7 Kobiet Mafii - Mateusz Wieczorek - ebook

7 Kobiet Mafii ebook

Mateusz Wieczorek

0,0

Opis


7 Kobiet Mafii” Mateusza Wieczorka to historia, w której odnaleźć można elementy fantasy, kryminału, thrillera a przede wszystkim czarnej komedii. Ta zabójcza mieszanka odmierzona w idealnych proporcjach zabierze Was w świat pełen kontrastów oraz nieprzewidywalnych zwrotów akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mateusz Wieczorek
7 Kobiet Mafii

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Mateusz Wieczorek "7 kobiet mafii"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Mateusz Wieczorek, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © Fotolia- laszlolorik; Fotolia- captblack76; Fotolia- Giuseppe Porzani Korekta: Paulina Jóźwiak

ISBN: 978-83-7900-393-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Księga I: El Bimbo

Warren siedział przy stole, ciężko oddychając. Nie należał do osób, które były odporne na stres. Nie był też typem człowieka, który byłby asem i miłośnikiem sportu. Obce było mu pojęcie wysiłku, a jedyną sytuacją, podczas której go podejmował, była ucieczka. Tym razem jednak nie zdołał uciec. Teraz siedział zasnuty w własnych myślach, próbując opanować krążącą w żyłach adrenalinę oraz przerażenie. Wkrótce strach przerodził się w nowe, jeszcze podlejsze uczucie. Było nim upokorzenie, które teraz wskrzesiło w nim gniew.

Ręcznik kuchenny, który przyciskał sobie mocno do czoła, był już zbyt nasączony, aby utrzymać pod sobą krew. W efekcie tego, jej ciemnoczerwone krople zaczęły spływać mu w kierunku nosa. Skóra pod ręcznikiem piekła niemiłosiernie.

Mężczyzna zaczął warczeć, ni to z gniewu, ni to z bólu. Jego oczy wściekle penetrowały pokój. Na podłodze leżało połamane krzesło. Futryna drzwi wejściowych, którą widział z pokoju, była brutalnie wyrwana. Uszkodzona, wisiała ostatkiem swego inżynieryjnego tchnienia w miejscu docelowym. Nagle widok zasłoniła mu żona.

Maribell stanęła w wejściu do pokoju cała załzawiona. Była bardzo wrażliwą kobietą. Kiedy doszło do tego traumatycznego zdarzenia, szykowała się, by wyjść do pracy. Teraz jednak nie była nawet w stanie zmienić zmoczonej bielizny. Przerażenie i szok wciąż były zbyt świeże, by z nimi skutecznie walczyć. Kobieta była w katastrofalnym stanie emocjonalnym.

Stając w drzwiach pokoju, całkowicie zasłoniła widok na korytarz i hol. Nie odezwała się ani słowem. Po prostu stała i próbowała zrozumieć, co właśnie zaszło. Jej wzrok zatrzymał się na Warrenie. Widząc jego zamyślenie, wiedziała, co się święci. Znała go zbyt dobrze, by wiedzieć, że teraz jej mąż nie odpuści. To był zbyt wielki cios dla jego dumy.

Warren nie był człowiekiem, któremu bezkarnie możnaw kaszę dmuchać. Był dla niej uosobieniem męskości, jakiej w tych czasach trudno dopatrzeć się w facetach. Miał w sobie coś z gangsterów lat dwudziestych ubiegłego wieku. Nieustępliwy, nieznający słów sprzeciwu, przerażający… Jego spojrzenie było miażdżące. Tak, jak pomysły, które rodziły się teraz w jego głowie.

Maribell z przerażeniem obserwowała, jak jej mąż, przyciskający do czoła zakrwawiony ręcznik, podnosi swój potężny łeb do góry. Jego spojrzenie, dzikie jak u drapieżnego gada, powędrowało ku górze i zatrzymało się na niej. Kobieta znowu poczuła nieznośny ucisk na pęcherzu. Od lat chorowała na syndrom konewki (lała na wszystko z góry na dół), który dał o sobie znać i tego dnia. Zupełnie niekontrolowany i wtedy…

– Co się kuŁwa patrzysz?! – warknął Warren. – Przynieś mi dŁugi Łęcznik!

Krew w jego żyłach osiągnęła temperaturę wrzenia. Targany przez furię uderzył wolną pięścią w stół, akcentując tym powagę słów, jakie wykrzyknął. Kiedy jego żona pobiegła po ręcznik, z jego ust sączyły się ciche, drakońskie przekleństwa.

– Na beczkę solonych śledzi! Szybciej! – sekundę później do pokoju wbiegła Maribell i podała mężowi ręcznik, który natychmiast zastąpił stary opatrunek. – I co ja mam teŁaz zŁobić? Co?!

– Kochanie, nic nie rób. Proszę cię. Jakoś się ułoży, zapomni o nas i wte…

– Nie! – przerwał jej wkurwiony mąż. – Nie zapomni! TeŁaz będzie tu przychodzić i Łabować mnie z mojego towaŁu w zamian za milczenie przed bossem! I tak do usŁanej śmieŁci! Nie! – potrząsnął masywnym łbem. –Trzeba to ukŁócić!

– Ale jak?

Na to pytanie Warren nie miał jeszcze gotowej odpowiedzi. Zaczął więc na powrót intensywnie myśleć, co przy obecnym stanie nadwyrężonego serca nie wyszło mu na dobre. Na jego czoło wystąpiły krople potu. Jego twarz nabrała rumianych barw aż w końcu…

– AuŁelia! Wiem!

– Eureka, kochanie – poprawiła go Maribell i natychmiastzamilkła, spotykając się z palącym wzrokiem męża. Nienawidził, kiedy go ktoś poprawiał, tak samo, jak ona nienawidziła uwag o swojej nadwadze.

– Trzeba pozbyć się głównego zagŁożenia, a nie pośŁedniego. Mam na myśli Malcolma Setha.

Słowa męża zabrzmiały dla niej niczym najbardziej przerażający fragment Biblii… Apokalipsa.

– Kochanie, tylko nie to – w oczach Maribell dało się zauważyć schodzącą lawinę strachu. – Nikt nie odważyłby się w tym mieście sprzeciwić temu człowiekowi… Więc proszę, tylko nie to…

– A właśnie, że tak! – mężczyzna uniósł do góry palec, machając nim przy każdym kolejnym wypowiedzianym głośno słowie. – PeŁcepcja mojej mentalności nie obliguje do dalszej współpŁacy z jego szemŁanymi oŁganami podziemia, bioŁąc pod uwagę wizualne aspekty tej kwestii! O!

Warren wyglądał na usatysfakcjonowanego swoim pomysłem. Maribell wyglądała trochę inaczej…

– PeŁ –co? – zapytała niekontrolowanie.

I tak oto spotkała się z równie niekontrolowaną odpowiedzią.

– Zamknij moŁdę ty gŁuba głupia kŁowo!

Wybuch płaczu Maribell zaskoczył mężczyznę i momentalnie ostudził jego gorący temperament. Zamilkł na chwilę. Bo choć Warren był zimnym draniem, to jednak bardzo kochał swoją żonę i nie chciał jej krzywdzić. Nawet w gniewie tak wielkim jak teraz. Wstając z krzesła, podszedł do niej, by naprawić wyrządzoną jej szkodę. Objął ją ramieniem i przytulił do siebie, uważając, by nie poplamić jej krwią z ręcznika.

– Oj, nie płacz… przepŁaszam. – rzekł do niej. – Po pŁostu chcę, żebyśmy zaczęli żyć noŁmalnie. Bez tej całej choleŁnej patologii. Łozumiesz?

Maribell, szlochając, pokiwała głową.

– Ale on cię zabije! To wcielenie zła, nie możesz po prostu tam iść i się go pozbyć bez niczyjej pomocy. To gangster bez skrupułów.

– A tam… Z niego taki gangsteŁ, jak z mysiej pipy Łakietnica! Po za tym nie zŁobię tego sam.

Maribell ożywiła się na te słowa. Spojrzała mężowi prosto w jego świdrujące, świńskie oczka.

– Jest tylko jedna osoba, któŁa może nam pomóc – kontynuował Warren. Podniósł dumnie głowę i spojrzał gdzieś ponad swoją żoną. – Po spŁawiedliwość musimy iść na klęczkach do… oŁganów ścigania z komendantem policji na czele! 

Oglądając się za siebie, nabrała wystarczającej pewności.

– W porządku – rzekła i wracając do poprzedniej pozycji, wskazała palcem przed maskę samochodu w kierunku jakiegoś starego, zapuszczonego parkingu. – Zatrzymajmy się tutaj.

Parking posiadał od strony ulicy naturalny parawan z wysokich, dawno nie przystrzyganych krzaków. Po lewej stronie rosły wysokie drzewa rzucające dużo cienia na miejsca parkingowe. Zatrzymałem się, jak poleciła. Jednak gdy tylko auto stanęło w miejscu, dziewczyna wyskoczyła drzwiami pasażera i obiegając maskę dookoła, podbiegła do moich. Szybkim i zdecydowanym ruchem otwarła je i zaczęła wyciągać mnie za rękę na zewnątrz.

Skąd ona do cholery ma tyle energii? Po dniu takim jak ten powinna wykazywać choćby cień zmęczenia, a jedynym cieniem, jaki można było tutaj zauważyć, był ten na popękanym asfalcie parkingu. Założę się o każde pieniądze świata, że żadna normalna dziewczyna nie zdołałaby utrzymać się w emocjonalnej formie po takich przeżyciach. Ta tutaj stanowiła jakiś niedający się wytłumaczyć wyjątek. Nie było w niej cienia strachu, paniki czy oznak stanu przedzawałowego… Czyli całkiem inaczej niż u mnie. Bo jedyne co zauważyłem w jej oczach, to determinacja.

Ledwie wyszarpnęła mnie z samochodu, a już ciągnęła w stronę budynku za nami. Dopiero teraz miałem szansę przyjrzeć mu się uważniej.

Nie wyglądał zachęcająco. Wręcz przeciwnie. Wyglądemprzypominał prostokątny klocek z wysokimi i wąskimi wszerz oknami, które wiele lat temu zasłonięto grubymi, bordowymi zasłonami. Warstwa kurzu i pajęczyn na nich zdradzała, że nigdy nie były odsłaniane. Był to właśnie ten typ budynku, który najchętniej ominęlibyście szerokim łukiem, obawiając się złapania jakieś strasznej choroby lub z obawy przed napaścią psychicznie chorego mordercy.

I ostatecznie ujrzałem nazwę tego lokalu. Tuż nad zmęczonymi czasem, metalowymi drzwiami umiejscowiony był neon. Jego powykręcane lampy w kolorach czerwieni i błękitu układały się w napis „El Bimbo”. Zwolniłem tempa i natychmiast poczułem szarpniecie w ramieniu.

– No chodź! – popędzała mnie Angela. – To nie wycieczka krajobrazowa tylko ucieczka!

W tym samym momencie, gdy skończyła to mówić, gdzieś za nami usłyszałem narastający miarowo odgłos policyjnych syren. Jedna, dwie, trzy… Były ich dziesiątki. Tak. Ona miała rację. Czas uciekać. Zniknąć. Schować się. Ruszyłem za nią niemalże biegiem, lecz gdy tylko przekroczyliśmy próg lokalu o dziwnej i złowieszczej nazwie, znowu stanąłem w miejscu.

Jeśli wcześniej wyglądałem jak słup soli, to trudno określić moją postawę w tym momencie. Obrazowo można to przyrównać do budowli Stonehenge, chociaż i ona wyglądałaby przy mnie teraz jak dziecko z ADHD po zjedzeniu torebki cukru. Byłem autentycznie przerażony. Czy ten dzień nigdy się nie skończy?! Miałem już serdecznie dość takich chorych akcji. Już chciałem zapodać tyły, kiedy dziewczyna poprowadziła mnie w głąb tego dyskotekowego pubu dla… No właśnie...

Na swój własny, specyficzny sposób, lokal wydawał się bardzo oryginalny i stylowy. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział taki wcześniej. Dominowały w nim ciemne barwy czerwieni i bordo. Wokół dość obszernego pomieszczenia na ścianach wisiały wyciskające łzy z oczu neony z markami i nazwami Bóg jedyny wie czego. Wytężając wzrok, po tym jak przyzwyczaił się już do panującego tu półmroku, zauważyłem również wiszące tu i ówdzie stare plakaty filmowe. Pozujące pod tytułami, roznegliżowane kobiety oraz ich rysowane, sztucznie ponętne miny sugerowały, z jakim gatunkiem dziesiątej muzy mamy do czynienia. Czytając tytuły i przerzucając wzrok z jednego plakatu na drugi, zauważyłem jedyną piękną rzecz w tej spelunie. Była nią elegancka, oryginalna szafa grająca na winylowe płyty, która wciąż działała.

Ta szafa grająca była naprawdę stara… Stoi tu od czasów, kiedy wzniesiono ten budynek. Został on solidnie sklepany przez grupę meksykańskich budowlańców, którzy zaraz po tym osiedlili się tu jako banda miejscowych żuli. Później przekształcili się w obesranych dziadów i zostali wypędzeni przez nową właścicielkę o specyficznych upodobaniach. To ona przerobiła lokal i podniosła go z odmętów złej reputacji. Po przepędzeniu wszelakiego zła, w postaci brudu, smrodu i choróbska na dwóch nogach w meksykańskim sombrero, postanowiła nadać temu miejscu klasę i wydźwięk. W założeniu miał to być ekskluzywny klub dla wybrańców… Tym, czym dla rycerzy był niegdyś Camelot… I w zasadzie prawie jej się udało… Stałem teraz w najlepszym w mieście pubie-disco dla lesbijek.

Uświadomiłem to sobie, gdy zauważyłem, że wszystkiete kobiety wpatrują się we mnie, jak w nowoczesną rzeźbę postawioną w muzeum Wojny Secesyjnej. W ich oczach czaiły się jakieś iskrzące złowieszczo kurwiki. Poczułem, jak po plecach przechodzą mi ciarki. Dopiero kilka kolejnych sekund przyniosły odpowiedź na kłębiące się w mej głowie pytania. One nie patrzyły gniewnie. One były ciekawe. I to do tego stopnia, że byłyby gotowe chwycić przez ścierkę kij, żeby mnie poszturchać i sprawdzić, czy jestem podobny do nich. To wszystko… budynek, jego wystrój i przyglądające mi się uważnie kobiety sprawiły, że poczułem się nieswojo jak nigdy wcześniej. Jak gdybym to ja był inny niż reszta świata. Jak gdyby czegoś mi brakowało.

Podziękowania

Ta książka nigdy nie powstałaby, gdyby nie wiara w moje umiejętności, jaką wykazał się mój dobry kolega, Błażej Telichowski. To on, świadomie lub mniej, wskrzesił iskrę nad palnymi oparami mojej wyobraźni, zapalając mnie do pisania. Dlatego to właśnie jemu w głównej mierze dedykuję tę książkę.

Oldze, która jako pierwsza przyjrzała się jej swoim krytycznym okiem i sprowadziła mnie na ziemię.

Podziękowania należą się również sztabowi nauczycieliz mojej dawnej szkoły z Panią Stefanią Bartkowiak na czele, którzy chętnie udzielili mi porad, a w niektórych przypadkach obdarowali spojrzeniem z cyklu „skandal”!

Temu prawdziwemu Murkowi, który bez przeszkód zgodził się zostać pierwowzorem książkowej postaci, aby tak jak za dawnych lat szkolnych, towarzyszyć mi w kolejnej popapranej przygodzie.

Także wszystkim przyjaciołom, za to, że zdołali wytrzymać ze mną tak długo i nie boją się, że zacznę pisać znowu, przenosząc do naszego świata elementy absurdu mojej twórczości.

I ostatecznie, wszystkim, którzy sięgnęli po „7 Kobiet Mafii”. Dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzyliście, wybierając właśnie tę książkę.

Mateusz Wieczorek

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok