A propos niczego. Autobiografia - Woody Allen - ebook + audiobook

A propos niczego. Autobiografia ebook i audiobook

Allen Woody

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szczery, soczysty i błyskotliwy autoportret jednego z największych artystów naszych czasów!

Z wyjątkową gawędziarską pasją Allen prowadzi nas od dzieciństwa i młodości na Brooklynie, przez pracę scenarzysty w programie Sida Ceasara i komika stand-upowego, aż po pierwsze próby aktorsko-reżyserskie i rozkwit – trwającej sześćdziesiąt lat – kariery w przemyśle filmowym.

Na kartach tej niecodziennej autobiografii wielkie nazwiska mieszają się z błahostkami, naiwne zachwyty z bagażem życiowych doświadczeń, a kino ma godnego rywala w postaci muzyki jazzowej.

Ta intymna i często humorystyczna historia znajduje się na listach bestsellerów takich czasopism, jak „New York Times”, „USA Today”, „Los Angeles Times” i „Publishers Weekly”.

Żywa opowieść o dorastaniu na Brooklynie, w rodzinie z klasy średniej; plotkarska relacja o wdrapywaniu się po szczeblach drabiny komedii, od pisania gagów dla tabloidów po zdobycie Oscarów. (…) Większa część tych wspomnień jest przyjemną i zajmującą lekturą. (…) Trzeba być prawdziwym ponurakiem, żeby nie roześmiać się pod gradem żartów.- Peter Biskind, „Loch Angeles Times”

Prawdziwie wyluzowany głos na papierze.- „New York Times”

Absolutnie zachwycająca, zabawna, ujmująca i skrząca się gwiezdnym pyłem. - „National Review”

Od młodości mistrz w humorystycznym umniejszaniu samego siebie, urodzony z nowojorskimi cojones, Allen mówi to, o czym inni tylko myślą, i do diabła z kontrowersjami. - „New York Journal of Books” - „The Federalist”

Rzutka, żywa, nadzwyczaj zabawna relacja.- „Commentary Magazine”

Jeśli kochacie Woody’ego Allena, pokochacie tę książkę. - Sam Wasson, „Air Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 40 min

Lektor: Artur Barciś

Oceny
4,4 (74 oceny)
40
24
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MichalskiJan

Nie oderwiesz się od lektury

Wody Allen w całej krasie. Z jego przywarami, wadami ale też z wszystkim za co go kochamy. Do tego idealnie pasujący lektor.
10
7BibliotekA54

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię czytać prawdziwe historie. Wyciągać własne wnioski. Wierzę Allenowi. I przykre jest to,że sprawa nie ma końca....
00
JolantaMK

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, doskonale napisana! Są fragmenty przesmieszne, są dramatyczne. Pochłonęła Pochlonęlam ją w dwa dni. Polecam!
00
PawelAR

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam.
00
Ewilkos1991

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemnie słuchało się Artura Barcisia. Jego głos pomógł uwierzyć w złudzenie, że to sam Woody Allen czyta tę książkę.
00

Popularność




Dla Soon-Yi, naj­lep­szej.

Jadła mi z ręki,

a potem zauwa­ży­łem, że bra­kuje mi ramie­nia.

Podob­nie jak Hol­den…

Podob­nie jak Hol­den, nie mam ochoty wda­wać się we wszyst­kie te bzdury w guście Dawida Cop­per­fielda, cho­ciaż w moim wypadku prze­czy­ta­nie cze­goś o moich rodzi­cach może­cie uznać za cie­kaw­sze od czy­ta­nia o mnie. Na przy­kład mój ojciec, uro­dzony na Bro­okly­nie w cza­sach, kiedy to były same farmy, chło­pak poda­jący piłki dla wcze­snych Bro­oklyn Dodgers, bilar­dowy kan­ciarz, buk­ma­cher, nie­wielki męż­czy­zna, ale twardy Żyd w ele­ganc­kich koszu­lach, o wło­sach jak lakie­ro­wana skóra, zacze­sa­nych do tyłu à la Geo­rge Raft. Żad­nego liceum, w wieku szes­na­stu lat w mary­narce, we Fran­cji w plu­to­nie egze­ku­cyj­nym, który roz­strze­lał ame­ry­kań­skiego mary­na­rza za zgwał­ce­nie miej­sco­wej dziew­czyny. Odzna­czony strze­lec wybo­rowy, uwiel­bia­jący pocią­gać za spust i noszący pisto­let do dnia, w któ­rym umarł, obda­rzony czu­pryną srebr­nych wło­sów i dosko­na­łym wzro­kiem w wieku stu lat. Pew­nej nocy pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej jego okręt został tra­fiony przez pocisk gdzieś z dala od wybrzeża, na lodo­wa­tych euro­pej­skich wodach. Sta­tek poszedł na dno. Uto­nęli wszy­scy z wyjąt­kiem trzech ludzi, któ­rzy prze­pły­nęli kilka mil do brzegu. Ojciec był jed­nym z tych trzech, któ­rzy dali radę Atlan­ty­kowi. Ale tak bli­sko było, żebym się ni­gdy nie uro­dził. Wojna się koń­czy. Jego ojciec, który robił nie­złą kasę, zawsze go roz­piesz­czał, zawsze bez­wstyd­nie fawo­ry­zo­wał kosz­tem dwojga nie­roz­gar­nię­tego rodzeń­stwa. Naprawdę nie­roz­gar­nię­tego. Kiedy byłem dziec­kiem, zawsze uwa­ża­łem jego sio­strę za cyr­kowe dzi­wa­dło. Jego brat, słaby, mizerny, wyglą­da­jący jak dege­ne­rat, dry­fo­wał po uli­cach Flat­bush, sprze­da­jąc gazety, aż się roz­pły­nął jak opła­tek. Biały, biel­szy, nie­wi­dzialny. Tak więc tato taty kupuje swo­jemu ulu­bio­nemu mary­na­rzy­kowi ele­gancką brykę, którą mój ojciec wozi się po powo­jen­nej Euro­pie. Kiedy wraca do domu, stary, mój dzia­dek, dodał kilka zer do swo­jego konta ban­ko­wego i pali cygara Corony. Jest jedy­nym Żydem, który pra­cuje jako podró­żu­jący przed­sta­wi­ciel wiel­kiej firmy kawo­wej. Mój ojciec zała­twia dla niego spra­wunki i pew­nego dnia, tasz­cząc woreczki z kawą, prze­cho­dzi obok sądu, po któ­rego stop­niach scho­dzi Kid Drop­per, gang­ster tam­tych cza­sów. Kid wsiada do samo­chodu, a jakaś mier­nota nazwi­skiem Louie Cohen ska­cze na auto i pakuje cztery poci­ski przez szybę, pod­czas gdy mój tatko stoi tam i się gapi. Sta­ru­szek opo­wia­dał mi tę histo­rię wiele razy jako bajkę na dobra­noc, co było dużo bar­dziej eks­cy­tu­jące niż Ciap­cia, Kłap­cia, Puchowy Ogo­nek i Pio­truś.

