Addendum AD 9/11 - Marcin P. Zachariasz - ebook + audiobook

Addendum AD 9/11 ebook i audiobook

Marcin P. Zachariasz

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kto jest naprawdę winny wydarzeń z 11 września 2001 roku? Co ma z tym wspólnego miejsce zwane Behemian Grove? Czym jest nadchodzący Nowy Porządek Świata? Na te pytania odpowie ta książka.

Powieść z gatunku political fiction ukazuje nam Amerykę przed i po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Pokazuje, jak świat został zmanipulowany przez ludzi żądnych władzy i pieniędzy.

Książkę wyróżniają wartka akcja, dobra fabuła, barwni bohaterowie, świetne dialogi. Jest to obowiązkowa lektura dla amatorów dobrej sensacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 13 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,2 (5 ocen)
0
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Małgosi

 

 

 

 

 

 

 

 

Ciąg wydarzeń i postaci występujące w książce są wytworem umysłu autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób lub rzeczywistych zdarzeń jest zupełnie przypadkowe. Miejsca takie jak jeziora, góry, kopalnie, ulice, drogi czy budynki są wymysłem Boga i ludzi. Były lub są na świecie.

 

Książkę dedykuję ofiarom 11 września 2001 r.

 

 

Ale Jezus, przywoławszy ich, rzekł:

Wiecie, iż książęta narodów nadużywają

swojej władzy nad nimi,

a ich możni rządzą nimi samowolnie.

 

Nie tak ma być między wami;

ale ktokolwiek by chciał między wami być wielki,

niech będzie sługą waszym.

Ewangelia św. Mateusza

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nikt nie jest tak beznadziejnie zniewolony jak ktoś,

kto błędnie wierzy, że jest wolny.

Johann Wolfgang von Goethe

Hrabstwo Sonoma w północnej Kalifornii,Behemian Grove[1], sala Kuźni

Pan i Rada

 

–Jeśli nasze działania nie nabiorą rozpędu, wszystko, co przez tyle lat wypracowaliśmy, może zostać zaprzepaszczone. – Jego głos, spotęgowany systemem nagłaśniającym, niósł się po sali, wypełniając ją groźnie brzmiącym echem. – Osiedliśmy na laurach, usatysfakcjonowani dotychczasowymi sukcesami! Zadowala nas ta cząstka władzy, którą odziedziczyliśmy po naszych wielkich poprzednikach. Każdy prowadzi jakieś małe gierki, które w żaden sposób nie służą całości. Tak dalej, panowie, być nie może! Czas zacząć działać! Czas wymusić na społeczeństwie zachowania, które są dla nas pożądane, ale musimy to zrobić w taki sposób, aby ludzie uwierzyli, że sami tego chcieli!

Opadł na fotel. Zawsze, kiedy się denerwował, brakowało mu powietrza w płucach. Spojrzał po zebranych. Dwudziestu sześciu możnych tego świata siedziało za okrągłym, mahoniowym stołem, wpatrując się w niego. Nie byli prezydentami czy premierami, każdy z nich był kimś o wiele potężniejszym. Większą część gremium stanowili szefowie wywiadów, sześciu było generałami, pozostali to przedstawiciele najbardziej wpływowych i zamożnych rodzin tego globu.

– Co pan proponuje? – zapytał jeden z generałów.

– To, co członek tej Rady, a mianowicie Lyman Lemnitzer, zaproponował już kiedyś McNamarze. Coś na kształt Operacji Northwoods[2] z 1962 roku.

– Wszyscy dobrze wiemy, że żaden z naszych, nazwijmy to, zaprzyjaźnionych prezydentów nie zgodzi się na takie działania. Odrzucą plan, jak to zrobił Kennedy – odparł szach.

– Teraz już nie potrzebujemy ich zgody. Jesteśmy dużo potężniejsi niż trzydzieści lat temu. Musicie zdać sobie sprawę, że jeśli proces przemian, który tak dawno zapoczątkowaliśmy, pozbawiony zostanie katastroficznego zdarzenia o charakterze katalizatora, takiego jak ponowne zatopienie Lusitanii[3] czy nowe Pearl Harbor, nawet jeśli przyniesie rewolucyjne zmiany, będzie procesem długotrwałym, powoli wytracającym swój impet, a na to nie możemy się zgodzić![4] – Uderzył pięścią w mahoniowy blat stołu. – Zresztą nie czas tu na akademickie dyskusje – powiedział spokojniejszym głosem. – Przed każdym z was leży teczka z zarysem przyszłych działań. Zapoznajcie się szczegółowo z zawartością i zastanówcie, w jaki sposób możecie wesprzeć realizację akcji. Waszym zadaniem i powinnością jako członków Rady Kuźni jest dopracowanie szczegółów całości planu.

Wstał z fotela, uniósł ręce w górę.

– Jako pierwszy spośród równych ogłaszam wam, że nadszedł czas ponownie rozpalić piece Kuźni i wykuć w ich żarze Novus Ordo Mundi!

