Aby o nich nie zapomniano. Wspomnienia - Jan Radożycki - ebook

Aby o nich nie zapomniano. Wspomnienia ebook

Jan Radożycki

0,0

Opis

Jan Radożycki (1911-2003), filolog klasyczny, tłumacz dzieł starożytnych (m.in. Józefa Flawiusza) i współczesnych, uhonorowany nagrodami Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich oraz Polskiego PEN Clubu.
W niniejszych wspomnieniach opowiada o swoim życiu, które w dużej części przypadło na jeden z najbardziej tragicznych okresów w historii Polski. Swój udział w Kampanii Wrześniowej 1939 r. opłacił utratą oka, a uczestnictwo w ruchu oporu skazało go na wieloletnią tułaczkę i nieustającą ucieczkę przed gestapo. Po wojnie, podobnie jak wielu polskich patriotów, nie zaprzestał działalności konspiracyjnej i w efekcie dostał się w ręce UB. Niezwykły hart ducha i dar pokonywania trudności, a także Boża opieka pozwoliły mu przetrwać najbardziej dramatyczne i ciężkie chwile.
Po sześciu latach wojennej tułaczki i dziewięciu więziennej udręki potrafił powrócić do pracy filologicznej, tak że pod koniec życia mógł poszczycić się sporym dorobkiem naukowo-literackim. Dzieje autora stanowią doskonały przykład, jak wielką rolę w życiu człowieka może odegrać siła charakteru oraz optymistyczne i pełne wiary usposobienie.
Opowieść o własnych losach stała się dla autora okazją, aby zapoznać Czytelnika z wybitnymi uczestnikami polskiej walki o niepodległość. Niektórzy oddali życie w bezpośrednich zmaganiach z okupantami, inni pomarli w więzieniach, a części udało się przetrwać. O wielu się już dzisiaj nie pamięta, a byli to ludzie, którzy często wykazywali się nadzwyczajnym bohaterstwem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan ‌Radożycki ‌
Aby o nich nie ‌zapomniano. Wspomnienia
© Copyright ‌by ‌Tomasz Radożycki ‌2007 ‌
ISBN ‌978-83-7564-353-4 ‌
Wydawnictwo ‌My ‌Bookwww.mybook.pl
Publikacja ‌chroniona ‌prawem autorskim.Zabrania się jej ‌kopiowania, publicznego ‌udostępniania ‌w Internecie oraz ‌odsprzedaży bez ‌zgody Wydawcy.

„Każdy ‌z was znajduje ‌też w życiu jakieś ‌swojeWesterplatte. ‌Jakiś wymiar zadań, ‌które trzeba podjąći wypełnić. Jakąś ‌słuszną ‌sprawę, o którą nie możnanie ‌walczyć. Jakiś obowiązek, ‌powinność, ‌od którejnie można ‌się uchylić. Nie ‌można ‌zdezerterować.Wreszcie – jakiś porządek ‌prawd i wartości, któretrzeba utrzymać ‌i obronić, tak ‌jak to Westerplatte,w sobie i wokół ‌siebie. Tak, ‌obronić – dla ‌siebie i dlainnych.”

Jan Paweł II,Westerplatte, ‌12 czerwca 1987

Przedmowa

Od wielu ‌lat nosiłem ‌się z zamiarem napisania ‌wspomnień. Pracę nad nimi ‌rozpocząłem ‌już w latach osiemdziesiątych. ‌Zgromadziłem sporą ‌ilość ‌notatek i rękopisów, które w późniejszym ‌okresie okazały się bezcenne ‌wobec ‌zawodności ludzkiej pamięci. Początkowo ‌myślałem, że wspomnienia te ‌powędrują do ‌szuflady i co najwyżej ‌ich kopie przekażę ‌rodzinie ‌i znajomym, gdyż ‌sytuacja w Polsce ‌nie dawała nadziei, by ‌miały one szansę ‌ukazać się drukiem. Przemiany, ‌jakie dokonały ‌się po ‌1989 roku, zmobilizowały ‌mnie ‌do ‌podjęcia ‌wysiłku, aby pracę ‌tę ‌doprowadzić do końca. ‌Szczególnie intensywnie zabrałem ‌się za to ‌po zakończeniu ‌większych prac przekładowych, które ‌prowadziłem do ‌1998 roku.

Życie moje obfitowało ‌w momenty ‌radosne ‌i smutne, a także trudne i niebezpieczne. Przebyłem długą drogę od biednego wiejskiego chłopca do studenta Uniwersytetu Warszawskiego i nauczyciela w Łodzi. Kolejne lata naznaczone były przeżyciami w dużej mierze typowymi dla mojego pokolenia: konspiracja, prześladowanie przez gestapo, utrata bliskich. Po tak zwanym „wyzwoleniu” los, w postaci władzy komunistycznej, zgotował mi wieloletnie więzienie, po wyjściu z którego, w roku 1956, musiałem swoje życie rozpoczynać od nowa. Okazało się, że Pan Bóg nie opuścił mnie w tych trudnych chwilach. Udało mi się przeżyć, założyć rodzinę, a w dalszych latach nawet oddać się mojemu ulubionemu zajęciu – pracy przekładowej.

Na mojej życiowej drodze spotkałem wielu nadzwyczajnych ludzi. Byłem świadkiem ich bohaterskich postaw, za które płacili niejednokrotnie najwyższą cenę. I choć moje życie można by określić przymiotnikiem „ciekawe”, to nie ta jego cecha stanowiła główną inspirację dla napisania niniejszych wspomnień, ale właśnie chęć upamiętnienia tych bohaterów, których nazwiska znane są zapewne tylko stosunkowo wąskiemu gronu ludzi. Aby o nich nie zapomniano – taki właśnie tytuł postanowiłem nadać moim wspomnieniom. Tym ludziom zawdzięczamy to, że w Polsce ciągle tlił się płomień wolności, że dochodziło do kolejnych zrywów, aż wreszcie do powstania Solidarności i odzyskania suwerenności.

W dzisiejszych czasach sporo mówi się o zbrodni katyńskiej. Jestem szczęśliwy, że po tylu latach zakłamania i obłudy prawda o Katyniu ujrzała światło dzienne. Poznajemy nazwiska pomordowanych, ujawniane są nowe dokumenty, restaurowane są mogiły. Jednocześnie z wielkim żalem obserwuję, jak zapomina się o tych dziesiątkach tysięcy niemych ofiar, które zginęły z rąk funkcjonariuszy MBP i NKWD w powojennej Polsce. Zakatowanych na Mokotowie i w innych miejscach kaźni, zmarłych w więzieniach. Ich liczbę można przyrównać do „kilku Katyniów”. Szczególnie mało wiedzą o nich ludzie młodzi. Milczenie na ten temat nie pasuje mi do wyobrażenia, jakie miałem o „wolnej Polsce”. I właśnie chęć ujawnienia prawdy i przekazania tej wiedzy młodemu pokoleniu jest drugim ważnym motywem, jaki przyświecał mi przy pisaniu wspomnień.

Na zakończenie pragnę podzielić się jeszcze jedną refleksją. Otóż gdy słuchałem w ostatnich latach relacji z procesów stalinowskich oprawców – Adama Humera, z którym i ja miałem do czynienia, a także Mikołaja Kulika czy Tadeusza Szymańskiego, ze zdumieniem usłyszałem, iż ludzie ci nie poczuwają się do najmniejszej winy. Nie odczuwają żadnej skruchy. Być może jest to skutkiem także i tego, iż Polska, po 1989 roku, nie umiała właściwie oddzielić prawdy od fałszu, patriotyzmu od zdrady, i niejednokrotnie zbrodniarzy nagradzała wysokimi emeryturami dla „zasłużonych”, a dawnych więźniów politycznych skazywała na biedę. Często dziś mówi się o przebaczeniu. Ja bardzo chętnie bym przebaczył, ale komu? Nikt mnie o to przebaczenie nigdy nie prosił, bo nikt nie poczuwa się do winy i nikt nie odczuwa żalu za to, co czynił. Winnych „nie ma”, więc komu przebaczać? I te właśnie myśli chciałbym poddać pod rozwagę Czytelnikowi.

Jan Radożycki, Warszawa 2003

Notka od rodziny: Autor nie zdążył w pełni opracować swoich wspomnień. Jeszcze leżąc w szpitalu na kilka dni przed śmiercią (19 lipca 2003) prosił nas o dokończenie jego pracy, wskazywał, gdzie możemy znaleźć jego notatki i rękopisy, a nawet nagrywał wspomnienia na dyktafonie. Notatki te udało się odszukać i uzupełnić brakujące fragmenty w tekście. Pewne problemy pojawiły się przy nazwiskach, które czasami były niezbyt wyraźnie napisane. Pomocy w rozszyfrowaniu nazwisk niektórych przedwojennych mieszkańców Bukowska udzielili nam Lucyna Kusak i Henryk Radożycki. Jeśli pomimo tych starań nazwisko którejś z osób podaliśmy z błędem, to bardzo za to przepraszamy. Niektóre wątpliwości pomógł nam rozstrzygnąć na podstawie publikacji Jarosław Kurkowski, któremu zawdzięczamy także zdobycie kilku rzadkich fotografii. Pragniemy także podziękować Dorocie Urbańskiej i Magdalenie Kurkowskiej za przeczytanie manuskryptu i zaproponowane ulepszenia, a tej drugiej także za pomoc w przepisywaniu tekstu. Od siebie postanowiliśmy włączyć na samym końcu książki aneks: jest to spis ważniejszych prac, głównie przekładów, wykonanych przez Autora wspomnień. Pokazuje on, że jeśli człowiek z uporem i wytrwałością dąży do wybranego celu, to jest w stanie pokonać wszelkie trudności i przeszkody i cel ten osiągnąć.

Czas dzieciństwa i młodości

Moja rodzinna miejscowość Bukowsko

Urodziłem się w przeddzień I wojny światowej, 22 listopada 1911 roku w Bukowsku, w dawnym zaborze austriackim.

Moja rodzinna miejscowość leży w południowo-wschodnim, górzystym zakątku naszego kraju, na pograniczu Polski, Słowacji i Ukrainy. Obecnie nosi on nazwę Bieszczad Zachodnich, w odróżnieniu od znacznie rozleglejszych Bieszczad Wschodnich, ciągnących się po stronie ukraińskiej. Podział Bieszczad na dwie części dokonał się po drugiej wojnie światowej, w następstwie utraty tych ziem przez Rzeczpospolitą.