Tym­cza­sem ojciec mojego ojca, chcąc zostać wiel­kim biz­nes­me­nem, kupuje firmę tak­sów­kar­ską i sieć kin, w tym Midwood The­ater, w któ­rym w dzie­ciń­stwie spę­dzę mnó­stwo czasu, ucie­ka­jąc od rze­czy­wi­sto­ści, ale to nastąpi póź­niej. Naj­pierw muszę się uro­dzić. Nie­stety na długo przed tą drobną, kosmiczną, ryzy­kowną inwe­sty­cją tato taty, w ataku mania­kal­nej eufo­rii, spe­ku­luje coraz moc­niej i moc­niej na Wall Street i rozu­mie­cie, do czego to zmie­rza. Pew­nego czwartku giełda zapi­ko­wała i utra­cju­szow­skie życie mojego dziadka zostało natych­miast zre­du­ko­wane do bez­na­dziej­nego ubó­stwa. Tak­sówki zni­kają, kina zni­kają, sze­fo­wie firmy kawo­wej wyska­kują z okien. Mój ojciec, nagle odpo­wie­dzialny za wła­sne spo­ży­cie kalo­rii, musi kom­bi­no­wać; jest tak­sów­ka­rzem, pro­wa­dzi salę bilar­dową, wdaje się w roz­ma­ite prze­kręty, przyj­muje zakłady. W porach let­nich płacą mu za wyjazdy do Sara­togi, gdzie obsłu­guje szem­rane koń­skie wyścigi Alberta Ana­stasi. Te lata na pół­nocy stanu stały się tema­tem kolej­nych opo­wie­ści do poduszki. O tym, że uwiel­biał takie życie. Ele­ganc­kie gar­ni­tury, wyso­kie dniówki, sek­sowne kobiety, a jed­nak poznaje jakoś moją matkę. Odchy­le­nie. Jak skoń­czył z Net­tie, sta­nowi tajem­nicę równą zagadce ciem­nej mate­rii. Dwa cha­rak­tery tak różne jak Han­nah Arendt i Nathan Detroit, nie zga­dzali się ze sobą w żad­nej kwe­stii z wyjąt­kiem Hitlera i moich świa­dectw szkol­nych. A jed­nak, pomimo całej tej wer­bal­nej rzeźni, pozo­stali mał­żeń­stwem przez sie­dem­dzie­siąt lat – na złość sobie, jak podej­rze­wam. Nie­mniej jestem pewny, że kochali się na swój spo­sób, znany być może jedy­nie kilku ple­mio­nom łow­ców głów z Bor­neo.

Na obronę mamy muszę powie­dzieć, że Net­tie Cherry była cudowną kobietą: bystrą, ciężko pra­cu­jącą, ofiarną. Była wierna, kocha­jąca i porządna, ale nie, powiedzmy, fizycz­nie znie­wa­la­jąca. Kiedy wiele lat póź­niej powie­dzia­łem, że moja matka wyglą­dała jak Gro­ucho Marx, ludzie sądzili, że żar­tuję. Pod koniec życia zapa­dła na demen­cję i umarła w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu lat. Cier­piąc na uro­je­nia, do końca nie stra­ciła zdol­no­ści do narze­kań, którą wynio­sła do rangi sztuki. Ojcu, dziar­skiemu po dzie­więć­dzie­siątce, żadne zmar­twie­nia ani tro­ski nie zmą­ciły ni­gdy snu. Żadna myśl godzin jawy. Jego filo­zo­fia ogra­ni­czała się do stwier­dze­nia: „Jeśli nie masz zdro­wia, to nie masz nic”, mądro­ści głęb­szej od całej zło­żo­no­ści zachod­niej myśli, zwię­złej jak cia­steczko z wróżbą. I zacho­wał swoje zdro­wie. „Niczym się nie przej­muję” – cheł­pił się. „Jesteś za głupi, żeby się czym­kol­wiek przej­mo­wać” – cier­pli­wie pró­bo­wała wyja­śnić mu moja matka. Miała pięć sióstr, jedną brzyd­szą od dru­giej, przy czym ona sama była zapewne naj­brzyd­sza z roju. Ujmę to w ten spo­sób: w wypadku mojej matki Freu­dow­ska teo­ria kom­pleksu Edypa, wedle któ­rej każdy męż­czy­zna pod­świa­do­mie pra­gnie zabić ojca i poślu­bić matkę, się zała­muje.

To smutne, że cho­ciaż moja matka była dużo lep­szym rodzi­cem, dużo bar­dziej odpo­wie­dzial­nym, szcze­rym i doj­rza­łym od mojego nie­byt moral­nego, uga­nia­ją­cego się za spód­nicz­kami ojca, kocha­łem go bar­dziej. Wszy­scy go kochali. Chyba dla­tego, że był miłym face­tem, ser­decz­niej­szym, w oczy­wi­sty spo­sób bar­dziej uczu­cio­wym, pod­czas gdy ona nie brała jeń­ców. To ona utrzy­my­wała rodzinę na powierzchni. Pra­co­wała jako księ­gowa w kwia­ciarni. Pro­wa­dziła dom, goto­wała, pła­ciła rachunki, pil­no­wała, żeby w pułap­kach był świeży ser, a mój ojciec odwi­jał ze zwitka dwu­dziestki, na co nie było go stać, i wsu­wał mi je do kie­szeni, gdy spa­łem.

Pod­czas tych rzad­kich oka­zji, kiedy obsta­wiał numer, wszy­scy mie­li­śmy udział w wygra­nej. Grał na nie­le­gal­nej lote­rii codzien­nie, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. W jego życiu była to rzecz naj­bliż­sza prak­ty­kom reli­gij­nym. I bez względu na to, czy wycho­dził z domu z jed­nym dola­rem czy z setką, przed powro­tem wszystko wyda­wał. Na co? No cóż, na ubra­nia i inne pod­sta­wowe rze­czy, takie jak pod­ra­so­wane piłki gol­fowe, które się dziw­nie toczyły i które mógł wyko­rzy­sty­wać do oszu­ki­wa­nia kum­pli. I wyda­wał pie­nią­dze na mnie i moją sio­strę Letty. Roz­pusz­czał nas z taką samą swo­bodną szczo­dro­ścią, z jaką ojciec roz­pusz­czał jego. Przy­kład: kie­dyś tata kel­ne­ro­wał nocami w lokalu na Bowery, pra­cu­jąc bez wyna­gro­dze­nia, tylko za napiwki. Jed­nak co rano budzi­łem się – cho­dzi­łem wtedy do liceum – a na moim noc­nym sto­liku leżało pięć dolców. Inne dzie­ciaki, które zna­łem, dosta­wały tygo­dniowe kie­szon­kowe w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu cen­tów albo może dolara. Ja dosta­wa­łem pią­taka dzien­nie! Co z nim robi­łem? Prze­ja­da­łem, kupo­wa­łem magiczne gadżety, wyko­rzy­sty­wa­łem na finan­so­wa­nie gry w karty lub w kości.

Widzi­cie, zosta­łem ama­tor­skim sztuk­mi­strzem, gdyż uwiel­bia­łem magię. Zawsze lgną­łem do wszyst­kiego, co wyma­gało samot­no­ści, jak ćwi­cze­nie zręcz­no­ści ręki, gra na rogu albo pisa­nie, gdyż trzy­mało mnie to z dala od koniecz­no­ści zada­wa­nia się z innymi isto­tami ludz­kimi, któ­rych, bez wyraź­nego powodu, nie lubi­łem i któ­rym nie ufa­łem. Mówię „bez powodu”, gdyż pocho­dzi­łem z licz­nej, kocha­ją­cej się, roz­le­głej rodziny, któ­rej wszy­scy człon­ko­wie byli dla mnie bar­dzo mili. To tak, jak­bym pod wzglę­dem gene­tycz­nym uro­dził się wszą. Sia­dy­wa­łem samot­nie, po czym ćwi­czy­łem z kar­tami i mone­tami, pre­pa­ru­jąc talię, mar­ku­jąc taso­wa­nie i prze­ło­że­nia, roz­da­jąc od spodu talii, cho­wa­jąc karty w dłoni. W każ­dym razie dla uro­dzo­nej gnidy to był krótki prze­skok od wycią­ga­nia kró­lika z kape­lu­sza do zro­zu­mie­nia, że mogę oszu­ki­wać w kar­tach. Odzie­dzi­czyw­szy po ojcu gen nie­uczci­wo­ści, nie­ba­wem oszu­ki­wa­łem w poke­rze, osku­by­wa­łem naiw­nych, roz­da­jąc co drugą kartę, pomi­ja­jąc prze­ło­że­nia i zgar­nia­jąc cudze kie­szon­kowe.

