Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ambitna i głodna sukcesu Josie Fowler staje przed życiową szansą: ma zorganizować ślub pary celebrytów w luksusowym ośrodku w botswańskiej dżungli. Josie chce jak najlepiej wywiązać się z zadania, co wcale nie jest łatwe. Dwoi się i troi, by zadowolić kapryśnych często gości, uchronić ich przed skutkami lekkomyślnego zachowania w pełnej dzikich zwierząt dżungli. Jednak najwięcej problemów nastręcza jej tajemniczy Gideon McGrath, który ulokował się w chacie zarezerwowanej dla państwa młodych...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 163
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: A Wedding at Leopard Tree Lodge
Pierwsze wydanie: Harlequin Romance, 2010
Redaktor serii: Ewa Godycka
Opracowanie redakcyjne: Piotr Goc
Korekta: Urszula Gołębiewska
© 2010 by Liz Fielding
© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy Wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans są zastrzeżone.
Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Starościńska IB lokal 24-25
Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa
ISBN 978-83-238-8498-9
ROMANS – 1075
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
„Starannie wybierzcie miejsce, w którym urządzicie ślub i wesele. Dzięki ciekawej lokalizacji wasza ceremonia będzie inna niż wszystkie”.
Serafina March „Ślub doskonały”.
– Przepraszam, gdzie?!
Josie Fowler sama nie wiedziała, co zdumiewa ją bardziej: lokalizacja (mimo spekulacji mediów od roku udawało się utrzymać ją w tajemnicy) czy fakt, że Marji Hayes, redaktor naczelna pisma „Celebrity”, zdradza jej tak pilnie strzeżony sekret. Właśnie jej.
– Botswana! – powtórzyła jej rozmówczyni szeptem, jakby obawiała się, że telefon jest na podsłuchu. -Dzwoniłam do Sylvie. Nie ukrywam, że liczyłam…
– Na co? – Josie wstukała jednym palcem hasło „Botswana” do wyszukiwarki. Głupie pytanie, gdy zna się odpowiedź. Marji Hayes miała nadzieję, że arystokratka Sylvie Duchamps Smith rzuci wszystko, by chwytać okruchy z weselnego stołu, o który toczy się gra. A było o co się bić. Propozycja zorganizowania ślubu roku to nie lada gratka. Niestety, panią redaktor spotkał zawód. Sylvie nie miała zamiaru zostawiać dziecka, by ratować jej pismo z opresji.
– Rozumiem, że Sylvie jest na urlopie macierzyńskim, ale miałam nadzieję, że impreza tej rangi…
Josie spokojnie czekała na dalszy ciąg. Doskonale wiedziała, że Sylvie nie skusi nawet najwspanialsza oferta. Z drugiej strony miała świadomość, jak wielkie znaczenie ma ten telefon.
– Wiem od Sylvie, że zostałyście wspólniczkami i teraz pani jest odpowiedzialna za organizację ślubów i wesel. – W głosie Marji pobrzmiewało niedowierzanie.
Nie ona jedna była zszokowana tym awansem. Setki osób uniosły brwi na wieść, że Sylvie uczyniła swoją asystentką dziewczynę, która wcześniej pracowała na zmywaku w hotelowej kuchni. Tak zwane towarzystwo poekscytowało się sensacją, po czym przeszło nad nią do porządku dziennego. Bo czym się tu podniecać? W końcu Josie była tylko „chłopcem na posyłki”, taką „przynieś, podaj, pozamiataj”. Pełniła tę podrzędną rolę krótko, bo szybko dała się poznać jako sprawna organizatorka, osoba godna zaufania. I odporna na stres. Była tak dobra, że kilka firm z branży próbowało ją podkupić, kusząc atrakcyjnym wynagrodzeniem i efektownym tytułem na wizytówce. Jako drugie skrzypce sprawdzała się doskonale, jednak pomysł, by samodzielnie przygotowywała imprezy, okazał się trudny do przełknięcia. Ostrzegła Sylvie, że tak będzie.
– Jest pani bardzo młoda jak na tak duże przedsięwzięcie – zauważyła Marji. -I jeszcze ten ekscentryczny wygląd! – Roześmiała się z przymusem.