15 maja 1996 r., sztuczny zbiornik wodny Kuchurhan, pogranicze ukraińsko-mołdawskie

Papier

 

Yeonrin stała na brzegu, wpatrzona w promienie zachodzącego słońca. Fale z cichym pluskiem uderzały w burtę pontonu. W gałęziach drzew lekki wiatr grał na liściach ostatnie melodie dnia. Powietrze przepełniał zapach pobliskiego lasu. Przypominało to krajobraz jej rodzinnych stron, jeziora Samilpo, położonego w Górach Diamentowych.

To tam spędziła najszczęśliwsze, choć krótkie lata swojego dzieciństwa. Właśnie o takiej porze dnia siadali wraz z bratem na brzegu jeziora, rozpalali ognisko, piekli ryby, wygłupiali się, opowiadali historie o duchach i mrocznych potworach zamieszkujących okoliczne lasy i jeziora. Czasami przychodził do nich ojciec. Te chwile lubiła najbardziej. Zawsze czekała z nadzieją, że przyjdzie. Ale zdarzało się to bardzo rzadko. Życie nie dawało mu szansy odpoczynku. Kiedy już przychodził, opowiadał, jak podczas wojny poznał matkę, jak razem walczyli, jak się nim opiekowała, gdy został ranny. Mogła słuchać tych historii bez końca. Były pełne miłości, wzajemnego oddania i troski. Właśnie podczas jednego z takich wieczorów do wioski przyszli oni, źli ludzie w ciemnozielonych mundurach. Ojca, który próbował bronić swojej rodziny, jeden z nich uderzył kolbą karabinu w głowę, obalając na ziemię, i zastrzelił. Krzyki protestu i rozpaczy Yeonrin ginęły wśród trzasków płonących domów, lamentów i strzałów karabinowych. Wrzucili ją na ciężarówkę, słyszała, jak ktoś wykrzykuje jej imię, ale charkot silnika zagłuszał inne dźwięki.

– Tu jedynka – głos w słuchawce mikroodbiornika przerwał wspomnienia – widzimy ludzi generała. Trzy pojazdy jadą wzdłuż brzegu.

– Przyjęłam. Pozostali potwierdzić gotowość!

– Dwójka gotowa.

– Trójka gotowa.

– Nurek na stanowisku.

– Pamiętajcie! Jak będę przy pontonie, nurek zaczyna. Nikt nie może przeżyć! Ich zleceniodawca nie życzy sobie świadków. Bez odbioru.

Samochód prowadzący kolumnę zahamował tuż przed nią, ryjąc głębokie ślady w miękkim, mokrym żwirze. Z jego wnętrza, jak z pudełka z niespodzianką, wyskoczyło czterech ochroniarzy uzbrojonych w karabiny. Ze środkowego pojazdu wysiadło tylko dwóch ludzi, szybkim krokiem zmierzali w jej stronę. Mężczyzna będący po prawej niósł dwie niewielkie walizki, rozmiarami przypominające teczki dyplomatów. Ostatni samochód zatrzymał się nieco dalej od pozostałych, miał za zadanie ubezpieczać poprzedzające go pojazdy.

– Miło panią poznać, panno Yeonrin – powiedział mężczyzna po lewej. – Muszę przyznać, że pani głos w słuchawce wzbudzał we mnie…

– Darujmy sobie tę kurtuazję! – przerwała mu. – Oboje dobrze wiemy, co nas tu sprowadza. W pontonie znajdziecie dwie skrzynie, ich zawartość powinna odpowiadać ambicjom waszego generała. Racz tam posłać swoich ludzi, aby je załadowali na samochody.

– Powoli, przeliczenie takiej ilości pieniędzy wymaga czasu. Oczywiście, moi ludzie zaraz zajmą się skrzyniami i sprawdzeniem ich zawartości. Pani chyba też pragnie potwierdzić autentyczność mojego towaru? – Po jego słowach dwóch ochroniarzy stojących przy pierwszym pojeździe ruszyło w stronę pontonu celem zabrania skrzyń.

– Autentyczność pańskiego towaru mnie nie interesuje, że tak powiem, nie wchodzi to w zakres moich obowiązków. Jeśli towar okaże się fałszywy lub wybrakowany, każde z nas poniesie konsekwencje. A już z całą pewnością pański generał. Jak chcecie, to sprawdzajcie zawartość skrzyń. Życzę szczęścia. Zaraz zapadnie zmrok i nici z liczenia. Ja biorę swoje i odpływam. Niech pański człowiek położy towar na masce samochodu – powiedziała i ruszyła w stronę pojazdu.

Sądziła, że walizki będą większe i cięższe.

Więc tak wygląda ładunek SADM[5], pomyślała.

Podnosząc jedną z nich, była zaskoczona jej lekkością. Wierzch walizek był obity ciemnym, porowatym materiałem imitującym skórę, każda miała na środku małą, złotą blaszkę, przypominającą logo producenta, z wygrawerowanymi literami i cyframi RA115 i RA116. Do ich rączek dopięte były na łańcuszkach zalakowane koperty. Kątem oka spostrzegła, że ochroniarze niosą do bagażnika samochodu kolejną skrzynię. Wzięła obie walizki i ruszyła w stronę pontonu. Jej rozmówca wydawał się zakłopotany beztroską, z jaką je niosła. Nerwowo przestępował z nogi na nogę.

Podmuch wybuchu rzucił ją na burtę.

Nurek się pośpieszył, pomyślała, upadając.

Dwie kolejne eksplozje targnęły powietrzem, wciskając ją w kuloodporny materiał pontonu; to jedynka i dwójka zniszczyli pozostałe pojazdy. Podniosła się, szumiało jej w głowie, nos i usta wypełniał zapach kordytu, wokół unosiły się płonące pieniądze. Spojrzała na plażę. Siła eksplozji wrzuciła dwa pierwsze pojazdy do jeziora, trzeci dopalał się przy brzegu. Nadpalone zwłoki ochroniarzy, skwiercząc, unosiły się na wodzie. Schyliła się, podniosła walizki i położyła je na dnie pontonu. Usiadła na jego burcie. Tuż za nią wynurzył się z jeziora nurek.

Już ja z nim porozmawiam, pomyślała, przekładając nogi przez burtę.

14 sierpnia 2000 r.,Morze Barentsa, pozycja 69°37’00’’N i 37°34’25’’E, godzina 3.14 rano

Granit

 

Przepłynięcie ostatnich czterech mil zajęło im trzy godziny. Podejście i przycumowanie pod odpowiednim kątem do leżącego na dnie wraku – kolejne dwie. Musieli z daleka omijać okręty ochrony i lawirować pomiędzy podwodnymi polami minowymi. Pancerz Nosiciela, zrobiony ze stali o wysokiej zawartości niklu i chromu, mając słabe właściwości magnetyczne, utrudniał wykrycie go przez MAD-y[6] oraz czujniki min magnetycznych. Gdyby nie najnowsze technologie zamontowane na Nosicielu, to prawdopodobnie nigdy by nie osiągnęli celu misji.

Sterben wpatrywał się w ekran monitora. Obraz przekazywany z zewnętrznych kamer Nosiciela był wyraźny. W części dziobowej okrętu dostrzegł ogromną dziurę o średnicy około dwóch metrów, którą wyrwała amerykańska torpeda. Fala uderzeniowa wybuchu zniszczyła wszystko na swojej drodze i zatrzymała się dopiero na przedziale reaktorów atomowych. Nikt nie miał szans na przeżycie.

– Jest sygnał od Sea Wind, pozostało nam dwadzieścia sześć minut na wykonanie zadania – zameldował Sterbenowi radiooperator.

– Ile wyrzutni opróżnionych? – zapytał, wyciągając papierosa i postukując nim o złoty wierzch papierośnicy.

– Cztery. Po dwie z każdej burty okrętu. Ładne cacko – powiedział kapitan Nosiciela, zerkając na papierośnicę.

– Ta… i bardzo przydatne. Myślałem, że do tej pory damy radę opróżnić przynajmniej sześć.

– Gdyby ten drugi niszczyciel nie przypłynął, dalibyśmy – odparł kapitan, nerwowo drapiąc się po głowie.

– Wszystkich nie zdążyliśmy kupić, a i ci, którzy są z nami, myślą, że pomagają, kapitanie.

– Ciekawi mnie, jaką bajeczkę sprzedaliście tym na górze, panie Sterben, że uwierzyli.

– Piąta rakieta na pokładzie Nosiciela, szósta w drodze – zameldował radiooperator.

Sześć, o trzy więcej niż potrzeba. Powinno wystarczyć, żeby byli zadowoleni, pomyślał Sterben.

– Nietrudno było znaleźć odpowiednią, jak pan to nazwał, kapitanie, bajkę, zwłaszcza jeśli ktoś zarabia pięćdziesiąt siedem dolarów miesięcznie i jest przekonany, że ratuje kumplom życie.

– Słyszę ludzkie głosy we wraku – przerwał im radiooperator, ściągając słuchawki z jednego ucha.

– Więc jednak ktoś przeżył. Ile głosów jesteś w stanie rozróżnić?

– Na razie dwa.

– Dwóch pechowców, a może farciarzy, ze stu osiemnastu – Sterben pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jak ostatnia rakieta będzie w ładowni, detonujcie sejf. Nie mogą mieć pewności, że coś nam umknęło. Będę w swojej kabinie oczekiwał na pana raport, kapitanie – powiedział, opuszczając mostek.

Widok rozerwanego kadłuba wraku wywarł na nim przerażające wrażenie. Widział wiele okropności w swoim życiu, sam wielu się dopuścił, ale świadomość, że są tam żywi ludzie, i myśl, na jaką śmierć są skazani, odebrała mu resztę zimnej krwi. Musiał opuścić mostek, jeśli nie chciał, żeby jego słabość została zauważona. Wąski, owalny korytarz doprowadził go do kabiny.

Starzejesz się, drogi Aleksie, może czas się wycofać, pomyślał, kładąc się na koi.

Nosicielem lekko zatrzęsło. Fala uderzeniowa spowodowana wybuchem sejfu na wraku dotarła do poszycia okrętu.

 

 

Rytmiczny stukot wrzynał się w mózg Siergieja. Nie chciał go słyszeć, nie chciał już nic słyszeć. Kiedy zamykał oczy, miał nadzieję, że robi to po raz ostatni. Tyle się namęczył, żeby zasnąć, odsunąć ból, a teraz ten hałas wyrywał go ze snu, przywracał do tej cholernej, lodowatej rzeczywistości. Uciekał od niego, udawał, że go nie ma, że go nie słyszy, chciał ponownie zasnąć. Tam była Masza i była polana, na której urządzali letnie pikniki, były też zapach jej skóry i oczy w kolorze nieba, o którym wiedział, że już go więcej nie zobaczy. Ale huk był silniejszy od marzeń, wdzierał się coraz głębiej, szarpał jego poparzonym ciałem, zdzierał skórę pod mundurem. Uniósł się na rękach. W ciemności dostrzegł tylko białka oczu Lochy.

– Siergiej, obudź się! Słyszysz? Wstawaj! Mówiłem ci, że nas znajdą… Już są! No, w końcu, już myślałem… że nie żyjesz. O Boże, o Boże, znaleźli nas. Jeszcze trochę i to wszystko się skończy. Dzięki ci, święty Judo, wielkie dzięki.

– Ty zawsze tyle gadasz, Locha – odparł. – Mówiłem ci: mniej gadania, więcej tlenu. Tak dobrze śniłem, były Masza, łąka, słońce, a ty, tak szarpiąc, o mało mnie ze skóry nie obdarłeś.

– Całować cię miałem, żeby obudzić, Śpiąca Królewno? Cholera, przestali…

– Co przestali?

– Nie słyszałeś? Nawet przez sen? Przecież waliło, dudniło, jakby sto czartów tańczyło po pokładzie. Ekipa ratunkowa, brachu! Ekipa przybyła!

– Trochę im to zajęło. – Drżącą ręką podciągnął nadpalony rękaw bluzy. Spojrzał na podświetlaną tarczę zegarka. – Czterdzieści dwie godziny minęły, odkąd ten skurwiel nas trafił. Tlenu zostało na mniej niż jedną godzinę, jak nas w tym czasie nie…

– Przestań krakać! Ważne, że nas znaleźli. Tylko czemu przestali i gdzie się podziali?

– Locha, może ty też śniłeś? Pewny jesteś, że nad nami te czarty tańcowały?

– Hmm…, nie nad nami. Po obu stronach kadłuba i z boku. Tak jakby przy kiosku i za nim. Pewnie wydobywali chłopaków z dziobu i śródokręcia, a teraz nasza kolej.

– Chyba z byka spadłeś! Na dziobie nikt nie przeżył! Eksplozja i pożar zabiły ich na miejscu, a śródokręcie całe zalane, wszystko pod wodą.

– To na jaką cholerę tam walili, a nie do nas, na rufę, przecież tu są włazy awaryjne! Nic prostszego jak przystawić rękawy ratownicze, wpompować powietrze i… po robocie, przecież to tylko sto dziesięć metrów, nie, kurwa, Bóg wie ile. Jakby postawił naszego na dziobie, toby jeszcze ze czterdzieści metrów wystawało nad wodę.

– Mówisz, Loszka, że czarty z boku kadłuba tańcowały?

– Ta.

– Długo to trwało?

– Nie patrzyłem na zegarek, i tak bym gówno zobaczył. Jak się obudziłem, to już walili i dudnili. Jeśli spałem tak mocno jak ty, to chłopaki już chwilę musieli działać. Potem ciebie szarpałem, otworzyłeś oczy i wszystko ucichło.

– Oni nie chłopaków ratowali, bo i po co, tam wszyscy martwi. Oni nasze „granity”[7] z wyrzutni wydobywali, one droższe niż życie rosyjskiego sołdata.

– Co ty, Siergiej, przecież byli od nas parę metrów! Wrócą, zobaczysz, nie zostawią. Pewnie tlen i paliwo uzupełniają i zaraz będą, zobaczysz!

– Loszka, Loszka, mój miły przyjacielu, my nikomu niepotrzebni, a wręcz szkodliwi dla tych, jak ich nazwałeś, czartów.

– Coś ty, stary, przecież nie zostawią. Wiedzą, że tu jesteśmy. Andriej, zanim zmarł, świeć, Panie, nad jego duszą, walił w burtę i nadał, że żyjemy, że czekamy!

– Pomyśl, na co nas ratować. Dwóch farciarzy, którzy mogą o wszystkim opowiedzieć? Komu to na rękę, hę? Co opowiedziałbyś matce albo ja Maszy? A dziennikarzom, że co…? Że, kurwa, jedna amerykańska pierdoła w nas walnęła, a druga, osłaniając kumpla, storpedowała? Andriejowi i reszcie chłopaków możemy tylko zazdrościć, oni już umarli, a nasze umieranie przed nami. Przysuń się, Locha, przytul się, cieplej będzie… umierać.

Wrakiem okrętu wstrząsnęła eksplozja.

Granica izraelsko-syryjska, na południe od miasta Daraa

Urządzenia rolnicze

 

Pociski wystrzelone przez izraelskich żołnierzy dziurawiły murek, za którym Omar i jego ludzie znaleźli schronienie. Kule przy uderzeniu w skalisty, suchy grunt wzniecały gejzery pyłu, zasypując ich kawałkami kamieni. Jeden z jego ludzi wychylił się zza muru i wystrzelił z RPG[8], krzycząc: Allahu Akbar. Odrzut spowodowany wystrzałem wzniecił tuman kurzu, który całkowicie zakrył ich pozycję. Omar, korzystając z okazji, wybiegł zza osłony i ruszył w stronę stojącej nieopodal ciężarówki. Biegł, ile miał sił w nogach. Kule dźwięczały wokół niego. Odruchowo pochylił głowę. Sahir, który podążał za nim, nie miał tyle szczęścia. Zdążył przebiec parę metrów i padł, skoszony długą serią. Dopadł do kabiny pojazdu, ale nie zdołał wdrapać się na stopień i otworzyć drzwiczek. Wcisnął się pod pojazd, znajdując schronienie za skręconymi przednimi kołami wozu. Rykoszet trafił go w dłoń, boleśnie raniąc.

To się nie może tak skończyć, pomyślał.

Sześć długich miesięcy zajęło mu finalizowanie umowy. Ta cholerna ruchoma wyrzutnia kosztowała go życie trzech jego ludzi. Za wszelką cenę musi odjechać stąd ciężarówką, zanim Izraelczycy wystrzelają ich jak kaczki. Wychylił się zza koła i krzyknął do swoich bojowników, aby go osłaniali. Szybko wyczołgał się, wskoczył na stopień, otworzył drzwi kabiny i wdrapał się na fotel kierowcy. Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Wcisnął pedał gazu. Tylne koła buksowały chwilę, zanim gruby bieżnik opon wgryzł się w ziemię. Pojazd szarpnął i ruszył. Pociski dzwoniły o burtę naczepy, kiedy nawracał. Dodał gazu i ruszył w stronę miasta Daraa, położonego na północy.

Po drodze minęła go kolumna ciężarówek, po brzegi wyładowanych syryjskimi żołnierzami. „Lepiej późno niż wcale”, powiedział sam do siebie. Teraz byle do portu, tam w warsztatach przerobią jego ładunek, upodabniając go do opisu zawartego w dokumentach przewozu. Tam też skończy się pierwsza część jego zadania. Wziął z przegródki plik papierów, otworzył konosament[9] i głośno się roześmiał, myśląc: kto wpadł na pomysł, aby ruchomą wyrzutnię S-300W[10] nazwać urządzeniem rolniczym?

22 września 2000 r.,amerykański szpital w Dubaju, oddział urologii

Kozioł

 

–Co z nim?

– Operacja przebiegła pomyślnie. Będzie musiał tu zostać minimum dziesięć dni, tak powiedział lekarz.

– Nie może tu być tak długo. Prasa i media już coś węszą. Na korytarzu, przy recepcji, minąłem jednego z plakietką „Le Figaro”. Pod budynkiem szpitala stoi wóz z logo RFI[11]. Musimy go stąd zabrać.

– Niby jak mamy to zrobić?! Może mi powiesz?

– Wiesz, kurwa, co nam zrobią, jak wyjdzie na jaw, że ochraniamy gościa poszukiwanego międzynarodowym listem gończym?! Wiesz? Nasi go ścigają za zamachy w Kenii i Tanzanii, a on tu sobie leży jak na Mahometa łonie. Może jeszcze każą nam przysłać hurysy temu Ali Babie?

– Odpieprz się! Nie ja to wymyśliłem. Przede wszystkim nie chronimy go, tylko pilnujemy, a to różnica.

– Może dla ciebie.

– Nie wiem już, co o tym myśleć.

– Ty nie jesteś od myślenia, to nie jest twoja najmocniejsza strona. Stary jest od myślenia, on tym wszystkim kręci. Widziałeś jego minę? Jaki wyszedł zadowolony po rozmowie z naszym Saudyjczykiem?

– Widziałem. Morda mu się śmiała od ucha do ucha.

– Znaczy się dogadali. Tak swoją drogą, ciekawe, co stary z nim załatwiał.

– Pewnie wysadzenie kolejnej naszej ambasady – roześmiali się.

Hrabstwo Sonoma w północnej Kalifornii,Behemian Grove

Pan

 

Ścieżka wijąca się pośród starych sekwoi doprowadziła Sterbena do budynku zwanego przez bywalców klubu „chatką”. Przystanął na pierwszym stopniu kamiennych schodów i zapalił papierosa. Miał jeszcze czas. Zaciągnął się głęboko, powoli wypuszczając dym. Patrzył na stare drzewa, które znały niejedną tajemnicę.

Gdybyście umiały mówić, pomyślał, pewnie świat byłby inny, a tak stoicie tu jak niemi świadkowie i pniecie się ku niebu… niczym moi szefowie. Uśmiechnął się.

Nie szanował ich. Nie lubił. Byli tak samo gruboskórni i dumni jak te sekwoje. Ich macki jak korzenie drzewa oplatały ludzi, krusząc ich niezależność, łamiąc wolną wolę. Dla tych, którzy się nie ugięli, nie pochylili głowy w geście poddaństwa, zawsze mieli wolną gałąź. On, dzięki losowi, na jednej z tych gałęzi miał wygodne gniazdko. Po udanej akcji na Morzu Barentsa ludzie z Rady nazywali go człowiekiem do specjalnych poruczeń. Wiedział, że jest im potrzebny i będzie potrzebny do zakończenia całej akcji. Bycie potrzebnym znaczyło również bycie bezpiecznym.

Nie znosił rozmów w chatce, nie wiedział, jak się ma zwracać do współrozmówcy. Nikt mu nie podał jego imienia, nazwiska, tytułu czy czegokolwiek, co uprościłoby konwersację. Jednakże jego współrozmówca, wiedziony instynktem lub doświadczeniem, wyczuł tę niezręczność i sam zaproponował zwrot per pan. Żartując przy tym, że on jest Pan pisany dużą literą, jak w Biblii, a Sterben – pan małą literą. Wytłumaczył mu także cel tych spotkań. Zawsze osobiście poznawał tych, którym Rada zlecała najważniejsze zadanie. Oczywiście, mógłby się z nim kontaktować za pomocą środków najnowocześniejszej techniki, ale to pozbawiłoby go możliwości, jak to ujął, „poczucia w nim człowieka”. Widząc mowę jego ciała, słysząc głos, upewniał się, że dokonał prawidłowego wyboru, samemu pozostając anonimowym.

Sterben rzucił papierosa na ziemię, zgniótł obcasem żar i powoli ruszył po schodach. Przed wejściem do chatki ruchem ręki zatrzymał go jeden z dwóch strażników.

Pasują do tego miejsca, pomyślał, przyglądając się osiłkom jakby wyciosanym z pnia potężnej sekwoi.

– Zna pan procedury?

Sterben skinął głową.

– W razie usłyszenia sygnału ma pan natychmiast się cofnąć, w innym przypadku…

– Tak, wiem! – przerwał mu rozdrażniony Sterben. – Będziecie strzelać bez ostrzeżenia.

– Dokładnie! Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby – odparł strażnik z ironicznym przekąsem.

Automatyczne drzwi do chatki otworzyły się. Przez niewielki hol wszedł do pokoju, a właściwie do dyskretnie przyciemnionej sali. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające, w skali jeden do jednego, mężczyzn w dziwacznych szatach. Na wprost niego świeciła mosiężna lampa z abażurem, który nie pozwalał przebić się światłu żarówki. W narożnym kominku z cichym trzaskiem płonął ogień, wypełniając wnętrze miłym zapachem drewna sandałowego. Na podłodze stały cztery rzędy krzeseł, po osiem w każdym szeregu. Lubił liczyć. Liczył schody, kiedy po nich wchodził. Policzył okna frontowe i leżaki wraz z parasolami, stojące przed wejściem do chatki. Liczenie nieraz zabijało mu długi czas oczekiwania i po prostu sprawiało przyjemność.

Cichy szum otwieranych automatycznie drzwi zwrócił jego uwagę. Nie zauważył ich wcześniej, były doskonale wpasowane w drewnianą ścianę.

– Proszę spocząć, panie Sterben. Wybór krzesła nie gra roli. Pewnie jest pan zmęczony po tak długiej podróży. Czy kazać podać coś do picia? – zapytał lekko przygarbiony mężczyzna, stojący w poświacie domykających się za nim drzwi.

Aleks odmówił i usiadł w pierwszym rzędzie, parę metrów od swego rozmówcy, ale mimo tak niewielkiej odległości półmrok w sali nie pozwalał mu dostrzec jego twarzy. Siadając, zdał sobie sprawę, że słyszał ten głos wiele razy i jego tembr za każdym razem wydawał mu się inny. Nigdy nie widział twarzy i nie liczył, że teraz ją zobaczy, ale miał nadzieję, prowadząc liczne rozmowy z bywalcami klubu, że może uda mu się dopasować głos do osoby. Nie było wzajemnych uścisków dłoni. W przypadku gdyby Sterben znalazł się za blisko swego rozmówcy, mógłby usłyszeć dźwięk alarmu i odgłos strzałów.

– Chętnie bym pana uściskał, Sterben, za to, co pan robi dla sprawy – mówiąc to, roześmiał się. – Zdobycie tych trzech ponadlimitowych rakiet – kontynuował, rozbawiony – otworzyło przed nami nowe możliwości, które już, może mi pan wierzyć, wiemy, jak wykorzystać. Jak mi wiadomo z wcześniejszych raportów, kwestia przeniesienia rakiet oraz dostarczenie ich w miejsce, hmm… nazwijmy je „ostatecznym”, jest prawie zakończona. Pozostaje tylko sprawa wynagrodzenia dla naszej azjatyckiej przyjaciółki, tak?

– Dokładnie. Pięć rakiet jest w naszym posiadaniu. Chodzi o dostarczenie szóstej w miejsce, jak Pan to nazwał, „ostateczne”. Generałowa nie chce jednorazowego wynagrodzenia, chce partycypować procentowo w zyskach z całego przedsięwzięcia.

– Czy wyjaśnił jej pan, że operacja może nie zakończyć się pełnym sukcesem i profitów może nie być?

– Jak najbardziej. Ona mimo to uparła się i zagroziła niewysłaniem Nosiciela z rakietą, która jest na jego pokładzie.

– Mała szantażystka. Zmienia reguły podczas gry. Spodziewałem się tego po niej. Zbyt długo ją znam. Jaki procent by ją zadowolił?

– Trzydzieści procent, jak to określiła, byłoby satysfakcjonujące. Pozwoliłoby to na pokrycie kosztów przeróbki Nosiciela i późniejsze zniszczenie celem zatarcia śladów.

– Hmm… – zamruczał rozmówca Sterbena i wspierając się na lasce ze złotym uchwytem w kształcie pyska lwa, wolnym krokiem, wzdłuż ściany, przemierzył salę. – Za przeróbkę Nosiciela oraz jego przystosowanie do zadań już dawno zapłacono. Inaczej nie nadawałby się do akcji „Granit” ani późniejszych, które z nim wiążemy. O technologiach, które tam wykorzystaliśmy, ona mogłaby marzyć przez pięćdziesiąt następnych lat. Zniszczenie Nosiciela to jej problem – powiedział, przystając w rogu sali. – Musi zostać zniszczony. Jeśli nie, Azjatka napiętnuje swój naród do końca świata. Proszę jej powiedzieć, że dostanie swoje trzydzieści srebrników, ale niech pan się z nią potarguje. Nie może się zorientować, że pieniądze nie są tu ważne. Głupia, pewnie myśli, że chce pan obrabować Fort Knox. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że w całym planie pieniądze są tylko środkiem, a nie celem.

– Rozumiem – odpowiedział Sterben, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Proszę tego nie robić. To pana zabije, a przy okazji zaszkodzi starcowi. Palenie już dawno wyszło z mody. Gdyby pan wiedział, co kiedyś dodawało się do papierosów…

Sterben schował papierośnicę z powrotem do kieszeni, zapalniczkę kładąc na krześle obok.

– Załatwił pan sprawę ciężarówek?

– Tak jest. Przystosowałem je zgodnie z wytycznymi, jakie otrzymałem. Waga ich została zmieniona, a wymiary zmniejszone. Każda jest w stanie przewieźć trzy tony ładunku i każda zmieści się do kontenera.

– Tak jest, tak jest – powtórzył wypowiedź Sterbena, trzaskając obcasami butów. – Lubię, jak odzywa się w panu stary żołnierz. Daje mi to pewność, że nasz plan się powiedzie. Ciężarówki są tylko dodatkiem, jak dla mnie niepotrzebnie komplikują sprawę. No cóż, nawet ja muszę słuchać próśb swego ludu. W związku z powyższym liczba ciężarówek powinna ulec zwiększeniu. Na tę chwilę ani ja, ani Rada nie możemy podać panu ostatecznej liczby odpowiednio przystosowanych pojazdów, gdyż towar, który mają przewieźć, a właściwie jego waga, codziennie ulega zmianie. Mam nadzieję, że nie sprawi to panu kłopotu.

– Zmiana liczby ciężarówek wymusi zwiększenie stanu osobowego. Nie ja werbuję ludzi do grupy transportowej – odpowiedział Sterben, zakładając nogę na nogę.

– Tak, wiem, pan ma tylko zwiększyć liczbę furgonetek, a ich załogi to faktycznie nie pana zmartwienie. Widzi pan, panie Sterben, jak się pan już zapewne domyślił, pańskie działania dotyczą tylko pewnego wycinka całości planu. Ważnego, ale jednak wycinka.

– Rozumiem.

– Doskonale, doskonale. Koszty oczywiście nie grają roli. Czy jest coś, co pragnąłby pan ze mną jeszcze przedyskutować?

– Jeśli mam pana pełnomocnictwo do dalszych rozmów z generałową, to raczej nie. Tylko ta jedna sprawa wymagała pana zatwierdzenia. Resztę planu będę realizował zgodnie z wytyczonym przez Radę harmonogramem – powiedział Sterben, wolno wstając z krzesła.

– Tak, ma pan. Współpraca z Radą układa się pomyślnie, jak mniemam?

– Jak najbardziej.

– To są fachowcy. Wszędzie mają oczy i uszy. Może pan na nich liczyć. Jednakże jakby były jakieś problemy, proszę mi natychmiast meldować w uzgodnionym trybie. To, co robi pan, to, co my robimy, jest w tej chwili najważniejsze, jest priorytetem dla nas wszystkich. Ach… zapomniałbym, do Chongjin poleci z panem jeszcze jedna osoba. Pana zadanie będzie polegało na poznaniu jej z naszą skośnooką przyjaciółką. Pana nowy znajomy, a właściwie znajoma, ma dostać się na Nosiciela i zamontować tam pewne urządzenie. Da nam to pewność, że w razie kolejnej próby szantażu ze strony generałowej będziemy zabezpieczeni. Potem wrócicie do Nowego Jorku. Jest wtajemniczona i doskonale rozumie rolę, jaką ma odegrać. Zapewniam pana, że jej obecność uprzyjemni pańskie zadanie. Poproście pannę Yeonrin!