Dość jed­nak o mnie i o tym, jakie podłe życie zaczą­łem pro­wa­dzić. Opo­wia­da­łem wam o rodzi­cach i wciąż nie dosze­dłem do tego, że mama uro­dziła swo­jego małego nik­czem­nika. Ojciec wiódł uro­cze życie, a życie mamy – która z koniecz­no­ści musiała roz­wią­zy­wać wszyst­kie poważne pro­blemy codzien­nego byto­wa­nia – skła­dało się wyłącz­nie z obo­wiąz­ków, było nie­we­sołe i nie­cie­kawe. Była inte­li­gentna, ale nie miała książ­ko­wej wie­dzy, co pierw­sza by wam powie­działa, dumna ze swo­jego „zdro­wego roz­sądku”. Szcze­rze uwa­ża­łem ją za zbyt wyma­ga­jącą i natar­czywą, ale była taka dla­tego, że chciała, „żebym do cze­goś doszedł”. Zer­k­nęła na wynik mojego testu na inte­li­gen­cję, któ­remu pod­dano mnie, kiedy mia­łem pięć czy sześć lat, i cho­ciaż nie podam wam liczby, to zro­biła wra­że­nie na mojej matce. Zasu­ge­ro­wano wysła­nie mnie do Hun­ter Col­lege, spe­cjal­nej szkoły dla bystrych dzie­cia­ków, ale codzienna długa jazda z Bro­oklynu na Man­hat­tan była zbyt wyczer­pu­jąca dla matki i ciotki, które na prze­mian woziły mnie metrem. Zatem ciep­nęły mnie z powro­tem do SP nr 99, szkoły dla opóź­nio­nych nauczy­cieli. Nie­na­wi­dzi­łem wszyst­kich szkół i przy­pusz­czal­nie nie wyniósł­bym wiele albo zgoła nic i z Hun­ter, gdy­bym tam został. Matka zawsze narze­kała, pyta­jąc, jak mogę być takim kom­plet­nym idiotą w nauce, skoro mam taki wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji. Przy­kład mojego szkol­nego debi­li­zmu: w liceum mia­łem dwa lata hisz­pań­skiego. Wstą­piw­szy na Uni­wer­sy­tet Nowo­jor­ski, sta­ra­łem się dostać na kurs hisz­pań­skiego dla począt­ku­ją­cych, jakby ten język był mi kom­plet­nie nie­znany. Dacie wiarę, że nie zda­łem?

Nie­mniej inte­li­gen­cja matki nie roz­cią­gała się na kul­turę, w związku z czym ani ona, ani ojciec, który pod wzglę­dem aka­de­mic­kim nie wzniósł się ni­gdy ponad base­ball, grę w bezika czy filmy o Hopa­longu Cas­si­dym, ni­gdy nie wzięli mnie, nawet jeden jedyny raz, do teatru czy do muzeum. Pierw­sze przed­sta­wie­nie na Broad­wayu zoba­czy­łem, kiedy mia­łem sie­dem­na­ście lat, a malar­stwo odkry­łem na wła­sną rękę, gdy waga­ro­wa­łem i potrze­bo­wa­łem cie­płego schro­nie­nia, a muzea były dar­mowe albo tanie. Mogę spo­koj­nie powie­dzieć, że ani moja matka, ani ojciec nie widzieli ni­gdy sztuki teatral­nej, nie odwie­dzili gale­rii ani nie prze­czy­tali książki. Ojciec posia­dał jedną książkę, Gangi Nowego Jorku. Ta jedyna pozy­cja, którą prze­glą­da­łem w dzie­ciń­stwie, wzbu­dziła we mnie fascy­na­cję gang­ste­rami, prze­stęp­cami i zbrod­nią. Zna­łem gang­ste­rów tak, jak więk­szość chło­pa­ków znała base­bal­li­stów. Rów­nież zna­łem gra­czy base­ballu, ale nie tak jak Gypa the Blo­oda, Gre­asy’ego Thumba Jake’a Guzika i Tick-Tocka Tan­nen­bauma. Ach, zna­łem rów­nież gwiazdy kina, dzięki mojej kuzynce Ricie, która wykle­jała ściany swo­jego pokoju kolo­ro­wymi por­tre­tami z „Modern Screen”. Jesz­cze napi­szę o niej, gdyż była jed­nym z naj­ja­śniej­szych punk­tów mojego dora­sta­nia i zasłu­guje na spe­cjalne potrak­to­wa­nie. Ale poza Bogar­tem i Betty Gra­ble, a także tym, ile zwy­cięstw odniósł Cy Young, ile RBI zali­czył w jed­nym sezo­nie Hack Wil­son oraz który mio­tacz zapew­nił dwa no-hit­tery z rzędu dla Cin­cin­nati, wie­dzia­łem, że Abe Reles umiał śpie­wać, ale nie latać, gdzie skoń­czył Owney Mad­den i dla­czego szpi­ku­lec do lodu był ulu­bioną bro­nią Pit­ts­bur­gha Phila Straussa.

Oprócz Gan­gów Nowego Jorku cała moja biblio­teka skła­dała się z komik­sów. Czy­ta­łem wyłącz­nie komiksy jesz­cze jako star­szy nasto­la­tek. Moimi lite­rac­kimi boha­te­rami nie byli Julian Sorel, Raskol­ni­kow ani miej­scowe kmiotki z kra­iny Yok­na­pa­taw­pha; to byli Bat­man, Super­man, Flash, Sub-Mari­ner, Hawk­man. Tak, i Kaczor Donald, i Kró­lik Bugs, i Archie Andrews. Ludzie, czy­ta­cie auto­bio­gra­fię mizan­tro­pij­nego, glo­ry­fi­ku­ją­cego gang­ste­rów anal­fa­bety; nie­wy­ro­bio­nego samot­nika, który sie­dział przed toa­letką z trzema lustrami, ćwi­cząc z talią kart, żeby móc scho­wać asa pik, ukryć go przed wszyst­kimi i zgar­nąć pulę. Ow­szem, w końcu zachwy­ciły mnie cięż­kie jabłka Cezanne’a i desz­czowe pary­skie bul­wary Pis­sarra, ale, jak powie­dzia­łem, tylko dla­tego, że zwie­wa­łem ze szkoły i w tamte zimowe śnieżne poranki potrze­bo­wa­łem schro­nie­nia. Oto tam jestem, w wieku pięt­na­stu lat, w tara­pa­tach, skon­fron­to­wany z Matisse’em i Cha­gal­lem, z Nolde’em, Kirch­ne­rem i Schmid­tem-Rot­tluf­fem, z Guer­nicą i tym sza­leń­czym Jack­so­nem Pol­loc­kiem na całą ścianę, z tryp­ty­kiem Beck­manna i mroczną, czarną rzeźbą Louise Nevel­son. Potem lunch w kafe­te­rii MoMA, po któ­rym w sali pro­jek­cyj­nej na dole oglą­dam kla­syczny film. Carole Lom­bard, Wil­liam Powell, Spen­cer Tracy. Czy to nie wygląda na lep­szą zabawę od nie­zno­śnego nadą­sa­nia panny Schwab doma­ga­ją­cej się poda­nia daty uchwa­le­nia ustawy stem­plo­wej lub nazwy sto­licy Wyomingu? Potem kłam­stwa w domu, tłu­ma­cze­nia następ­nego dnia w szkole, prze­kręty, wykręty, pod­ra­biane uspra­wie­dli­wie­nia, ponowna wpadka, rodzi­ciel­ska iry­ta­cja. „Ale masz taki wysoki ilo­raz inte­li­gen­cji”. A tak na mar­gi­ne­sie, czy­tel­nicy, nie taki znowu wysoki, ale z cri de cœr mojej matki można by pomy­śleć, że potra­fił­bym wyja­śnić teo­rię strun. Może­cie to poznać po moich fil­mach; cho­ciaż nie­które są atrak­cyjne, to żaden pomysł, jaki kie­dy­kol­wiek mia­łem, nie zapo­cząt­kuje nowej reli­gii.

W dodatku – i nie wsty­dzę się tego wyznać – nie lubi­łem czy­tać. W prze­ci­wień­stwie do sio­stry, która to uwiel­biała, byłem leni­wym chło­pa­kiem, który nie znaj­do­wał przy­jem­no­ści w zaglą­da­niu do ksią­żek. A dla­czego miał­bym ją odczu­wać? Radio i filmy były o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jące. Mniej wyma­ga­jące i żyw­sze. W szko­łach ni­gdy nie umieli wpro­wa­dzić cię w czy­ta­nie tak, żebyś to polu­bił. Książki i opo­wia­da­nia, które wybie­rali, były nudne, pozba­wione dow­cipu, asep­tyczne. Żadna postać z tych uważ­nie dobra­nych histo­rii dla mło­dych chłop­ców i dziew­cząt nie dorów­ny­wała Pla­stic Manowi czy Kapi­ta­nowi Marve­lowi. Myśli­cie, że pod­nie­cony dzie­ciak (ponow­nie, wbrew Freu­dowi, ni­gdy nie prze­sze­dłem fazy laten­cji), który lubi gang­ster­skie filmy z Bogar­tem i Cagneyem oraz pro­ste, sek­sowne blon­dynki, zapali się do Darów Trzech Króli? Ona sprze­daje swoje włosy, żeby kupić mu dewizkę do kie­szon­ko­wego zegarka, a on sprze­daje zega­rek, żeby kupić jej grze­bień. Wycią­gną­łem z tego taki morał, że zawsze bez­piecz­niej jest dawać gotówkę. Lubi­łem komiksy, tak oszczędne, jak tylko proza może być skromna, i kiedy póź­niej szkoła zapo­znała mnie z Szek­spi­rem, zdo­łali nakar­mić mnie nim na siłę w taki spo­sób, że kiedy było po wszyst­kim, do końca życia nie chciało się sły­szeć kolej­nego „słu­chaj­cie”, „pro­szę was” czy „lecz cicho”.

Tak czy ina­czej, zaczą­łem czy­tać dopiero pod koniec liceum, kiedy moje hor­mony naprawdę wal­nęły i zauwa­ży­łem te młode kobiety o dłu­gich, pro­stych wło­sach, które nie uży­wały szminki, sto­so­wały skromny maki­jaż, nosiły czarne golfy, czarne spód­niczki, czarne raj­stopy i wiel­kie skó­rzane torby z egzem­pla­rzami Prze­miany, które opa­try­wały na mar­gi­ne­sach uwa­gami w stylu „Tak, bar­dzo praw­dziwe” albo „Porów­naj u Kier­ke­ga­arda”. Z powodu jakiejś irra­cjo­nal­nej cie­le­snej oso­bli­wo­ści to one roz­pa­lały mi serce i kiedy dzwo­ni­łem, żeby umó­wić się na randkę, i pyta­łem, czy nie poszłyby do kina albo na mecz base­ballu, a one wolały raczej posłu­chać Sego­vii albo zoba­czyć sztukę Ione­sco w teatrze spoza Broad­wayu, nastę­po­wała długa, nie­zręczna cisza, po któ­rej mówi­łem: „Oddzwo­nię do cie­bie”, a potem usil­nie sta­ra­łem się spraw­dzić, kim są Sego­via i Ione­sco. Można bez­piecz­nie zało­żyć, że te kobiety nie cze­kały nie­cier­pli­wie na kolejny zeszyt „Kapi­tana Ame­ryki” czy nawet na następną książkę Mic­keya Spil­lane’a, jedy­nego poety, któ­rego potra­fi­łem cyto­wać.

Kiedy w końcu umó­wi­łem się z jedną z tych roz­kosz­nych, cyga­ne­ryj­nych brzo­skwi­nek, było to straszne dla nas obojga. Dla niej, gdyż na początku wie­czoru zro­zu­miała, że utknęła z nie­pi­śmien­nym debi­lem, który wyda­wał się nie wie­dzieć, jaką rolę odgrywa Ste­fan Deda­lus, i straszne dla mnie, gdyż uświa­do­mi­łem sobie, że istot­nie jestem pół­głów­kiem i jeśli chciał­bym kie­dy­kol­wiek poca­ło­wać te nie­usz­min­ko­wane usta albo jesz­cze raz ją zoba­czyć, to naprawdę muszę bar­dziej zagłę­bić się w lite­ra­turę poza Śmier­telny poca­łu­nek. Nie mogłem jechać na aneg­do­tach o Luc­kym Luciano czy Rubie Wad­dellu. Musia­łem zaj­rzeć do Bal­zaca, Toł­stoja i Eliota, żeby pod­trzy­mać roz­mowę i nie musieć odpro­wa­dzić mło­dej damy do domu, gdy ta nagle stwier­dzi, że dopa­dła ją żółta febra. Wtedy ja wylą­do­wał­bym w Dubrow’s Cafe­te­ria, podzie­la­jąc los innych wyau­to­wa­nych ofiar sobot­niej nocy.

Jed­nak te nie­po­wo­dze­nia są kwe­stią przy­szło­ści. Teraz, kiedy macie pewne poję­cie o moich rodzi­cach, wspo­mnę o rodzeń­stwie, czyli jedy­nej sio­strze. Potem zawrócę i się uro­dzę, żeby opo­wieść naprawdę mogła roz­wi­nąć skrzy­dła.

Letty jest osiem lat młod­sza ode mnie. Oczy­wi­ście, kiedy nie­ba­wem miała się poja­wić na świe­cie, moi rodzice przy­go­to­wali mnie na to w naj­gor­szy moż­liwy spo­sób: „Kiedy uro­dzi się twoja sio­stra, nie będziesz już w cen­trum uwagi. Nie będziesz już wię­cej otrzy­my­wał pre­zen­tów, ona będzie je dosta­wała. Wszy­scy będziemy musieli sku­pić się na jej potrze­bach, więc nie spo­dzie­waj się, że kie­dy­kol­wiek sta­niesz się znowu naj­waż­niej­szy”. Inny ośmio­la­tek mógłby być nieco wstrzą­śnięty per­spek­tywą nagłego odsu­nię­cia na boczny tor na korzyść nowo przy­by­łej. Ale cho­ciaż z całego serca kocha­łem rodzi­ców, to zda­wa­łem sobie sprawę, że są abso­lut­nymi ama­to­rami pozba­wio­nymi smy­kałki do wycho­wy­wa­nia dzieci, a ich zło­wiesz­cze prze­po­wied­nie są tak głup­ko­wate i puste, jakimi się oka­zały. Sądzę, że to hołd dla nich, iż tak jed­no­znacz­nie oka­zy­wali mi miłość, że w chwili, w któ­rej wystą­pili jak dwie Kasan­dry, wie­dzia­łem, że ni­gdy nie zre­zy­gno­wa­liby ani ze mnie, ani ze swo­jego poświę­ce­nia na rzecz mojego szczę­ścia i dobro­stanu, i rze­czy­wi­ście tego nie uczy­nili.

