Afryka Nowaka - Piotr Tomza - ebook

Afryka Nowaka ebook

Piotr Tomza

5,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kazimierz Nowak w latach 1931–1936 odbył samotną podróż po Afryce, trasą z Trypolisu na Przylądek Igielny i z powrotem na północ kontynentu. Przemierzył łącznie około czterdziestu tysięcy kilometrów, głównie rowerem, a także pieszo oraz konno. Siedemdziesiąt lat po jego ekspedycji, młodzi podróżnicy postanowili oddać hołd wielkiemu Polakowi, powtarzając jego wyczyn. Inicjatorom tego przedsięwzięcia udało się zebrać grupę śmiałków. Utworzyli sztafetę, której kilkuosobowe zmiany przeprawiały się przez Afrykę, korzystając ze środków lokomocji, których używał Kazimierz Nowak. Książka Piotra Tomzy ukazuje Afrykę piękną, dziką, oszołamiającą bogactwem przyrody, ale też rozwijającą się i nowoczesną. Autor przedstawia relacje poszczególnych członków wyprawy, którzy na własnej skórze doświadczyli tego, z czym przed siedemdziesięciu laty zmagał się polski podróżnik.

Piotr Tomza (ur. 1980) – dziennikarz, redaktor serwisu Kolosy.pl, pisze o Kolosach od roku 2000, autor opracowania Dziesięć lat Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów (Gdynia 2008). Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Poznaj Świat”, „Rowertourze”, „Afryce”, „Taterniku” i „Polityce”. Był założycielem i zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Globtroter”. Autor książki Pokolenie Kolosów (W.A.B. 2014). Laureat Nagrody im. Andrzeja Zawady (2008), uczestnik wyprawy „Afryka Nowaka” (Nagroda Specjalna Kolosów 2011). Podróżował po Europie, Afryce, Bliskim Wschodzie i Kubie. Mieszka w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 554

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr Tomza

Afryka Nowaka

czyli rowerem i pieszo po śladach sztafetą

Copyright © Piotr Tomza, MMXIV

Wydanie I

Warszawa

Dziadzikowi – Tata

Nie przyjechałem do Afryki, by się wzbogacić ani by pobić jakiś rekord.

Ileż to przeróżnych myśli snuje się po głowie, gdy człek tak żegluje samopas po wodnej pustyni wśród dziewiczej puszczy. Myśli, jakich nie sposób wysnuć w zwykłych warunkach bytowania w swoich bezpiecznych stronach ojczystych. Później, po powrocie miewa się tylko już pamięciowe pojęcie swych nastrojów, brak zaś odwagi na odtworzenie tego, co czuło się i myślało, bo można by samego siebie nie zrozumieć.

Kazimierz Nowak, Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd

Zdobycie najwyższej góry świata z pewnością miało jakiś wpływ na nasze emocje, w każdym razie na moje, nie wydaje mi się jednak, aby był to wpływ zbyt duży.

Chris Bonington, Everest – najtrudniejsza droga, tłum. Wojciech Adamiecki

WstępBoruszyn 1931 – Kraków 2013

Samotność, samowystarczalność i anonimowość – to warunki konieczne podróży.

Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy, tłum. Magdalena Budzińska

A nas była ponad setka. Dobrze ponad. Zależeliśmy od siebie – mniej lub bardziej, ale jednak – i jeszcze robiliśmy wszystko, by świat usłyszał o nas i o Nowaku. Może dlatego nie udało nam się to tak, jakbyśmy chcieli.

Nie udało?!

„Unikalna w skali Polski i świata, trwająca 799 dni wyprawa, w której wzięło udział ponad sto osób, zorganizowana dla upamiętnienia wybitnego polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka, który w latach 1931–1936 przemierzył Afrykę z północy na południe i z powrotem”. To wersja oficjalna. Jedna z. Bo można dać też i taką: „Jeden z najciekawszych projektów podróżniczych ostatniej dekady”. To już po bandzie, ale przecież nie wymyśliliśmy tego sami. Podobnych kawałków znalazłoby się jeszcze kilka. A nasza wersja?

Zaczęło się od Nowaka, no jasne.

4 listopada 1931 roku trzydziestoczteroletni bezrobotny z Boruszyna, niewielkiej wsi w Wielkopolsce, wyruszył do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Poznania, gdzie wsiadł w pociąg jadący do Rzymu. Miał ze sobą rower, trochę bagażu i nieco mniej pieniędzy. W domu pozostawił żonę i dwójkę dzieci. Następnym razem rodzina zobaczyła się w komplecie po pięciu latach. Po kolejnych siedemdziesięciu Ryszard Kapuściński powiedział: – Wyczyn Kazimierza Nowaka zasługuje na to, by jego nazwisko znalazło się w słownikach i encyklopediach, by było wymieniane obok takich nazwisk, jak Stanley i Livingstone.

Moglibyśmy zapytać, dlaczego tylko obok, a nie przed nimi?

Kazimierz Nowak urodził się w roku 1897 w Stryju i od najmłodszych lat zdradzał zainteresowanie włóczęgą. Na swoją pierwszą dłuższą wyprawę wybrał się w wieku zaledwie piętnastu lat – pojechał do Rzymu. Sam. Ze Lwowa. Podczas pierwszej wojny światowej, wcielony do austriackiej armii, ponownie znalazł się we Włoszech, tym razem jednak w charakterze jeńca. Po 1918 roku krótko mieszkał w Krakowie, a następnie, po przeniesieniu się wraz z jednostką wojskową do Poznania, osiadł w Wielkopolsce. Tam się ożenił i poszedł do pracy. Nie na długo. W 1924 roku, zwolniony z Poznańskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego, postanowił znaleźć inne źródło zarobku niż urzędnicza pensja i ruszył w trasę. Przez kolejne lata starał się utrzymać rodzinę, pisząc korespondencje z podróży i robiąc zdjęcia. Zjeździł Polskę i całkiem spory kawałek Europy. Żeby było tanio, przemieszczał się na rowerze. W 1928 roku podczas jednej z takich wędrówek dotarł aż do Afryki Północnej.

Kazimierz Nowak (1897–1937). Fot. arch. Wydawnictwa Sorus

To był ten moment.

Kazimierz Nowak oszołomiony i zainspirowany „odkryciem” nowego kontynentu, zaczął odtąd czynić wszystko, co w jego mocy, by zrealizować pomysł, który właśnie zrodził się w jego głowie. Tak śmiały, że aż szalony: żeby samotnie wyprawić się rowerem przez Afrykę.

Jeśli wcieliłby w życie ambitny plan, mógłby rozwiązać problemy finansowe swojej rodziny (atrakcyjny i unikatowy materiał reporterski dawał szansę na przyzwoity zarobek) i stać się pierwszym badaczem, który na Afrykę spojrzy z zupełnie nowej perspektywy (rowerowe siodełko zamiast niesionej przez tragarzy lektyki – byt określa świadomość) i opisze ją jak nikt wcześniej.

Już w podróży zanotował: „Mimo upałów, burz i złej drogi przebyłem w ciągu osiemnastu dni prawie pięćset kilometrów pieszo, co nie jest niewątpliwie rekordem światowym, jednak wątpię, czy znalazłbym wśród miliona białych choćby jednego naśladowcę” (Kazimierz Nowak, Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931–1936, zebrał, opracował i wstępem opatrzył Łukasz J. Wierzbicki, Poznań 2007, s. 274).

Mimo że wydaje się to nieprawdopodobne, pozbawiony jakiegokolwiek instytucjonalnego wsparcia, Nowak dzięki konsekwencji, silnemu przekonaniu o wartości tego, co robi, oraz ogromnej dozie szczęścia dopiął swego. Pod koniec listopada 1931 roku wylądował w Trypolisie i skierował swój wysłużony kilkuletni rower (ten sam, na którym jeździł po Europie) wprost na południe. Włoska administracja targanej powstaniem Cyrenajki zawróciła go na Saharze, musiał więc cofnąć się do wybrzeża Morza Śródziemnego i przez Bengazi dotarł do Aleksandrii. Z Egiptu trasa jego podróży wiodła w górę Nilu (odcinek Pustyni Nubijskiej pokonał pociągiem, znów zmuszony do czegoś przez administrację, tym razem brytyjską), potem przez gęsto zaludniony rejon Wielkich Jezior Afrykańskich. Do Kapsztadu, pierwotnego celu swojej podróży, przybył w kwietniu 1934 roku. Zamiast jednak wracać statkiem do Europy, uznał, zachęcony dotychczasowym powodzeniem, że nie warto przerywać wyprawy, i zdecydował się na powrót drogą lądową, tym razem bliżej zachodniego wybrzeża Afryki.

Wkrótce rower odmówił mu posłuszeństwa. Stanowiło to pewien problem, lecz bez przesady. Na jakiś czas przesiadł się na konia, następnie spory odcinek przewędrował pieszo, spłynął łodzią rzekami Lulua, Kasai i Kongo, a Saharę z Fort Lamy (dzisiejsza Ndżamena) do Wargli pokonał na wielbłądzie. Ostatnie kilometry przemierzał ponownie rowerem, a afrykańską wędrówkę zakończył w listopadzie 1936 roku w Algierze. Nie bez perturbacji dotarł stamtąd do Marsylii, skąd, głównie pociągiem, przejechał do Paryża, by wreszcie, znów w ten sam sposób, udać się przez Niemcy w kierunku Polski. Granicę przekroczył w nocy z 22 na 23 grudnia 1936 roku w Zbąszyniu. Wracał już nie do Boruszyna, lecz do Poznania.

Dzięki honorariom, które przez pięć lat otrzymywał (a dokładniej, otrzymywała jego żona), regularnie publikując korespondencje z Afryki w czasopismach – „Naokoło Świata”, „Na Szerokim Świecie” czy „Przewodniku Katolickim” – pod swoją nieobecność rzeczywiście utrzymywał rodzinę. Mało tego, sytuacja finansowa Nowaków poprawiła się do tego stopnia, że było ich stać na przeprowadzkę do miasta. Innymi słowy, cel operacyjny numer jeden udało mu się osiągnąć. Co z drugim?

Przez pięć lat spędzonych w Afryce Kazimierz Nowak wykonał monumentalną pracę dokumentacyjną. Pisał codziennie, wysyłał listy, na tysiącach stron skrupulatnie notował obserwacje. Zrobił też setki zdjęć o wyjątkowej wartości, rejestrujących rzeczywistość, do której nikt z aparatem fotograficznym nie miał wcześniej odwagi się zbliżyć. Po powrocie do Polski wygłosił kilka odczytów w Poznaniu, w Krakowie oraz w Warszawie o życiu mieszkańców Afryki i geografii kontynentu, rozpoczął także pracę nad książką. Niestety, organizm eksploatowany ponad miarę przez pięć lat, systematycznie osłabiany nawrotami malarii, nie wytrzymał – 13 października 1937 roku podróżnik zmarł na zapalenie płuc, którego nabawił się w szpitalu po operacji z powodu zapalenia okostnej.

Chociaż pogrzeb Nowaka był w Poznaniu ważnym wydarzeniem, jego postać oraz wyczyn szybko poszły w niepamięć. Z całą pewnością pod koniec lat trzydziestych XX wieku w Polsce nie było atmosfery sprzyjającej popularyzacji czegoś tak oderwanego od polityki, jak podróżowanie z aparatem fotograficznym i notesem po Afryce, niemniej całkowitego zniknięcia Nowaka ze świadomości publicznej doprawdy nie da się wytłumaczyć tylko i wyłącznie tym, że była wojna i było ciężko. Szczególnie że i w całym piśmiennictwie powojennym wszystkie wzmianki o Nowaku – przecież jednoznacznym przeciwniku „zapędów kolonialnych sanacyjnej Polski” – można policzyć na palcach. Aż trudno uwierzyć.

Mądrzejsi o to, co wydarzyło się później, zaryzykujmy: styl, w jakim podróżował Nowak, a także rodzaj wrażliwości, który wpływał na to, jak przedstawiał swoje doświadczenia, za bardzo wyprzedzały epokę, w której przyszło mu żyć. Następną również.

Co było potem?

Książka, od której wszystko się zaczęło (okładka już szóstego wydania). Fot. arch. Wydawnictwa Sorus

W roku 2000 nakładem poznańskiego Wydawnictwa Sorus ukazało się pierwsze wydanie książki Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Znalazły się w niej reportaże Nowaka publikowane w przedwojennych czasopismach, wybrane i zredagowane przez Łukasza Wierzbickiego, poznaniaka, który postacią ich autora zainteresował się za sprawą swojego dziadka, w młodości wiernego czytelnika tych tekstów. Początkowo książka nie została zauważona. Zmieniło się to dopiero w roku 2006, gdy trafiła w ręce Ryszarda Kapuścińskiego. „Przejęty jestem lekturą książki Kazimierza Nowaka. To zupełnie niezwykła książka ze względu na treść i osobę autora, zasługująca na dużo większą uwagę i szerszy oddźwięk. Rewelacyjna to rzecz, oby zajęła ona stałe miejsce na listach klasyki polskiego reportażu – czego zresztą jestem od tego momentu sam gorącym zwolennikiem” – napisał Kapuściński w liście do wydawnictwa, zgodził się też uczestniczyć w odsłonięciu tablicy upamiętniającej Nowaka na dworcu Poznań Główny, którą ufundował Maciej Pastwa, poznański podróżnik, również zauroczony historią sprzed lat (o Macieju Pastwie będzie tu jeszcze mowa).

Udział Kapuścińskiego w tym wydarzeniu przyciągnął media. Od tego momentu wokół postaci Nowaka i jego afrykańskiej podróży zaczęło się dziać coraz więcej. Wydawnictwo przygotowało i zaczęło promować drugie, a potem kolejne wydania Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd, wreszcie też pojawiliśmy się my. Najpierw kilka, potem kilkanaście, kilkadziesiąt, w końcu ponad sto osób zafascynowanych Nowakiem i jego wyczynem, gotowych poświęcić swój czas, energię i pieniądze, by oddać mu hołd, szukać jego śladów, a przede wszystkim odzyskać o nim pamięć.

Teraz to wszystko wydaje się oczywiste – że pojechaliśmy po śladach Nowaka, że korzystaliśmy z tych samych co on środków transportu, że trasę podzieliliśmy na etapy, że się zmienialiśmy jak w sztafecie, do tego w Afryce, że mieliśmy sztafetową pałeczkę, że drogę znaczyliśmy tabliczkami upamiętniającymi jego wyczyn, że wykonywaliśmy porównawcze zdjęcia w tych samych miejscach, które on sfotografował ponad osiemdziesiąt lat temu i tak dalej, i tak dalej. Ale najpierw trzeba to było wymyślić, potem przekonać do tego innych, wreszcie zrealizować. I to jeszcze z dobrze ponad setką osób. Każdy z ego jak stąd, dokąd chcecie. Bo w końcu podróżnik, więc nie byle kto i nie byle jaki.

Szkoda gadać.

Wreszcie pojawiliśmy się my. Poznań, 4 listopada 2009. Fot. Adam Ciereszko/PAP

Sama tylko koordynacja sztafetowych działań – tego, co działo się w Afryce, tego, co działo się w Polsce, a jeszcze bardziej tego, co działo się między uczestnikami – była czymś zupełnie wyjątkowym. Nie mierzyliśmy tak wysoko jak Nowak, nie chcieliśmy powtarzać jego wyczynu, ale też nie szliśmy na łatwiznę. Wręcz przeciwnie. Nikt przed nami nie organizował podobnego przedsięwzięcia.

I jak to teraz opisać, by nie narazić się na śmieszność? Bo o czym my tu tak naprawdę mówimy? O wycieczce do Afryki iluś tam osób, które miały na to dość czasu, fantazji i pieniędzy. Śladami Kazimierza Nowaka – i fajnie, ale przecież nie ratowaliśmy nikomu życia, nie kierowaliśmy ludzkości na lepsze tory ani nic z podobnych rzeczy. Czy nasza sztafeta zmieniła coś w kosmosie?

Rzecz w tym, że tak. I właśnie o to w tym chodzi.

Dla wielu osób – przecież niegłupich i nie bez interesujących doświadczeń – ta wycieczka do Afryki stała się wydarzeniem życiowo ważnym, a dla niektórych wprost przełomowym. Prawie na wszystkich znacząco wpłynęła, o czymś zdecydowała, coś otworzyła. Mimo że udział w niej najczęściej sprowadzał się do spędzenia miesiąca na rowerze w towarzystwie ludzi, których wcześniej w ogóle się nie znało lub znało słabo.

Wobec tego, wracając do początku, co takiego się nie udało?

Niech przynajmniej to na razie pozostanie niedopowiedziane.

Wielu uczestnikom sztafety ta książka się nie spodoba i pewnie kilka osób przestanie mnie lubić. Ale co tam, zaryzykuję. Wyprawa śladami Kazimierza Nowaka – ten czas, energia i emocje, które jej poświęciłem – była i jest dla mnie zbyt ważna, bym teraz miał się przejmować wymogami poprawności. A poza tym, tak będzie ciekawiej.

Obiecuję, że nie nakłamię.

Najwyżej coś pominę.

Osoby dramatu

Wielokrotnie próbowaliśmy ustalić, ile dokładnie osób wzięło udział w Afryce Nowaka. Za każdym razem się udawało, jednak za każdym razem inaczej. Dlatego mogło się zdarzyć, że nawet w tym zestawieniu, już takim na poważnie, do książki, ktoś został pominięty. Choć może nie.

Etap 0. (Polska | Boruszyn–Poznań | 4.11.2009)

Janusz Adamski

Zbigniew Gałęza

Izabela Gmitrowicz

Magda Kowal

Piotr Kurek

Marcin Lajborek

Przemek Lewandowski

Jakub Łabędzki

Paweł Pachla

Jakub Pająk

Joanna Parchoć

Maciej Pastwa

Kasper Piasecki

Karol Ratkowski

Zbyszek Sas

Norbert Skrzyński

Cyprian Sowiak

Piotr Strzeżysz

Piotr Sudoł

Dominik Szmajda

Piotr Tomza

Łukasz Wierzbicki

Kamil Wierzbowski

Mirosław Wlekły

Andrzej Ziółkowski

Nie wkładałem w to na początku emocji. Odezwałem się, że jestem od PR-u i chętnie pomogę, nic więcej. Nie miałem żadnych aspiracji, żeby dokądś jechać.

[Norbert Skrzyński]

Etap 1. Uadi Tour (Libia | Trypolis–Ghat | 5.11.2009–6.12.2009)

Piotr Sudoł

Zbyszek Sas

Fadel Dahi

Dominik Szmajda

Mohamed Ibrahim Alhotmani

Hamid – Abdul Hamed Sad Mohamed Alhotmani

Ta spina trwała, nie umiałem odpuścić nawet na pustyni. Osiągnąłem, co chciałem, ale czułem się z tym źle. Były takie momenty, że miałem po prostu zryty beret. I tak wpadłem w „nowakową” depresję. Uznałem, że muszę się z tego wyłączyć, bo inaczej zwariuję.

[Piotr Sudoł]

Etap 2. Przerzutka z Sahary(Libia–Egipt | Al Awaynat–El Sollum | 6.12.2009–9.01.2010)

Dominik Szmajda

Marcin Lajborek

Fadel Dahi

Anna Grebieniow

Kasper Piasecki

Mohamed Bughrara

Hamid – Abdul Hamed Sad Mohamed Alhotmani

Mohamed Ibrahim Alhotmani

Abdullah Elasmer

Odetchnąłem z ulgą. Znalazłem się w dobrym towarzystwie i wreszcie zrobiła się z tego wyprawa, a nie stres. No i okazało się też, że ta nasza pustynia nie jest o wiele gorsza od tej na pierwszym etapie.

[Dominik Szmajda]

Etap 3. Czterdzieści wieków plus dwa (kółka). Pamięci Sławka Kunca (Egipt | El Sollum–Asuan | 9.01.2010 – 8.02.2010)

Piotr Tomza

Paweł Pachla

Magda Kowal

Piotr Romejko

Teofil Mroczek

Sebastian Woitsch

To chyba był i haszysz, i marihuana. Ja się nastawiałem na haszysz, ale jak dawali marihuanę, to też paliłem.

[Piotr Romejko]

Etap 4. Z Nowakiem w pustyni (Egipt–Sudan | Asuan–Rabak/Kosti | 8.02.2010–1.03.2010)

Jakub Pająk

Piotr Strzeżysz

Zbigniew Gałęza

Elsadig Yousif

Grzegorz Król

Przez pięć dni biłem rekordy cierpliwości, czekając na kolegów robiących przerwę na papierosa co kilkanaście kilometrów. Tyle o rekordach. Poza tym jest zajebiście.

[Piotr Strzeżysz]

Etap 5. Z Nowakiem w puszczy (Sudan–Sudan Południowy–Uganda | Rabak/Kosti–Nimule–Gulu | 1.03.2010 – 6.04.2010)

Jakub Pająk

Zbigniew Gałęza

Edyta Kijewska

Grzegorz Król

Hej,tuPjk:koloNamiotowRzuconoNam150kgCuchnacych,suszonychRyb!Pzdr

[Jakub Pająk]

Etap 5 i 1/2. Bananarama(Uganda | Gulu–Kasese | 6.04.2010–17.04.2010)

Jakub Pająk

Zbigniew Gałęza

Filip Lisowski

Agnieszka Małek

Po drodze zahaczamy o lokalny targ, na którym kupujemy między innymi przysmak na kolację – grillowane pisklęta nadziane na szaszłykowy patyk. Smakołykom urywa się główki i wcina chrupiące ptaszyny w całości. Gdyby tylko nie resztki upierzenia, byłoby jak z KFC.

[Jakub Pająk]

Etap 6. Rowery we mgle(Uganda–Demokratyczna Republika Konga–Rwanda | Kasese–Goma–Gisenyi | 17.04.2010–16.05.2010)

Janusz Adamski

Kuba Gurdak

Przemek Kruszyński

Nie myśleć – kręcić, kręcić! Musimy znaleźć nocleg przed zmierzchem. Wzgórza są pełne rebeliantów.

[Janusz Adamski]

Etap 7. Kongo Safiri (Rwanda–Burudni–Demokratyczna Republika Konga– Zambia | Gisenyi–Bujumbura–Uvira–Chingola |16.05.2010–25.06.2010)

Światek Rojewski

Joanna Kardasińska

Radek Okieńczuk

Rozkoszujemy się upływającym czasem.

[Radek Okieńczuk]

Etap 8. W drodze do Wodospadów Wiktorii (Zambia | Chingola–Livingstone | 25.06.2010–22.07.2010)

Wojciech Wierzbicki

Agnieszka Grudowska

Tomasz Grześkowiak

Rafał Mazurkiewicz

Dla nich wszystkich to był mega case. Mega! Na misjach księża opowiadali o nas i o Nowaku czasem przez pół mszy.

[Agnieszka Grudowska]

Etap 9. Gdzie krokodyl zjada słońce(Zimbabwe–Republika Południowej Afryki | Victoria Falls–Johannesburg | 22.07.2010–30.08.2010)

Piotr Strzeżysz

Agnieszka Grudowska

Ewa Lica-Boruta

Jakub Łabędzki

Norbert Skrzyński

Oczywiście były spiny, ale jestem pewien, że nie było etapu, w którym się obyło całkiem bez spin. Ja miałem... Generalnie bardzo dobrze wspominam Zimbabwe i RPA, a Piotrka – rewelacyjnie. Natomiast po powrocie gdzieś chyba mieliśmy siebie dosyć.

[Norbert Skrzyński]

Etap 10. Ku granicy oceanów, czyli poszukiwacze złota i diamentów (Republika Południowej Afryki | Johannesburg–Przylądek Igielny | 30.08.2010–29.09.2010)

Eliza Czyżewska

Ewa Czyżewska

Sławek Ciołczyk

Dominik Fonrobert

Panie Kazimierzu, melduję, że zadanie zostało wykonane!

[Eliza Czyżewska]

Etap 11. Tam, gdzie spienione fale oceanu biją wściekle o brzeg i wyznaczają nowy początek (Republika Południowej Afryki | Przylądek Igielny–Vioolsdrif | 29.09.2010–1.11.2010)

Dagmara Ciarka

Aleksandra Małek

Joanna Parchoć

Grzegorz Stefanowicz

Leszek Fidelus

Waldemar Madej

Gdzieś tam pojawia się pytanie, czy to, co tu przeżywam, jest wartetej rozłąki, tęsknoty. Pierwszy kryzys, pierwsze łzy.

[Dagmara Ciarka]

Etap 12. W poszukiwaniu meteorytów i polskich Namibijczyków (Namibia | Noordoewer–Gunichas | 1.11.2010–17.11.2010)

Konrad Pędziwiatr

Julia Marchlewicz

Łukasz Pałka

Joanna Rutkowska

Pustynia, góry, żadnej zieleni. A przed nami rozgrzany asfalt.

[Łukasz Pałka]

Etap 13. Rowerem w saunie (Namibia | Gunichas–Oshikango | 17.11.2010–14.12.2010)

Filip Kierzek

Maja Piotrowska

Magdalena Węglarz

Kuba Wolski

Kolejny świadek podróży Kazimierza Nowaka odnaleziony przez sztafetowiczów. Co prawda, nieżywy, ale w stu procentach wiarygodny. Świadkowie poszukiwani żywi lub martwi. Dobry zwiastun już na początku etapu.

[Zbyszek Sas]

* Etap konny(Namibia | Windhuk–Keetmanshoop | 19.06.2011–24.07.2011)

Jonasz Wierzbicki

Tomasz Bielawski

Ania Grebieniow

Klaudia Lipińska-Wierzbicka

Jagoda Nowak

(Adam Samruj)

(Rensche Wahl)

(Surete Wahl)

Łukasz Wierzbicki

Jeżeli jesteś mężczyzną, wybierasz się do Afryki i chciałbyś, by afrykańskie kobiety oglądały się za tobą, uśmiechały z daleka, mam dobrą radę: weź ze sobą niemowlaka i opiekuj się nim troskliwie.

[Łukasz Wierzbicki]

Etap 14. Szpiedzy Nowaka w Krainie Deszczowców (Angola | Santa Clara–Huambo–[Luanda] | 14.12.2010–6.01.2011)

Agnieszka Grudowska

Norbert Skrzyński

Jerzy Kamecki

Ewa Szymkowska-Nowak

Jestem z natury optymistką.

[Agnieszka Grudowska]

Etap 15. W kraju czarnej antylopy (Angola | [Luanda]–Huambo–Luau–[Luanda] | 6.01.2011–1.02.2011)

Piotr Sudoł

Krzysztof Jóźwiak

Rafał Kos

Mirek Wlekły

Musiałem się zmienić. Zmienić swój sposób myślenia.

[Piotr Sudoł]

Etap 16. (pieszy) Królestwo czarnej febry, malarii, trądu i much tse-tse (Angola–Demokratyczna Republika Konga | [Luanda]–Luau–Dilolo–Kananga–[Kinszasa] | 1.02.2011–2.03.2011)

Mirosław Badzioch

Sławek Ciołczyk

Sebastian Milewski

Rafał Wierzbicki

Stwierdziłem, że to nie ma sensu, bo sprowadza się do tego, że paru ludzi znalazło sobie cwany sposób, żeby się bujać po świecie za czyjeś pieniądze.

[Mirek Badzioch]

Etap 17. (rzeczny) Zaginiona rzeka (Demokratyczna Republika Konga | [Kinszasa]–Kananga–Luebo–Kinszasa | 2.03.2011–1.04.2011)

Janusz Adamski

Andrzej Ziółkowski

O takich momentach marzy się w dzieciństwie, czytając do poduszki książki podróżnicze.

[Janusz Adamski]

Etap 18. Skąpani deszczem przez lasy równikowe (Demokratyczna Republika Konga–Kongo | Kinszasa–Brazzaville–Ouesso | 1.04.2011–29.04.2011)

Maciej Pastwa

Romuald Deja

Paweł Kilen

Rower daje ci niesamowitą wolność. To jest tak, jakbyś był wszędzie piechotą, tylko szybciej.

[Paweł Kilen]

Etap 19. W kraju, gdzie się je bawełnę(Kongo–Republika Środkowoafrykańska | Ouesso–Bouar | 29.04.2011–31.05.2011)

Jacek Płotkowiak

Agnieszka Kopińska

Tomasz Kaznocha

Paweł Kilen

Maciej Pastwa

Wchodzi taka ładna pani doktor i mówi: – O, będzie amputacja, mogę? A ja sobie myślę: – Tak, tej pani to bym oddał nogę!

[Maciej Pastwa]

Etap 19 i 1/2. KapTour (Republika Środkowoafrykańska–Czad | Bouar–Goré | 31.05.2011–30.06.2011)

brat Piotr Michalik

Ola Styruła

Zbigniew Styruła

brat Robert Wnuk

brat Robert Wieczorek

brat Nestor Dionkoubou

brat Artur Ziarek

Piotr Michalik? Ja nie wiem, czy w nim jest jakakolwiek zła cecha. Wydaje mi się, że nie ma.

[Agnieszka Kopińska]

Etap 20. Po prostu Czad (Czad | Goré–Sarh–Rig Rig | 30.06.2011–25.07.2011)

Dominik Szmajda

Ulla Wilczyńska-Kalak

Kasia Falkowska

Andrzej Zadworny

A wydawało mi się, że mamy taką superdobraną ekipę. Ulla – otwarta i żywiołowa, Andrzej – szalenie skromny i ciepły, do tego my – świetnie dogadująca się para. Na miejscu okazało się, że niekoniecznie.

[Dominik Szmajda]

Etap 21. Polska Nowaka – śladami Kazimierza Nowaka po Rzeczypospolitej (Polska–Ukraina | Boruszyn–Stryj | 31.07.2011–10.09.2011)

Kamila Kielar

Agnieszka Wilgusiak

Alicja Nowaczyk

Anna Koziejewska

Bartosz Bogdański

Bogusław Kuczyński

Dorota Bogdańska

Dorota Kubuśka-Adamiak

Eliza Czyżewska

Ewa Lica-Boruta

Gosia Naumowicz

Henryk Gwarda

Joanna Anioła

Joanna Łazęcka

Jolanta Bałęczna

Jolanta Panster

Julek Felczerek

Julia Biesiada

Kasper Piasecki

Katarzyna Matejak

Katarzyna Morończyk

Kazimierz Kosydor

Konrad Pędziwiatr

Kuba Wolski

Łucja Woźniakowska

Magda Banaszek

Małgorzata Palus

Marcin Nawrot

Marek Piątkowski

Michał Gargas

Mirosław Szmajda

Mirosław Wlekły

Norbert Skrzyński

Patrycja Palus

Piotr Nowaczyk

Piotr Romejko

Rafał Kos

Ryszard Panster

Sebastian Lipka

Sławek Ciołczyk

Tadeusz Matwiejczyk

Tomasz Emerla

Tomek Kuśnierz

Ulla Wilczyńska-Kalak

Wioletta Kułak

Włodzimierz Bobrowski

Zbigniew Gałęza

Zbyszek Sas

Tomek przygotował sałatki i mięsiwa. Panie, które dzień wcześniej oglądały prezentację Piotra Strzeżysza w Zakrzówku, przyjechały z ciastami, była mama Tomka, ktoś przyszedł z nalewką.

[Norbert Skrzyński]

Etap 22. Wolni koczownicy Sahary (Niger | [Niamey]–[Diffa]–[Niamey] | 30.09.2011–10.10.2011)

Zbyszek Sas

Michał Jasieński

Kuba Wolski

Wystarczyło potem, że zobaczyłem pocztówkę z wielbłądem albo jakieś fajne zdjęcie pustyni, i znowu mnie to wszystko dołowało, straszliwie.

[Zbyszek Sas]

* Etap 23. (specjalny) Ueli, gdzie jesteś? (Maroko | Agadir–Marrakesz | 23.11.2011–17.12.2011)

Piotr Romejko

Magda Węglarz

Małgorzata Wiśniewska

Takie poczucie może nawet trochę i winy – że tyle osób wcześniej włożyło tak wiele pracy i determinacji, żeby to wszystko się powiodło, i nagle my stajemy przed problemem i nie jesteśmy go w stanie rozwiązać, że poprzeczka została zawieszona wysoko, a my nie sprostaliśmy zadaniu – tak, takie poczucie ja osobiście miałem.

[Piotr Romejko]

* Etap 24. (specjalny) Rowerowa karawana (Tunezja | Kabis–Gafsa | 10.12.2011–21.12.2011)

Agnieszka Grudowska

Andrzej Zdunek

Bogusław Kuczyński

Jerzy Drągowski

Julia Marchlewicz

Kamila Kielar

Karolina Sypniewska

Kasper Piasecki

Lech Kazimierz Mitura

Marian Władysław Słowik

Norbert Skrzyński

Radosław Paweł Tusiński

Robert Piotr Kalak

Stanisław Piotr Kamiński

Tadeusz Matwiejczyk

Ulla Wilczyńska-Kalak

Cała ta ekipa, która się szykowała na wyjazd do Algierii, to byli ludzie prawdziwie zafascynowani projektem. Czuli, że chcą to zrobić, bo widzieli w tym coś fajnego. Nie wyszło, ale i tak dla większości osób ten wyjazd do Tunezji był ważny.

[Norbert Skrzyński]

Etap finałowy (część pierwsza)(Francja–Niemcy–Polska | Marsylia–Paryż–Poznań | 31.12.2011–11.01.2012)

Kasper Piasecki

Norbert Skrzyński

Jechaliśmy prześliczną okolicą, całkiem szybko. Całkiem szybko zbliżał się też wieczór, a gdy zrobiło się zupełnie ciemno, nie mogliśmy już nawet podziwiać prześlicznej okolicy. Czuliśmy tylko jej zapach, powietrze było przesiąknięte jałowcem, mokrą ściółką leśną i nieco zmarzniętymi już polami, czasem farbami akwarelowymi, a czasem lawendą. Po deszczu nie było już zupełnie żadnych śladów, księżyc oświetlał szosę, samochody zwalniały i nie trąbiły na nasz widok – chyba zaaklimatyzowaliśmy się rowerowo we Francji.

[Norbert Skrzyński]

Etap finałowy (część druga)(Polska | Poznań–Boruszyn | 11.01.2012)

Janusz Adamski

Włodzimierz Bobrowski

Eliza Czyżewska

Ewa Czyżewska

Romuald Deja

Tomasz Emerla

Leszek Fidelus

Zbigniew Gałęza

Michał Jasieński

Robert Kalak

Kamila Kielar

Filip Kierzek

Paweł Kilen

Agnieszka Korpal

Tomasz Kowalski

Bogusław Kuczyński

Julia Lachowicz

Agnieszka Małek

Julia Marchlewicz

Rafał Mazurkiewicz

Leszek Pachulski

Jakub Pająk

Aleksandra Pająk-Gałęza

Kasper Piasecki

Marek Polaszewski

Marek Rokita

Piotr Romejko

Ryszard Rurka

Zbigniew Sas

Norbert Skrzyński

Grzegorz Stefanowicz

Piotr Sudoł

Dominik Szmajda

Magdalena Węglarz

Łukasz Wierzbicki

Rafał Wierzbicki

Wojciech Wierzbicki

Ulla Wilczyńska-Kalak

Mirosław Wlekły

Jakub Wolski

Andrzej Ziółkowski

I po co to wszystko?

[Piotr Sudoł]

* Etap 24-bis (poprawkowy) Bo nie wolno się poddawać

(Algieria | Wargla–Algier | 20.04.2012–3.05.2012)

Bashir Djeribi

Leszek Fidelus

Kuba Gurdak

Krimo Kettani

Mouloud Labou

Julia Marchlewicz

Leszek Pachulski

Norbert Skrzyński

Toufik Zerroug

Wracając jednak do sedna – tak czy owak, zawsze Nowak!

[Norbert Skrzyński]

Mocna reprezentacja sztafety podczas Kolosów 2011. Gdynia, marzec 2012. Fot. Adrian Larisz

Rozdział IWe dwóch idzie to znacznie lepiej niż w pojedynkęBak Bak (Egipt) 2010 – Kraków 2008

Obsługa radzieckiej maszynki benzynowej szmel-4 nie była intuicyjna nawet w czasach, kiedy tego rodzaju sprzęt mógł stanowić przedmiot zazdrości. A teraz? Paweł naprawdę miał talent do spraw technicznych, w dodatku przełamał się i uważnie przeczytał instrukcję. Ale ogień to żywioł. Buchnął na wysokość półtora metra, zajął wszystko i uniemożliwił dalsze manewry przy solidnym ruskim zaworze. Perspektywa ciepłego posiłku na zakończenie pierwszego dnia naszej podróży zaczęła się niepokojąco oddalać.

Na szczęście w garażu stacji pogotowia ratunkowego w Bak Bak na skraju egipskiej pustyni nie byliśmy sami. Policjant obserwujący zmagania Pawła z zimnowojenną technologią najpierw tylko uśmiechał się pod nosem, potem parsknął, aż w końcu pewnym krokiem, jakby dookoła nie płonęła benzyna, podszedł do stojącej na ziemi maszynki i przykucnął. – Niech się pan od tego natychmiast odsunie!

Dramatyczny apel Pawła wzmocniony kilkakrotnie powtórzonym: „Niech pan tego nie dopompowuje! Niech pan tego nie dopompowuje!” – został całkowicie zignorowany i to na pewno nie tylko z tego powodu, że Paweł krzyczał w języku polskim, który miał prawo być dla egipskiego policjanta niezrozumiały. Jednak wbrew temu, czego należałoby oczekiwać, ani wąsy, ani mundur mundurowego się nie zajęły, ogień zelżał zaś i za moment zamienił się w wesoły błękitny płomień, zachęcający do postawienia na nim garnka z wodą.

Gorąca arabska herbata nocą na pustyni pod rozgwieżdżonym niebem: zapach, smak oraz przestrzeń podziałały na nas tak intensywnie, że mimo chłodu na zewnętrz długo nie wracaliśmy do garażu, gdzie na podłodze zaproponowano nam tego wieczoru miejsce na nocleg (wobec niemal zupełnego braku innych budynków w promieniu kilkunastu kilometrów gościna była nie do pogardzenia). Siedzieliśmy, dopóki nie zwyciężyło zmęczenie. W ciągu dnia przejechaliśmy na naszych rowerach marne czterdzieści kilometrów (co wystarczyło wszak, by dostać się tutaj spod libijskiej granicy), ale że były to pierwsze kilometry z dobrze ponad dwóch tysięcy, jakie mieliśmy pokonać w ciągu następnych czterech tygodni, i tak byliśmy z siebie bardzo zadowoleni. Jak na razie wszystko szło zgodnie z planem.

Dobra i przyjazna atmosfera musiała być aż wyczuwalna w powietrzu, bo gdy w końcu układaliśmy się do spania, udzieliła się też Ualidowi, drugiemu z towarzyszących nam policjantów. Z początku, kiedy zaczął ochoczo pomagać Magdzie w rozłożeniu karimaty, można było nabrać podejrzeń co do uczciwości jego zamiarów, gdy jednak z czułością domknął zamek i w moim śpiworze, stało się jasne, że robi to po prostu z potrzeby serca. Podłoga garażu okazała się tym bardziej wygodna.

Ale skąd się wzięli policjanci na pogotowiu? I przede wszystkim – skąd ja się tam wziąłem?

Trzeba cofnąć się o jakieś pół roku. Było lato 2009 i naprawdę piękne sierpniowe popołudnie. Z tych najlepszych, najbardziej wyselekcjonowanych: spacer po kaszubskich lasach, od jeziora do jeziora, za rękę z kobietą, którą się kocha. Moment, kiedy czas nie ucieka, tylko pracuje na naszą korzyść. Spokój i beztroska tak wielkie, że trudno je czymś zakłócić, ale gdy już komuś się to uda, powrót do rzeczywistości boli podwójnie. Najpierw te żuki.

Zatrzymaliśmy się, bo w ziemnej jamie przy ścieżce coś się ruszało. Kilkanaście, a może kilkadziesiąt chrząszczy podejmowało dramatyczne próby, by jakoś się stąd wydostać. Znacznie więcej jednak leżało na dnie zagłębienia, do góry nogami. Celina pierwsza zorientowała się, o co chodzi.

– Wpadły w pułapkę – powiedziała. – Wchodzą do góry, ale te ściany są tak nachylone, że nie dają rady i zawsze spadają z powrotem.

Niby tylko chrabąszcze, ale i tak mnie zmroziło. Umieralnia żuków, droga bez wyjścia, w dodatku – co najbardziej przerażające – w naturalnym dla nich środowisku, w którym mają prawo czuć się bezpieczne. Zacząłem rozglądać się za jakimś patykiem, by posłużył im za pomost i uratował przynajmniej te, które jeszcze miały siłę się ruszać, kiedy w kieszeni zadzwonił mi telefon. Na ekranie wyświetlił się nieznany numer.

– Cześć, mówi Piotr Sudoł. Możesz mnie kojarzyć z Kolosów.

– Z tej ekipy, która jechała rowerami przez Madagaskar? – zapytałem, bo coś mi świtało.

– Zgadza się, ja jestem ten mały i łysy.

W ciągu następnych piętnastu minut dowiedziałem się wszystkiego, czego w sierpniu 2009 roku można było się dowiedzieć o projekcie wielkiej sztafetowej wyprawy przez Afrykę śladami Kazimierza Nowaka. Brzmiało ciekawie, a sugestia, że byłoby fajnie, gdybym ja też wziął w niej udział – jeszcze lepiej. Dlaczego Piotr Sudoł zadzwonił akurat do mnie, wiedziałem od samego początku, a nawet – jeśli tak można powiedzieć – jeszcze wcześniej, ale propozycja podróży i tak była nieoczekiwana. Czyli lekcja tańca udzielana mi przez Boga (Kurt Vonnegut, Kocia kołyska, tłum. Lech Jęczmyk, Warszawa 1971, s. 50). Powinienem się więc cieszyć, a posmutniałem.

Najpierw te żuki, a teraz to. Przed oczami stanęło mi wszystko, co od kilku miesięcy dość skutecznie starałem się wyprzeć.

Nie zdradziłem się z tym Sudołowi, ale każde wspomnienie o Kazimierzu Nowaku wywoływało we mnie wtedy skrajne uczucia. Już wtedy. Zwłaszcza wtedy. O tym, że ktoś taki jak Nowak w ogóle istniał, dowiedziałem się trzy lata wcześniej. Przeczytałem książkę, a właściwie przeczytaliśmy ją razem (i bynajmniej nie chodzi mi tu o Sudoła), mniej więcej w tym samym czasie, ten sam egzemplarz. No właśnie, bo cytując z kolei Louisa Ferdinanda Céline’a: we dwóch idzie to znacznie lepiej niż w pojedynkę (Podróż do kresu nocy, tłum. Oskar Hedemann, Izabelin 2005, s. 19). Nam szło, przynajmniej niektóre sprawy.

Tak, mam świadomość, że wprowadzam chaos. Nie wiem, jak o tym opowiedzieć, to dlatego. Więc znów przeskoczę: kiedy już w trakcie sztafety robiłem pierwsze przymiarki do napisania książki o tej wyprawie, trafiłem do pewnego wydawnictwa (swoją drogą, publikującego znakomite, a niedoceniane rzeczy). Jego szef, zorientowany na doświadczenia krańcowe, zapytał mnie wprost:

– Czy podczas waszej sztafety w Afryce ktoś zginął?

– Jak dotąd, szczęśliwie nie – odpowiedziałem, drastycznie zmniejszając swoje szanse na szybki debiut. A przecież zginął. Co prawda nie podczas sztafety i nie w Afryce, ale zginął. Nazywał się Sławek Kunc i 9 grudnia 2008 roku utopił się w Wiśle. Przez przypadek. Tak na śmierć, ostatecznie, na zawsze. Strasznie z tego powodu płakałem. Gdyby nie on, byłbym dzisiaj kimś innym.

Ojej.

Tylko co to ma wspólnego z wyprawą śladami Nowaka?

Ze Sławkiem Kuncem łączyło i dzieliło mnie wiele, ale tu najistotniejsze jest, że przez cały rok 2006 pracowaliśmy razem w redakcji magazynu podróżniczego „Globtroter”. „Pracowaliśmy” to zresztą mało – byliśmy tą redakcją. We dwóch robiliśmy wszystko, przygotowując do druku kolejne numery miesięcznika, który wymyśliliśmy i zaprojektowaliśmy od zera, i z którego byliśmy dumni. W źle wietrzonym, zawilgoconym pokoju na parterze starej kamienicy w centrum Krakowa (do dyspozycji mieliśmy jeszcze kawałek przedpokoju i łazienkę) narzekaliśmy codziennie, że nasza praca mogłaby wyglądać o wiele lepiej, gdyby tylko nasz wydawca i jego pomagier nie byli takimi fiutami, ale i tak było super. Kunc był redaktorem naczelnym, ja jego zastępcą, nie przywiązywaliśmy jednak szczególnej wagi do hierarchii. W naszym boksie nie istniały zazdrość ani rywalizacja (Charles Bukowski, Hollywood, tłum. Teresa Tyszwiecka-Tarkowska, Warszawa 1994, s. 155). Coś w tym rodzaju.

Straciliśmy tę robotę jesienią, gdy już nieco zbyt zuchwale zaczęliśmy manifestować, co sądzimy o naszych pracodawcach. A może poszło tylko o pieniądze? Byliśmy pazerni i nie chcieliśmy dłużej pracować dla idei? Jedno z dwojga na pewno, mniejsza o to. Grunt, że Wydawnictwo Sorus zdążyło nam jeszcze przysłać do redakcji egzemplarz Rowerem i pieszo – drugie wydanie, to z fatalną okładką – a my zdążyliśmy opublikować recenzję. Napisałem potem, że przeczytanie ledwie kilku pierwszych stron tej książki wystarczyło, byśmy nabrali zgodnego przekonania – tak, Nowak to ktoś wyjątkowy. Gdzie był, jak patrzył na świat oczami skromnego przybysza z Europy, w jaki sposób odnosił się do spotykanych ludzi, pisał, fotografował – to wszystko wydało nam się nadzwyczaj fascynujące i inspirujące. Odwaga, bezpretensjonalność, świeżość spojrzenia. No i Afryka. Więcej nie trzeba. Postanowiliśmy, że ruszymy po jego śladach.

Faktycznie, byliśmy pod wrażeniem tej książki, ale pomysł, by zorganizować poświęconą Nowakowi wyprawę, pojawił się dopiero później. Najpierw mieliśmy jechać do Poznania na odsłonięcie tablicy dedykowanej Nowakowi – na tę imprezę, o której była już mowa we wstępie i która okazała się jedną z ostatnich szans, by osobiście poznać Ryszarda Kapuścińskiego. Nie pojechaliśmy, bo wcześniej wylecieliśmy z roboty. Nie miał nam kto zwrócić za bilet, więc olaliśmy sprawę. Świetny wybór.

No trudno. Zamiast tego na początku nowego roku wybraliśmy się do Sudanu. Znów we dwóch i znów wyszło nam nie najgorzej. W górach Taka przemyślałem parę istotnych spraw, po powrocie się zakochałem, a jako że Kunc też nie narzekał, po kilku miesiącach zaczęliśmy kombinować, gdzie wspólnie wybrać się znowu. Na wyborze podróży tropem Nowaka ostatecznie zaważyły względy ekonomiczne. Uznaliśmy, że temat dobrze się sprzeda, i na początku 2008 roku zgłosiliśmy projekt wyprawy „Śladami Kazimierza Nowaka – Afryka 2009” do Nagrody im. Andrzeja Zawady. Naszym celem było 10 tysięcy złotych. Co prawda brutto, ale mimo wszystko kwota nie do pogardzenia.

Logo wyprawy „Śladami Kazimierza Nowaka – Afryka 2009”. Rys. Tomasz Jasnos

Rzecz miała się rozstrzygnąć podczas Kolosów. Dla niezorientowanych: chodzi o największą w Polsce imprezę podróżniczą, odbywającą się co roku w Gdyni. Przez trzy dni kilkanaście tysięcy ludzi ogląda kilkadziesiąt prezentacji i filmów poświęconych najważniejszym i najciekawszym polskim przedsięwzięciom podróżniczym zrealizowanym w ciągu poprzednich dwunastu miesięcy, a na zakończenie złożona z autorytetów Kapituła Kolosów, w której zasiadają takie asy, jak Piotr Chmieliński czy Krzysztof Wielicki, decyduje, komu przyznać nagrody za dokonania roku. Jednym z wydarzeń towarzyszących jest rozstrzygnięcie konkursu o Nagrodę im. Andrzeja Zawady. Mogą w nim startować osoby przed trzydziestką (od 2013 roku limit wieku podniesiono do 35 lat), a wygrywa ten, kto zgłosi najciekawszy projekt wyprawy i najbardziej przekonująco zadeklaruje, że będzie go w stanie zrealizować. Zwycięzca, oprócz publicznych wyrazów uznania i zaufania Kapituły, które mają wartość bezdyskusyjną, choć niewymierną, otrzymuje również fundowany przez prezydenta Gdyni grant, który ma pomóc sfinansować projekt (od 2013 – już piętnaście tysięcy złotych).

Punktem kulminacyjnym Kolosów jest uroczyste wręczenie laureatom statuetek przedstawiających miniatury słynnych posągów z Wyspy Wielkanocnej.

Kalkulacja, którą zrobiliśmy, okazała się słuszna: to właśnie nasz projekt Kapituła uznała za najlepszy i 8 marca 2008 roku staliśmy na scenie, trzymając czek z tworzywa sztucznego o rozmiarach czterdzieści dwa na siedemdziesiąt centymetrów z wypisaną kwotą dziesięciu tysięcy złotych. Wyglądaliśmy dziwnie, ale wcale nie chodziło o te gabaryty ani o brak doświadczenia scenicznego. Zwłaszcza Sławek prezentował się zaskakująco. Niby się uśmiechał, ale wystarczyło się przyjrzeć, by dostrzec, że jest wyraźnie zmartwiony. Gdy kilka dni później pieniądze wpłynęły na jego konto, ten stan frustracji tylko się pogłębił.

Bo niby o to nam chodziło, inaczej przecież nie zgłaszalibyśmy tego projektu, ale jak już przyszło co do czego i skończyły się żarty – ktoś nam zaufał, ktoś nas finansował, w dodatku wszystko publicznie – automatycznie włączyły się mechanizmy obronne. Kunca to zobowiązanie dołowało bardzo, mnie trochę mniej, jednak nie było już odwrotu. Wyprawa śladami Kazimierza Nowaka miała być naszą następną wspólną podróżą. Szybko nabrałem przekonania, że stanie się również ostatnią.

Nie żebym miał jakieś przeczucia lub jasnowidział. Nic z tych rzeczy. Po prostu: Kunc zaczął mi niemiłosiernie działać na nerwy. Oczywiście i wcześniej już bywało między nami różnie, kiedyś przez kilka dni nie odzywaliśmy się do siebie po kłótni o to, czy dzieci powinny nosić do szkoły mundurki, innym razem – czy polskie wojska w Iraku mają na pojazdach bojowych oznaczenia Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale wtedy, w tej drugiej połowie 2008 roku, zwyczajnie przeginał. Albo ja, bo to przecież zawsze działa w dwie strony. W każdym razie dogadywaliśmy się z trudem.

Sławek Kunc i Piotr Tomza odbierają Nagrodę im. Andrzeja Zawady. Gdynia, marzec 2008. Fot. Adrian Larisz

A ruszać mieliśmy już w styczniu 2009 roku. Plan był następujący: nie zamierzamy powtarzać wyczynu Nowaka, bo to i tak niemożliwe, zamiast tego szukamy jego śladów, ludzi, którzy zachowali o nim jakieś wspomnienie, oraz próbujemy znaleźć to, co niewymierne, ale w jego podróży najcenniejsze – świeże, odważne i pełne pokory spojrzenie na Afrykę. Zamiast rowerem, konno czy na wielbłądzie jedziemy samochodem – jednym z najpopularniejszych na afrykańskich drogach (i bezdrożach) modeli minibusa – bo zależy nam, by z trasy wrócić nieco szybciej niż po pięciu latach. No i wreszcie tropienie śladów podejmujemy „od końca”, zaczynając naszą afrykańską podróż w Algierze, ostatnim mieście na kontynencie, do którego dotarł Kazimierz Nowak. Transsaharyjskim szlakiem przez Tamanrasset zmierzamy do Nigru, a następnie kierujemy się do Czadu, Kamerunu, Republiki Środkowoafrykańskiej, Konga i dalej na południe – przez Demokratyczną Republikę Konga, Angolę i Namibię, aż na Przylądek Igielny w dzisiejszej Republice Południowej Afryki, czyli tam, gdzie Nowak dojechał na rowerze z Trypolitanii i skąd w kwietniu 1934 roku ruszył na północ. Oprócz mnie i Kunca w składzie wyprawy znajdowało się jeszcze sześć osób, lecz całą trasę miało pokonać pięcioro z nas.

W listopadzie w końcu kupiliśmy samochód, płacąc za niego pieniędzmi z grantu, zintensyfikowaliśmy też inne przygotowania. Jakieś dokumenty, rezerwacje biletów, kontakty. I jak to często bywa, wystarczyło tylko zacząć coś robić, żeby atmosfera momentalnie się poprawiła. Przejście z myślenia w kategoriach problemów i przeszkód na działania zmierzające do realizacji celów. Nawet jeśli brzmi to jak zdanie z poradnika typu Sześć łyków pozytywnej energii, czyli jak wyjść z długów, cieszyć się życiem i dobrze wyglądać po czterdziestce (coaching relacji), tak właśnie było. Odzyskaliśmy elementarną radość z tego, że już niedługo znowu znajdziemy się w Afryce.

I właśnie wtedy zadzwoniła do mnie mama Kunca. Z domowego, który miałem zapisany w telefonie jako „Kunc-Tarnów”. Gdy odbierałem, powiedziałem więc, niczego nie podejrzewając:

– Szacunek Wiesiu, co tam? – bo zwracaliśmy się do siebie per Wiesiu, jakoś tak się przyjęło. Ale to nie był Wiesiu, to była jego mama. Tylko po co miałaby do mnie dzwonić mama Kunca?

Na nagrobku znajdują się daty 9 września 1981 i 9 grudnia 2008. Dwadzieścia siedem lat. Jak Jim Morrison, Jimi Hendrix i Kurt Cobain. A po nim jeszcze Amy Winehouse. Pamiętam, że tamtego wieczoru było potwornie zimno i chodząc po mieście bez ładu i składu, strasznie zmarzłem. Nie miałem siły myśleć, co dalej z wyprawą „Śladami Kazimierza Nowaka”, ale wiedziałem, że jakąś decyzję trzeba będzie podjąć i że bez Kunca nie mam ochoty nigdzie jechać. A jednak dwa lub trzy dni później, po namyśle, rozważeniu rozmaitych za i przeciw, wraz z pozostałymi członkami ekipy podjęliśmy decyzję, że mimo wszystko spróbujemy dokończyć to, co razem zaczęliśmy, nie zarzucimy przygotowań i pojedziemy. Jak ognia unikałem wtedy sformułowań w rodzaju „Robimy to dla Sławka” lub „On chciałby, żebyśmy pojechali”, bo na samą myśl o takich farmazonach zbierało mi się na wymioty. Niezależnie od tego, co czuli i myśleli o tym pozostali, robiłem, co do mnie należało, ale równocześnie podskórnie oczekiwałem, że coś nasz wyjazd uniemożliwi. Rzecz jasna, wtedy nie widziałem tego tak ostro. Tuż przed Bożym Narodzeniem wybrałem się do ambasady Algierii w Warszawie, żeby wystarać się o wizy tranzytowe, nietypowe jak na wyjazdy turystyczne do tego kraju. Że pięknie położona, schowana między drzewami willa na Saskiej Kępie niekoniecznie jest miejscem, w którym sprawy załatwia się od ręki, miała się potem przekonać liczna grupa uczestników Afryki Nowaka, ale na razie byłem tylko ja i jakimś cudem udało mi się dostać wszystko, czego potrzebowałem. Spędziłem tam kilka godzin, uruchomiłem żałosne pokłady języka francuskiego drzemiące w zakamarkach mojej pamięci, zapłaciłem, ile mi kazali, i to wystarczyło. Otrzymałem zapewnienie, że wizy będą. A wszystko to zupełnie bez wiary, że do czegokolwiek i kiedykolwiek nam (mi) się przydadzą.

Na wieść o wypadku samochodowym Maćka tak naprawdę poczułem ulgę. Poinformował mnie o nim on sam, a nie, dajmy na to, jego mama, więc od razu wiedziałem przynajmniej tyle, że nie stało się nic tragicznego. Był 8 stycznia 2009 roku, miesiąc bez jednego dnia od śmierci Kunca. Z naszego minibusa, którym za trzy tygodnie mieliśmy jechać do Afryki, zostało tyle, że nie było czego i po co zbierać.

Maciek Pilniewicz: – To ja pojechałem do Warszawy odebrać te wizy z ambasady Algierii. Droga krajowa numer jeden, jakieś sto kilometrów od Częstochowy, mniej więcej Piotrków Trybunalski. Prosta szosa. To było dziwne, nie wiedziałem, że można wpaść w poślizg na prostej. Straciłem panowanie, samochód zaczął jechać bokiem. Jedna kontra, druga, trzecia, nic nie dały. Wleciałem w rów głęboki może na półtora metra i przywaliłem w skarpę zamykającą go z drugiej strony. Auto obróciło o sto osiemdziesiąt stopni. Możesz napisać – to będzie dobrze brzmiało – że z trudem wyczołgałem się ze środka i kiedy byłem zaledwie kilka metrów dalej, samochód wybuchł.

Maciek się śmieje, a ja rzeczywiście to piszę. Chociaż samochód nie wybuchł. Wybuchają wyłącznie na filmach. Za to kilka minut po Maćku w rowie wylądował następny kierowca. Bez dwóch zdań – było ślisko.

„Afrykański” minibus po zimowej wyprawie z Częstochowy do Warszawy. Fot. Maciej Pilniewicz

– To nasze auto wcale nie wyglądało tak źle i w pierwszym momencie pomyślałem, że będzie się je dało bez większego problemu odklepać – kontynuuje. – Przód był zgnieciony, ale reszty jakoś specjalnie nie pokiereszowało.

– A chciałeś w ogóle jechać? – pytam go. I od razu sugeruję odpowiedź, nie mogę się powstrzymać: – Bo ja nie chciałem, nie wierzyłem, że to się uda. Od śmierci Kunca nie miałem na to ochoty.

– Tak? A ja miałem coś takiego, że nawet jak już przywaliłem w tę skarpę, wyszedłem z auta, przyjrzałem się dokładnie i zobaczyłem, że jednak jest o wiele gorzej, niż myślałem, że wygięte jest całe podwozie i samochód nadaje się na szrot, to jakoś nadal, tak irracjonalnie, wierzyłem, że go odratujemy i pojedziemy. Że jest po wszystkim, dotarło do mnie dopiero w szpitalu.

A ja poczułem ulgę. Taki byłem skoncentrowany na sobie.

Maciek Pilniewicz, który z tego wypadku wyszedł z lekko poharatanym kręgosłupem (dwa miesiące w kołnierzu, ale bez powikłań), znalazł się wśród uczestników wyprawy śladami Nowaka dzięki znajomości ze Sławkiem Kuncem. Razem podróżowali po Syberii, Etiopii i Maroku. W trakcie przygotowań wziął na siebie większość spraw związanych z samochodem. Od początku, bo to on pojechał na drugi koniec Polski dokonać transakcji, potem zajmował się przerejestrowaniem i ubezpieczeniem, aż do – jak się okazało – ostatecznego końca. Nigdy nie miałem do niego pretensji o to, co się stało. Jeśli wtedy, tamtej późnej jesieni i zimą, byliśmy co najwyżej kolegami, i to raczej niezbyt dobrymi, dzisiaj się przyjaźnimy (chociaż mój syn trochę się go boi).

Jednak na kimś potrzebowałem zogniskować złość, frustrację i ogólne poczucie, że jestem do dupy. Wyprawa „Śladami Kazimierza Nowaka – Afryka 2009” posypała się z powodu zdarzeń losowych, ale jeśli poświęcasz czemuś czas i energię przez kilka miesięcy, a efektem okazuje się spektakularna klapa, nawet najbardziej racjonalne wytłumaczenie nie wystarcza. I podejrzewasz, że to być może z tobą jest coś nie tak. Ja podejrzewałem.

Co prawda, po wypadku Maćka znowu powiedzieliśmy sobie, że z wyprawy nie rezygnujemy, tylko – tym razem – ją przekładamy, ale bądźmy poważni. Na samą myśl, że chcąc nie chcąc, kiedyś trzeba będzie do tego wrócić i spróbować jakoś to zamknąć, miałem ochotę uciekać, zaszyć się gdzieś w lesie, niechby nawet w takim dole, jak ten z żukami. Miałem dość Kazimierza Nowaka, na nim skupiłem te wszystkie złe emocje, żałowałem, że wkopałem się w to całe bagno, w to pieprzenie o pięciu latach rowerem i pieszo. Zimą 2009 roku, zamiast jechać przez Afrykę po jego śladach, znienawidziłem tego gościa po raz pierwszy.

Ale zaraz, ten dół z żukami to było przecież później. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że miałem znaleźć dla nich jakąś deskę ratunku. W uszach dźwięczały mi jeszcze moje własne słowa, którymi skończyłem rozmowę z Sudołem:

– Super, dzięki za telefon, odezwę się na pewno zaraz, po powrocie z wakacji.

Spojrzałem na Celinę, a ona na mnie. Oboje wiedzieliśmy, że skłamałem. Nie było super. Sudoł swoją propozycją zmuszał mnie do podjęcia decyzji, do odgrzebania historii, którą trzymałem zamiecioną pod dywan. Do teraz. Innymi słowy, dobrze zapowiadającą się końcówkę dnia miałem z głowy. Przez Nowaka. I przez Sudoła.

Jednak im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej wkurzenie ustępowało miejsca przekonaniu, że po raz kolejny trafia mi się świetna okazja. Doszło do mnie, że skoro dni znowu robią się coraz krótsze, to może rzeczywiście jest już najwyższa pora, by wreszcie przestać się nad sobą użalać, pieścić, odkładać na później i tak dalej. Coś jak z tym kupnem auta w listopadzie: działanie. Zwłaszcza że rozwiązanie dostawałem na talerzu.

Po dwóch tygodniach skontaktowałem się z Sudołem. Nie pamiętam już, czy zadzwoniłem, czy tylko wysłałem maila, grunt, że byłem zdecydowany i jednoznacznie zadeklarowałem, że chcę pojechać. Gdzie, miało się dopiero okazać, ale szczerze mówiąc, nie było to dla mnie ważne. Za to bardzo zależało mi na tym, żeby stało się to jak najszybciej. Mój stosunek do Nowaka się nie zmienił, nadal raczej żałowałem, że wplątałem się w tę całą historię, a on sam – chociaż niezmiennie pozostawałem pod wrażeniem jego wyczynu – kojarzył mi się jak najgorzej. Niczego mu nie zapomniałem, jednak nareszcie miałem też powód, by z czegoś z nim związanego się cieszyć: cieszyłem się, że już niebawem będę miał go z głowy. Na zawsze.

Dalej wszystko potoczyło się oczywiście zupełnie inaczej, niż przypuszczałem.

A co z Kuncem?

Niedługo po jego śmierci dwa razy spotkałem się z jego siostrą. Nie znałem jej wcześniej, ledwo wiedziałem, że Kunc w ogóle ma siostrę. Byli sobie bardzo bliscy, ale niechętnie o niej wspominał, bo od pewnego czasu się do siebie nie odzywali. Ten typ gościa. Rozmawialiśmy długo, a nawet – jak na osoby, które spotykają się po raz pierwszy, oraz biorąc pod uwagę moją mrukliwość – bardzo długo. Na pożegnanie dała mi zdjęcie swojego brata. Kadr uchwycony tuż po przyznaniu nam Nagrody im. Zawady. Sławek patrzy w dal, gdzieś na bok, poza zdjęcie. Uśmiecha się, ale na jego twarzy nie ma radości. Poprosiła mnie, żebym o nim nie zapomniał.

Sławek Kunc (1981–2008). Fot. Adrian Larisz

Gdy zdecydowałem się wziąć udział w Afryce Nowaka, postanowiłem, że etap, w którym pojadę, zadedykuję jego pamięci. Zrobiłem to, bo czułem, że tak trzeba, ale też miałem z tym pewien problem. Nigdy specjalnie nie wierzyłem w znaczenie takich gestów i nie miałem do nich zaufania. To ja, a nie on, a więc i nie my, dobrze się bawiłem w Egipcie. On nie żył.

Jeśli coś się liczyło, to już prędzej to, że zabrałem ze sobą sowę.


Rozdział IITrzy głowy, dwa kółka, jedna ideaGdynia 2009

Wiem, że może to zabrzmieć niewiarygodnie, ale naprawdę nigdy nie miałem problemów z kwestią pierwszeństwa, z tym, że ktoś, dajmy na to, ukradł mi pomysł na wyprawę śladami Nowaka. Nie ukradł, a ja nie czułem się okradziony. To nie ja wpadłem na pomysł wyprawy sztafetowej przez Afrykę, a to, co wymyśliłem wcześniej, co wymyśliliśmy, od śmierci Sławka wspominałem niechętnie. Cieszyłem się, że, by to zamknąć, nie muszę do tego wracać, że mogę wejść na gotowe (lub prawie). Afryka Nowaka, chociaż podobna z nazwy, była czymś zasadniczo różnym od naszej wyprawy „Śladami Kazimierza Nowaka – Afryka 2009”, a do życia powołało ją trzech facetów: sprzedawca mebli, były rybak i wieczny student.

Rzecz jasna, akcenty można rozłożyć różnie, ale uważam, że gdyby nie Piotr Sudoł, jego parszywy charakter i „zryty beret”, z Afryki Nowaka nic by nie wyszło. Albo wszystko wyszłoby dużo lepiej. Choć w to drugie wątpię. Sudoł, jak już wiadomo, to ten mały i łysy. Sprzedawca mebli.

– Ta wyprawa zrodziła się z potrzeby pokazania alternatywy w życiu, z chęci spopularyzowania wręcz niewiarygodnej postaci, która dla wielu może być autorytetem i to od razu w kilku dziedzinach: sportowej, emocjonalnej, społeczno-kulturowej – zaczyna i na razie nie brzmi to przekonująco, raczej przewidywalnie, nie brzmi to w ogóle zbyt dobrze. – Z czasem okazało się, że może z tego wyjść jeszcze więcej. Że my nie tylko jedziemy śladami Kazimierza Nowaka, ale przede wszystkim wytwarzamy niesamowitą energię, potęgujemy to, co on wyzwolił swoją podróżą.

Energia to dla Sudoła słowo kluczowe.

– O to mi chodziło: żeby opowiadając o Nowaku, dotrzeć do ludzi, zainspirować ich i żeby przez to świat stał się odrobinę lepszy.

Piotr Sudoł ma skomplikowane życie rodzinne, nie wygląda na swoją czterdziestkę i rzeczywiście lubi wyzwania. Ma też radykalne poglądy na to, czym jest, a przynajmniej czym powinna być miłość. Od kilkunastu lat z powodzeniem prowadzi w Szczecinie firmę zajmującą się sprzedażą i montażem mebli biurowych oraz wykładzin. Podejmuje decyzje, zatrudnia sporo ludzi, zarządza. Z wykształcenia jest dziennikarzem, ale zawodowo parał się tym tylko przez chwilę.

– Za szybko się dzieciaki porodziły i trzeba było wreszcie zacząć zarabiać jakieś normalne pieniądze. Poza tym kolegów w pracy ma się niefajnych.

Gdy odwiedzałem go po raz pierwszy, mieliśmy dość napięty grafik, ale i tak znalazł piętnaście minut, żeby zabrać Celinę i mnie do parku Kasprowicza i pokazać nam pomnik Czynu Polaków. Trzy żelazne orły z rzeźby Gustawa Zemły symbolizują kolejne pokolenia tych, którzy nadali Szczecinowi obecny kształt. Sudoł jest dumny, że jednym z pionierów powojennego miasta był jego dziadek. Poradził sobie tam w czasach, gdy Szczecin przypominał Dziki Zachód. Wnuk pioniera poczuwa się dziś do tego dziedzictwa. Obserwując go w działaniu, można odnieść wrażenie, że jest wysokim brunetem.

Piotr Sudoł, „sprzedawca mebli”. Fot. Krzysztof Jóźwiak

– Od początku wiedziałem, że przy organizacji tej sztafety trzeba zastosować model biznesowy – tłumaczy, a ja czuję, że wreszcie przechodzimy do rzeczy. – Po pierwsze, podpompować swój potencjał. Żeby ludzie chcieli z tobą rozmawiać, musisz im powiedzieć, że działasz na rynku dużo dłużej niż w rzeczywistości, masz większe obroty, lepszych pracowników. Biura też masz wielkie i jeszcze ogromny tabor samochodowy. To się sprawdza. I właśnie w takim modelu zacząłem przygotowywać sztafetę. Po drugie, jako przedsiębiorca, osoba, która zarządza ludźmi, wiedziałem doskonale, że jak powiem: „Słuchajcie, zróbmy coś, trzeba coś zrobić” – to nikt nawet nie kiwnie palcem. I tak będzie, dopóki nie zmieni się przekazu na: „Ty jesteś odpowiedzialny za to, ty – za tamto, a tamtych trzech ci pomaga”.

Dominik Szmajda (nowa postać, charakterystyka później) jest jedną z osób, które kwestionują słuszność wyborów Piotra Sudoła: – Niestety, ale czuję duży niedosyt związany z tym wszystkim. Naprawdę, to mogło być lepiej przeprowadzone, gdyby do organizacji zabrali się inni ludzie. Na początku Piotr był bardzo pozytywnie zaangażowany. Potem to się zmieniło.

Sudoł: – Miałem podczas tej sztafety dwie fazy. Pierwsza to był czas walki. Sześć, może osiem miesięcy od momentu, w którym zaczęliśmy przygotowania. Wypruwałem sobie flaki, angażowałem sto procent energii, wszystko, co miałem, oddawałem Afryce Nowaka i nawet przez chwilę nie pomyślałem, że to się może nie udać.

– Praźródłem Afryki Nowaka był nasz wyjazd na Madagaskar.

To zdanie zostało wypowiedziane spokojnie, starannie i po zastanowieniu, autorem słów nie może więc być Piotr Sudoł. Nie znaczy to jednak, że Zbyszek Sas, były rybak, jest jego przeciwieństwem. Raczej się uzupełniają.

– Ja czasem nadaję jakiejś sprawie tyle energii, że potem nie jestem w stanie już doprowadzić tego do ładu. A Zbyszek pracuje w ciszy, siła spokoju. I potrafi kończyć.

Poznali się, gdy mieszkali po dwóch stronach jednej ulicy, ale najpierw zaprzyjaźniły się ich córki. Im zajęło to więcej czasu, bo początkowo Piotr traktował Zbyszka z rezerwą. Stateczny gość, głowa rodziny – jakie mógłby mieć punkty styczne z facetem, którego ciągle nosiło i który, gdy tylko znalazł wolną chwilę, brał udział w rajdach przygodowych? Chodzi o imprezy polegające na – przykładowo – spędzaniu czterdziestu ośmiu godzin zimą na Suwalszczyźnie, bez snu, bez ciepłego posiłku, w ciągłym stresie, w biegu (na orientację).

– Ta formuła polega na tym, że na wykonanie zadań masz, dajmy na to, dwie doby, jest trzynaście punktów nawigacyjnych w lesie i musisz się zmieścić. Bo jak się nie zmieścisz, to cię zeżre – wyjaśnia Sudoł. Wyjaśnia? – Tam nie ma funu. Jest ekstrema, jest challenge. Po prostu napierdalasz.

Zbyszek Sas: – Piotr dużo opowiadał mi o tych swoich wyjazdach i robiło to na mnie spore wrażenie. Kiedyś zaproponował mi wspólny start, pojechaliśmy, fajnie nam się współpracowało.

Bo mimo pozorów Zbyszek aż tak spokojny nie jest. Do Szczecina przyjechał z Lubelszczyzny, ponieważ od dziecka marzył, by być marynarzem. Zaczął studiować rybactwo morskie. Po półrocznej praktyce na południowym Atlantyku, w okolicach Falklandów – ten rejs do dziś wspomina jako wspaniałą przygodę, bo znakomicie się na nim odnalazł, jeśli chodzi zarówno o pracę, jak i o relacje z ludźmi – doszedł jednak do wniosku, że ta robota nie jest dla niego. Bo nie da się jej pogodzić z życiem rodzinnym, a na tym zależało mu jeszcze bardziej. Studia skończył, ale nigdy nie szukał pracy w wyuczonym zawodzie. Dziś ma dwie córki, żonę i dwie restauracje. Jeden z uczestników sztafety powiedział o nim: – To ten gość z restauracji Avanti, który ma mnóstwo szmalu i zawsze uczciwie traktował Nowaka.

Lubi też wpływać na wydarzenia, nie afiszując się z tym bardziej niż to niezbędne. Dla większości to zaleta (Piotr Romejko: – On wykonywał bardzo ważną pracę, może nie do końca widoczną. Cieszę się, że dzięki sztafecie poznałem kogoś takiego jak Zbyszek Sas), choć nie dla wszystkich (Łukasz Wierzbicki: – Siła spokoju? Na pewno. Ale jednocześnie może... szara eminencja?).

– Po tym pierwszym wspólnym wyjeździe zacząłem coraz częściej startować w zawodach wraz z Piotrem. Wspólnie też trenowaliśmy, często się spotykaliśmy, spędzaliśmy razem dużo czasu. Stopniowo ta nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń, taką bliską. A potem był wyjazd na Madagaskar.

W połowie 2008 roku Zbyszek Sas, Piotr Sudoł i trzeci szczecinianin, Arkadiusz Ziemba, przez kilka tygodni przemierzali na rowerach górzyste, porośnięte dżunglą bezdroża tej ogromnej wyspy, by od najmniej dostępnej strony dotrzeć do wsi Ambinanitelo, słynnej dzięki książkom Arkadego Fiedlera. W trakcie wyprawy udało im się nie tylko wytyczyć zupełnie nowe trasy w terenie, w który nikt się nie zapuszcza (a co dopiero rowerem), ale także porozmawiać z ostatnim żyjącym świadkiem pobytu w wiosce polskiego podróżnika i pisarza. W marcu 2009 roku podczas Kolosów otrzymali za to wyróżnienie w kategorii „Podróże”.

Wyjście na scenę w Gdyni – inaczej niż mnie i Sławka rok wcześniej – ich nie sparaliżowało. Wręcz przeciwnie.

– Po tamtej wyprawie wydawało mi się oczywiste – mówi Sudoł – że będę chciał razem ze Zbyszkiem, bo Arek został przy Madagaskarze, zrealizować jakiś kolejny projekt. Szukaliśmy, rozmawialiśmy o różnych pomysłach i kiedyś zgadaliśmy się na temat książki Nowaka. „Czytałeś?” – pytam go. A on na to: „Czytałem, niesamowita sprawa”.

Zbyszek Sas, „były rybak”. Fot. Dominik Szmajda

– Rowerem i pieszo dostałem od kogoś w prezencie, już nawet nie pamiętam od kogo. Książka zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Piotrek znał ją już wcześniej, bo czytał jeszcze poprzednie wydanie. Gadaliśmy o tym, aż wreszcie któregoś dnia dostałem od niego SMS-a: „A może pojedziemy przez Afrykę śladami Nowaka?”.

Ruszając na Kolosy, które okazały się dla nich tak owocne, przyjaciele mieli już w głowach koncepcję przyszłej wyprawy, a przynajmniej jej zręby. Zbyszek wspomina: – Wiedzieliśmy, że to ma być sztafeta, że chcemy dokładnie powtórzyć trasę Nowaka, że podzielimy ją na etapy i że potrzebujemy zgromadzić wokół tego pomysłu możliwie jak najwięcej osób, które będą zainteresowane tym, żeby się naprawdę zaangażować w jego realizację.

Nie planowali jednak, że to akurat w Gdyni zaczną wszystko rozkręcać. O tym, że tak się stało, zadecydowały dwa czynniki. Pierwszym z nich był entuzjazm.

Sudoł: – Dostaliśmy kopa. Po raz pierwszy byliśmy na Kolosach, pierwszy raz coś prezentowaliśmy, prezentacja (zrobiona przez Arka) była świetna, a na koniec jeszcze to wyróżnienie. Płynęliśmy na wysokiej fali.

Drugi czynnik pochodzi z Krakowa, nosi długie, jasne dredy i nazywa się Jakub Pająk. Jakimś cudem z wyglądu przypomina Petera Garretta z Midnight Oil, chociaż tamten jest przecież łysy. Wieczny student. Tego, co robi dzisiaj, na razie nie zdradzajmy, bo to temat na osobną opowieść, ale i wtedy nie było najgorzej. Gdy Zbyszek z Piotrem cieszyli się z wyróżnienia, on zgarnął Kolosa. Otrzymał go za fascynującą podróż z tradycyjną karawaną wielbłądów, idącą przez Saharę z Timbuktu do kopalni soli w Taoudenni i z powrotem. Tysiąc pięćset kilometrów w obie strony. Akurat, żeby zebrać trochę materiałów do pracy doktorskiej o geologii Sahary (nic dziwnego, że rozrosła się do kilkuset stron i do dzisiaj nikt nie widzi jej końca).

– Wymyśliłem sobie, że na zakończenie prezentacji o karawanie opowiem też coś o swoich planach i dorzuciłem te dwa slajdy – mówi.

Sudoł: – Gdy zobaczyłem na ekranie dużą mapę Afryki z wyrysowaną na niej trasą Nowaka, mówię do Zbyszka: „Kurczę, nie ma co się dłużej zastanawiać”. I od razu uderzyłem w kuluary. Po przyznaniu nam tego wyróżnienia świetnie się czułem, a w dodatku ja naprawdę umiem przekonywać ludzi.

Jakub Pająk, „wieczny student”. Fot. Zbigniew Gałęza

Zbyszek Sas: – Podczas bankietu po gali wręczenia nagród podeszliśmy z Piotrkiem do Kuby, powiedzieliśmy, jaki mamy pomysł, i zapytaliśmy, czy nie zechciałby, żebyśmy to zrobili razem.

Właśnie tak narodziła się Afryka Nowaka.

Pająk: – Miałem zupełnie inny plan niż to, co ostatecznie z tego wyszło. Chciałem jechać sam, na prostym rowerze, najlepiej takim bez przerzutek. Na ukrainie. Ale na Kolosach okazało się, że nie tylko ja jestem zajawiony Nowakiem. Zbyszek Sas i Piotr Sudoł również. Pogadaliśmy i od razu doszliśmy do porozumienia, że im więcej osób będzie zaangażowanych w ten projekt, tym większy rozgłos uda nam się nadać wyczynowi Nowaka.

I jeszcze raz Sudoł. Tym razem wykłada karty: – Afryka Nowaka to był od początku do końca mój pomysł. Ja to tak czułem. To znaczy oczywiście nasz – mój, Zbyszka oraz Pająka – ale nigdy nie miałem potrzeby się na nikogo oglądać. Działałem na takiej zasadzie, że nie czekałem, czy oni coś zrobią, nie pytałem, tylko robiłem swoje. Od początku dawałem maksimum od siebie. Mówiąc inaczej: Zbyszek mnie wspierał, a Pająk mi nie przeszkadzał.

To nie przechwałki. Jeśli wziąć pod lupę przyjęte rozwiązania, z łatwością można się przekonać, że większość z nich, i to te zasadnicze, wynikała z osobistych doświadczeń Piotra Sudoła lub z jego potrzeb. I – żeby była jasność – to nie jest zarzut. Po kolei. Najpierw formuła sztafety i podział trasy na kilkutygodniowe etapy pokonywane przez różne ekipy.

– Mój punkt widzenia był taki – tłumaczy Sudoł – że jako człowiek, który ma swoją firmę, nie mam szans pojechać na wyprawę, która będzie trwała pięć lat. Trzy zresztą również. Mogę się za to wyrwać na miesiąc. I stąd myśl, żeby podróż podzielić na miesięczne odcinki.

Łukasz Wierzbicki, odkrywca Nowaka i redaktor Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd: – Ten pomysł spodobał mi się przede wszystkim dlatego, że był realny. Każdy z uczestników miał poświęcić miesiąc na przejechanie kawałeczka Afryki. Tyle może dać od siebie każdy.

(Zbyszek Sas: – Łukasz nie wierzył, że to się uda. Przyznał mi się do tego później, już po starcie sztafety. Wcześniej były już przecież pomysły związane z Nowakiem, ale żaden z nich nie wypalił).

Swoją drogą, nie trzeba być biznesmenem, żeby wizję pięciu lat spędzonych w podróży uznać za nieco zbyt radykalną. Choć Afryka Nowaka przyciągnęła też ludzi, dla których nie był to problem. No właśnie, bo przyciągała. Konsekwencją podzielenia trasy na odcinki była konieczność znalezienia odpowiednio dużej liczby osób, które będą w stanie je przejechać, w dodatku w następujących po sobie odstępach czasu. Wyzwanie tym większe, że w każdym etapie miały brać udział cztery osoby.

– To z kolei wynikało z mojego doświadczenia malgaskiego – wyjaśnia Piotr, patrząc na mnie krzywo, gdy zapalam papierosa. – Na tamtą wyprawę pojechaliśmy we trzech i przekonałem się, że czasami jeszcze jeden by się przydał. Zdarzyła nam się tam zresztą sytuacja, gdy byliśmy już potwornie zmęczeni, że Arek myślał, że jesteśmy na wyprawie we dwóch, a ja się zatrzymałem i patrzę, gdzie zamarudził ten czwarty.

Być może cztery to rzeczywiście optymalna liczba, nie za dużo, nie za mało, każdy wie, czym ma się zajmować, ponieważ jednak nie wszyscy miewają zwidy, liczebność niektórych etapów różniła się od wzorcowej. I tak na przykład, ja przez Egipt jechałem w towarzystwie czterech, a czasami nawet pięciu osób (plus policja), a Janusz Adamski i Andrzej Ziółkowski, spływając rzekami Demokratycznej Republiki Konga, zdani byli wyłącznie na siebie. O tym, ile osób weźmie udział w danym etapie, ostatecznie decydował jego lider (tak czy owak – do liczby cztery musiał się jakoś odnieść, bo w Afryce mieliśmy cztery wyprawowe rowery – a zatem jeśli skład etapu był skromniejszy, uczestnicy musieli zadbać o transport zbywającego im sprzętu dla kolejnej ekipy, jeśli zaś liczniejszy, ktoś musiał podróżować na własnym; rzecz jasna na etapach nierowerowych – a zdarzały się przecież i takie – było z tym łatwiej).

Liderzy to oczywiście też pomysł Sudoła.

Dominik Szmajda: – Mnie się to podobało. Taka koncepcja liderów poszczególnych odcinków, że każdy sobie dobiera ludzi. Powiedziałem, że czemu nie.

Łukasz Wierzbicki: – Bardzo szybko dostrzegłem niebezpieczeństwo liderowania. Może ktoś taki jak lider był potrzebny – może tak, może nie. Ale ja nie czułem się liderem mojego etapu i nie chciałem nim być. Dlatego oficjalnie był nim mój syn, co miało być żartem z całej tej funkcji.

Syn Łukasza Wierzbickiego, Jonasz, miał wtedy, podczas ich wspólnej podróży konno przez Namibię, osiem miesięcy.

– Uważam, że wprowadzanie hierarchii w tego typu projektach kłóci się z ideą, którą ja dostrzegałem w tej sztafecie.

To teraz Sudoł: – Nie chodziło o to, żeby ta osoba wydawała rozkazy albo gnębiła pozostałych uczestników. Każdy zresztą mógł – i to się działo – wypracować sobie własną formułę liderowania. Lider był potrzebny, żebyśmy nie mieli sytuacji, w której wszyscy są odpowiedzialni za wszystko, czyli nikt nie odpowiada za nic. Ktoś, i to ktoś konkretny, najlepiej jeden, musiał pamiętać, że oprócz jazdy śladami Nowaka mamy też zbierać materiały, przybijać tabliczki, pisać relacje na stronę internetową, robić zdjęcia porównawcze i tak dalej. W dodatku ktoś musiał być odpowiedzialny za książeczkę-pałeczkę.

No bo przecież skoro sztafeta, to i pałeczka. Było nią specjalne wydanie Rowerem i pieszo, pozbawione tekstu, tylko z wydrukowanymi zdjęciami. Uczestnicy kolejnych etapów przekazywali je sobie z namaszczeniem, a białe kartki książki stopniowo zapełniały się wpisami spotkanych po drodze osób.

Książeczka-pałeczka. Fot. arch. AfrykaNowaka.pl

– Tak trudno jest zgubić książkę? A przecież wystarczyłoby raz w ciągu tych dwudziestu sześciu miesięcy gdzieś ją odłożyć i potem zapomnieć zabrać – przekonuje Sudoł. – Albo nawet tylko niezapiąć sakwy podczas deszczu czy jeszcze lepiej, wpieprzyć ją gdzieś, gdzie leżała właśnie otwarta konserwa z rybą. Dlatego potrzebni byli liderzy, którzy takie sprawy traktowali poważnie.

Świetnie, tylko skąd wziąć takich ludzi? (Nieco uprzedzając fakty, dodajmy, że ze specyficznego zrozumienia funkcji lidera i – nazwijmy to – niekanonicznej interpretacji możliwości, które ona daje, wynikły potem niemałe kłopoty).

– Okazało się, że na Kolosach jest dużo fajnych osób i łatwo znajdujemy z nimi wspólny język, z wieloma podzieliliśmy się naszym pomysłem, sondując, co myślą na jego temat. – Wersja, którą przedstawia Zbyszek, jest zasadniczo zbieżna z tym, co zapamiętał Sudoł, niemniej słuchając tego drugiego, można odnieść wrażenie, że wszystko odbywało się w przyśpieszonym tempie: – Zaczynam po prostu normalnie podchodzić do ludzi w tych kuluarach, rozmawiać i mediować. Przedstawiam temat i pytam, czy nie chcą się załapać na sztafetę. Byli tam bracia Gontarzowie, Muszyński, który wtedy opowiadał o tych słoniach w Gabonie, Strzeżysz.

Grzegorz i Szymon Gontarzowie, Andrzej Muszyński oraz Piotr Strzeżysz, to – oprócz rzecz jasna innych ról, jakie odgrywa każdy w swoim życiu – osoby znane w podróżniczym środowisku, wielokrotnie nagradzane za swoje wyprawy. Odzew był różny – Gontarzowie powiedzieli tak, Muszyński nie, ale na uwagę zasługuje zwłaszcza radykalna reakcja Strzeżysza, wówczas nauczyciela angielskiego w jednym z warszawskich liceów.

– Pamiętam, że on może nie aż skrytykował ten pomysł, ale bardzo się zdystansował – relacjonuje Zbyszek. – Powiedział, że jego takie imprezy nie interesują, jeżdżenie po czyichś śladach, że on ma własną wizję podróżowania.

Trzeba przyznać, że rzeczywiście: ma i to jak mało kto. Twierdzi, że jest odludkiem i samotnikiem. Miłym facetem, który jednak nie lubi dużych zbiorowisk. Jeździ sam, unika towarzystwa, szuka maksymalnych trudności. Na rowerze pokonał już wcześniej zarówno Andy, jak i Himalaje. I wszystko to zimą.

– I jeszcze to, że Afryka – dodaje Pająk. – Wyraźnie kiedyś zadeklarował, że się tam nie wybiera, bo choroby, bo nie wiadomo co i tak dalej.

A jednak to właśnie skok Piotra Strzeżysza na bungee z wysokości stu dwudziestu ośmiu metrów, z widokiem na ponadstumetrowe, dwukrotnie wyższe od Niagary, Wodospady Wiktorii na rzece Zambezi był jednym z najbardziej widowiskowych momentów Afryki Nowaka (i do tego ten perfekcyjnie dopasowany, tandetno-porywający Jon Bon Jovi w tle: „It’s my life, it’s now or never!”).

– Po jakimś czasie Piotr się odezwał – Zbyszek wyjaśnia, jak do tego doszło. – Przyznał, że to fajna impreza, że go jednak interesuje i chciałby dołączyć.