Krajobraz regionu wyznaczają wydłużone pasma górskie, ciągnące się od północnego zachodu ku południowemu wschodowi i sięgające od 500 do ok. 1500 metrów wysokości. Ten teren, o zróżnicowanej rzeźbie, przecinają liczne rzeki i potoki, a dodają mu uroku malownicze, przeważnie bukowe lasy oraz górskie łąki, tzw. połoniny, które stanowią osobliwość Bieszczad. W dolinach rzek i potoków krzewi się bujna roślinność. Bogata jest również bieszczadzka fauna, licząca ponad 200 gatunków zwierząt i ptaków.

Piękno Bieszczad od stuleci przyciągało licznych miłośników przyrody. Należeli do nich m.in. Aleksander Fredro, Zygmunt Krasiński i Wincenty Pol. Zostawili oni cenne opisy tej ziemi i wspomnienia z podróży po niej1. W czasie ostatniej wojny (1939–45) i w okresie powojennym (1945–47) region ten dotknęły liczne zniszczenia i tragedie. Pomimo to nie zatracił jednak swego szczególnego uroku. Docenił go także Ojciec Święty, Jan Paweł II, który w przemówieniu do pielgrzymów z Przemyśla (w dniu 10 czerwca 1998) w takich oto słowach wyraził swe wrażenia z pobytu w tych stronach: „Wzruszający był powrót po latach do ludzi i miejsc, które znam tak dobrze, bo tam przebywałem. Ziemia bieszczadzka zawsze urzekała mnie swoim pięknem”2.

Południowa część tego rejonu nosi nazwę Pogórza. Moje rodzinne Bukowsko rozlokowało się właśnie na terenie tego Pogórza zwanego Bukowskim (w południowej części powiatu sanockiego), w kotlinie otoczonej niezbyt wysokimi górami: od południa pasmem górskim, Bukowicą, ze szczytem Tokarnią (czasem potocznie także nazywanym Bukowicą), sięgającym 778 m n.p.m. oraz mniejszymi wzniesieniami (ok. 500 m) od stron zachodniej i wschodniej. Bukowica osłania miejscowość przed wiatrami wiejącymi od południa, od Przełęczy Łupkowskiej. Wieś, a następnie miasteczko, rozłożyło się wzdłuż rzeki Silskiej, z odgałęzieniem ku południowemu wschodowi do Łazów i lasku noszącego niezbyt ładną nazwę Parszywca. U zbiegu dróg prowadzących do Sanoka i Nowotańca rzeka Silska łączy się z potokiem Bukowcem, płynącym od wschodu, a w dalszym biegu wpada do rzeki Granicznej3, ta zaś do Sanoczka, który stanowi dopływ Sanu.

Widok na Bukowsko z otaczających wzgórz.

Ongiś Bukowsko otaczały bujne, pełne dzikiej zwierzyny lasy, przeważnie bukowe. Stąd wzięły początek nazwy Bukowsko, Bukowica (pasmo górskie), Bukowiec (potok), Dział Bukowski (lasek), Pogórze Bukowskie, Las Bukowski. Z biegiem czasu tereny te wykarczowano i zamieniono na orne pola o niezbyt żyznej glebie. Bujne lasy do dzisiaj jednak rosną w dalszej okolicy, a na górzystych wzniesieniach bezpośrednio otaczających Bukowsko ocalały ich resztki: Dział Bukowski na południowym zachodzie, Parszywiec na wschodzie i dalej na północnym wschodzie Las Bukowski. Okolica ta, zwłaszcza na południe i wschód od Bukowska, pagórkowata i pofałdowana, zachwyca wspaniałymi widokami na zachowane jeszcze lasy, na krzewiące się w dolinach rzek i potoków zarośla oraz na pola uprawne schodzące pasmami ku kotlinie, w której nad zabudowaniami dawnego miasteczka, a dzisiaj wsi, dominuje wieża zabytkowego kościoła.

Za mojego dzieciństwa rzeczka Silska stanowiła wspaniałe miejsce zabaw, „polowań” na ryby i żaby; jednocześnie jednak pełniła ważną funkcję gospodarczą, gdyż prano w niej bieliznę i pojono bydło. Ochłodą w upalne dni służyła też, skryta wśród gęstych zarośli, płynąca w oddaleniu ok. 1,7 km w kierunku zachodnim, rzeka Graniczna o krystalicznej wodzie.

W zaroślach i krzakach gnieździło się różnego rodzaju ptactwo: jaskółki, skowronki, bociany, sroki, wróble i wrony. W lasach spotykało się wilki, dziki, lisy i zające. Jeszcze w czasach młodości moich rodziców wilki stanowiły w zimie realną i poważną groźbę, gdyż podchodziły blisko zagród. Słyszałem w dzieciństwie wiele relacji o napaściach dzikich stad na samotnych gospodarzy wyprawiających się zimą po drewno do lasu. Jak mi opowiadano, jeden z nich uratował się cudem od zagryzienia, rzucając za siebie z wozu płonące szczapy przez całą drogę do swojego domostwa.

Bukowsko może się poszczycić stosunkowo długą historią4, przewyższając pod tym względem sąsiednie miejscowości. Najdawniejsza wzmianka o tutejszej parafii pochodzi z 1361 roku, co wskazuje, że wówczas istniał tutaj kościół, najstarszy w okolicy po kościele w Sanoku. Na początku XV w. była to już znaczna i zamożna wieś. W 1624 roku dotknął Bukowsko, podobnie jak inne wsie i miasteczka Ziemi Sanockiej i Przemyskiej, najazd Tatarów. Niszczyli oni wszystko ogniem i mieczem, a wielu ludzi uprowadzili. Trzeba było bez mała stulecia, żeby miejscowość podniosła się po najeździe i odzyskała dominującą pozycję w tej części Pogórza. Położona była wprawdzie na uboczu w stosunku do głównego traktu handlowego, wiodącego przez Przełęcz Łupkowską na południe, ale dzięki swej centralnej pozycji w stosunku do okolicznych wsi i osad miała wszelkie dane, by uzyskać status miasteczka. I tak też się stało jeszcze przed 1748 rokiem, gdyż z pochodzącej z tego czasu wzmianki w geograficznym opisie Galicji Ewarysta Kurpiowskiego dowiadujemy się, że Bukowsko było „miasteczkiem na bydło i woły jarmarkami sławne”. Handel ten musiał mieć duży zasięg, skoro targi i jarmarki w Bukowsku przyciągały kupców nie tylko z Galicji, ale i z Węgier, a nawet z Moraw5.

W miarę rozwoju rolnictwa nie tylko w Bukowsku, ale i w okolicznych wsiach i osadach rosło zapotrzebowanie na wyroby rzemieślnicze i artykuły, których nie wytwarzano na miejscu. Przyczyniło się to do rozwoju miejscowego mieszczaństwa. Przodowali w nim Żydzi, dysponujący pewnym kapitałem i doświadczeniem w działalności handlowej. W 1800 roku ich liczba w Bukowsku wynosiła 127 osób i stale rosła: w 1818 r. było już ich 168, a w 1939 r., wśród około 3000 mieszkańców Bukowska, było ok. 800 Żydów. Nie mieliśmy jednak żadnej autochtonicznej rodziny łemkowskiej (ruskiej). Łemkowie zamieszkiwali natomiast okoliczne wsie, zwłaszcza położone na bardziej górzystych terenach wokół miasteczka.

Część Polski zwana Galicją, zagarnięta w III rozbiorze przez Austrię, była gospodarczo bardzo zacofana, gdyż zaborcy nie dbali o jej uprzemysłowienie. Walnie przyczynili się oni również do rozbudzenia antagonizmu polsko-ukraińskiego, gdyż ta wielonarodowościowa monarchia trzymała się w polityce zasady divideet impera (dziel i rządź). Fatalnie się to odbiło na przyszłych relacjach polsko-ukraińskich. Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że za rządów cesarza Franciszka Józefa (1846–1916) wprowadzono w Austrii parlamentaryzm i nastał czas większych swobód kulturalno-oświatowych. Wchodzącym w skład monarchii krajom przyznano własny samorząd, a najszerszą autonomię uzyskała właśnie Galicja (w 1868 r.). Te autonomiczno-ustrojowe rządy przetrwały do I wojny światowej i zaowocowały rozkwitem nauki, kultury i oświaty oraz liberalizacją życia publicznego. Działały tu dwa polskie uniwersytety (Uniwersytet Jagielloński w Krakowie oraz Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie), (Polska) Akademia Umiejętności, państwowe gimnazja klasyczne we wszystkich miastach powiatowych, a także liczne gimnazja prywatne (jak np. jezuitów w Chyrowie), szkoły zawodowe (nauczycielskie i handlowe) oraz powszechne (dziś nazywane podstawowymi) trzy-, a następnie czteroklasowe. Te trzyletnie szkoły znajdowały się w prawie wszystkich miejscowościach, co doprowadziło do zaniku analfabetyzmu w Galicji. Swoboda oświatowa, jaką cieszyła się Galicja, wydała owoce później, po odzyskaniu niepodległości, gdyż wywodzące się stąd rzesze nauczycieli były w stanie wypełnić luki na wszystkich szczeblach szkolnictwa w dawnych zaborach pruskim, a przede wszystkim rosyjskim, gdzie analfabetyzm był zjawiskiem powszechnym. W odrodzonej ojczyźnie kadry polskie z Galicji bardzo się przyczyniły do podniesienia oświaty i polskości w pozostałych zaborach.

Pod koniec XIX stulecia rozwijał się też ruch budowlany. W tym czasie w Bukowsku wzniesiono wiele okazałych domów, drewnianych i murowanych, krytych blachą lub papą. Centralną część miasteczka stanowił rynek, na którym skupiało się życie handlowe. Miał on typowy dla galicyjskich miejscowości kształt kwadratowy. Z trzech stron (od strony zachodniej, południowej i wschodniej) przylegały do niego niewielkie kamieniczki ze sklepami od frontu. Znajdowało się tu kilkadziesiąt sklepów różnej branży. W południowo-zachodnim rogu wznosił się kościół, a obok niego – szkoła. Poniżej kościoła postawiono w XX w. pomnik Józefa Piłsudskiego.