W tej samej sekun­dzie, w któ­rej spoj­rza­łem na sio­strę w kolebce, zosta­łem cał­ko­wi­cie przez nią pod­bity, poko­cha­łem ją i poma­ga­łem wycho­wy­wać, osła­nia­jąc przed tar­ciami mię­dzy rodzi­cami, które z powodu bła­hych pro­ble­mów potra­fiły wykład­ni­czo eska­lo­wać. Kto dałby wiarę, że róż­nica zdań na temat fasze­ro­wa­nej ryby po żydow­sku może prze­ro­dzić się w walkę godną Homera? Bawi­łem się z Letty, wie­lo­krot­nie zabie­ra­łem ją ze sobą, gdy wycho­dzi­łem z przy­ja­ciółmi. Wszy­scy uwa­żali ją za słodką i inte­li­gentną i oboje doga­dy­wa­li­śmy się śpie­wa­jąco. To mi przy­po­mniało o wymia­nie listów z Gro­ucha – po latach zaprzy­jaź­ni­łem się z nim dzięki Dic­kowi Cavet­tovi, o któ­rym opo­wiem wam póź­niej. Napi­sa­łem do Gro­ucha po śmierci Harpa, a on mi odpi­sał, że obaj ni­gdy nie mieli poważ­nej kłótni ani nie wymie­nili ze sobą przy­krych słów, i tak samo było mię­dzy mną i sio­strą, która dzi­siaj pro­du­kuje moje filmy.

Ale teraz jestem gotów się uro­dzić. W końcu przy­cho­dzę na świat. Świat, w któ­rym ni­gdy nie będę się czuł dobrze, któ­rego ni­gdy nie zro­zu­miem ani nie zaapro­buję i któ­remu nie wyba­czę. Allan Ste­wart Konigs­berg, uro­dzony 1 grud­nia 1935 roku. Naprawdę uro­dzi­łem się 30 listo­pada przed pół­nocą, ale moi rodzice prze­su­nęli datę, żebym mógł zacząć od dnia numer jeden. To dało mi zerową prze­wagę w życiu i dużo bar­dziej bym wolał, żeby mi zosta­wili ogromny fun­dusz powier­ni­czy. Wspo­mi­nam o tym tylko dla­tego, że za sprawą drob­nej, nic nie­zna­czą­cej iro­nii losu moja sio­stra uro­dziła się osiem lat póź­niej dokład­nie tego samego dnia. Ta zdu­mie­wa­jąca zbież­ność i pięt­na­ście cen­tów wpusz­czą was do metra. Uro­dzi­łem się w szpi­talu na Bro­nxie, cho­ciaż sta­rusz­ko­wie miesz­kali na Bro­okly­nie. Nie pytaj­cie mnie, dla­czego moja matka tasz­czyła się taki kawał drogi na Bronx, żeby wydać mnie na świat. Może w tam­tym szpi­talu były dar­mowe posiłki. W każ­dym razie matka nie tele­pała się z powro­tem ze szpi­tala na Bro­nxie. Zamiast tego nie­mal tam umarła. Po praw­dzie to przez tygo­dnie balan­so­wała na kra­wę­dzi, ale, jak mówi, ura­to­wało ją nie­ustanne nawad­nia­nie. Tyle tylko bra­ko­wało, żebym był wycho­wy­wany wyłącz­nie przez ojca. Do tej pory miał­bym już przy­pusz­czal­nie kar­to­tekę poli­cyjną tak długą jak Tora. W rze­czy­wi­sto­ści, pod opieką dwojga kocha­ją­cych rodzi­ców, wyro­słem na zaska­ku­ją­cego neu­ro­tyka. Nie mam poję­cia dla­czego.

Byłem oczkiem w gło­wie pię­ciu sióstr mojej matki, jedyny chło­pak, ulu­bie­niec tych słod­kich bab, które robiły wokół mnie rej­wach. Ni­gdy nie omi­nął mnie posi­łek, nie bra­ko­wało mi ubrań czy schro­nie­nia, ni­gdy nie padłem ofiarą żad­nych poważ­nych cho­rób, które się sze­rzyły, takich jak polio. Nie mia­łem zespołu Downa, jak dzie­ciak w mojej kla­sie, nie byłem gar­bu­sem, jak mała Jenny, ani nie dotknęła mnie alo­pe­cja, jak dzie­ciaka Swart­zów. Byłem zdrowy, lubiany, bar­dzo wyspor­to­wany, zawsze pierw­szy wybie­rany do dru­żyn, byłem base­bal­li­stą, bie­ga­czem, a jed­nak w jakiś spo­sób zdo­ła­łem zostać ner­wow­cem, bojaź­liw­cem, emo­cjo­nal­nym wra­kiem wiszą­cym kur­czowo na wło­sku opa­no­wa­nia, mizan­tro­picz­nym, klau­stro­fo­bicz­nym, odizo­lo­wa­nym, roz­go­ry­czo­nym, nie­ska­zi­tel­nie pesy­mi­stycz­nym. Nie­któ­rzy ludzie widzą szklankę do połowy pustą, inni do połowy pełną. Ja zawsze widzia­łem do połowy pełną trumnę. Z tysiąca natu­ral­nych wstrzą­sów psy­chicz­nych, któ­rych ciało jest spad­ko­biercą, zdo­ła­łem unik­nąć więk­szo­ści, z wyjąt­kiem numeru sześć­set osiem­dzie­sią­tego dru­giego – braku mecha­ni­zmu wypar­cia. Matka powie­działa mi, że nie potrafi tego zro­zu­mieć. Zawsze twier­dziła, że do wieku około pię­ciu lat byłem miłym, słod­kim, weso­łym chłop­cem, a potem zmie­ni­łem się w skwa­szo­nego, nie­przy­jem­nego, nie­za­do­wo­lo­nego, zepsu­tego dzie­ciaka.

A jed­nak w moim życiu nie było traum, żad­nego okrop­nego zda­rze­nia, które zmie­niło mnie z uśmiech­nię­tego, pie­go­wa­tego chło­paka z wędką i w pan­ta­lo­nach w chro­nicz­nie nie­za­do­wo­lo­nego gbura. Moje wła­sne docie­ka­nia kon­cen­trują się wokół tego, że w wieku jakichś pię­ciu lat sta­łem się świa­domy śmier­tel­no­ści i poją­łem, o rety, że to nie jest coś, na co się pisa­łem. Ni­gdy nie godzi­łem się na skoń­czo­ność. Jeśli nie macie nic prze­ciwko temu, popro­szę o zwrot pie­nię­dzy. Gdy byłem star­szy, nie tylko wymie­ra­nie stało się dla mnie jaśniej­sze, ale też bez­sens ist­nie­nia. Wpa­dłem na to samo pyta­nie, które drę­czyło byłego księ­cia Danii: Po cóż zno­sić poci­ski zawist­nego losu, kiedy mogę po pro­stu ochla­pać wodą nos, wsa­dzić go do oprawki żarówki i ni­gdy wię­cej nie musieć się bory­kać z nie­po­ko­jem, smut­kiem i goto­wa­nymi kur­cza­kami mojej matki? Ham­let nie zde­cy­do­wał się na to wyj­ście, gdyż oba­wiał się tego, co może go spo­tkać w życiu poza­gro­bo­wym, ale ja w nie nie wie­rzy­łem, więc, przy mojej ponu­rej oce­nie ludz­kiej kon­dy­cji i jej bole­snej absur­dal­no­ści, po co to kon­ty­nu­ować? Osta­tecz­nie nie wymy­śli­łem logicz­nego powodu i w końcu dosze­dłem do wnio­sku, że jako ludzie po pro­stu jeste­śmy na stałe tak zapro­jek­to­wani, żeby opie­rać się śmierci. Krew prze­waża nad mózgiem. Nie ma żad­nego logicz­nego powodu, żeby cze­piać się życia, ale kogo to obcho­dzi, co mówi głowa – serce mówi: Widzia­łeś Lolę w mini­spód­niczce? Cho­ciaż tyle bia­do­limy, jęczymy i upie­ramy się, czę­sto dosyć elo­kwent­nie, że życie jest bez­sensownym kosz­ma­rem cier­pie­nia i łez, to kiedy ktoś wtar­gnie nagle do pokoju z nożem, żeby nas zabić, natych­miast reagu­jemy. Rzu­camy się na niego i wal­czymy z całych sił, żeby go roz­broić i prze­żyć. (Ja oso­bi­ście ucie­kam). To, zakła­dam, jest wyłącz­nie wła­ści­wo­ścią naszych mole­kuł. Przy­pusz­czal­nie do tej pory zro­zu­mie­li­ście już, że nie jestem nie tylko inte­lek­tu­ali­stą, ale i duszą towa­rzy­stwa pod­czas przy­jęć.