Josie musiała przyznać jej rację. Miała dwadzieścia pięć lat, faktycznie mało jak na współwłaścicielkę firmy. Chwilami czuła się stara jak świat, ale co z tego? A wygląd zewnętrzny… cóż, na pewno był oryginalny.
Na przykład fioletowe pasemka. Josie uważała, że są równie istotnym elementem wizerunku, jak klasyczne garsonki i perły w przypadku Sylvie.
– Sylvie miała dziewiętnaście lat, kiedy założyła „SDS Events” – przypomniała redaktorce. Sama, bez pieniędzy i dachu nad głową. Za to wiedziała, jak zorganizować świetną imprezę. Jednym słowem obie zaczynały od zera; poza tym różniło je wszystko. Jednak Sylvie, pomna swych doświadczeń, nie bała się dać szansy obcej dziewczynie. Podała jej rękę, choć inni na jej miejscu zastanowiliby się dwa razy. A znając prawdę o Josie, zrobiliby w tył zwrot.
Od początku świetnie się rozumiały i uzupełniały. Sylvie wabiła klientów arystokratycznym pochodzeniem i wrodzoną elegancją, a Josie, twarda dziewczyna z ludu, odwalała czarną robotę. Nie straszne jej były nietypowe lokalizacje, pijani goście oraz kelnerzy. Krewkich imprezowiczów osadzała jednym spojrzeniem. Robiła swoje, ale uważnie obserwowała Sylvie, podświadomie chłonąc jej styl. Niby wciąż wyglądała jak buntowniczka, ale przeszła wielką wewnętrzną przemianę. Skwapliwie wykorzystała szansę. I cały czas się uczyła: projektowania, zarządzania, marketingu.
– Gdybym nagle zmieniła styl, ludzie by mnie nie poznali.
– Faktycznie. – Śmiech Marji zabrzmiał protekcjonalnie. – Na szczęście nie będzie pani musiała nic wymyślać, bo od dawna mamy plan. Musi pani dopilnować realizacji…
Jednym słowem superfucha. Tylko że nikt „z nazwiskiem” jakoś nie chciał jej wziąć. Przeklęta baba umiała sprawić, żeby człowiek poczuł się jak śmieć. Josie aż świerzbił język, by powiedzieć pani redaktor: „wsadź sobie gdzieś ten swój ślub”. Zwyciężył zdrowy rozsądek, którego nigdy jej nie brakowało. Taka oferta nie trafia się co dzień, więc nie wolno zawalić sprawy. Ślub roku to najlepsza reklama. Jeśli wszystko się uda, to choćby przemalowała się cała na fioletowo, klienci i tak będą walić drzwiami i oknami. Do niej, do Josie, mistrzyni w swoim fachu, a nie tylko zastępczyni Sylvie.
– Czy możemy przejść do konkretów? Za dziesięć minut mam spotkanie – oznajmiła, mając dość gry w „nie chcę, ale muszę”, którą uprawiała Marji. Asystentka spojrzała na nią pytająco, bo na dziś nie miała nic w planach.
– Zatem do rzeczy. Chyba nie muszę pani przypominać, że wszystkie informacje są poufne. – Cierpka słodycz w głosie redaktorki sugerowała, że jednak musi.
I tu się myliła. Josie czytała o przygotowaniach do ślubu najdroższego piłkarza, Tala Newmana, z modelką Crystal Blaize. Pismo „Celebrity” przebiło konkurencję, ale musiało zapłacić fortunę za wyłączne prawo do publikacji zdjęć z imprezy. Nic dziwnego, że właściciele tytułu chcieli zarobić na tym jak najwięcej. Dlatego miejsce, w którym państwo młodzi powiedzą sakramentalne „tak”, było pilnie strzeżoną tajemnicą. W ten sposób podsycano zainteresowanie czytelników i chroniono się przed sabotażem ze strony konkurencji, która mogłaby wysłać szpiega i opublikować kompromitujące materiały.
Gdyby Josie pisnęła komuś choćby słówko, strzeliłaby gola do własnej bramki.
– Będę milczała jak grób – zapewniła. – Nawet nie wiem, gdzie leży Botswana – skłamała, czytając w komputerze krótki artykuł zachwalający uroki „spokojnego i pięknego kraju na południu Afryki”.
– Botswana jest ostatnio szalenie modna. – Marji była zdegustowana jej ignorancją.
– Naprawdę? Nie wiedziałam. – Bo nie tropię obsesyjnie wakacyjnych trendów wśród celebrytów, pomyślała.
– Crystal uwielbia zwierzęta! – ekscytowała się Marji.
Zwierzęta? W Afryce?
– A konkretnie? Co chce zobaczyć? Słonie? Lwy? -Nie, raczej coś mniejszego. – Małpy?
– To też. Ale prawdziwą atrakcją będą lamparty!
Gideon McGrath, jak każdy przedstawiciel homo sapiens, miał kiepsko rozwinięty węch, a jednak znajomy zapach Leopard Tree wyczuł, zanim terenówka wjechała na teren ośrodka. Był to świeży i słodki aromat traw, który wabił zwierzęta zamieszkujące pustynię Kalahari.
Spojrzał na rzekę, którą uważał za własną, i serce zabiło mu mocniej. Kierowca zaparkował na cienistym podjeździe, ale Gideon się nie ruszył; zbierał się w sobie, bo nawet tak prosta czynność jak wysiadanie była w tej chwili sporym problemem.
– Dumela, Rra! Jak dobrze znów pana widzieć!
– Francis! – Gideon uścisnął dłoń mężczyzny, który wyszedł na powitanie.
– Dawno pan u nas nie był, ale nie traciliśmy nadziei, że pan wróci. – Szeroki uśmiech znikł z jego twarzy. – Bardzo boli?
– Eee tam, to nic poważnego! – Gideon machnął ręką i zaczął wysiadać, ale z bólu zaparło mu dech.
– Jakoś ostatnio zardzewiałem. Podobno za dużo podróżuję. Jak rodzina? – zapytał, by choć na moment zapomnieć o piekielnym bólu kręgosłupa. I jego przyczynie.
– Wszystko po staremu. Niech pan do nas zajrzy.
– Mam książki dla twoich dzieciaków. – Gideon sięgnął po bagaż, a ponieważ całe życie włóczył się z jednego krańca świata na drugi, brał tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Tym razem lekka torba wydała mu się tak ciężka, jakby woził w niej kamienie.
– Lamparty? A one nie są niebezpieczne?
– Może i są, ale to będą młode sztuki, które ktoś przygarnął po śmierci lamparcicy. Dostarczą je do ośrodka, a pani tylko zawiąże im kokardki.
– Aha, to dobrze – mruknęła bez przekonania, wspominając ostre jak brzytwa pazury swojej kotki.
– Ślub odbędzie się w hotelu Leopard Tree. To niezwykłe miejsce, idealne dla tych, którzy lubią podglądać dzikie zwierzęta. Czysty luksus w samym sercu natury. Powiem szczerze, że pani zazdroszczę.
– No, rewelacja! – zawołała Josie, udając zachwyt.
– Co najważniejsze, zwierzęta można obserwować z własnego tarasu. Nie trzeba się tłuc rozklekotanym jeepem po bezdrożach. Niech pani sobie wyobrazi: leży pani we własnym basenie, popija szampana, a w dole kąpią się słonie.
– Rewelacja! – Josie bezbłędnie rozpoznała cytat z katalogu biura podróży. Marji pewnie myśli, że funduje jej luksusowe wakacje, a prawda jest taka, że kiedy koła weselnej machiny idą w ruch, nie ma czasu w głowę się podrapać, nie mówiąc już o podziwianiu widoków.
Relaks w przededniu ślubu to przywilej panny młodej, choć w tym przypadku nawet ona będzie musiała się napracować. Josie, jako odpowiedzialna za całość, będzie tyrała od świtu do nocy. Zwykle dzień przed imprezą spędzała w biurze z telefonem przyklejonym do ucha. Nauczona doświadczeniem wiedziała, że mimo skrupulatnych przygotowań wpadki są nieuniknione. W ostatniej chwili zawsze coś wyskoczy. W Londynie miała sztab ludzi do pomocy, w botswańskiej głuszy będzie zdana wyłącznie na siebie. A jeśli mały lampart zanadto się rozbryka? Tu groźne spojrzenie na pewno nie wystarczy.
No, chyba że „dzika i niczym nieskażona przyroda” to zwykły slogan reklamowy. A wzmianka o słoniach u wodopoju oznacza, że w pobliżu nie ma żadnego międzynarodowego lotniska. Skoro o lotnisku mowa…
– A jak my się tam dostaniemy? – zapytała, tknięta złym przeczuciem.
– Wyczarterowaliśmy samoloty – uspokoiła ją Marji.
– O to niech się pani nie martwi.
– Tak już mam, że martwię się o wszystko. – Łącznie ze słoniami i bałaganem, którego mogą narobić lamparciątka. – Dzięki temu śluby, które organizujemy, przebiegają bez zakłóceń.
– Ja myślę! Gdyby Sylvie nie cieszyła się taką renomą, do tej rozmowy by nie doszło. Ale o czym to ja mówiłam?
– O transporcie – podsunęła Josie, walcząc z narastającym zniecierpliwieniem.
– A, tak! Serafina miała jutro wysłać pierwszą partię rzeczy. Słyszała pani, co jej się przytrafiło?
Według oficjalnej wersji Serafina March, „designerka” uroczystości ślubnych dla śmietanki towarzys – kiej – tytuł zwykłej „organizatorki” był oczywiście zbyt trywialny – i samozwańcza „królowa ślubów”, niespodziewanie padła ofiarą wirusa. Dobrze poinformowane źródła utrzymywały, że sama panna młoda posłała ją do wszystkich diabłów.
– Prędzej wezmę ślub w urzędzie, ubrana w worek po kartoflach, niż pozwolę, żeby ta przemądrzała krowa patrzyła na mnie z góry i dyktowała mi, co mam robić – miała powiedzieć doprowadzona do ostateczności.
Josie, którą Serafina zawsze traktowała z wyższością, doskonale rozumiała tę frustrację.
– A jak ona się czuje? – zapytała z obowiązku.
– Powoli zdrowieje. Jaka szkoda, że nie będzie mogła uczestniczyć w uroczystości, w którą włożyła tyle pracy i serca – westchnęła Marji, po czym przeszła do konkretów. – Część gości wyruszy już jutro, ale państwo młodzi przyjadą dopiero pojutrze wieczorem, więc będzie pani miała dość czasu, żeby wszystko ogarnąć.
– Skoro wszystko jest załatwione, może też pojadę pojutrze? – Josie musiała w końcu sobie ulżyć.
– Lepiej dmuchać na zimne. Obie wiemy, że to nie będzie skromna uroczystość. Hotel nie jest duży, bo został pomyślany jako baza dla miłośników safari, więc na wszelki wypadek wynajęliśmy statek wycieczkowy z miejscami noclegowymi.
Odludzie, woda i dzikie zwierzęta – trzy słowa, które organizatora imprez przyprawiają o zimny dreszcz. Do tego „hotel baza”. Czyli koszmar. Co z tego, że ponoć luksusowy? Namiot to namiot, i basta.
– Proszę pamiętać, że najgorsza robota już została wykonana – podkreśliła Marji, nie doczekawszy się okrzyków wdzięczności.
Najgorsza? Chyba najciekawsza.
Planowanie. Projektowanie. Układanie menu, wybieranie muzyki, kompozycji kwiatowych, kolorów, strojów. Zakupy z panną młodą, szczęśliwą posiadaczką karty kredytowej nieobciążonej żadnym limitem.
– Do pani należy dopilnowanie, żeby wszystko przebiegło sprawnie – podsumowała Marji.
– Aha! – Josie czuła, że za chwilę zagotuje się z wściekłości. Miała nadzieję, że impertynencka baba wreszcie wyczuła jej irytację. Nic z tego. Marji Hayes miała skórę grubszą niż nosorożec.
– Serafina nakreśliła idealny scenariusz, zadbała o każdy szczegół. Proszę trzymać się jej wytycznych, bo dla nas to gwarancja udanych sesji zdjęciowych.
– Ale mam się postarać, żeby państwo młodzi byli zadowoleni? – Josie chciała uświadomić nadętej redaktorce, że jej wojenki z konkurencją nie są najważniejsze.
– Państwo młodzi? A tak, naturalnie. Czasu mamy niewiele. Przyślę pani mejlem szczegóły dotyczące podróży oraz dokumentację do przejrzenia w samolocie.
Josie nie miała wątpliwości, że trafiła jej się życiowa szansa. Jednak w ciągu dziesięciu minut zleceniodawczyni obraziła ją tyle razy, że miarka się przebrała. Nie zamierzała dłużej udawać, że wszystko spływa po niej jak po kaczce.
– Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem – zaczęła głosem anioła. – Skoro wszystko jest perfekcyjnie przygotowane, czemu daje mi pani to zlecenie? Dlaczego nie zajmą się tym pani ludzie? Albo, jeszcze lepiej, pani osobiście? W mgnieniu oka załatwi pani tę parę drobiazgów, a potem będzie pani mogła relaksować się w basenie.
I przy odrobinie szczęścia słodkie lamparciątka zeżrą cię na lunch, durna babo.
– Proszę mnie nie kusić! – krygowała się Marji. -Co ja bym dała, żeby tam pojechać! Ale ktoś musi pracować, żeby bawić mógł się ktoś. Mam tu mnóstwo pracy, poza tym takie rzeczy najlepiej powierzyć profesjonalistom.
Którzy nie strofują panny młodej.
– Obiecałam Crystal, że spełnimy jej marzenia.
Jej czy własne?
– Nie możemy sprawić jej zawodu – ciągnęła Marji. – Crystal jest bardzo wrażliwa. I jak każda panna młoda czuje tremę. Chyba nie muszę mówić, że trzeba obchodzić się z nią delikatnie. Mam nadzieję, że będzie się dobrze czuła w pani towarzystwie.
Aha, teraz już obydwie są traktowane jak dzieci. Albo parweniuszki z etykietką „ona nie jest jedną z nas”.
– Rozumiem, że w najbliższym numerze napiszecie, że jestem odpowiedzialna za przebieg uroczystości? – rzekła Josie spokojnie, choć po raz setny miała ochotę krzyknąć: „wypchaj się z tym swoim ślubem”.
– To projekt Serafiny! – oburzyła się Marji.
– Naturalnie. Trzymajmy więc kciuki, żeby do jutra wyzdrowiała. Czekają długa podróż…
– Chętnie zamieścimy podziękowania za to, że zgodziła się pani ją zastąpić.
Obietnica nie była wiążąca, ale zaistniała szansa, że wieść pójdzie w świat. A na tym zależało Josie najbardziej. Poza tym w całej sprawie nie chodzi ani o nią, ani o Marji, ani nawet o „królową ślubów”. Sylvie wpoiła jej fundamentalną zasadę, w myśl której żadna panna młoda, a zwłaszcza ta, która trafi na okładki kolorowych pism, nie może być pozostawiona samej sobie.
Musi mieć kogoś, kto w tym wielkim dniu będzie ją nieustannie wspierał.
– Proszę mi dostarczyć materiały. Zaraz prześlę umowę.
Drżącą ręką odłożyła słuchawkę.
– Emmo, wyślij standardową umowę do Marji Hayes z „Celebrity” – poprosiła asystentkę. – Przejmujemy ślub Tala Newmana z Crystal Blaze.
– „Celebrity”! – Emma z dzikim okrzykiem podrzuciła do góry notes i długopis. Jej radość sprawiła, że z Josie wyparowała cała złość na Marji Hayes. – Gdzie to będzie?
– Jeśli ci powiem, to potem będę musiała cię zabić.
– Dzień dobry! Jak pan się czuje? – powitał go Francis.
– Bywało lepiej – odpowiedział mu w języku tswana.
Gideon nie planował wizyty w Leopard Tree. Zboczył z drogi, burząc precyzyjnie ułożony plan podróży, którą rozpoczął od wizyty w bazie nurkowej nad Morzem Czerwonym. Stamtąd wzdłuż wybrzeża ruszył do Ramal Hamrah, by sprawdzić zaawansowanie prac przy budowie statku wycieczkowego, który zamówił u miejscowych fachowców. Skoro już był blisko pustyni, wybrał się na safari. Zwykle takie eskapady dodawały mu sił witalnych, tym razem było inaczej. Gdy chłodnym pustynnym świtem zziębnięty otworzył oczy i pomyślał o gehennie czekającej go na zatłoczonym lotnisku, zadał sobie pytanie: po kiego diabła ludzie tak się katują dla przyjemności? W przypadku faceta, który zbił majątek, sprzedając turystom dreszcz emocji, przygodę i marzenie o mitycznej krainie Shangri-La, takie czarne myśli nie wróżyły nic dobrego.
Faktycznie, coś z nim było nie tak, bo od pewnego czasu dokuczał mu ból kręgosłupa. Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale w końcu zdał sobie sprawę, że męczy się z tym prawie rok. A zaczęło się w momencie, gdy postanowił sprzedać Leopard Tree.
– Fizycznie nic ci nie dolega – oznajmiła Connie, jego lekarka, prześwietliwszy go na wszystkie strony. – Powiedz, co cię gryzie?
– Nic – skłamał. – Czuję się jak młody bóg. – Istotnie miał powody do zadowolenia. Właśnie kupił ranczo w Patagonii, które miało być kolejną dużą inwestycją. – Zapraszam na wakacje w siodle.
Connie pokręciła głową.
– Z nas dwojga to nie ja potrzebuję wakacji, tylko ty – oznajmiła. – Ostrzegam, że jedziesz na pustym baku. – Co?! – Zwolnij! Zacznij żyć naprawdę.
– Popatrz, myślałem, że nic innego nie robię. Wiesz, mam propozycję. Zrób mi zastrzyk przeciwbólowy, bo zaraz mam samolot.
– Zdajesz sobie sprawę, że ulga będzie krótkotrwała? – westchnęła. – Prędzej czy później i tak będziesz musiał się zatrzymać i poszukać przyczyny swoich dolegliwości. Jeśli sam tego nie zrobisz, zmusi cię do tego twój kręgosłup. Spróbuj choć trochę odpocząć.
– Tak jest, pani doktor. Już się robi.
Może faktycznie trochę przesadził, śpiąc na pustyni w cienkim śpiworze. Doszedł do tego odkrywczego wniosku w drodze na lotnisko, chwilę po tym, jak ból zaatakował ze zdwojoną siłą. Mimo to nie zrezygnował z planów. Sześć spotkań i cztery loty później siedział na pokładzie awionetki podchodzącej do lądowania na piaszczystym pasie startowym, który dziesięć lat temu wykarczował w buszu.
Z samolotu ledwie wysiadł, zupełnie jakby jego organizm buntował się przeciw komendom wysyłanym przez mózg.
Niepotrzebnie tu przyjechał. Gdy tylko zorientował się, co się święci, powinien był lecieć do Gabarone. Tam jakiś lekarz bez ceregieli postawiłby go na nogi i mógłby kontynuować podróż do Ameryki Południowej. Skoro już był w Leopard Tree, postanowił wyleczyć się sam.
Naiwnie sądził, że wystarczy garść leków przeciwbólowych, gorący prysznic i spokojna noc w wygodnym łóżku. Skończyło się tak, że leżał unieruchomiony, zdany na łaskę medyka, którego sam zatrudnił. Ten zaś, po telefonicznej konsultacji z doktor Connie, odmówił podania zbawiennego zastrzyku. Nie dość, że mu nie pomógł, to jeszcze nagadał nawiedzonych bredni. Gideon nasłuchał się o tym, jak to jego organizm wysyła sygnały, prosząc go, by zwolnił, zaczął się oszczędzać. Powinien się zrelaksować, odstresować, a wtedy nastąpi samouleczenie. Ciało da mu znać, gdy znów będzie gotowe do aktywności.
Wszystko fajnie, tylko mądrala nie potrafił powiedzieć, kiedy to nastąpi.
Connie była bardziej dosadna:
– Przestań się miotać jak jakiś wariat!
Po to tu przyjechał, żeby trochę odpuścić. Wystawił hotel na sprzedaż i nawet trafiło się parę ciekawych ofert. Członkowie zarządu naciskali, by którąś przyjął, a uzyskane środki zainwestował w nowe przedsięwzięcia. Nie uległ presji. Leopard Tree było jego pierwszą inwestycją. Symbolem. Wiecznym bólem i niespełnieniem…
– Przyszły jakieś wiadomości? – zapytał Francisa.
– Tylko jedna. – Francis postawił tacę ze śniadaniem i wyjął z kieszeni kartkę. – To odpowiedź na pański mejl. Piszą, żeby się pan nie denerwował, bo Matt Benson poleciał za pana do Argentyny. Proszą, żeby zastosował się pan do zaleceń lekarzy i jak najwięcej odpoczywał. Tak długo, jak będzie trzeba.
Gideon cicho zaklął. Nie miał nic przeciwko Mattowi, który był porządnym i inteligentnym facetem. Jedyne, co mógł mu zarzucić, to że nie spędził ostatnich piętnastu lat na budowaniu globalnego imperium turystycznego oferującego ekstremalne wakacje klientom, którzy bez względu na wiek pragnęli wyzwań i emocji. Gideon z myślą o nich budował kameralne ośrodki z dala od utartych turystycznych szlaków, gdzie za odpowiednią opłatą mieli zapewnioną prywatność, luksus i niezapomniane wrażenia.
Matt Benson, choć zaangażowany, był jednym z wielu pracowników firmy. I jak każdy po pracy wracał do domu i prawdziwego życia. Do żony. Dzieci. Psa.
Gideon nie miał do kogo wracać. Nie miał nic prócz firmy, którą zbudował na fundamentach małego rodzinnego biznesu. Z czasem firma stała się całym jego życiem.
– Co jeszcze mogę dla pana zrobić? – zapytał Francis.
– Na przykład mnie stąd zabrać? – zapytał rozdrażniony, wodząc wzrokiem za awionetką lecącą wzdłuż rzeki.
Niepotrzebnie tu przyjechał. Wiele by dał, żeby znaleźć się na pokładzie tego samolotu. I znów być w drodze.
Na samą myśl o podróży nieznośny ból się nasilił. Nie lekceważył go, bo wiedział, że żarty się skończyły.
Po dwóch nocach w ośrodku był tak zmęczony i zi – rytowany bezczynnością, że miał wszystkiego serdecznie dość. Nałykał się proszków, wziął prysznic i twardo postanowił, że wyjeżdża. Choćby musiał czołgać się do recepcji, dotrze tam i każe wezwać powietrzną taksówkę.
Jak postanowił, tak zrobił. Ale nie uszedł daleko. Francis znalazł go uczepionego barierki na kładce między drzewami; wprawdzie utrzymał się na nogach, ale nie mógł się ruszyć. Postawiony przed wyborem: szpital albo odpoczynek w Leopard Tree, gdzie przynajmniej miał względną kontrolę nad sytuacją, nie namyślał się długo.
Miejscowy konował mógł mieć trochę racji. W ostatnich latach Gideon rzeczywiście się nie oszczędzał. Nic się nie stanie, jak parę dni posiedzi w jednym miejscu.
– Ktoś przyjechał czy wyjechał?
– Przyjechał – odparł Francis. – Pani od ślubu. Będzie mieszkała obok pana. Podobno też jest z Londynu. Może się znacie?
– Niewykluczone. – Gideon już dawno zrozumiał, że nie ma sensu tłumaczyć Francisowi pochodzącemu z małego miasteczka, że Londyn to wielomilionowa metropolia. – Pani od ślubu? – zdziwił się. – A kto tu bierze ślub?
– Proszę o dyskrecję, bo to tajemnica. Pan Tal Newman, bardzo sławny piłkarz, poślubi u nas swoją śliczną narzeczoną. Przyjedzie do nas mnóstwo sławnych ludzi. I zdjęcia będą w gazecie.
Zszokowany Gideon aż się poderwał, ale przeszywający ból osadził go w miejscu. Przerażony Francis chciał mu pomóc, ale odprawił go zdecydowanym gestem, po czym bezsilnie opadł na leżankę. Potem posłał wiązkę, nie wiadomo, czy szwankującemu kręgosłupowi, czy osobie, która bez jego wiedzy zgodziła się na imprezę dla celebrytów. Co było sprzeczne z filozofią jego firmy.
– Nalać panu herbaty? – zapytał Francis.
– Prosiłem o kawę – warknął.
– Ale doktor powiedział, że nie wolno…
– Wiem, co powiedział!
Zero kofeiny, zero stresu.
Gideon zachęcał pracowników do aktywnego promowania ośrodków, jednak Leopard Tree było znane jako oaza spokoju w sercu dziewiczej przyrody. Medialny cyrk i hałaśliwy ślub to ostatnia rzecz, której życzyliby sobie hotelowi goście. Gideon również sobie nie życzył takich wątpliwych atrakcji. Wszędzie tylko nie tutaj…
Gdyby