Piękny kościół pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, wybudowany na podwyższeniu, górował i do dzisiaj góruje nad rynkiem. Wzniesiono go na przylegającym do rynku placu w latach 1882–1886, dzięki staraniom dwóch kolejno następujących po sobie proboszczów, ks. Jana Jakubowskiego oraz ks. Jana Stocha, bardzo zasłużonego w pracy dla miejscowej społeczności. Wielki wkład parafian w budowę kościoła upamiętnia napis na fasadzie: „Z ofiary i pracy Twojego ludu”. Świątynię tę pięknie ozdobił malowidłami sprowadzony z Krakowa artysta, Leonard Wintorowski. Nad prezbiterium umieścił on scenę przedstawiającą Matkę Bożą na tronie, której oddają hołd różne warstwy polskiego społeczeństwa: biskupi, szlachta, przedstawiciele ludu i husarze. Umieszczony nad Jej postacią Orzeł Biały podkreśla religijno-patriotyczny charakter tej sceny. Umacnia go jeszcze znajdujący się ponad nią napis: „Królowo Korony Polskiej módl się za nami”. W czasie okupacji niemieckiej (1939–45) owa scena bardzo drażniła zaglądających do kościoła Niemców, ale nie odważyli się jej zamazać. Kościół wieńczyła wieża, na której tradycyjnie od niepamiętnych lat miały swoje gniazdo bociany. Pamiętam z czasów młodości, jak nieraz latem w księżycową noc na tle nieba widać było stojącego w gnieździe na jednej nodze „boćka”, jakby pełnił on straż nad pogrążonym we śnie Bukowskiem. Mieszkańcy tak przywiązali się do tych bocianów, że gdy niedawno trzeba było przebudować wieżę, specjalnie postawiono obok kościoła wysoki słup, na który przeniesiono gniazdo wraz z całą bocianią rodziną. Z pewnym wzruszeniem wspominam te ptaki, których pokolenia rokrocznie powracały wiosną do Bukowska, zajmowały swoją siedzibę na wieży kościelnej i towarzyszyły nam do jesieni.

Kościół w Bukowsku – wygląd dzisiejszy.

Kościół mieścił się na podwyższonym placu. Otaczał go mur, ograniczający przestrzeń wokół świątyni, gdzie odbywały się procesje. Na tym samym poziomie wzniesiono obok dzwonnicę z dwoma dzwonami. W czasie okupacji zarekwirowali je Niemcy w celu przetopienia i wykorzystania do celów wojennych. Ludzie pocieszali się wówczas, że zbliża się koniec wojny, gdyż Niemcy znaleźli się najwidoczniej u kresu swoich możliwości zbrojeniowych, skoro sięgnęli po kościelne dzwony. Na północ od kościoła znajdowały się wikarówka i plebania. Proboszczowie narzekali, że ta ostatnia była zawilgocona i dlatego w okresie dwudziestolecia międzywojennego wybudowano nową.

W sąsiedztwie kościoła, oddzielony od niego wąską uliczką, wznosił się dwupiętrowy budynek szkolny. Na początku uczęszczała tam młodzież tylko do trzech najniższych klas; później mieścił już szkołę czteroklasową. Napis nad wejściem głosił: „Ora et labora” (Módl się i pracuj). Inną ważną budowlą w Bukowsku był budynek Sądu Grodzkiego, w którym swoją siedzibę miał również areszt oraz urząd pocztowy. Sąd składał się z dwóch wydziałów, cywilnego i karnego. Pracowało w nim dwóch sędziów (Kochański i Sokołowski, a następnie Turek i Pokorski). Przy sądzie ulokowały się cztery kancelarie adwokackie, a w sąsiednim domu miał swoje biuro notariusz.

W dni targowe (czwartki) rynek i sąsiedni plac przed obecną szkołą tętniły życiem: wystawiano tam liczne towary na sprzedaż, a na placu zwanym Targowicą odbywał się handel bydłem. Około 67% ludności Bukowska stanowili rolnicy. Nad średniozamożnymi i nielicznymi bogatymi chłopami, których było ok. 5%, przeważała biedota. Do lepiej sytuowanych należeli posiadacze powyżej 20 mórg ziemi, czyli ponad 10 ha (morga w Polsce to ok. 5600 m2, a hektar 10.000 m2) i większej ilości bydła. Zaliczali się do nich gospodarze: Sobolewski (mieszkał koło apteki), Jędrzej Stawarczyk, Franciszek Pastuszak, Stanisław Hujsak, Antoni Hujsak, Józef Rymanowicz. Średniozamożni, posiadający ok. 7–8 morg, czyli około 4 ha, ledwie mogli się utrzymać, lecz nie cierpieli głodu. Większość jednak stanowili chłopi posiadający od 0,5 do 2 ha lub wcale nie posiadający ziemi. Źródłem uzupełniającym dochody lub, dla niektórych, jedynym źródłem utrzymania, była najemna praca w pobliskim dworze, u Żydów lub u innych mieszczan. Za pracę otrzymywali bardzo niskie wynagrodzenie, a nadmiar rąk do pracy sprzyjał wyzyskowi. Niektórzy mieszkańcy Bukowska parali się rzemiosłem: kowalstwem (3 kuźnie), stolarką, krawiectwem (kilka kobiet), szewstwem (ok. dwudziestu osób). Natomiast dobrze rozwijające się dawniej garbarstwo (J. Pietrzycki, W. Szaszowski) oraz kuśnierstwo (Józef i Paweł Hnatowie) przestały istnieć przed wybuchem II wojny światowej.

Wielonarodowościowe Bukowsko: Polacy, Żydzi i Łemkowie

W czasie mojej młodości żyły ze sobą zgodnie w Bukowsku trzy grupy narodowościowe: Polacy, Rusini (Łemkowie) i Żydzi.

Żydzi stanowili ok. 30% mieszkańców Bukowska, a zarazem ok. 95% tutejszego mieszczaństwa (jak już pisałem, przed wrześniem 1939 r. było ich w Bukowsku 804 i stanowili ok. 27% ludności). Odróżniali się od ludności polskiej odmiennym strojem i wyglądem (jarmułki, czarne szaty, pejsy), obyczajami i praktykami religijnymi, a także ze względu na słabą znajomość języka polskiego, zwłaszcza wśród starszej i średniej generacji. Młodsze pokolenie, dzięki wprowadzonemu przymusowi szkolnemu, dobrze już władało językiem polskim. Żydzi mieli swe odrębne gminy (kahały) i żyli według własnych praw i obyczajów. Mieli własne sądy, których orzeczenia były szanowane. W Bukowsku, gdzie znajdowały się aż trzy bożnice, bujnie kwitło też życie religijne Żydów, zwłaszcza że mieszkał tu wybitny rabin, cadyk Mojżesz Mordechaj Friedman. Cieszył się on tak wielką sławą wśród Żydów (a wraz z nim i Bukowsko), że listy wysyłane do znacznie większego Sanoka adresowali oni jako „Sonik (Sanik) bei Bykowsk” (Sanok koło Bukowska).

Żydzi mieli też swój fundusz gminny utworzony z datków, które składali dobrowolnie stosownie do własnych możliwości albo w wysokości ustalonej przez kahał. Fundusz ten służył do wzajemnego wspierania się w potrzebie. Młody Żyd, zakładając rodzinę, otrzymywał bezzwrotną pożyczkę na założenie sklepu. Wszyscy byli bardzo oszczędni i każdy grosz wydawali roztropnie, aby przynosił dochód.

Trudnili się oni przede wszystkim handlem i w mniejszym stopniu rzemiosłem. Zamieszkiwali przeważnie przy rynku, a nieliczni na peryferiach miasteczka. Posiadali liczne sklepy spożywcze (np. Derszowie, Icek Fajbus zwany Czarnym Ickiem, Sylka, Szandla, Moszko Meier) i wielobranżowe (Major), sklepy ze zbożem i nawozami sztucznymi (Pinter i Ginsburg), tekstylne (Pinc, Storm, Lipko, Dobruś), odzieżowe (Stern) i obuwnicze (Wolf i Lustig), sklepy z wyrobami skórzanymi (Chaskiel Goldberg) i żelaznymi (Langsam, Ehrlich). Prowadzili rzeźnię i sprzedaż wołowiny (Szmerlowski, Szaf Sender, Szaf Matys, Wróbel), a także handel bydłem (Bęcyk Sztorc i Jankiel Sztorc, Herszko Knebel, Icek Gonsburg). Szczególny obszar ich działalności stanowił handel alkoholem. Zanim władze austriackie wprowadziły koncesje (1912 r.), prawie w każdym żydowskim domu znajdował się szynk. Rząd austriacki przydzielił Bukowsku 7 koncesji, z których 6 otrzymali Żydzi, a tylko jedną Polak, Jan Pieszczoch. Niejeden Bukowszczanin czy Łemek przepijał ostatni grosz w żydowskich koncesjonowanych i pokątnych karczmach. W porównaniu z Żydami Polacy posiadali w Bukowsku niewiele, bo tylko kilkanaście sklepów: 4 sklepy z wędlinami i mięsem wieprzowym (Kazimierz i jego syn Edmund Dąbrowscy, Euzebiusz Kubasiewicz, Jan Łuczyński i Józef Wierciński), 2 sklepy spożywcze (Rakoczy, Pietrzycki), 2 wyszynki (Jan Pieszczoch, a później Edward oraz Jan Perkołup), sklep tytoniowy, garbarnie i warsztat kuśnierski. Polacy prowadzili ponadto 3 kuźnie (Jan Liwacz, Bronisław Rak, Paweł Roczniak), piekarnię (Jan, a potem Anna Kalon), liczne warsztaty szewskie (m.in. Jakub Chrząszcz, Tomasz, Piotr i Władysław Dąbrowscy, Piotr Zatwarnicki, Tomasz Hnat, Ignacy i Władysław Matuszkiewicze i in.), warsztaty stolarskie (Jan i Piotr Zabłotni) oraz aptekę (Turkowa). Pod względem zamożności Żydzi byli dość zróżnicowani – od bardzo majętnych do skrajnie biednych. Szczególnego bogactwa w handlu dorobili się Langsam i Sztorm.

Wielkim nieszczęściem, jakie dotknęło bukowszczańskich Żydów w tym dość spokojnym dwudziestoleciu międzywojennym, był rozległy pożar miasteczka, spowodowany uderzeniem pioruna. Pożar objął północną i środkową część rynku i bardzo się rozszerzył. Tylko dzięki temu, że dzień był bezwietrzny, udało się go w końcu opanować. Do dziś pamiętam całe paki jaj upieczonych w niektórych sklepach zniszczonych pożarem.