Nawia­sem mówiąc, to zdu­mie­wa­jące, jak czę­sto jestem okre­ślany mia­nem „inte­lek­tu­ali­sty”. To pomysł z gruntu rów­nie fał­szywy jak potwór z Loch Ness, gdyż nie mam w mózgu inte­lek­tu­al­nego neu­ronu. Nie­do­uczony i nie­za­in­te­re­so­wany spra­wami aka­de­mic­kimi, wyro­słem na pro­to­typ lenia, który sie­dzi z piwem w ręce przed tele­wi­zo­rem, mecz ma nasta­wiony na pełny regu­la­tor, a roz­kła­dówkę z „Play­boya” przy­kleił taśmą do ściany, bar­ba­rzyńca z łatami na łok­ciach twe­edów oxfordz­kiego wykła­dowcy. Nie jestem prze­ni­kliwy, nie mam wznio­słych myśli ani nie rozu­miem więk­szo­ści wier­szy, które nie zaczy­nają się od: „Na górze róże, na dole fiołki…”. Mam jed­nak oku­lary w czar­nych opraw­kach i sta­wiam wnio­sek, że to te cyn­gle, w połą­cze­niu z wro­dzoną smy­kałką do przy­własz­cza­nia sobie uryw­ków eru­dy­cyj­nych dzieł, które są zbyt głę­bo­kie, żebym je zro­zu­miał, ale które mogą zostać wyko­rzy­stane w mojej pracy, aby wywrzeć mylne wra­że­nie, iż wiem wię­cej, niż wiem, spra­wiają, że krąży ta bajka.

Dobra, no więc jestem wycho­wy­wany pod klo­szem przez wiele zapa­trzo­nych we mnie kobiet, matkę, ciotki i czworo kocha­ją­cych dziad­ków. Posta­raj­cie się nadą­żać: tato taty, czło­wiek, który pły­wał do Lon­dynu, żeby pójść na wyścigi konne, i miał lożę w ope­rze, teraz zubo­żały, zdo­bywa nędzne gro­sze nie wia­domo jak. Jego żona, rów­nież imi­grantka, którą poślu­bił, żeby oboje mogli wje­chać do kraju. Ucie­kła przed rosyj­skimi pogro­mami, a on przed przy­mu­sową służbą woj­skową. Była zasu­szoną starą kobietą, cukrzyczką, żyjącą z mężem i potom­stwem w tan­det­nej norze z pia­ni­nem, na któ­rym nikt nie grał. Ale kochała mnie, wsu­wała mi forsę pod­czas wizyt u niej, kostki cukru z żół­tej puszki Domino, w zamian nie pro­sząc o nic wię­cej z wyjąt­kiem odwie­dzin od czasu do czasu, zawsze szczo­dra pomimo ich ubó­stwa.

Dziad­ko­wie ze strony matki także mnie kochali. Mama mamy, gruba i głu­cha, dzień w dzień sie­dząca od rana do wie­czora w oknie (przy jej wzroku byłaby bar­dziej na miej­scu na liściu lilii wod­nej). Dzia­dek, ruchliwy, krzepki, zawsze w syna­go­dze, a widzi­cie, w jaki spo­sób taka gnida jak ja odpła­ciła mu za jego dobroć. Ja i moi przy­ja­ciele zdo­by­li­śmy fał­szywą pię­cio­cen­tówkę. Czy­sty ołów. Bali­śmy się wydać ją w skle­pie z cukier­kami, żeby nie skoń­czyć na Rikers, więc zgło­si­łem się na ochot­nika, że prze­pusz­czę ją przez kie­szeń dziadka, który był stary i ni­gdy by się nie poła­pał, i rze­czy­wi­ście tak było, wymie­ni­łem ją u niego na pięć cen­tów z jego pugi­la­resu na zatrzask, i to nie było jak w fil­mach, w któ­rych sta­ru­szek chi­cho­cze i wie, co kom­bi­nuję, ale pobłaża mi z filu­ter­nym bły­skiem w oku. Nie. Został oszu­kany, a ja wyczy­ści­łem go z jego pię­ciu cen­tów, zosta­wi­łem z oło­wianą pięciocen­tówką i posze­dłem kupić orzeszki ziemne w cze­ko­la­dzie.

I w końcu była praw­dziwa tęcza mojego dzie­ciń­stwa, kuzynka Rita. Pięć lat star­sza ode mnie, puszy­sta blon­dynka, któ­rej towa­rzy­stwo wywarło być może naj­bar­dziej zna­czący wpływ na moje życie. Rita Wish­nick, jej ojciec był kolej­nym zbie­głym rosyj­skim Żydem o nazwi­sku Wisz­niecki, zan­gli­cy­zo­wa­nym do Wish­nick. Była atrak­cyjną dziew­czyną, ofiarą polio, która lekko uty­kała i która mnie polu­biła i wszę­dzie ze sobą zabie­rała – do kina, na plażę, do chiń­skich restau­ra­cji, na mini­golfa, do piz­ze­rii – grała ze mną w karty, grała ze mną w war­caby, grała ze mną w Mono­poly. Poznała mnie ze wszyst­kimi swo­imi przy­ja­ciółmi, z dziew­czy­nami i chło­pa­kami, któ­rzy byli starsi ode mnie, i bez względu na to, jak byłem nie­doj­rzały, zda­wało się to ich zachwy­cać, więc pro­wa­dza­łem się z nimi, sta­jąc się, jak na tak małego chłopca, bar­dzo wyra­fi­no­wany, i moje dzie­ciń­stwo zro­biło wielki krok naprzód.

Mia­łem także przy­ja­ciół w swoim wieku, ale mnó­stwo czasu spę­dza­łem z Ritą oraz z dziew­czy­nami i chło­pa­kami z jej kręgu. Byli bły­sko­tli­wymi żydow­skimi dzie­cia­kami z klasy śred­niej, kształ­co­nymi na nauczy­cieli, dzien­ni­ka­rzy, wykła­dow­ców, leka­rzy i praw­ni­ków.

Pozwól­cie mi jed­nak wró­cić do fil­mów, pasji Rity. Pamię­taj­cie, mam pięć lat, a ona dzie­sięć. Oprócz wykle­ja­nia ścian kolo­ro­wymi zdję­ciami wszyst­kich gwiazd Hol­ly­wood cho­dziła regu­lar­nie do kina, co ozna­czało podwójny seans w każde sobot­nie połu­dnie, zwy­kle w Midwood, i cho­ciaż szła z przy­ja­ciółmi, zabie­rała zawsze i mnie. Widzia­łem wszystko, co wyszło z Hol­ly­wood. Każdy film, każdy obraz klasy B. Wie­dzia­łem, kto jest na ekra­nie, roz­po­zna­wa­łem tych ludzi, zna­łem akto­rów dru­go­pla­no­wych, akto­rów cha­rak­te­ry­stycz­nych, roz­po­zna­wa­łem muzykę, bo zna­łem wszyst­kie popu­larne utwory, ponie­waż ja i Rita sia­dy­wa­li­śmy razem i w nie­skoń­czo­ność słu­cha­li­śmy radia. Make Believe Bal­l­room, Your Hit Parade. W tam­tych cza­sach radio było włą­czone od momentu otwo­rze­nia oczu do poło­że­nia się spać. Muzyka, wia­do­mo­ści, i co za muzyka.

Popu­larna muzyka tam­tych cza­sów to byli Cole Por­ter, Rod­gers i Hart, Irving Ber­lin, Jerome Kern, Geo­rge Ger­sh­win, Benny Good­man, Bil­lie Hol­li­day, Artie Shaw, Tommy Dor­sey. Oto więc jestem oto­czony taką piękną muzyką i fil­mami. Naj­pierw podwójny seans co tydzień, a potem, z upły­wem lat, cho­dzi­łem do kina coraz czę­ściej i czę­ściej. Cóż za pod­nie­ce­nie, wejść do Midwood w sobotni pora­nek, kiedy świa­tła na­dal się palą, a skromny tłu­mek kupił sobie sło­dy­cze i ludzie wcho­dzili poje­dyn­czo w trak­cie jakie­goś popu­lar­nego nagra­nia, które miało powstrzy­mać zaj­mu­ją­cych miej­sca od rebe­lii, zanim zga­sną świa­tła. Harry James – I’ll Get By. Aba­żury kin­kie­tów były czer­wone, mosiężne uchwyty zło­ci­ste, chod­niki czer­wone. W końcu świa­tła ciem­nieją, kur­tyna się roz­suwa i srebrny ekran roz­świeca logo, od któ­rego serce się ślini w odru­chu Paw­łowa, jeśli wolno mi mie­szać meta­fory. Widzia­łem je wszyst­kie, każdą kome­dię, każdy western, melo­dra­mat, film o pira­tach, film wojenny. Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, kiedy sta­łem z Dic­kiem Cavet­tem na ulicy, przy któ­rej znaj­do­wało się nie­gdyś wiel­kie kino, a teraz był po pro­stu plac, patrzy­li­śmy obaj na pustą działkę i wspo­mi­na­li­śmy, jak kie­dyś sie­dzie­li­śmy w środku owej par­celi, prze­no­szeni do obcych miast peł­nych intryg, na pusty­nie oto­czone przez roman­tycz­nych Bedu­inów, na okręty, do oko­pów, do pała­ców i indiań­skich rezer­wa­tów. Nie­ba­wem sta­nie tutaj miesz­kalne kon­do­mi­nium, a Rick’s Café będzie dawno zbu­rzona.

Kiedy byłem chłop­cem, naj­bar­dziej lubi­łem filmy, które nazy­wa­łem kome­diami szam­pań­skimi. Uwiel­bia­łem histo­rie roz­gry­wa­jące się w pen­tho­use’ach, w któ­rych winda otwie­rała się wprost na miesz­ka­nie, gdzie strze­lały korki, a ele­ganccy męż­czyźni wygła­sza­jący dow­cipne kwe­stie roman­so­wali z pięk­nymi kobie­tami prze­cha­dza­ją­cymi się po domu w stro­jach, które obec­nie ktoś mógłby wło­żyć na wesele w pałacu Buc­kin­gham.

Te apar­ta­menty były wiel­kie, zwy­kle dwu­kon­dy­gna­cyjne, ze spo­rymi bia­łymi prze­strze­niami. Po wej­ściu wła­ści­ciel lub jego gość nie­mal zawsze zmie­rzał wprost do małego dostęp­nego barku, żeby nalać sobie drinka z karafki. Wszy­scy cały czas pili i nikt nie wymio­to­wał. I nikt nie miał raka, w pen­tho­usie nie cie­kło, a kiedy w środku nocy dzwo­nił tele­fon, ludzie wysoko nad Park Ave­nue czy Piątą Aleją nie musieli, jak moja matka, wycią­gać tyłka z łóżka i obi­jać sobie w ciem­no­ści kolan w poszu­ki­wa­niu po omacku jedy­nego czar­nego urzą­dze­nia, żeby usły­szeć, że może wła­śnie jej krewny padł tru­pem. Nie. Hep­burn lub Tracy, Cary Grant lub Myrna Loy się­gali po pro­stu po słu­chawkę tele­fonu na noc­nym sto­liku tuż przy ich łóżku, tele­fon zwy­kle był biały, a wia­do­mo­ści nie krę­ciły się wokół prze­rzu­tów komó­rek albo zatoru tęt­nicy wień­co­wej na sku­tek wie­lo­let­niego spo­ży­wa­nia śmier­cio­no­śnej sztuki mięsa, ale naj­czę­ściej takich roz­wią­zy­wal­nych pro­ble­mów jak: „Co? Co to zna­czy, że ofi­cjal­nie nie jeste­śmy mał­żeń­stwem?”.

Tylko sobie wyobraź­cie skwarny dzień we Flat­bush. Słu­pek rtęci docho­dzi do 35 stopni, a wil­got­ność jest dła­wiąca. Nie było kli­ma­ty­za­cji, to zna­czy z wyjąt­kiem godzin spę­dzo­nych w kinie. Jesz swoje jajka na miękko w kubku do kawy w maciu­peń­kiej kuchni z lino­leum na pod­ło­dze i sto­łem nakry­tym ceratą. W radiu leci Milk­man, Keep Those Bot­tles Quiet albo Tess’s Torch Song. Twoi rodzice są pogrą­żeni w kolej­nej głu­piej „dys­ku­sji”, jak je nazy­wała moja matka, która koń­czy się tuż przed wymianą ognia. Albo ona wylała mu śmie­tanę na nową koszulę, albo on naro­bił jej wstydu, bo zapar­ko­wał swoją tak­sówkę przed domem. Niech Bóg broni, żeby sąsie­dzi odkryli, że poślu­biła tary­fia­rza, a nie sędziego Sądu Naj­wyż­szego. Ojciec ni­gdy nie miał dosyć opo­wia­da­nia mi, że kie­dyś pod­wiózł Babe’a Rutha. „Dał mi dzia­dow­ski napi­wek” – tylko tyle potra­fił sobie przy­po­mnieć o Suł­ta­nie Ude­rze­nia. Pomy­śla­łem o tym po latach, kiedy jako komik pra­co­wa­łem w Blue Angel, a por­tier Sonny przed­sta­wił mi swoją opi­nię o Bil­lym Rosie, boga­tym gościu z Broad­wayu, który uwiel­biał zgry­wać waż­niaka. „Ćwierć­do­la­rowy facet” – prych­nął Sonny, nauczyw­szy się kla­sy­fi­ko­wać ludzi na pod­sta­wie wymier­nej wiel­ko­ści ich wdzięcz­no­ści. Doga­duję rodzi­com tą rela­cją z mojego życia, ale każde z nich prze­ka­zało mi wie­dzę, która dobrze mi słu­żyła przez dzie­siątki lat. Od ojca: kiedy kupu­jesz gazetę na sto­isku, nie bierz ni­gdy tej na wierz­chu. Od mamy: metka ma być zawsze z tyłu.

Jest zatem gorące lato, a ty spę­dzasz pora­nek na odda­wa­niu do mar­ketu bute­lek zwrot­nych, po dwa centy za sztukę, żebyś mógł wydać forsę w Midwood, Vogue albo Elm, w trzech naj­bli­żej leżą­cych lokal­nych kinach. Trzy tysiące mil dalej w Euro­pie Żydzi są bez powodu roz­strze­li­wani i gazo­wani przez zwy­kłych Niem­ców, któ­rzy robią to z wielką rado­ścią i na całym kon­ty­nen­cie nie mają pro­blemu ze znaj­do­wa­niem wie­sza­ków na płasz­cze. Pocisz się w dro­dze wzdłuż Coney Island Ave­nue, brzyd­kiej alei peł­nej pla­ców sprze­daży uży­wa­nych samo­cho­dów, domów pogrze­bo­wych, skle­pów żela­znych, aż w polu widze­nia poja­wia się eks­cy­tu­jąca mar­kiza z tytu­łem filmu. Okrutne słońce stoi teraz wysoko. Tram­waje hała­sują, samo­chody trą­bią, dwaj męż­czyźni utknęli w kre­tyń­skiej cho­re­ogra­fii ataku wście­kło­ści dro­go­wej, krzy­czą i zaczy­nają zamie­rzać się na sie­bie. Niż­szy, słab­szy, bie­gnie, żeby uzbroić się w łyżkę do zmiany opon. Kupu­jesz bilet, wcho­dzisz do środka i nagle straszny upał i słońce zni­kają, a ty znaj­du­jesz się w chłod­nej, ciem­nej alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści. Dobra, to tylko obrazki – ale jakie! Kie­row­niczka sali z latarką pro­wa­dzi cię ku two­jemu miej­scu. Wyda­łeś ostat­nią pię­cio­cen­tówkę na nie­biań­skie sło­dy­cze fan­ta­zyj­nie nazwane Juju­bes lub Chuc­kles. A teraz pod­no­sisz wzrok na ekran i sły­szysz muzykę Cole’a Por­tera lub Irvinga Ber­lina, nie­wy­po­wie­dzia­nie piękne melo­die, poja­wia się kon­tur Man­hat­tanu. Jestem w dobrych rękach. Nie będę oglą­dał histo­rii o pra­cu­ją­cych na far­mie face­tach w robo­czych dre­li­chach, któ­rzy wstają wcze­śnie rano, żeby wydoić krowy, i któ­rych życio­wym celem jest wygra­nie wstążki na sta­no­wym jar­marku albo tre­no­wa­nie koni, żeby prze­zwy­cię­żyły sze­reg koń­skich męczarni i zajęły pierw­sze miej­sce w lokal­nych wyści­gach zaprzę­gów. I na szczę­ście żaden pies nikogo nie ura­tuje, żadna mówiąca przez nos postać nie wsa­dzi palca w ucho dzbanka, żeby wyssać jego zawar­tość, i żaden sznu­rek nie zosta­nie przy­wią­zany do palu­cha nogi chłopca, który się zdrzem­nie nad prze­rę­blem.

Do dzi­siaj, jeśli pierw­sze uję­cie filmu jest zbli­że­niem łama­nia cho­rą­giewki, a ta cho­rą­giewka jest na licz­niku żół­tej tak­sówki, zostaję. Jeśli jest na skrzynce pocz­to­wej, to mnie nie ma. Nie, moje postaci się obu­dzą i zasłony w ich sypialni się roz­suną, uka­zu­jąc Nowy Jork z dra­pa­czami chmur i kry­ją­cymi się tam wszyst­kimi eks­cy­tu­ją­cymi moż­li­wo­ściami, a moja obsada będzie albo jadła w łóżku z tacy, wraz z obejmą na poranną gazetę, albo przy stole z bia­łym obru­sem i srebrną zastawą, a jajko tego faceta pojawi się na bla­cie w kie­liszku do jajek, tak że trzeba jedy­nie roz­bić sko­rupkę, żeby dostać się do żółtka, i nie będzie żad­nych wia­do­mo­ści o obo­zach zagłady, tylko może pierw­sza strona gazety ukaże jakie­goś pięk­nego kociaka z innym face­tem, co wpra­wia w gniew Freda Asta­ire’a, bo on też ją kocha. Albo, jeśli to jest śnia­da­nie mał­żon­ków, to ci naprawdę trosz­czą się o sie­bie nawza­jem po latach wspól­nego życia, i ona nie roz­wo­dzi się na temat jego nie­po­wo­dzeń, a on nie nazywa jej kre­tynką. A kiedy pro­jek­cja się koń­czy, drugi film jest kry­mi­nal­nym dresz­czow­cem, w któ­rym jakiś bez­względny pry­watny detek­tyw roz­wią­zuje czy­jeś wszyst­kie pro­blemy życiowe cio­sem w szczękę i odcho­dzi z cycatą laską w rodzaju tych, które nie wystę­po­wały w moich szko­łach ani na żad­nych zna­nych mi wese­lach, pogrze­bach czy bar micwach. A tak przy oka­zji to ni­gdy nie byłem na pogrze­bie: zawsze oszczę­dzano mi rze­czy­wi­sto­ści. Pierw­szym i jedy­nym zmar­łym, któ­rego kie­dy­kol­wiek widzia­łem, był The­lo­nious Monk – zatrzy­ma­łem się w dro­dze na kola­cję w Ela­ine’s, żeby oddać mu hołd, gdy jego zwłoki były wysta­wione w domu pogrze­bo­wym przy Trze­ciej Alei. Zabra­łem ze sobą Mię Far­row; dopiero od nie­dawna się spo­ty­ka­li­śmy, była uprzejma, ale skon­ster­no­wana, i powinna była wów­czas zro­zu­mieć, że zaczyna zwią­zek z nie­wła­ści­wym marzy­cie­lem, ale całe to sza­leń­stwo przyj­dzie póź­niej.

Teraz więc podwójny seans się skoń­czył, a ja opusz­czam kom­for­towy, magiczny mrok kina i wycho­dzę ponow­nie na Coney Island Ave­nue, na słońce i uliczny ruch, z powro­tem do nędz­nego miesz­ka­nia na alei K. Z powro­tem w szpony mojego arcyw­roga, rze­czy­wi­sto­ści. W fil­mie Śpioch jako ele­ment komicz­nej sekwen­cji za sprawą halu­cy­no­gen­nego pro­cesu wyobra­żam sobie, że jestem Blan­che DuBois z Tram­waju zwa­nego pożą­da­niem. Mówię kobie­cym gło­sem z połu­dnio­wym akcen­tem, usi­łu­jąc spra­wić, żeby sekwen­cja była śmieszna, nato­miast Diane Keaton dosko­nale paro­diuje Mar­lona Brando. Keaton się skarży: „Och, nie potra­fię tego, nie umiem uda­wać Mar­lona Brando”. Jak kole­żanki z klasy, które mówią ci, jak kiep­sko pora­dziły sobie na spraw­dzia­nie, a potem ogła­szają wyniki, a one mają naj­wyż­sze oceny. Oczy­wi­ście jej Brando jest lep­szy od mojej Blan­che, ale cho­dzi mi o to, że w real­nym życiu jestem Blan­che. Blan­che mówi: „Nie chcę rze­czy­wi­sto­ści, chcę magii”. I ja zawsze pogar­dza­łem rze­czy­wi­sto­ścią i pożą­da­łem magii. Pró­bo­wa­łem być sztuk­mi­strzem, ale prze­ko­na­łem się, że umiem jedy­nie mani­pu­lo­wać kar­tami i mone­tami, a nie wszech­świa­tem.

I tak za sprawą kuzynki Rity zapo­zna­łem się z fil­mami, gwiaz­dami fil­mo­wymi, Hol­ly­wood z jego patrio­tyczną moral­no­ścią i szczę­śli­wymi zakoń­cze­niami; gdy odrzu­ci­łem wszystko, cze­go­kol­wiek inni pró­bo­wali mnie nauczyć, od moich rodzi­ców do nauczy­cieli hisz­pań­skiego, cho­ciaż już wcze­śniej uczy­łem się tego języka przez dwa lata, wkro­czyło Hol­ly­wood. „Modern Screen”. „Pho­to­play”. Bogart, Cagney, Edward G. Robin­son, Rita Hay­worth… Przy­swo­iłem sobie ich celu­lo­idowy świat. Był prze­ry­so­wany, sztuczny, fał­szy­wie olśnie­wa­jący, ale nie żałuję ani jed­nej klatki. Jeśli pyta­cie, która postać z moich fil­mów jest naj­bar­dziej mną, wystar­czy, że zer­k­nie­cie na Ceci­lię z Pur­pu­ro­wej róży z Kairu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Apro­pos of Nothing

Copy­ri­ght © Sky­horse Publi­shing, Inc. 2020

All rights rese­rved

Publi­shed by agre­ement with BookLab Lite­rary Agency, Poland

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: À pro­pos niczego. Auto­bio­gra­fia, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-800-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer