła się z krzesła, podeszła do napastliwego Kenijczyka i szepnęła mu kilka słów. Wystarczyły, żeby zrozumiał i się oddalił.
– Jak pani to zrobiła? Odkąd przylecieliśmy, nie można było się od nich opędzić! – zapytał mężczyzna w płóciennym kapeluszu, spod którego wyłaniała się ogorzała od słońca twarz. W jego angielskim czuć było twardy, francuski akcent. Elżbiecie wydawało się, że widzi i słyszy gulgoczącego indora.
– Czasami wystarczy po prostu porozmawiać.
Lekceważąco wzruszył ramionami.
– Nie znam ich języka. – Zdjął kapelusz, ukazując poparzoną łysinę, i zaczął się wachlować.
Elżbieta wróciła na swoje miejsce, nie usłyszawszy słowa „dziękuję”. Zresztą nie oczekiwała tego. Czasami upalna aura Afryki negatywnie wpływała na ludzi z północy. Stawali się nieznośnie poirytowani i rozdrażnieni. Kiedy, wiele lat temu, po raz pierwszy była w tej części świata, również źle zniosła zmianę klimatu. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się nawet do najbardziej niesprzyjających warunków. Całymi tygodniami mogła żyć w zagubionej gdzieś w buszu wiosce bez bieżącej wody, prądu i innych udogodnień cywilizacji. Najważniejsze, że dawała ludziom siebie, a oni jej potrzebowali.
Ukradkiem zerknęła na rozszczebiotanych Francuzów. Intensywnie gestykulowali, przeglądając na tablecie zdjęcia przedstawiające urzekające panoramy egzotycznej dziczy. Prawdopodobnie nigdy nie zobaczą na własne oczy drugiego oblicza Czarnego Kontynentu: biedy, głodu i wyniszczających chorób.
Zamknęła oczy i pod zmrużonymi powiekami zobaczyła małego Kipchoge. Leczyła go w trakcie jednego z pierwszych pobytów w Afryce. Przez kilka dni czuwała przy nim praktycznie dzień i noc. Choć wydawało się, że tak naprawdę nic nie można już dla niego zrobić, dziecko przeżyło. Zanim wyzdrowiało, opowiadała mu o miastach i wielkich statkach, o szkołach i codzienności jego rówieśników w innych krajach. Opowiadała o tym, jak wygląda świat.
Pewnego razu, kiedy ocknął się z gorączki, zapytał:
– A kiedy stąd wyjedziesz, będziesz o mnie pamiętać?
– Będę.
Dała mu wtedy słowo. Miała nadzieję, że tej obietnicy udało jej się dotrzymać. Wzięła go pod swoją opiekę. Dawała mu tyle matczynej czułości, ile tylko może dać obca osoba. Nie oczekiwała niczego w zamian. Mimo to on odwdzięczał się jej żywym blaskiem ogromnych, pięknych oczu i uśmiechem pełnym radości. Uczył ją, jak czerpać szczęście z zapachu wiatru i energii Ziemi.
Na pomoc kenijskim pacjentom poświęciła wiele lat. I siebie. Poświęciła nawet coś więcej. Ciągle liczyła, że córka kiedyś jej to wybaczy, bo była pewna, że sama sobie wybaczyć już nie zdoła.
Boeing usiadł na płycie berlińskiego lotniska dziesięć minut przed piątą rano. Niedługo później Elżbieta siedziała na pokładzie następnego samolotu. Jeszcze dwie godziny i będzie w domu.
Czas uporządkować ostatnie sprawy.
Klucz.
Nie, to nie klucz,
to pytanie.
A w nim odpowiedź.
Najprostsza.
Najtrudniejsza.
Na początku była tylko samotność.
I śmierć.
Bez matki, która odeszła we wrześniu, i bez ojca, którego nigdy tak naprawdę nie znała.
W ostatnich dniach jej samopoczucie znacznie się poprawiło. Ból nie zniknął, ale powoli uczyła się, jak z nim żyć. Tłumiła go w sobie. Wciąż nie docierało do niej, co się tak naprawdę stało. Miała wrażenie, że matka tylko wyjechała na jakiś czas. Wiedziała, że za rok, może dwa, kiedy sobie uświadomi, że tego, co się wydarzyło, nie można cofnąć, przyjdzie kryzys. Ale teraz chciała tylko odrobiny ulgi.
Na razie ukojenie przynosiły rzucenie się w wir pracy i spotkania z Krystianem. To był jej sposób na funkcjonowanie. Tak, to było odpowiednie słowo: „funkcjonowanie”. Działała jak robot, według sprawdzonego schematu. Każdego dnia ten sam scenariusz: rano szybka kawa, żeby się obudzić, potem droga do salonu kosmetycznego, który prowadziła z koleżanką. Do domu wracała późnym wieczorem na tyle zmęczona, że nie miała siły nic więcej robić ani nad niczym się zastanawiać. Czasami tę rutynę przerywały wyjazdy do hurtowni kosmetycznej albo załatwianie firmowych formalności.
Cieszyła się, że mimo poważnych problemów był przy niej Krystian. Widywali się od niedawna. Kłopoty, z jakimi ostatnio musiała się zmagać, zabiłyby większość nowych znajomości. Tym bardziej dodawało jej siły, że Krystian nie opuścił jej w tych najtrudniejszych chwilach.
Na wsparcie byłego męża nie mogła liczyć nawet w najmniejszym stopniu. Po rozwodzie członkowie jego rodziny zaczęli udawać, że nie poznają jej na ulicy. A wszystko przez to, że to jemu sąd nakazał opuszczenie ich wspólnego mieszkania. Na szczęście dla niej, sędzina nie miała wyrozumiałości dla jego bokserskich zapędów. W trakcie rozprawy pozwoliła sobie nawet na mało prawnicze stwierdzenie, że worki bokserskie kupuje się w sklepie, a nie poślubia w kościele.
Magdalena Budzanowska sądziła, że po trudnym rozwodzie i po śmierci matki, może wreszcie znaleźć spokój. Podświadomie uważała, że całe zło, jakie mogło ją spotkać, już się wydarzyło. Tego dnia doszła do wniosku, że nie mogła być w większym błędzie.
Potrzebowała natychmiastowej pomocy.
W pierwszym odruchu pojechała do Białego Dworu. Wnuczka właścicielki tego pensjonatu, Anita Herbst, była adwokatką. Znały się z Magdą od dziecka, jeszcze z czasów, kiedy jej matka i dziadkowie Anity mieszkali w oddalonym o kilka kilometrów Sycowie.
Teraz jak sparaliżowana siedziała przy stoliku w mieszczącej się na parterze pensjonatu restauracji. Drażnił ją malowniczy widok na oświetlony jesiennym słońcem zalew, rozpościerający się za oknem. Rozpraszało ją dobiegające z tarasu lokalu zbyt wesołe trajkotanie innych gości. Usiłowała poskładać w logiczną całość galopujące w szaleńczym tempie myśli. Mimo tego wydawała się nad wyraz spokojna, zważywszy na to, co przed chwilą powiedziała koleżance. Anita upewniła się, że w restauracji nie ma nikogo poza nimi, i zapytała półszeptem:
– Jak to? Chcą cię oskarżyć o zabójstwo matki?
Magda usiadła głębiej na krześle i skrzyżowała ręce na piersi.
– Nie powiedziałam, że chcą.
– W takim razie źle cię zrozumiałam.
– Powiedziałam, że zachowują się, jakby chcieli to zrobić.
Anita oparła łokcie na blacie. Pochłonięta rozmową, nie zwracała uwagi na postawioną niebezpiecznie blisko krawędzi stołu filiżankę.
– A to nie wychodzi na to samo? – spytała.
– Na razie ten policjant zadał mi tylko kilka pytań.
– Byłaś w komisariacie w Sycowie?
– Tak.
– Z kim rozmawiałaś?
– Nie pamiętam nazwiska. Z jakimś facetem ubranym po cywilnemu.
– Możesz go opisać?
– Twarz miał raczej pociągłą. A skórę – szarą, ziemistą. Taką wiotką… Palacze często taką mają. Odwodniona, niezadbana skóra.
– Niewiele mi to mówi.
– Jestem kosmetyczką. Najpierw patrzę ludziom na cerę.
– Możesz powiedzieć o nim coś więcej?
– Był chudy. Nie szczupły, tylko bardzo chudy. I jakiś taki dziwnie przygarbiony jak na swój wiek.
– Znam wszystkich policjantów z Sycowa. Najlepiej pasuje to do Huberta Jansona.
– Potraktował mnie jak przestępcę – żaliła się Budzanowska. – Idąc do komisariatu, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Może taką mają procedurę?
Anita nie odpowiedziała, ale Magda nie odpuszczała:
– W końcu sama mówiłaś, że jeśli ktoś umrze poza szpitalem, to nie ma w tym nic dziwnego, że na miejsce zgonu przyjeżdża prokurator.
– Zgadza się. Tyle że przyjazd prokuratora nie musi oznaczać wszczęcia czynności w związku z zabójstwem – stwierdziła Anita sucho. – Jesteś pewna, że podjęli śledztwo?
Na twarzy Magdaleny odmalowała się bezradność.
– Nie pamiętam, co dokładnie mówił ten porucznik…
– W policji nie ma takiego stopnia – sprostowała Anita.
– A porucznik Columbo?
– To było w amerykańskim filmie.
– No to… Może posterunkowy… Cholera, przecież nie wiem nawet dokładnie, z kim rozmawiałam – przyznała, nie kryjąc oszołomienia całą sytuacją.
– Spokojnie. W sumie to nie jest teraz ważne.
Anita odpłynęła myślami, jakby coś analizowała. Słońce padało na jej długie ciemne włosy, wydobywając z nich ładne refleksy o barwie palonej kawy. Miała lekki makijaż, który podkreślał jej młody wygląd. Oliwkowa skóra i ciemna oprawa oczu nie wymagały dodatkowego upiększania. Magda próbowała sobie przypomnieć, ile lat młodsza jest od niej Anita. Trzy? Może pięć? Pomyślała, że chciałaby tak dobrze wyglądać. W pewnym momencie przyszło jej do głowy, że jej koleżanka musi korzystać z botoksu. Jednocześnie twarz mecenas Herbst prezentowała się tak naturalnie, że trudno byłoby udowodnić, że Anita wspomaga się medycyną estetyczną.
Wiatr gwałtownie trzasnął drzwiami prowadzącymi na taras. Magda podskoczyła na krześle.
– Przestraszyłaś się – powiedziała Anita nieporuszona.
– Nic się nie stało. Wyłączyłam się. Całkiem odpłynęłam.
– Jesteś przemęczona.
– Zamyśliłam się po prostu.
– Przyszło ci do głowy jeszcze coś ważnego?
Magda machnęła ręką lekceważąco.
– Same bzdury. Na czym skończyłyśmy?
– W takich przypadkach… – Herbst na nowo podjęła temat. – Kiedy ktoś umrze poza szpitalem czy hospicjum, służby mogą podjąć kroki wyjaśniające, czy śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych.
– Dlatego ten policjant mnie przesłuchał?
– Właśnie tak.
– I co teraz?
– Nic. – Anita rozłożyła ręce. – Będziemy działać dopiero, jeśli okaże się to niezbędne. Na razie nie martw się na zapas.
– Spróbuję.
Magdalena zamilkła. Mieszanina strachu i wyczerpania dała jej się we znaki, dlatego poczuła się skołowana.
– A jakie zdanie na ten temat ma Krystian? – zapytała Anita. – W końcu jest lekarzem, powinien znać się na procedurach związanych z sekcjami zwłok.
– On mówi to samo, co ty.
– No widzisz… Przecież nie zabiłaś własnej matki! To jakaś kompletna bzdura.
Budzanowska zignorowała tę niezręczność.
– U mojej matki nic nigdy nie było przypadkowe, więc nie zdziwię się, jeśli się rzeczywiście okaże, że jej śmierć też była zaplanowana – stwierdziła.
– Jak to?
W tym momencie w drzwiach stanęła Dominika, która pracowała w pensjonacie jako kelnerka i recepcjonistka.
– Klienci są już w biurze – rzuciła.
– Przepraszam cię, ale muszę omówić z nimi rezerwację weselną – powiedziała Anita do Magdy. – Porozmawiamy później. Może zjesz coś w tym czasie? Dzisiaj mamy pyszną pieczeń.
– Niczego bym nie przełknęła.
Anita zwróciła się do Dominiki:
– Może posiedzisz chwilę z Magdą?
Dominika skinęła głową. Anita poprawiła włosy i zniknęła w holu.
Budzanowska powoli sączyła przesłodzoną kawę, która już dawno zdążyła wystygnąć. Śledziła wzrokiem skaczącą po drzewach wiewiórkę. Takie chwile ją uszczęśliwiały. Czuła, że związane z jej matką nieporozumienie niebawem się wyjaśni, a życie wróci na właściwe tory. Zupełnie nie dostrzegała, co kryło się pod powierzchnią tej sprawy.
Michał Orski podniósł wzrok.
W oddali, na tle łąki z przekwitającymi baldachimami wrotyczy, dostrzegł intrygującą postać. Podskakiwała i wymachiwała rękoma niczym marionetka szarpana za sznurki.
Michał zbliżył do twarzy dłoń, jakby chciał przetrzeć oczy ze zdumienia, ale cofnął ją, kiedy zorientował się, że na nosie ma okulary przeciwsłoneczne. Jeszcze raz spojrzał w dal. Teraz był już pewien, że postać na horyzoncie to żywy człowiek, a nie wytwór fantazji.
Niepewnie rozejrzał się wokół. W pobliżu nie było nikogo innego, oczywiście oprócz miotającego się na drodze mężczyzny. Pomachał i ruszył w jego kierunku, przedzierając się przez płożące się dzikie jeżyny. Dopiero w połowie drogi zaczął się zastanawiać, czemu zawdzięcza tę nietypową wizytę.
Słońce paliło go w kark. „Ostatnie dni złotej polskiej jesieni”, pomyślał. W tym roku była wyjątkowo ładna.
Choć była druga połowa października, liście wciąż trzymały się gałęzi. Łąkę oddzielał od lasu szeroki pas wrzosów. Pod drzewami, nawet z daleka, można było dostrzec skupiska jaskrawych grzybów. Michałowi wydawało się, że są to lisówki pomarańczowe, ale nie dałby sobie za to uciąć ręki. Nie miał pojęcia, jak Anita odróżnia je od jadalnych kurek. Próbowała mu to tłumaczyć, ale widocznie był kiepskim mykologiem, bo za żadne skarby nie widział różnicy.
Nieznajomy zawołał go po imieniu. Michał zdjął okulary. Doskonale wiedział, z kim ma do czynienia. Niepozorny mężczyzna o okrągłej twarzy, ubrany w wędkarską kamizelkę to inspektor Robert Stelmach – szef Komisariatu Policji w Sycowie.
Orski zdawał sobie sprawę z tego, że inspektor jest na ogół bardzo zajęty i nie ma w zwyczaju spontanicznie wpadać na kawę, piwo czy drinka do kolegów z pracy. Zwłaszcza tych, którzy są akurat na urlopie. Dlatego odwiedziny niezapowiedzianego gościa natychmiast obudziły w nim czujność.
– Nie wyglądasz na urlopowicza – skomentował Stelmach po powitaniu.
Istotnie, z piłą w rękach i w drelichowym kombinezonie, przypominał raczej robotnika budowlanego niż kogoś, kto cieszy się czasem wolnym od pracy.
Michał odparł zaczepnie:
– A jak, twoim zdaniem, wygląda policjant na urlopie?
Stelmach nie odpowiedział. Orski również milczał przez dłuższą chwilę, usiłując zdjąć rękawice.
– Jak mnie tu znalazłeś? – zapytał wreszcie.
– Anita mi powiedziała, że jesteś na łące jej dziadków i budujesz Tomkowi szałas.
– Młody ma fazę na Indianina. Obiecałem mu szałas, ognisko i pieczenie pianek.
– Czego?
– Marshmallowsy.
– A cóż to takiego?
– Pamiętasz czeskie jojo?
– Raczej się nie dogadamy.
– Marshmallowsy to takie gumowate cukierki, które można piec nad ogniskiem na patykach.
– Wolałbym kiełbasę.
– Ja też. Ale tym razem decyduje Tomek. – Orski uśmiechnął się. – A on chce pianki. Będą więc pianki. – Michał postanowił przejść do rzeczy. – Co się stało? – spytał. – Nie powiesz mi, że przyjechałeś tu z powodu wielkiej tęsknoty za mną.
Stelmach się skrzywił. Wsadził ręce do kieszeni i kręcił czubkiem buta w piasku. Nawet Michał, który, co prawda lubił dobrze wyglądać, ale nie przywiązywał szczególnej wagi do najnowszych trendów, zauważył, że Robert prezentuje się inaczej niż zwykle. Stelmach nieodzownie kojarzył się Michałowi z idealnie odprasowanymi koszulami albo nieskazitelnym mundurem. Tymczasem dzisiaj jego szef miał na sobie wymięte ubrania i niedopasowany krawat. Nagle w głowie Orskiego zaświtała myśl, że żona Stelmacha musiała wyjechać gdzieś na kilka dni i inspektor nie potrafił samodzielnie okiełznać swojej garderoby. Michał również miewał z tym problemy. Zwłaszcza po śmierci żony, kiedy sam musiał się zająć całym gospodarstwem domowym. Żeby uniknąć modowych wpadek i ułatwić sobie robienie prania, kompletując garderobę, zazwyczaj trzymał się jednej gamy kolorystycznej: od czerni przez granat po jasne szarości. Chętnie też wybierał te ubrania, które nie wymagały użycia żelazka.
– Hubert Janson miał wypadek. – Słowa komendanta w ułamku sekundy wyrwały Michała z zadumy i zniszczyły leniwy spokój popołudnia.
– Co z nim?
– Jest w ciężkim stanie. Ciężkim, ale stabilnym.
Michał rzucił piłę na ziemię. Budowa szałasu nagle stała się mało ważna.
– Jaki wypadek? – spytał.
– Samochodowy. – Inspektor zamilkł. – Jak można wejść pod rozpędzony samochód? – dodał.
Orski zamarł. Przeczuwał, jak skończy się spotkanie ze Stelmachem. Tymczasem upewnił się, że dobrze usłyszał:
– Wejść? Pomyślałem, że jechał samochodem.
Inspektor pokręcił głową.
– Sam wlazł pod koła. Jakby nie widział, że coś nadjeżdża. Zamroczyło go czy co?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Chwilę trwało, zanim Stelmach się odezwał.
– Tak między nami... Nie chciałbym, żeby dotarło to do wszystkich pracowników.
– Na mnie możesz liczyć.
– Wydaje mi się… Prawdopodobnie Hubert nie był zupełnie czysty. Ale nie chcę niczego przesądzać. Od kilku dni dziwnie się zachowywał. Tak czy inaczej, wiem, że prokurator po wypadku zlecił wykonanie badań toksykologicznych. Chcę mieć absolutną pewność, zanim coś powiem.
„Coś już zostało powiedziane”, pomyślał Michał, ale zachował to dla siebie.
Hubert Janson, podobnie jak Orski, był oficerem policji. Obaj pracowali w sycowskim komisariacie. Różniło ich wiele. Michał był wdowcem z małym dzieckiem na utrzymaniu. Zależało mu na tym, żeby jego syn miał szczęśliwe dzieciństwo. Dwoił się i troił, żeby mu je zapewnić. Efekty jego starań bywały dyskusyjne, ale się nie poddawał. Stawiał na stabilizację. Liczył, że prędzej lub później uda mu się z powrotem ułożyć sobie życie. Odkąd poznał Anitę, miał na to nawet cień nadziei. Hubert był jego przeciwieństwem – bezdzietnym rozwodnikiem z pesymizmem spoglądającym w przyszłość. Janson czasami sprawiał wrażenie, jakby robił wszystko, co było w jego mocy, żeby zepsuć sobie życie. Był jednak bardzo dobrym policjantem. Zawsze potrafili z Michałem współpracować.
– Współczuję Hubertowi, ale co ja mam z tym wspólnego? – spytał Orski.
– Z wypadkiem raczej nic.
Michał się najeżył.
– Raczej?
– Nie masz nic wspólnego z tym wypadkiem – sprostował inspektor. – Potrzebuję twojej pomocy.
– Masz do dyspozycji kilka innych osób – jęknął żałośnie Orski.
– Teoretycznie.
– Jestem na urlopie! – przypomniał Michał twardo. Być może za twardo jak na rozmowę z własnym szefem.
Stelmach machnął ręką.
– Właśnie dlatego przyjechałem tutaj dzisiaj sam.
– Przepraszam – powiedział Orski już spokojniej. – Mów, o co chodzi.
– Chcę, żebyś mimo urlopu wrócił do pracy.
– Wiedziałem…
– Brakuje mi ludzi. To znaczy nie tyle ich brakuje, ile nie ma ich kto poprowadzić. Hubert jest na zwolnieniu i nie wiem, kiedy ani czy w ogóle wróci do służby. To auto nieźle pogruchotało mu biodro. Potrzebuję kogoś doświadczonego, kto wie, jak ten cały bałagan funkcjonuje, żeby mógł przejąć natychmiast obowiązki Jansona. Przecież nie zastąpię go którymś z posterunkowych.
– A Paulina?
– Ona teraz pracuje za siebie i za ciebie.
– Sam podpisałeś mi wniosek urlopowy – bronił się Michał, jeszcze wierząc w to, że Stelmach ustąpi.
– Jeśli nie przerwiesz urlopu, to utoniemy w obowiązkach. Sam wiesz, ile teraz papierów do wypełniania.
– Ech, ta papierologia...
– Przyjechałem, żeby cię tak po ludzku poprosić o pomoc. Sytuacja jest niewesoła.
– Ale…
– Wiesz, jak jest… Gonimy w piętkę, ty na urlopie, Hubert w szpitalu i nagle nie ma kim robić. Nie dajemy rady.
Orski nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Zamiast tego zapytał krótko:
– Kiedy miałbym wrócić?
– Jutro.
Wiedział, że nie ma wyjścia. Stelmach mógł po prostu do niego zadzwonić i poinformować go o odwołaniu z urlopu. Kurtuazyjna rozmowa wynikała wyłącznie z tego, że się przyjaźnili.
Orski obrzucił wzrokiem stojące pod drzewem żerdzie i z przykrością pomyślał, że nie wybuduje szałasu. Znów nie dotrzyma danej Tomkowi obietnicy.
– Najpierw porozmawiam z Tomkiem – zastrzegł, chociaż tak naprawdę podjął już decyzję o powrocie. – Anita też nie będzie zadowolona. Zaplanowaliśmy wspólny wyjazd. Nie wiem, jak im to wytłumaczę.
Stanęli przed niską kamienicą, jakich w Sycowie było wiele. Jednym przywrócono dawny blask, często przy dużym wsparciu funduszy europejskich, inne popadły w kompletną ruinę, od lat nieremontowane i wykorzystywane jako mieszkania komunalne. Ten budynek nie był w najgorszym stanie, chociaż z pewnością renowacja by mu nie zaszkodziła.
Wejście do kamienicy znajdowało się na niewielkim dziedzińcu, na który prowadziła łukowo sklepiona brama. Przejście częściowo zasłaniały gałęzie zwisającego z muru pnącza. Wokół unosiła się woń wilgotnego, zżeranego przez grzyby cementu. Przed drzwiami na klatkę schodową stały oparte jeden o drugi rowery. Do okna na pierwszym piętrze przymocowane były sznurki z praniem.
Krystian Łukowski zadarł głowę i spojrzał na różowe babcine majtki i rozwleczone spodnie od piżamy, bezwstydnie podfruwające na wietrze.
– Tu się wychowałaś? – spytał.
– Tak – powiedziała Magda, usiłując wydobyć z bagażnika samochodu złożone kartonowe pudła.
Mężczyzna uważnie omiótł wzrokiem okolicę.
– Mieszkałaś tu aż do ślubu?
– Nie. Jeszcze przed ślubem wyprowadziłam się do mieszkania męża.
– A wcześniej?
– Wcześniej?
– Chodzi mi o to, czy się z mamą przeprowadzałyście, kiedy byłaś mała.
– Gdy jeszcze żył ojciec, mieszkaliśmy we Wrocławiu. Po jego śmierci mama dostała pracę w tutejszym ośrodku zdrowia. Zaoferowali jej służbowe mieszkanie, więc przeniosłyśmy się do Sycowa.
– Radykalna odmiana.
– Wtedy Syców tętnił życiem. Zawsze, kiedy tu przyjeżdżam, tęsknię za tamtą atmosferą. Mają tu najlepsze cukiernie na świecie.
– Twoja mama nie bała się zostawiać dużego miasta?
– Tutaj samotnej matce było chyba łatwiej niż w dużym mieście. Wszędzie miała blisko. Ludzie wiedzieli, że jest lekarką, więc cieszyła się ogólnym szacunkiem. A że wszyscy wszystkich tu znają, w razie potrzeby zawsze mogła liczyć na czyjąś pomoc, jeśli musiała mnie zostawić na godzinę czy dwie, żeby iść do chorego.
Magda szturchnęła Krystiana, by pomógł jej w przenoszeniu kartonów. Wziął je pod pachę.
– Jesteś pewna, że możemy już wejść do środka? – spytał.
– Policjant, z którym rozmawiałam, powiedział, że na drzwiach nie ma plomb.
– Czyli możesz robić, co ci się podoba?
– Podobno mieszkanie jest dostępne przynajmniej od dwóch tygodni, tylko ja się tym nie interesowałam.
– Wcale ci się nie dziwię. Na twoim miejscu nie miałbym ochoty tutaj przyjeżdżać.
Krystian ruszył we wskazanym przez Magdę kierunku. Szła zaraz za nim. Żeby być uczciwą wobec samej siebie, musiała przyznać, że Krystian nie był najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Miał krępą sylwetkę. Poruszał się w dość komiczny sposób: na krótkich nogach człapał jak kaczor Donald. Niedoskonałości próbował nadrabiać nieskazitelnym ubiorem. Zazwyczaj miał na sobie dżinsy, marynarkę i perfekcyjnie odprasowaną koszulę, a często również krawat. Magda nigdy nie widziała go nieogolonego albo ze zbyt długimi włosami. Lubiła zadbanych mężczyzn.
Klatka schodowa była szara i klaustrofobiczna. Z piwnicy wydobywał się drażniący odór nadpsutych ziemniaków. Małe okna nie wpuszczały na półpiętro zbyt wiele światła, wystarczająco jednak, żeby obnażyć widok łuszczącej się ze ścian farby olejnej w kolorze zgniłej zieleni.
Na parterze oprócz mieszkania po matce znajdował się jeszcze jeden lokal, ale Magda nie wiedziała, kto go teraz zajmuje.
Krystian szedł ostrożnie, jakby się bał, że zaraz ktoś go napadnie.
– Jesteś pewna, że chcesz sprzedać to mieszkanie? – zapytał, kiedy znaleźli się w małym przedsionku.
– To już postanowione. Jestem umówiona z agentką nieruchomości. Mam nadzieję, że szybko uda mi się załatwić formalności i nie będę musiała do tego więcej wracać.
– Tyle wspomnień…
– Nie jestem sentymentalna – ucięła krótko Magdalena.
– A nie będziesz tego żałowała?
– Zdecydowanie nie – zapewniła bez wahania. – Chcę zamknąć ten rozdział. – Rozejrzała się pobieżnie po tak zwanym pokoju stołowym. – Muszę tylko zabrać stąd dokumenty i kilka drobnostek. Reszty rzeczy jakoś się pozbędę – wyjaśniła. – Część pewnie rozdam, pozostałe pójdą do utylizacji. Nie potrzebuję tego wszystkiego. Mam swoje mieszkanie i swoje życie. Nie chcę mieć nic wspólnego z miejscem, w którym umarła moja matka. Wszędzie ją widzę; w każdym meblu, przedmiocie. Nienawidzę tego mieszkania.
– Przecież spędziłaś tutaj szczęśliwe dzieciństwo…
Pokręciła głową z dezaprobatą, ale Krystian tego nie widział. Trudno mu było pojąć jej punkt widzenia. Sam miał inne doświadczenia. Dojrzewał w pełnej, szczęśliwej i zamożnej rodzinie. Niczego mu nie brakowało.
Magda nie zamierzała mu w tej chwili opowiadać skomplikowanej historii swojego dorastania bez ojca i z matką, którą zawsze bardziej interesowały sieroty z afrykańskich przytułków niż jej własna córka. Nie chciała myśleć źle o mamie, ale prawda była taka, że matka zmarła, bo zapracowała się na śmierć. Kiedy dowiedziała się o swojej chorobie, zamiast poddać się intensywnemu leczeniu, poleciała do Afryki ratować chore dzieci. U większości ludzi budziło to podziw i szacunek. Magda nie potrafiła tak na to patrzeć. Ale też nie chciała się zadręczać. To już się stało. I nie były to jej decyzje. Teraz liczyła się tylko przyszłość.
Pudła z hukiem wylądowały na podłodze. Jedno nie wytrzymało upadku i się rozdarło.
Magda nagle się rozpłakała.