Stosunki między Polakami a Żydami układały się w Bukowsku dobrze. Wykształciły się one w ciągu blisko dwustu lat wzajemnego, pokojowego współżycia i uzupełniania się w dziedzinie gospodarczej. Żydzi byli głównymi nabywcami płodów rolnych od polskich chłopów, w zamian za które dostarczali im różnych niezbędnych artykułów, potrzebnych na co dzień i do prowadzenia gospodarstwa. Chłopi często wynajmowali też Żydom swoje furmanki jako środek transportu, gdy tym ostatnim wypadło jechać do Sanoka po towar. Zdarzały się również w codziennym życiu różne drobne konflikty, głównie na tle ekonomicznym. Na przykład nasza sąsiadka, Żydówka, która u nas kupowała zboże i mleko, miała do mojej matki pretensje, że niektóre artykuły nabywała nie u niej, lecz w sklepie kuzyna Kazimierza Rakoczego. Polski szewc, Władysław Dąbrowski, często był bez pracy z powodu żydowskich konkurentów. Wielu biedniejszych i bezrolnych chłopów było u Żydów zadłużonych. Nie dochodziło jednak do poważniejszych aktów wrogości. Pamiętam, że przy okazji wizytacji pasterskich przedstawiciele Żydów (rabini) wychodzili na powitanie biskupa, podając mu do ucałowania tablicę z dziesięcioma przykazaniami. W święta państwowe przedstawiciele kahału bywali w kościele na nabożeństwie.

Jako dzieci nieraz płataliśmy Żydom różne figle, na przykład obrzucaliśmy ich śniegiem. Pamiętam, że całą gromadą dzieci raz obrzuciliśmy śnieżnymi kulami cadyka Friedmana. On, choć sam mógł poskromić nasze żarty, wolał przyjść później do mojej matki na skargę, prosząc jednak jednocześnie, by skarciła mnie słowem, ale nie za pomocą pasa. Ilekroć mój wuj, ksiądz profesor Jan Stawarczyk, jeden z najwybitniejszych znawców języka hebrajskiego i judaistyki, przyjeżdżał do Bukowska, cadyk od razu przybiegał do niego w odwiedziny do domu jego brata, Jędrzeja, aby podyskutować z nim na różne tematy. Często wuj nie zdążył się nawet jeszcze przywitać z rodziną. Ja sam, gdy już po studiach pracowałem w Łodzi i przyjeżdżałem do domu rodzinnego na wakacje, często się spotykałem z cadykiem i prowadziłem z nim rozmowy na tematy polityczne, a także filologiczne. Jego żona, Sylka, skarżyła się (prowadziła sklep spożywczy), że mąż niczego w domu nie robi, tylko siedzi nad księgami. Pocieszyłem ją, że wypadek taki znany był już w starożytności, gdyż tak samo skarżyła się żona Sokratesa, Ksantypa. Syn cadyka, Moszko Friedman, odwiedził mnie raz w czasie studiów w domu akademickim przy placu Narutowicza w Warszawie. Mieszkało tam wielu studentów, podobnie jak ja, o prawicowych poglądach politycznych. Po pejsach i ubiorze poznali od razu, że mój gość był Żydem. „To ty utrzymujesz przyjacielskie stosunki z Żydami?” – pytali mnie później zdumieni. „Tak – odpowiedziałem. – Jest to porządny człowiek, dobrze mi znany i kolega z lat szkolnych”.

Wśród bukowszczańskich Żydów były jednostki wybitne, które wyróżniały się wysokim poziomem moralnym i kulturalnym. Oprócz wspomnianego cadyka Friedmana wymienić trzeba Mekla Zuckerhandla, właściciela sklepu ze zbożem i nawozami, działacza różnych organizacji żydowskich, który zginął później wraz z całą rodziną w komorze gazowej w Bełżcu, a także rabinów Abrahama Pintera, Mojżesza Teitelbauma i Leiba Rokocha.

Po dojściu Hitlera do władzy w Niemczech cadyk Fiedman był pełen pesymizmu i uważał, że Żydzi nie przetrwają nadchodzącego konfliktu. W sierpniu 1939 roku, a więc tuż przed wybuchem wojny, powiedział w rozmowie ze mną: „Wy tę wojnę przeżyjecie, ale my zginiemy, bo nie potrafimy z ludźmi żyć jak należy”. Przekonany, że ich los był przesądzony i że taka była wola Boża, doradzał Żydom, by nie stawiali oporu, nawet gdy nastąpiła już ich wywózka – i to bez cienia wątpliwości – na śmierć.

W 1941 roku Niemcy utworzyli w Bukowsku getto, w którym zgromadzili Żydów z całej okolicy, tak że ich liczba przekraczała tysiąc osób. Warunki życia stały się bardzo trudne. Dużej pomocy udzielali im polscy chłopi, zaopatrując ich w żywność za darmo lub za bardzo niską zapłatę. W 1942 roku wywieziono ich do Zasławia. Większość bukowszczańskich Żydów zginęła później w obozie śmierci w Bełżcu.

Rusini, czyli Łemkowie, osiedlili się poza miasteczkiem na dalszych zalesionych terenach Pogórza. Uprawiali niezbyt żyzną glebę, którą przeważnie obsiewali owsem. Nosili własny strój ludowy. Najbliższym ośrodkiem, w którym mogli zaopatrzyć się w nieodzowne artykuły w zamian za swe płody rolne i wyroby, było właśnie Bukowsko. W każdy czwartek zjeżdżali się tłumnie do miasteczka. Zostawiali swe wozy z końmi, a w zimie sanie, u znajomych czy zaprzyjaźnionych Bukowszczan. Ulokowawszy zaprzęgi w zagrodach, udawali się na rynek, gdzie robili zakupy w tutejszych sklepach i na targu. Stanowili oni ważną klientelę miejscowych Żydów. Wzajemne stosunki między Polakami a Łemkami układały się przyjaźnie. Jedni i drudzy zapraszali się wzajemnie na Święta Bożego Narodzenia, a mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Łemkowskiego pochodzenia był, ożeniony z Polką, dyrektor szkoły w Bukowsku, Jan Demkowicz. Cieszył się on bardzo dobrą opinią wśród mieszkańców. Podobnie notariusz, Leon Jaworski, człowiek prawy i bardzo lubiany, żonaty był z Polką, nauczycielką Antoniną Wilecką, siostrą zasłużonej dla Bukowska Kazimiery Kochańskiej. Będąc wyznania grekokatolickiego, w niedziele i święta udawał się, przy ładnej pogodzie, na nabożeństwo do pobliskiej Tokarni, zaś w złą pogodę chodził do kościoła w Bukowsku. Wspomniany dyrektor Demkowicz został tuż przed wojną karnie przeniesiony do innej miejscowości, gdyż ktoś złożył na niego donos, jakoby był on Ukraińcem. Inspektorat niestety dał temu wiarę i przenosząc Demkowicza z Bukowska w inne miejsce, wyrządził wielką krzywdę temu bardzo dla Bukowska zasłużonemu działaczowi. Będzie jeszcze o tym mowa dalej.

Tuż przed wybuchem wojny zaczęła się antypolska agitacja ze strony ruskich nacjonalistów, których przedstawicielami byli w Bukowsku adwokat Konstantynowicz i jego sekretarz Mazur. Agitacja ta zaszkodziła w pewnym stopniu dotychczasowemu harmonijnemu współżyciu Łemków i Polaków. Zdarzały się bowiem przypadki zamordowania żołnierzy polskich, którzy po przegranej kampanii wrześniowej starali się tędy przedostać na Węgry (jesień–zima 1939). Ich zwłoki odsłonił na przedwiośniu topniejący śnieg. Muszę jednak przyznać, że ja sam wraz z kolegą, gdy po kampanii wrześniowej usiłowaliśmy przedostać się na Węgry, ukrywałem się w Wisłoku Wielkim, właśnie u rodziny łemkowskiej, znajomej naszych sąsiadów, która miała nas w odpowiednim czasie doprowadzić do granicy. Gospodarze ci przyjęli nas bardzo serdecznie, zasłonili okna, aby nie podpatrzyli nas Ukraińcy i nie donieśli o tym Niemcom. Robili oni spisy ukraińskich donosicieli, aby oddać ich pod sąd, gdy się „Polsza werne”.

Główną przyczyną zakłócenia tych przyjacielskich stosunków polsko-łemkowskich była działalność band UPA, szczególnie po przegranej kampanii wrześniowej6. Wrócę do tego później.

Moje dzieciństwo w Bukowsku

Lata mojego wczesnego dzieciństwa przypadły na kończący się okres niewoli pod zaborem austriackim i I wojny światowej, późniejsze dzieciństwo i młodość upłynęły mi zaś w wolnej Polsce. I wojna światowa nie oszczędziła Bukowska, które znalazło się w strefie działań wojennych, prowadzonych przez nacierających Rosjan i ustępujących Austriaków (1914–1915 r.). Miasteczko poniosło ofiary w ludziach i niemałe straty materialne, spowodowane bombardowaniem artyleryjskim i wznieconymi przez nie pożarami. Przeżycia z tego czasu głęboko wryły się w pamięć mieszkańców i przez długie lata były częstym tematem rozmów i wspomnień. Z tego czasu pochodzi też moje najdawniejsze wspomnienie. Miałem wówczas nieco ponad trzy lata. Był poranek. Stałem na łóżku i przyglądałem się rosyjskim żołnierzom, zakwaterowanym w naszym domu, którzy kręcili się po izbie. W pewnej chwili, na widok umundurowanego rosyjskiego żołnierza, który najwyraźniej wydał mi się kimś niezwykłym, zawołałem na cały głos:

– O jaki Moskal!

Jeden z przebywających na kwaterze żołnierzy, uznając to widocznie za obelgę (prawdopodobnie był to Kozak), pogroził mi nahajem, lecz drugi uspokoił go i poczęstował mnie sucharami. Szczegół ten pozostał mi w pamięci do dziś.

Z opowiadań matki dowiedziałem się, że Bukowsko przeżywało wówczas dramatyczne chwile. Położone w kotlinie otoczonej z trzech stron niezbyt wysokimi wzniesieniami, znajdowało się na ważnym szlaku strategicznym. Najwyższa z tych gór, Bukowica, dominowała nad miasteczkiem od południa i w obu wojnach światowych stanowiła dogodny punkt wyjścia do natarcia na wojska przeciwnika. W czasie opisywanych wydarzeń wojska rosyjskie przypuściły stąd atak na oddziały austriackie. Pociski gęsto padały wówczas na Bukowsko i choć ludność chroniła się w różnych miejscach, m.in. w murowanym kościele, wśród Bukowszczan byli liczni zabici i ranni, a wiele domów legło w gruzach. Zginęli wówczas m.in. rodzice moich krewnych Rakoczych. Osierocili pięcioro dzieci: Ludwikę, Jana i Olka, który stracił rękę, Kazimierza i Józefę. Zaopiekowali się nimi i ich gospodarstwem najpierw najbliżsi krewni, a później obowiązki te przejęła najstarsza z rodzeństwa Ludwika.

W okresie mojej wczesnej młodości dokonywały się wielkie wydarzenia: odzyskanie niepodległości, koniec I wojny światowej (1918) i traktat wersalski (1919), wojna polsko-bolszewicka (1920), traktat ryski (1921), uchwalenie Konstytucji (17 marca 1921), plebiscyt na Górnym Śląsku. Byłem wówczas zbyt mały, aby rozumieć doniosłość tych wydarzeń, których w różnym stopniu byłem świadomy. Naturalnie największe wrażenie wywarł na nas – na mnie i moich szkolnych kolegach – fakt odzyskania niepodległości, który był bardzo uroczyście świętowany. Również i wojna bolszewicka docierała do naszej świadomości, gdyż werbowano mężczyzn do wojska i ludzie bali się o swoich bliskich.

W czasie I wojny światowej zdarzył się również pewien fakt, którego skutki głęboko dotknęły moją rodzinę. Otóż mój ojciec Józef, zwolniony z wojska austriackiego tuż przed wybuchem wojny w 1914 r., został dotkliwie pobity przez stacjonujących w Bukowsku Rosjan, gdyż nie chciał oddać im bydła, stanowiącego podstawę utrzymania rodziny. Po tym wydarzeniu nigdy już nie wrócił do zdrowia. Na skutek odbicia nerek długo chorował i w końcu po kilku latach (27 maja 1919 r.) zmarł. Rodzina bardzo boleśnie przeżyła tę stratę. Zapamiętałem wielu ludzi w domu, modlących się przy zmarłym ojcu, rozpacz matki i sióstr, gdy wieko trumny zabijano gwoździami. Pozostała mi po nim pamiątka: skrzynka, którą jeszcze zdążył zrobić mi przed śmiercią, a która służyła do noszenia przyborów szkolnych.

Rodzina znalazła się wówczas w bardzo trudnej sytuacji. Ojciec osierocił czworo dzieci: Kazię (13 lat), Zosię (11 lat), mnie (8 lat) i Staszka (2 lata). Matka, która dotąd żyła w cieniu męża, musiała teraz sama zająć się dziećmi i prowadzeniem gospodarstwa z inwentarzem. Gospodarstwo to obejmowało 9 mórg dość lichej ziemi, ciągnącej się pasem przez pagórkowaty teren na długości ok. 1,7 km do rzeki Granicznej. Na początku, przez półtora roku, matka radziła sobie sama, korzystając doraźnie z pomocy pewnego gospodarza, Koźlika, który wykonywał niektóre roboty w polu w zamian za wypożyczenie mu konia i sprzętu. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że na dłuższą metę nie podoła w pojedynkę temu trudnemu zadaniu i wyszła drugi raz za mąż za bliskiego sąsiada, Tomasza Pitucha, który w tym czasie wrócił z niewoli rosyjskiej. Był to człowiek uczciwy, lecz nie miał doświadczenia w prowadzeniu gospodarstwa i znał się bardziej na stolarce niż na rolnictwie. Cały ster rządów przejęła zatem matka, która zresztą odziedziczyła po swoich rodzicach Stawarczykach, nazywanych „Szwedami”, pracowitość, energię i skłonność do rządzenia. Była stanowcza i wymagająca i bardzo dbała o dzieci, dom i dobytek. W polskiej szkole ludowej w zaborze austriackim skończyła trzy klasy, a zdobytą umiejętność czytania i pisania zachowała na całe długie (83 lata) życie, choć główną jej lekturę stanowiła książeczka do nabożeństwa. Dzień jej zaczynał się od odmówienia modlitwy i odśpiewania „godzinek” w trakcie pierwszych zajęć domowych (palenie w piecu, przygotowywanie strawy na cały dzień). Była bardzo zorganizowana, umiała dobrze planować i wykonywać wiele czynności naraz.

Mój dom rodzinny stał przy drodze biegnącej z Sanoka do Komańczy. Oddzielały go od niej wysokie topole, w które, ku przerażeniu domowników, niemal przy każdej burzy biły gromy. Dla mnie było to zjawisko raczej zajmujące niż groźne, ale matka głęboko zatrwożona zapalała gromnicę i modliła się o uchronienie domu od nieszczęścia. Za mojego życia nigdy nie zdarzyło się, aby piorun uderzył w dom. Jednakże trzeba powiedzieć, że wznosił się on w miejscu poprzedniego, spalonego właśnie w pożarze od pioruna wiele lat wcześniej. Nasz dom miał charakter typowy dla ówczesnej, najbardziej rozpowszechnionej zabudowy wiejskiej. Był to duży, prostokątny budynek, podzielony na cztery połączone ze sobą części: izbę mieszkalną z kuchnią, sień z wejściem na strych, stajnię i stodołę. Z trzech stron (oprócz przedniej) przylegały doń drewniane przybudówki, w których przechowywany był sprzęt rolniczy i siano. Ściana frontowa wolna była od przybudówek, gdyż niemal całą zajmowały okna i drzwi wejściowe, a w wolnym miejscu składowano drzewo opałowe. Dach był kryty słomą i każdego roku trzeba było jakąś część poszycia wymieniać. Domy „kurne”, to znaczy pozbawione komina, już zanikały. Jeden z nich mogłem jeszcze bliżej poznać, gdy moja siostra Kazia wyszła za mąż za Pawła Stawarczyka, syna gospodarza, który długo i uparcie opierał się postępowi. W takim domu dym wychodzący z pieca rozchodził się po całej izbie, unosił się do góry, przyczerniał sufit i ściany i wydostawał się na zewnątrz przez otwarte drzwi. Domy takie należały do rzadkości, tak że już wówczas zdumiewało mnie to zacofanie. W końcu syn Paweł wielkim wysiłkiem wybudował nowy dom, lecz spalili go Ukraińcy w 1946 roku.

Przedwojenne Bukowsko.

W moim domu rodzinnym pewne ulepszenia i unowocześnienia także wprowadzane były przez młode pokolenie przy pewnym oporze ze strony rodziców. Pamiętam dwie takie historie. Otóż na strychu przechowywane było przez całą zimę siano. Aby je tam złożyć, należało nosić je na plecach z wozu do sieni i potem schodami na górę. Moi bracia Staszek i Franek nie mogli doprosić się aby zrobić na strychu drzwi, prowadzące bezpośrednio na zewnątrz budynku, przez które można by ładować siano widłami wprost z wozu. Nasłuchali się, ile będzie z tymi drzwiami kłopotu, jak wiatr będzie hulał zimą po całym domu. Postanowili więc zrobić to po cichu. Kiedy matka z ojczymem udali się pewnego dnia w jakiejś sprawie do Sanoka, bracia szybko wycięli otwór i zamontowali uprzednio przygotowane w tajemnicy drzwi. Podobna sytuacja miała miejsce z podłogą w kuchni, która była zwykłym klepiskiem. Moja matka nie chciała zgodzić się na położenie desek, bo cokolwiek rozlało się w kuchni, wsiąkało w klepisko i nie trzeba było zmywać podłogi. Moi bracia znów musieli zastosować podstęp. Przygotowali sobie zawczasu deski i pozostało tylko wyczekać dłuższej nieobecności rodziców w domu. Gdy tylko taka okazja się nadarzyła, zabrali się szybko do roboty i położyli podłogę w ciągu kilku godzin. Udała się znakomicie. Po powrocie matka załamywała ręce nad „szkodą”, którą zrobili jej synowie. Po pewnym czasie musiała jednak przyznać, że tak istotnie jest lepiej.

Izba mieszkalna i kuchnia w moim rodzinnym domu były dość prymitywne. W izbie naczelne miejsce zajmował stół, przy którym zbierali się zwykle wszyscy domownicy przy posiłkach rano, w południe i wieczorem. Wzdłuż ściany pod oknem ciągnęła się ława, a umeblowania dopełniało łóżko dla rodziców oraz kanapa. Rodzice spali w osobnym łóżku, dzieci na kanapie oraz pod oknem na ławie, na której kładziono słomę i okrywano z wierzchu prześcieradłem.

Przed naszym domem z jednej strony znajdowała się studnia, a z drugiej było miejsce na obornik. Gnojówka odprowadzana była z niego w przeciwnym kierunku, w odległą część ogrodu, gdzie dzięki temu rosła bardzo bujna trawa. Wokół domu rozciągał się duży ogród i sad. Z boku rosły grusze i śliwy, natomiast jabłonie, wielokrotnie sadzone, nigdy się nie przyjęły.

Wyżywienie nasze było proste. Chleb razowy, kasza orkiszowa lub jęczmienna, mleko prosto od krowy lub zsiadłe, ziemniaki i kapusta stanowiły jego podstawę. Masło podawano do chleba tylko wtedy, gdy właśnie zrobiono je w maselniczce (raz w tygodniu), a mięso jadało się rzadko, z reguły w święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc oraz przygodnie, gdy trzeba było zabić królika lub jakieś inne zwierzę z domowego inwentarza. Jajko dostawałem tylko wtedy, gdy musiałem wyprowadzić krowy na pasienie bardzo daleko w pole i przygnać je dopiero po zachodzie słońca. Otrzymywałem wtedy na drogę tzw. jużynę, czyli po prostu podwieczorek, który najczęściej stanowił właśnie chleb z jajkiem. Zabierało się go w pole zawinięty w chuście na plecach. Na śniadanie jedliśmy chleb razowy (z mąki zmielonej na znajdujących się w sieni żarnach) z mlekiem. Pasący krowy na łące w pobliżu domu otrzymywali na drugie śniadanie placek ziemniaczany, pieczony w piecu chlebowym na liściu kapuścianym, co nadawało mu szczególny smak. Bywał on także okraszany masłem. Na obiad jadaliśmy najczęściej potrawę jednodaniową, a mianowicie kaszę jęczmienną albo orkiszową, pęcak (polane masłem), kapustę z serem, a w niedziele i święta duże pierogi z kapustą i serem, barszcz, a czasem mięso z królika lub kury. Ulubioną potrawą na kolację były gotowane ziemniaki ze zsiadłym mlekiem, ale najczęściej dostawaliśmy, podobnie jak na śniadanie, chleb z masłem. Nasze jedzenie było więc skromne i proste, nigdy nie byłem jednak głodny.

W zwykłe dni nosiłem ubranie ze zgrzebnej tkaniny. Na nogi zakładałem chodaki zrobione przez ojczyma. Matka i córki nosiły buty. W niedziele ubierałem garnitur i buty. Nowy garnitur otrzymałem w dniu pierwszej komunii. Pamiętam do dziś ten dzień, gdy po odbyciu pierwszej spowiedzi, przystąpiłem wraz z kolegami i koleżankami do Stołu Pańskiego, po czym proboszcz zaprosił nas na poczęstunek, na który składały się ciastko i kakao. Przez cały czas, aż do południa, byłem bardzo pobożny. Ale później, po obiedzie, tak bardzo zainteresowały mnie wronie gniazda z pisklętami na topolach, że postanowiłem wdrapać się na drzewo i zobaczyć, jak one tam żyją. Nie miałem zamiaru zrobić im krzywdy, lecz dręczyła mnie zwykła dziecięca ciekawość. Schodząc z drzewa zaczepiłem o jakąś gałąź i rozdarłem nowiutkie spodnie! Zwykle skończyłoby się to karą, lecz w tym wyjątkowym dniu uszło mi to płazem.

Życie na wsi było surowe i w dużym stopniu zdane na łaskę natury. Każda pora roku stwarzała inne warunki i narzucała odrębne zadania. Rolnik był w dużym stopniu uzależniony od wymogów poszczególnych pór roku: musiał się liczyć z takimi zjawiskami jak powódź czy słota, posucha powodująca klęskę nieurodzaju i pomór bydła, ze skutkami zbyt silnych mrozów bez osłony w postaci śniegu. Prace musiały być wykonane w odpowiedniej porze roku – na wiosnę i jesień zasiewy, sadzenie i zbiór ziemniaków i innych roślin okopowych, latem koszenie trawy, zbiory zbóż, później orka i nawożenie. Ważną sprawą było zaopatrzenie się w opał, co polegało na wyprawie do lasu w góry, przywiezieniu drzewa, porżnięciu go na klocki, które następnie rąbało się na mniejsze części i układało się w stosy wzdłuż ściany domu obok okna i pod nim.

Sporo było też prac domowych. Pasienie i dojenie krów, pasienie cieląt i koni, karmienie kur, trzody chlewnej i królików, wynoszenie nawozu ze stajni, mielenie zboża w żarnach, oczyszczanie kaszy. Do tego dochodziło międlenie, pranie bielizny w rzece (zazwyczaj w pobliskiej rzeczce Silskiej), utrzymanie porządku w pomieszczeniach mieszkalnych i przed domem. W pracach tych uczestniczyli wszyscy członkowie rodziny. Od najwcześniejszych lat mieliśmy odpowiednie do wieku obowiązki. Najpierw posyłano mnie do najbliższego sklepu po sól czy cukier, potem pasłem jałówkę na łące, trzymając ją krótko na powrozie i bacząc pilnie, aby nie wyjadała rosnącego zboża lub nie zniszczyła jarzyn. W wieku szkolnym musiałem już paść trzy krowy. Miałem sporo innych obowiązków, do których należało mielenie zboża w żarnach na mąkę razową, obrabianie kaszy orkiszowej w stępie, poganianie konia w kieracie przy młóceniu zboża, przygotowywanie sieczki dla bydła w sieczkarni, wyrzucanie gnoju ze stajni, rżnięcie drzewa i rąbanie klocków na opał – to były zajęcia stałe. Sezonowo pomagaliśmy przy sadzeniu i wykopkach ziemniaków, przy zbiorze zbóż i siana. Do tego wszystkiego, od 7 roku życia, dochodziło uczęszczanie do szkoły i odrabianie lekcji. Często matka zmuszona była zatrzymać mnie w domu, gdy spiętrzyły się prace rolne, np. żniwa, kopienie zboża, wykopki. Skutkiem tego miałem duże luki w nauce szkolnej.

Z dzieciństwa wyniosłem bardzo dobre zdrowie. Bukowsko ma dobry klimat, zdrowe powietrze i nie pamiętam, by ktoś, mimo ogólnej biedy, chorował na gruźlicę. A przecież większych gospodarstw było zaledwie kilka, nieco więcej średnich, a najwięcej małych. Głód na przednówku nie był zjawiskiem rzadkim. Na przykład rodzina sąsiadów, Łuszczów, rokrocznie zwracała się do mojej matki o pomoc i pożyczenie im ziemniaków lub mąki, gdyż ich sześciomorgowe gospodarstwo nie było w stanie utrzymać ośmioosobowej rodziny. Moja rodzina była w stanie się wyżywić i zaspokoić różne potrzeby, choć tylko na dość elementarnym szczeblu.

Życie nasze było ściśle związane z przyrodą, z jej cyklicznym zapadaniem w sen zimowy, odradzaniem się i owocowaniem w ciągu kolejnych pór roku. Każda z nich miała swoje uroki i atrakcje. Najpiękniejsza i najbardziej wyczekiwana była wiosna. Jej zwiastunem był „boćko”, który przylatywał jako pierwszy i zajmował swe gniazdo na kościelnej wieży. Jak tylko słońce zaczynało mocniej przygrzewać – czasem za wcześnie – powracały jaskółki i skowronki, nietoperze (gacki) i wraz z innymi ptakami (wróblami, wronami, srokami) zaczynały się uwijać przy budowie gniazd. Niedługo później wylęgały się młode i można było widzieć, jak ptasi rodzice dbali o swoje potomstwo, karmili je, uczyli latania i łapania much – słowem przystosowywali je do samodzielnego życia. Równocześnie rozwijały się rośliny, łąki zaczynały się zielenić, przetykane mnogością różnobarwnych kwiatów, aż w końcu wyglądały jak puszysty wielobarwny dywan, na którym można było się położyć lub pozrywać te ozdoby wedle upodobania. Szczególnego piękna przyrodzie przydawały drzewa, zwłaszcza na wiosnę, kiedy zieleniły się liśćmi i przyoblekały się w biało-różowe kwiecie. Ten wiejski świat przyrody tętnił życiem i gwarem: nad łąkami brzęczały owady, nad polami śpiewały skowronki, na pastwiskach porykiwały krowy i rżały konie, a zagrody rozbrzmiewały szczekaniem psów, pianiem kogutów i gdakaniem kur. Dołączał do nich szum drzew i łanów zboża, szmer potoków.

Przecinająca Bukowsko rzeczka Silska była dla nas w letnie upały źródłem ochłody i miejscem zabaw. Budowaliśmy na niej zaporę, która powodowała spiętrzanie się wody i tworzyła swego rodzaju jeziorko. Można było w nim zażywać rozkoszy kąpieli, a nawet popływać. Rzeczka ta jednak w czasie burz potrafiła być groźna. Przy większych ulewach lub roztopach śniegu spływały do niej mniejsze potoki z górzystych terenów, co sprawiało, że gwałtownie wzbierały w niej wody i płynęły z tak wielką siłą, że nie tylko porywały i niosły z prądem różne przedmioty, ale także zalewały i niszczyły niżej położone pola. Bywały przypadki, że nieostrożni, przeprawiając się przez nią, tracili życie. Opowiadano, że pewnego razu ksiądz jadąc nocną porą furmanką do chorego, przejeżdżał przez tę wezbraną rzeczkę po gwałtownej ulewie i utopił się, gdyż siła wody rozerwała furmankę na dwie części i tylna wraz z księdzem zatonęła, podczas gdy pierwsza, w której znajdował się woźnica, zdołała się wydostać na brzeg i ocalała. Toteż gdy zdarzyło się, że wielka burza zastała mnie raz na pastwisku za rzeką Graniczną i zostałem przez jej wody odcięty, matka moja obawiała się, bym nie próbował przeprawiać się przez rzekę wraz z krowami na drugi brzeg. Ja jednak spokojnie przysłuchiwałem się szumiącej wodzie i czekałem, aż przyszła po mnie matka i przeprowadziła wraz z krowami okrężną drogą przez oddalony most.

Nigdy nie zapomnę niby tych samych, a zawsze innych, przepięknych wschodów słońca, kiedy perły rosy błyszczały w jego promieniach i świat powoli budził się do życia. Mogłem cieszyć się tymi widokami codziennie, gdyż matka budziła mnie wcześnie, abym napoił krowy, zanim pójdę do szkoły. Wieczorem znowu w taki sam sposób mogłem obserwować zachody słońca i powolne zapadanie przyrody w stan nocnego spoczynku. Tylko niektóre nocne ptaki i owady robiły sobie z nocy dzień i uganiały się za pokarmem. Pamiętam, jak kiedyś nałapałem za dnia chrabąszczy i zamknąłem je w pudełkach od zapałek. W nocy uwolniły się one ze swojej niewoli, rozlazły po całej izbie i bzyczeniem pobudziły śpiących domowników. Bardzo kochałem przyrodę i lubiłem ją podpatrywać. Miałem swój własny, wydzielony kawałek pola, gdzie przyglądałem się, jak rosły zasadzone przeze mnie ziemniaki, marchew i cebula. Obserwowałem je niemal codziennie i bardzo byłem dumny, gdy w końcu mogłem pochwalić się własnymi „plonami”.

W lecie i na jesieni uczestniczyliśmy w pracach polowych, przy zbiorach i wykopkach. Dojrzewały zboża i owoce, które zjadaliśmy prosto z drzewa, a później ziemniaki, które wraz z sąsiadami piekliśmy w polu w ogniskach. Paśliśmy bydło, co w lecie było zajęciem dosyć uciążliwym, ze względu na gryzące je owady. Zdenerwowane krowy opędzały się i biegały jak szalone. Za to jesienią, zwłaszcza późną, był to dość przyjemny obowiązek. Zwierzęta można było puszczać wolno, gdyż po zbiorach i wykopkach, nie mogły one spowodować szkód.

Wczesna jesień była bardzo piękną porą, gdyż drzewa i krzewy przybierały wówczas różne barwy, tworząc przepiękne widoki. Natomiast późna jesień, zimna, słotna i wietrzna, wydawała się dość ponura. Kościelny smutek adwentu, silnie odczuwany na wsi, pogłębiał jeszcze te melancholijne nastroje. W zimie liczne atrakcje niosły ze sobą śnieg i mróz. Niekiedy opady śniegu były tak obfite, że trzeba było wykopywać prawdziwe tunele, aby móc wydostać się z domu i nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym. Śnieg dostarczał nam dużo uciechy. Lepiliśmy bałwany, jeździliśmy na sankach, obrzucaliśmy się śnieżkami. Nie było warunków do jazdy na łyżwach, ale za to okoliczne pagórki wspaniale nadawały się do zjeżdżania na sankach. Narty natomiast nie były zbyt popularne – były po prostu za drogie. Pewnej zimy, z powodu braku sanek, postanowiliśmy z dziećmi sąsiadów wyciągnąć na szczyt pagórka ciężkie sanie gospodarskie (które zazwyczaj ciągnął koń) i zjechać z niego wszyscy razem. Sanie pędziły tak szybko i z taką siłą, że ja, siedzący na przodzie, zupełnie nie byłem w stanie nimi kierować i wpadliśmy wszyscy do oblodzonego Bukowca. Lód się załamał i niektórzy, ze mną włącznie, znaleźli się po pas w lodowatej rzece. Bardzo się martwiłem, jak ukryć ten fakt przed rodzicami. Wypatrzyłem więc chwili, kiedy nikogo nie było w pobliżu, po kryjomu wbiegłem szybko do domu, rozebrałem się, mokre rzeczy ułożyłem na piecu chlebowym w tylnej, niewidocznej części, a sam położyłem się z przodu, udając, że boli mnie głowa.

Brat Franek.

Jakże piękny był ten wiejski, związany z przyrodą świat! Ileż sposobności do zabaw! Już od najmłodszych lat rośliśmy w stałym kontakcie z rówieśnikami. Moimi najbliższymi przyjaciółmi były dzieci sąsiadów. Od północy sąsiadowała z nami rodzina sędziego grodzkiego Karola Sokołowskiego, który przyjechał do Bukowska na pierwszą posadę (od 1912 r.). Sokołowscy mieli dwoje dzieci: syna Zbyszka w moim wieku i nieco młodszą córkę Janinę. Sędzia Sokołowski miał zwyczaj po powrocie z pracy rąbać drzewo dla odprężenia po długich godzinach siedzenia przy biurku. Wynajmowany przez nich dom miał dużą werandę i ogródek, w którym bujnie rosły jeżyny. Sokołowscy utrzymywali z nami przyjazne stosunki, a ich dzieci były moimi towarzyszami zabaw. Szczególnie bliskie więzy łączyły mnie ze Zbyszkiem, z którym spędzałem wiele czasu. Towarzyszył mi on, czasem wspólnie z Janką, przy pasieniu. Aby uwolnić się od pilnowania jałówki i móc spokojnie się bawić, obmyśliliśmy następujący sposób. Otóż w dalszej części naszego ogrodu nie pasło się bydła, gdyż rosnącą tu bujną trawę koszono i suszono na siano na zimę. W środku tej części ogrodu wbijaliśmy palik, do którego po kryjomu przywiązywaliśmy jałówkę. Pasła się spokojnie, mając do dyspozycji tak wspaniałą trawę, a z domu nie było jej widać, ani też wypasionych przez nią kolistych placów. My zaś tymczasem swobodnie oddawaliśmy się zabawie: budowaliśmy domek, konstruowaliśmy wózek, łapaliśmy motyle, brodziliśmy w rzece, łowiliśmy żabią ikrę. Dopiero gdy nadszedł czas koszenia, mój ojczym nie mógł się nadziwić, skąd się wzięły te wypasione place. Za winnego uznał jednak naszego zachodniego sąsiada. Handlował on końmi i niemal codziennie widywaliśmy je w naszym ogrodzie, co zresztą zakłócało dobrosąsiedzkie stosunki. Raz nawet ojczym tak się zdenerwował z powodu obcego konia w naszym ogrodzie, że, gdy napomnienia nie odniosły żadnego skutku, wsiadł na niego i pojechał aż do Karlikowa, gdzie go zostawił. Od tego czasu sąsiad ów już zawsze bacznie pilnował swoich koni.

Po wyjeździe Sokołowskich z Bukowska w 1922 r. nadal utrzymywaliśmy z nimi kontakty. Odwiedziłem ich w Rudkach, zaś Zbyszek i Janka wpadali też do Bukowska. Zbyszek był nawet potem u mnie w Chyrowie, gdzie kształciłem się w szkole średniej, a następnie w Warszawie w czasie moich studiów. Niestety wojna przerwała nasze wzajemne kontakty. Dopiero w 1970 roku Zbyszek odwiedził mnie w Warszawie, a około 10 lat później spotkałem przypadkowo Jankę na Dworcu Centralnym. Te więzy, które odżyły po wielu latach, dowodzą, jak głęboki ślad pozostawia wspólnie przeżyte dzieciństwo.

Obok Sokołowskich moimi towarzyszami zabaw byli sąsiedzi Łuszczowie, z którymi łączyło nas odległe pokrewieństwo. Niegdyś, w dalekiej przeszłości, pierwotnie jedno gospodarstwo podzielone zostało na dwie części: większą naszą i mniejszą Łuszczów. W rodzinie tej było siedmioro dzieci (ponadto dwoje zmarło niedługo po urodzeniu): Ludwika, Agnieszka, Jan (starszy ode mnie o rok), Michał (młodszy ode mnie o parę miesięcy), Stanisław, Wiktoria i Wawrzek, a moimi przyjaciółmi byli Jan i Michał. Z tym pierwszym byliśmy tak bardzo zżyci, że przed pierwszą komunią ustalaliśmy wspólnie listę grzechów do wyznania przy spowiedzi. Gdy zaczęła się szkoła, dołączyli nowi koledzy i nowe zabawy, takie jak gra w palanta, w „pukanego”, gra szmacianą piłką, kąpiele w Bukowcu, wspinanie na drzewa. Nasze zabawy czasem nie były wolne od niebezpieczeństw. Wspinaczki nieraz kończyły się tragicznie: na przykład moje najstarsze rodzeństwo, siostra i brat, zmarli bardzo wcześnie właśnie wskutek obrażeń doznanych w następstwie upadku z drzewa, gdy załamała się pod nimi gałąź. Pewnego razu w czasie pasienia jałówki, w czym towarzyszył mi Zbyszek Sokołowski, obwiązałem się sznurem wokół pasa, aby mieć wolne ręce. Ponieważ dzień był skwarny i duszny, ugryziona przez bąka jałówka zegziła się i zaczęła biec, wlokąc mnie za sobą po ziemi, aż do ogródka Sokołowskich. Tam w końcu zatrzymała się i udało mi się odwiązać.

Innym razem, gdy cała moja rodzina udała się do pracy w polu, zabierając ze sobą mojego młodszego brata, Staszka, a ja zostałem sam w domu, w czasie zabawy znalazłem się przy studni. Tak bardzo zainteresowało mnie odbicie w lustrze wody, że wychylałem się coraz bardziej i w końcu wpadłem do studni. Zawisłem głową w dół, zaczepiony tylko stopami o brzeg murowanej cembrowiny i nie mogłem się stamtąd wydostać. Wyratował mnie z tej opresji dopiero dalszy kuzyn, nasz sąsiad, Tomasz Łuszcz, który zupełnie przypadkowo przechodził na skróty, wracając po jakieś zapomniane w domu narzędzie. Zobaczył, co się dzieje, i wyciągnął mnie za nogi. To zdarzenie tak silnie utkwiło mi w pamięci, że wiele lat później, gdy już jako student, udając się na wakacje do Bukowska, przejeżdżałem obok domu Tomka, który w międzyczasie przeniósł się do innej miejscowości, wstępowałem do niego w odwiedziny i zostawiałem mu w podarku paczkę papierosów. Zawsze czuł się zażenowany, bo – jak mówił – postąpił tak, jak każdy by zrobił na jego miejscu i nie zasługiwał na jakąś szczególną wdzięczność.

Warunki życia, jakich doświadczyłem, i relacje z innymi, jakie wyniosłem z wczesnego dzieciństwa i młodości, ukształtowały mój charakter. Wpojono mi wówczas wiarę ojców, zasady moralne, umiłowanie małej i dużej ojczyzny, nauczono pracowitości, uczciwości, umiejętności pokonywania trudów, a także prawdziwej tolerancji, gdyż wychowywałem się wśród trzech narodowości: polskiej, ruskiej (łemkowskiej) i żydowskiej. W rodzinie przechowała się polska mowa i kształtowała się świadomość religijna, uczucia patriotyczne i zasady moralne. „Twierdzą nam będzie każdy próg” – śpiewano. Niedawno pewien zagraniczny badacz wychowania młodzieży, bawiąc w Polsce dziwił się w rozmowie z moją córką Marią (historykiem), że Polacy się nie wynarodowili w ciągu 150 lat niewoli. Otóż stało się to właśnie dzięki niezwykle ważnej roli, jaką odgrywała rodzina. W niej kształtowała się i umacniała tożsamość oraz więź narodowa i religijna. W tej funkcji wyprzedzała instytucje państwowe i wychowawcze. W rodzinie wpajano miłość do kraju ojczystego i konieczność trwania na własnej ziemi, a także kształtowano podstawy moralnego wychowania w duchu wiary ojców. Obecność krzyża i świętych obrazów w każdym domu dawały wyraz tej głębokiej wierze religijnej.

Z domu rodzinnego wyniosłem też wielkie poszanowanie pracy ludzkiej i jej owoców. Uczestnicząc w pracach polowych nabrałem na zawsze szacunku dla ludzkiego wysiłku. Pamiętam, że po żniwach wysyłano nas, dzieci, na ścierniska, abyśmy zebrali wszystkie kłosy, jakie odłamały się i leżały w trawie, aby nic się nie zmarnowało. Chleb był w wielkim poszanowaniu, a porzucenie choćby kawałka lub zmarnowanie go traktowane było jako duże przewinienie. W efekcie, już jako dorosły, nigdy nie znosiłem marnotrawstwa, a także zachowałem wrażliwość na los bliźnich. Cenna okazała się też zdolność przystosowania się do trudnych warunków życia. Wówczas, w młodości, nawet mi na myśl nie przyszło, że te trudy i niewygody zahartują mnie i bardzo mi się w przyszłym życiu przydadzą.

Z domu rodzinnego wyniosłem też szacunek dla drugiego człowieka, zwłaszcza znajdującego się w potrzebie, Polaka, Rusina, czy Żyda, bez różnicy. Pamiętam z czasów młodości, że gdy któryś z sąsiadów poniósł straty w wyniku pożaru, wszyscy solidarnie zakasywali rękawy i pomagali przy odbudowywaniu spalonego domostwa. Gdy później pracowałem jako nauczyciel w łódzkim gimnazjum, silnie reagowałem na sytuację i problemy biedoty. Rodzice przekazali nam szczerą i głęboką wiarę religijną, stosując jej zasady w codziennym życiu. Ta postawa moralna była najcenniejszym dziedzictwem, które wyniosłem z domu rodzinnego: dała mi siłę przetrwania w trudnych chwilach i pozwoliła nie załamać się w najcięższych doświadczeniach życiowych.

Czas dzieciństwa, spędzony w rodzinnym Bukowsku, wspominam z dużym sentymentem i uważam za najszczęśliwszy w mojej długiej egzystencji. Mimo surowego, pozbawionego wygód i pełnego obowiązków życia, czułem się wówczas naprawdę szczęśliwy.

Szkolne lata w Bukowsku

W życiu dziecka przełomową chwilę stanowił rok, gdy zaczynało uczęszczać do szkoły powszechnej. Podstawowe wyposażenie stanowiła drewniana skrzynka (ja miałem tę, którą ojciec zdążył mi jeszcze zrobić przed śmiercią) w której nosiło się przybory szkolne. Najpierw była to tabliczka i rysik, a później, gdy już nauczyliśmy się pisać, kałamarz, pióro, ołówek i zeszyt. Trzeba ich było używać bardzo oszczędnie, gdyż wszystko to drogo kosztowało.

Naukę w szkole rozpocząłem akurat wtedy, gdy Polska odzyskała niepodległość – w 1918 roku. W Bukowsku znajdowała się czteroklasowa szkoła, która mieściła się w starym budynku, nadającym się jeśli nie do rozbiórki, to na pewno do generalnego remontu. W klasie siedziałem w ostatniej ławce, opierając się o ruszającą się ścianę, którą, wraz z kolegami w naszej dziecinnej lekkomyślności staraliśmy się jeszcze bardziej rozruszać. Zaczęto wówczas wprowadzać szkołę siedmioletnią i uczniowie, którzy ukończyli czwartą klasę, nie odeszli ze szkoły. Na skutek tego panowało w niej ogromne przepełnienie.

W programie szkolnym utrzymano jeszcze przez pewien czas naukę niemieckiego (który był obowiązkowy za czasów zaboru austriackiego). Uczyły się go jeszcze moje siostry, ja oraz mój młodszy brat. Do szkoły uczęszczały razem dzieci polskie i żydowskie, a także jeden Rusin, syn popa z Tokarni. W nowo powstałej Polsce szkoła powszechna obowiązywała bowiem wszystkie dzieci bez względu na ich narodowość, w zakresie najpierw czterech, a następnie siedmiu klas. Z żydowskimi dziećmi żyliśmy w najlepszej zgodzie i, rzecz ciekawa, jeśli dochodziło do bójek, to nie tyle z Żydami, co z dziećmi z sąsiedniego, rywalizującego z Bukowskiem Nowotańca.

W tym czasie kierownikiem szkoły był pan Ryłko. Faktycznie jednak i w domu, i w szkole rządziła jego żona, również nauczycielka, pani Ryłkowa. Ryłko był człowiekiem dobrotliwym i łagodnym z usposobienia, w przeciwieństwie do żony, która sprawowała rządy twardej ręki i bardzo często, dla utrzymania porządku w klasie i zmuszenia uczniów do pracy, biła ich za karę linijką po rękach. Na ogół chłopcy jednak się tą karą nie przejmowali i w trakcie jej wymierzania porykiwali, tak że cała klasa wybuchała śmiechem, co doprowadzało nauczycielkę do białej gorączki. Przyjemności otrzymywania razów po rękach nieraz zakosztowałem, najczęściej zupełnie niewinnie. Jak już wspomniałem, gdy zmarł mój ojciec i na matkę spadł cały ciężar prowadzenia gospodarstwa, często nie posyłała mnie do szkoły, lecz zatrzymywała w domu, abym pomógł w wykonaniu jakiejś pilniejszej pracy. Miałem więc luki w nauce, które nie zawsze udawało mi się wyrównać i za to „brałem cięgi”. Usprawiedliwianie mnie przez matkę nic nie pomagało. Ryłkowa była tak na mnie zawzięta, że kiedy pewnego razu, w dniu mojej nieobecności w szkole, przyszła do mojej matki w sprawie zakupu różnych produktów rolnych i zobaczyła mnie siedzącego na ławie za stołem, od razu do mnie podbiegła i zamierzyła się na mnie, wykrzykując:

– A co ty gałganie tutaj robisz! Czemuś nie był w szkole!

Ja zaś schowałem się pod stół i uciekłem na drugą stronę izby, tak że nie mogła mnie dosięgnąć. Ona zaś nadal mi wygrażała, zupełnie nie biorąc pod uwagę słów mojej matki, która ją powstrzymywała i mnie usprawiedliwiała. Nie zdołała jej jednak przekonać. Przyznać jednak trzeba, że Ryłkowa była dobrą nauczycielką i wiele nas zdołała nauczyć. W domu prawdopodobnie niezbyt dobrze im się powodziło zaraz po zakończeniu pierwszej wojny. Pamiętam, że kierownik bardzo lubił pieczony bób, w jaki mnie matka zaopatrywała na drugie śniadanie. Kiedy tylko zobaczył go u mnie, zaraz do mnie podchodził i prosił, bym go poczęstował. Ponieważ stale to się powtarzało, moja matka później przygotowywała już zawsze dwie porcje, jedną dla mnie, a drugą dla kierownika.

Gdy przeszedłem do trzeciej klasy, Ryłkowie odeszli na emeryturę. Nowym kierownikiem szkoły został Jan Demkowicz, Rusin, jak się mówiło w Bukowsku, czyli Łemek, żonaty z Polką, również nauczycielką. Mimo trudnych warunków Demkowiczowie prowadzili szkołę w Bukowsku na bardzo dobrym poziomie. Mój wuj, Jan Stawarczyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i dziekan Wydziału Teologicznego, przyjechał niegdyś specjalnie do Bukowska na uroczystość zakończenia roku szkolnego, aby wyrazić w ten sposób uznanie dla pracy i osiągnięć Demkowiczów. Jednak, jak to się często zdarza, sukcesy rodzą zawiść. Nowy nauczyciel, Weklar, starał się za wszelką cenę zaszkodzić Demkowiczom i pozbyć się ich z Bukowska, co mu się w końcu udało, dzięki znajomościom w inspektoracie. Z wielką szkodą dla szkoły i krzywdą dla Demkowiczów przeniesiono ich gdzie indziej. Odwiedziłem później po latach Demkowicza we Wrocławiu, dokąd przeniósł się zaraz po drugiej wojnie.

Wspominając grono nauczycielskie, trudno nie napisać paru słów o wspomnianej już Kazimierze Wileckiej (później Kochańskiej). Była to osoba niezwykła i wyjątkowo zasłużona dla Bukowska, ciesząca się wśród mieszkańców wielką popularnością i ogromnym autorytetem. Ludzie zasięgali u niej rady i szukali pomocy w kłopotach i dramatach osobistych. Była nadzwyczaj otwarta dla innych i wrażliwa na ich dole i niedole. Takim nauczycielom jak ona zawdzięczamy wychowywanie młodzieży w duchu patriotyzmu, uczciwości i wierności zasadom. Dzięki temu młodzi ludzie mogli później sprostać ciężkim próbom w czekających Polskę dramatycznych latach wojny i niewoli stalinowskiej. Poza szkołą była również aktywna w pracy dla Bukowska, m.in. biorąc udział w delegacjach do różnych władz, nawet do tych centralnych w Warszawie. Przypominam sobie, jak pewnego razu przybyła wraz z p. Janem Mikołajkiem do stolicy, aby udać się do jednego z wicepremierów i uzyskać zgodę na przekazanie pokaźniejszej sumy na potrzeby Bukowska. Zostałem wówczas, jako bukowszczanin, dokooptowany do tej delegacji. W czasie spotkania ów wicepremier zapytał:

– No dobrze, ale czy wy potraficie taką sumę przerobić?

– Ależ tak, panie premierze, my na pewno potrafimy przerobić jeszcze większą sumę, jeśli ją nam przyznacie – odpowiedziała rozbrajająco.

Autor przemawia w czasie uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Kazimierze Kochańskiej.

Później, w czasie kampanii wrześniowej 1939 roku, Kochańska niosła pomoc żołnierzom, którzy po rozbiciu ich oddziałów schronili się w lesie lub cierpieli głód jako internowani w Sanoku. Włączyła się też do akcji organizowania przerzutu przez granicę tych, którzy drogą poprzez Bukowsko starali się dostać na Węgry, a stąd dalej do krajów sprzymierzonych, aby kontynuować walkę z wrogiem, a także do pomocy partyzantom (m.in. ukrywała u siebie rannego oficera). W obliczu grożącego jej niebezpieczeństwa i aresztowania musiała na pewien czas opuścić Bukowsko. Zamieszkała wówczas w Chłopicach, gdzie udało jej się doczekać końca wojny. Nie był to jednak kres jej tułaczki. Już po ustąpieniu Niemców, tak jak i wielu innych polskich patriotów, była poszukiwana przez sowietów. Dzięki otrzymanemu ostrzeżeniu udało jej się szczęśliwie uniknąć aresztowania przez NKWD, które przybyło specjalnie w tym celu na otwarcie roku szkolnego we wrześniu 1944 roku. Dzięki staraniom wielu osób, rodziny, mieszkańców Bukowska, a także ówczesnego inspektora oświaty p. Tyskiego, mogła ostatecznie wrócić do szkoły. Przepracowała jeszcze wiele lat w szkole w Bukowsku, nie ulegając narzucanemu światopoglądowi i ideologii. Wspomnienie o niej jest w Bukowsku żywe do dziś i gdy pod koniec lat osiemdziesiątych pojawiła się inicjatywa uczczenia jej pamięci specjalna tablicą wmurowaną w budynek szkolny, spotkało się to z powszechną aprobatą i gorącym odzewem mieszkańców. Tablica ta odsłonięta została w dniu 28 maja 1989 roku i było dla mnie wielkim przeżyciem, że mogłem w tej uroczystości osobiście uczestniczyć.

Mój wuj ksiądz profesor Jan Stawarczyk

Dochody z małorolnego (najpierw sześciomorgowego, a później dziewięciomorgowego) gospodarstwa, przy zacofanym sposobie uprawy i niezbyt urodzajnej glebie, nie pozwalały rodzinie na opłacenie mojej dalszej nauki w odległym o 18 km Sanoku. W dodatku, jak wspomniałem, ojciec już nie żył i osierocił nas czworo dzieci. Miałem jednak szczęście. Otóż mój wuj, ks. Jan Stawarczyk, widząc w jak trudnej sytuacji znalazła się rodzina jego siostry, zaopiekował się mną i pokrył koszty mojej nauki aż do studiów uniwersyteckich włącznie.

On sam w młodości znalazł się w podobnej sytuacji. Nie miałby żadnych widoków na dalsze kształcenie się po ukończeniu czteroletniej szkoły powszechnej w Bukowsku, gdyby pewien szczęśliwy przypadek nie zaważył na jego dalszych losach. Otóż w czasie, kiedy mały Jan uczęszczał do szkoły powszechnej, biskup przemyski, człowiek światły i wielkiej świątobliwości, Józef Sebastian Pelczar (beatyfikowany przez Ojca Św. Jana Pawła II w czasie jego wizyty w diecezji przemyskiej, obecnie patron ziemi rzeszowskiej) odwiedził Bukowsko w ramach rutynowych wizytacji pasterskich. Ówczesny proboszcz, ks. Stoch czy Jakubowski, wybrał dwóch uczniów, właśnie Jana Stawarczyka oraz Łuczyńskiego