Sterben spojrzał w stronę, w którą Pan wskazał ręką, wypowiadając orientalne imię. Ramy obrazu rozsunęły się, spomiędzy nich wyszła smukła kobieta, pewnym krokiem zmierzając w jego stronę.

 

 

Nie słyszała rozmowy toczącej się za ścianą. Jej treść zupełnie jej nie interesowała. Teczka nowego partnera, ze zdjęciem podpisanym „Aleksander Starker vel Sterben”, leżała przed nią.

Nawet przystojny, pomyślała, przyglądając się fotografii.

Podobnie jak on była tylko częścią większej całości. Już dawno przestała sobie zaprzątać głowę, o co w tym wszystkim chodzi i kim jest tajemniczy Pan. Kiedyś był dla niej wybawcą, teraz stał się mroczną tajemnicą. Po prostu robiła to, co poleciła jej Rada lub on sam. Położyła rękę na joysticku sterującym kamerą. Skierowała ją na narożny kominek w sali. Wpatrywała się w wesoło skaczące na palenisku płomienie, zaczęła wspominać.

Dziesięć lat spędziła w obozie, zanim trafiła do Pana. Dziesięć długich lat szkoleń i poniżeń. Przez pierwsze półtora roku była w zwykłym obozie pracy, stanowiąc zabawkę strażników, którzy regularnie ją bili, gwałcili i nią pomiatali, jak należało czynić z wrogiem ludu. Od mężczyzn strażników gorsze były kobiety strażniczki. Najokrutniejszą z nich była porucznik Kim Kyong. Zapamiętała tę sukę. Jej ulubioną zabawą było obcinanie piersi ciężarnym więźniarkom. „To tak na wszelki wypadek – mówiła. – Jeśli przeżyjesz i urodzisz, to nie wykarmisz kolejnego wroga ludu”. Większość jej współwięźniarek nie wytrzymywała trzech, czterech miesięcy. Podcinały sobie żyły lub próbowały uciec. Te, co miały szczęście, ginęły na obozowym ogrodzeniu, zastrzelone przez strażników. Te, co szczęścia nie miały, były zabierane do ostatniego baraku. Żadna stamtąd nie wracała.

Rankiem, kiedy miała dyżur w obozowej kuchni, przyszło do niej trzech: sierżant i dwóch świeżaków. Pamiętała to bardzo dobrze. Co noc, od tamtego dnia, zasypiając, słyszała słowa żołdaka:

– Klękaj, szmato, i otwieraj mordę! – krzyczał, opuszczając spodnie.

– Teraz, panowie – powiedział sierżant, opierając karabin o szafkę, tuż przy niej – dostaniecie krótki, darmowy kurs gnębienia wroga ludu.

Pozostali chichotali, szczerząc pożółkłe zęby.

– No już, nie mam całego dnia. – Uderzył ją pięścią w twarz.

Poleciała na stojącą obok kuchenną szafkę i zsunęła się po drzwiczkach. Z nosa i warg ciekła jej krew. Przez załzawione oczy dostrzegła leżący tuż przy ręce karabin, chwyciła go i wstała. Sierżant próbował się cofnąć, ale spodnie, opuszczone do kolan, blokowały mu nogi. Yeonrin, trzymając oburącz karabin, pchnęła wojskowego z całej siły, wciskając mu lufę w brzuch. Odbezpieczyła broń. Wiedziała, jak to zrobić, była dzieckiem swoich czasów. Nacisnęła spust. Odgłos wystrzałów zagłuszył wycie sierżanta. Kule, które rozerwały mu plecy, trafiły stojących za nim żołnierzy. Poczuła swąd palonej skóry i zapach gotującej się krwi. Patrzyła mu w twarz, oczy pełne przerażenia pomału zachodziły mgłą, z ust wydobywała się spieniona krew. Powoli zaczął się przechylać w stronę szafki, ale każdy kolejny wystrzał podrzucał go do góry, utrzymując w pionie. Żałowała, że w magazynku skończyły się naboje – mogłaby tak w nieskończoność. Upuściła karabin. Truchło sierżanta, dymiąc z rany na brzuchu i plecach, groteskowo zawisło na szafce. Dwaj żołnierze wili się z bólu na podłodze pełnej jelit i krwi. Zemdlała.

 

 

Ocknęła się w świeżo zasłanym łóżku. Była umyta, z jej nosa i ust wystawały gumowe rurki. Prawa noga tkwiła aż po biodro w gipsie. W brzuch wrzynał się elastyczny bandaż. Rana pod nim piekła. Próbowała unieść głowę, ale ostry ból przeszył jej szyję.

– Nie robiłbym tego. Poleżysz w łóżku jeszcze dobre dwa, trzy miesiące.

Spojrzała w stronę, z której dochodził głos. W rogu pokoju, na drewnianym, rozkładanym krześle siedział żołnierz w stopniu majora. Promienie słońca wpadające przez uchylone okno migotały w złotych gwiazdkach naramiennika.