7 dni w siódmym niebie - Żaneta Auler - ebook + audiobook + książka

7 dni w siódmym niebie ebook i audiobook

Żaneta Auler

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przez cały tydzień podróżujemy po wybranych częściach Stanów Zjednoczonych Ameryki, a każdy dzień tej przygody jest poświęcony innej atrakcji turystycznej. Oglądamy m.in. Los Angeles, Nowy Jork, Las Vegas i parki narodowe – Wielki Kanion czy Dolinę Śmierci. Zwiedzaniu towarzyszy opowieść o Ameryce i Amerykanach: diecie, kulturze samochodowej, życiu na kredyt, amerykańskiej mentalności, problemie strzelanin i łatwości dostępu do broni palnej.

Autorka, która od kilku lat mieszka w USA, dzieli się refleksjami na temat kraju i jego mieszkańców, opowiada o swoim życiu codziennym, a jednocześnie pokazuje, na co warto zwrócić uwagę w czasie pobytu.

Siedem dni w siódmym niebie to świetna lektura zarówno dla osób planujących wyjazd do USA, jak i dla tych, które chcą lepiej poznać Amerykę i Amerykanów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 32 min

Lektor: Żaneta Auler

Oceny
4,6 (10 ocen)
6
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




For Hugo – My Rock

For Malwina and Bruno – The Best Journey of My Life

Dzień 1

PONIEDZIAŁEK

SŁONECZNY POCZĄTEK TYGODNIA

Całe swoje podróżnicze życie spędziłam na poszukiwaniu ciekawych ludzi, nieznanych mi kultur, lokalnej kuchni, odmienności. Zwiedziłam już ponad 100 krajów świata i wanderlust nadal mnie nie opuszcza. Wybór kierunku podróży, planowanie wyjazdu, terminu, zbieranie informacji, rezerwowanie hoteli, przejazdów, czytanie przewodników, pakowanie walizki – o daje mi ogromną radość i ekscytuje mnie każdy etap przygotowań do podróży. A moment, kiedy jestem już na lotnisku, jest niezwykły. Mam wówczas poczucie wolności, otwieram się na nieznane, które nadal przede mną – to wszystko jest bardzo uzależniające. A potem? Może być już tylko lepiej. Ryszard Kapuściński mówił, że „wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej”. Staje przed Wami osoba zarażona i z tego właśnie powodu szczęśliwa.

Teraz tę niesamowitą różnorodność świata, za którą tak zawsze goniłam, mam w jednym miejscu i mieście, w którym przyszło mi mieszkać od kilku lat. Los Angeles przed przeprowadzką odwiedziłam prawie 30 razy i nigdy specjalnie mi się nie podobało, a już na pewno nie marzyłam o tym, by tu zostać na dłużej. Ale jak to w życiu bywa, zaskakujące głównie dla nas samych zwroty akcji zmieniają nasze plany, założenia, marzenia. I tak było w moim przypadku. W 2012 roku, po trzech latach skrupulatnego planowania, porządkowania spraw zawodowych i rodzinnych w Warszawie, przeprowadziłam się razem z dwójką dzieci w wieku 10 i 13 lat do Miasta Aniołów. I bardzo szybko je polubiłam.

W tej książce opisuję tydzień z mojego życia. Dlaczego akurat siedem dni? W Los Angeles prowadzę dwie firmy i w zależności od sezonu moje kalifornijskie życie wygląda zupełnie inaczej. Nie zmienia się tylko jedno – zawsze jest ciekawie i bardzo aktywnie. Opisy dni będę przeplatać komentarzami i spostrzeżeniami dotyczącymi życia Angelenos, jak nazywani są mieszkańcy tego słonecznego miasta na Zachodnim Wybrzeżu. Będą też wtrącenia na różne interesujące mnie tematy społeczne, ploteczki i złośliwości. Bo tej polskiej cechy nawet słoneczna i optymistyczna Kalifornia nie jest w stanie we mnie wytępić. Zapraszam do spędzenia ze mną intensywnych dni na stronach tej książki. A chętni do lepszego poznania Los Angeles i USA zawsze mogą przyjechać tu na dłużej.

Punkt 5.00 dzwoni budzik. Czas wstawać. Na dworze jeszcze ciemno, ale już ciepło. W Los Angeles na pogodę narzekać się nie da. Bardzo łatwo tu zapomnieć, jaka jest aktualnie pora roku. Słońce świeci praktycznie przez cały czas zgodnie z tym, co mówią słowa popularnej piosenki „It Never Rains in Southern California”. Brak deszczu to akurat ogromny problem Miasta Aniołów, a tak suchych lat jak ostatnie nie pamiętają najstarsi górale. Cierpią na tym przede wszystkim farmerzy. Kalifornia to stan rolniczy, bo ponad połowa wszystkich warzyw i owoców na amerykańskich stołach pochodzi właśnie stąd. Wystarczy wyjechać kilkanaście kilometrów poza centrum Los Angeles, aby zobaczyć żyzne pola, uprawy cytrusów, truskawek, borówek, owoców kaki, karczochów, awokado, popularnego ostatnio jarmużu i wielu, wielu innych.

Czasami tego deszczu bardzo mi brakuje, w co sama nie mogę uwierzyć, bo w Polsce narzekałam, gdy lało jak z cebra. Zdałam sobie jednak sprawę, że to nie za deszczem tęsknię, ale za wymówką do chwili lenistwa, słodkiego nicnierobienia. Marzy mi się niebo zaciągnięte chmurami na długie godziny. Mogłabym wtedy otulić się kocem, poleżeć na kanapie z książką i gorącą herbatą. I poleniuchować. Jak kiedyś jesienią i zimą w Warszawie. Jednak dzisiaj nic z tego. Przede mną kolejny piękny słoneczny dzień, pełen aktywności sportowych i zawodowych, uśmiechów, pozytywnych pogawędek z przypadkowo spotkanymi ludźmi, wymian niewiele znaczących, ale zawsze miłych komplementów. Ot, typowy kalifornijski dzień.

Pamiętam, jak jesienią 2012 roku, w pierwszych tygodniach po przeprowadzce, wpadłam w swoistą pułapkę pogodową. Codziennie rano ruszałam jak z bloku startowego, jechałam nad ocean pobiegać albo pojeździć na rowerze, zaraz potem na rolki, później spacer po plaży, kąpiel w Pacyfiku. Czułam się jak na wakacjach i nie chciałam stracić ani chwili. I wykorzystać tę piękną aurę do maksimum, zanim przyjdzie jesień. Mój mąż patrzył na to spokojnie, ale po jakimś czasie zaczął mi dawać delikatnie do zrozumienia, że czas zwolnić, uspokoić się. Nie trzeba tak za tym gonić, bo tu się nic nie zmieni, a ze wszystkim zdążę, bo tak pięknie i słonecznie będzie przecież przez cały rok. I jak dziś nie popływam w oceanie, to zrobię to jutro, pojutrze albo za miesiąc lub dwa. To poczeka. Nie wiem, na ile udało mi się uspokoić, ale teraz, po kilku latach, potrafię przesiedzieć cały dzień w biurze lub domu bez tego dziwnego, narastającego niepokoju, jaki dopada mnie zawsze, kiedy wydaje mi się, że marnuję czas. Albo dobrą pogodę. Teraz tej drugiej mam pod dostatkiem przez okrągły rok.

Przeprowadzka do Los Angeles dodała mojemu życiu element nowości, radości i wiele kalifornijskiego słońca

Palcem po mapie

Kiedy wieczorem lub rano ogląda się prognozę pogody w rejonie Los Angeles, uwagę zwraca fakt, że jest ona podawana na kilka różnych regionów. Inna temperatura będzie w górach, gdzie zawsze jest o kilka stopni zimniej. Trochę chłodniej niż w centrum Los Angeles będzie nad samym oceanem. Najwyższa temperatura panuje w śródmieściu i jego okolicach; latem to ponad 30 stopni Celsjusza. Cieplej jest tylko w pustynnej części okalającej aglomerację, gdzie w czasie letnich miesięcy termometr może wskazywać ok. 40 stopni Celsjusza. W ostatnim z wymienionych rejonów ceny mieszkań są najniższe, a mieszkają tu osoby pracujące głównie w branży usługowej, zaliczające się do legalnych i nielegalnych imigrantów. LA leży w strefie klimatu śródziemnomorskiego na pograniczu półpustynnego. Zdecydowana większość dni w roku jest słoneczna. Roczna liczba dób z opadami wynosi zaledwie 35–50. A i tak po deszczu słońce nie odpuszcza i zawsze znajdzie moment, by wyjrzeć zza chmury i dać znać, kto tu rządzi.

Milionerzy i gwiazdy przemysłu rozrywkowego rezydują w Beverly Hills, Malibu i w okolicach South Bay, gdzie ceny nieruchomości wahają się od kilku do ponad 200 milionów dolarów. Najdroższy dom, jaki sprzedano w ostatnim czasie w Los Angeles, kosztował 70 milionów dolarów. Posiadłość znajduje się w Beverly Hills i o możliwość jej kupienia konkurowali pierwsza para Ameryki, za jaką są uważani Beyoncé i Jay-Z, z twórcą gry Minecraft Markusem Perssonem. Tę batalię wygrał Persson.

Natomiast parze muzyków dopiero za trzecim razem udało się kupić wymarzony dom, bo w Stanach Zjednoczonych nie wystarczy posiadanie odpowiedniej kwoty. Trzeba zostać również zaakceptowanym m.in. przez radę osiedla i byłego właściciela.

Dom Perssona ma własną kolekcję luksusowych samochodów, basen, siłownię, salę kinową i wspaniały widok na miasto.

Kalifornia została odkryta przez Hiszpanów, a następnie znalazła się w granicach Meksyku. Tymczasem Stany Zjednoczone, po dotarciu na kontynent europejskich podróżników, podzielono na trzy części: Brytyjczycy zajęli wschodnią, Francuzi południową, a Hiszpanie zachodnią część. Krzysztof Kolumb przybył do wybrzeży nowej ziemi w 1492 roku i przez wiele lat był hołubiony jako bohater, choć na przestrzeni ostatniego wieku postrzeganie i ocena odkrywcy bardzo się zmieniły. Przez długi czas 12 października celebrowano Dzień Kolumba. Jednak w Kalifornii święto zostało zniesione i zamiast niego wprowadzono Dzień Indian. Kontrowersje budził fakt, że odkrycie Ameryki oznaczało zdziesiątkowanie ludności tubylczej i stanowiło preludium do jednej z największych tragedii związanej z powstaniem Stanów Zjednoczonych, jaką było niewolnictwo. Do dziś nie ma potwierdzonych danych na temat tego, ilu Indian mieszkało na dzisiejszym terytorium Stanów Zjednoczonych, ale liczby wahają się od 20 do 120 milionów. Dla wielu Krzysztof Kolumb jest symbolem nowego ładu oznaczającego koniec dawnego świata i zagładę plemion indiańskich.

Kalifornia pojawiła się na mapach światach w XVIII wieku, gdy na te tereny dotarli europejscy misjonarze. Junipero Serra z Majorki założył na terenie całego stanu 21 misji katolickich – od San Diego po San Francisco. Były one oddalone od siebie o dzień jazdy konno lub wozem, co stanowiło dystans 50–70 km. W niektórych miejscach wzdłuż drogi można dostrzec latarnie z napisem El Camino Real, znaczące przebieg drogi królewskiej przez Kalifornię. Misje miały na celu ewangelizację Indian, a na ich terenie uprawiano owoce i warzywa, a także hodowano bydło.

Joga na tarasie hotelu Shade w Redondo Beach, miły początek weekendu

Szerokie plaże i długie ścieżki rowerowe – LA ma się czym pochwalić

Obserwatorium Griffith, a w tle Downtown LA

Jedna z misji, San Gabriel, znajdowała się w pobliżu Gór Świętego Gabriela. W drugiej połowie XVIII wieku z misji odeszły 44 osoby (11 rodzin), zwane pobladores, które w 1781 roku ufundowały osadę. Nazwa osiedla brzmiała El Pueblo de Nuestra Señora la Reina de los Ángeles, ale z biegiem lat skrócono ją do Los Angeles. Fundatorzy miasta, wywodzący się z Meksyku i Hiszpanii, założyli małą osadę z centralnie położonym placem, który okalały domy zbudowane z suszonej na słońcu cegły zwanej adobe. Do dzisiaj zachowało się historyczne centrum z kioskiem pośrodku placu, kościołem i pierwszą zabudową, która dała początek temu, co dziś znamy jako światową stolicę rozrywki.

Jeszcze w XIX wieku Los Angeles było małym miasteczkiem zwanym pueblo i praktycznie się nie rozwijało. San Francisco w tym samym czasie już stanowiło prężnie działającą metropolię, m.in. za sprawą gorączki złota. W 1848 roku w górach Sierra Nevada odkryto złoża drogocennego kruszcu. Co ciekawe, mężczyzna, który jako pierwszy znalazł na swoim terenie ślady złota, ostatecznie został największym bankrutem. Zawiadomił o tym odkryciu władze, pojawiły się liczne informacje w mediach, a jego pracownicy udali się w góry w poszukiwaniu kolejnych pokładów. Odbiło się to niekorzystnie na zyskach samego odkrywcy. Poszukiwanie złota nie bez powodu nazwano gorączką. Ludzie z całego kraju ściągali do Sierra Nevada, przemierzając całe Stany Zjednoczone niejednokrotnie pieszo i przechodząc m.in. przez Dolinę Śmierci, jedno z najgorętszych miejsc na świecie, z którego trudno było się wydostać żywym. Długa, wąska niecka, w której jest położona pustynia, prowadziła do świata dającego szansę na lepszy byt za sprawą złota. Poszukiwacze często dopływali do San Francisco i porzucali w jego okolicy swoje statki, by w dalszą część drogi udać się pieszo bądź konno.

Dzięki odkryciu złota San Francisco rozwijało się fantastycznie i w krótkim czasie stało się jednym z najbardziej zasobnych miast Ameryki, a wielu mieszkańców dorabiało się na różnych biznesach okołogórniczych i związanych z przemysłem wydobywczym. Jedną z takich osób był niemiecki imigrant Levi Strauss, który w 1853 roku wyprodukował „nadzwyczaj wytrzymałe” niebieskie jeansy. Włosi w tym samym czasie zaczęli piec chleby na zakwasie i otwierać piekarnie, a z upływem lat Amadeo Giannini otworzył pierwszy Bank of Italy, dając początek Bank of America, czołowej amerykańskiej instytucji finansowej. Wdowy po górnikach i poszukiwaczach złota zakładały własne firmy, szwalnie, pralnie i jadłodajnie. Na przestrzeni XIX wieku San Francisco przeszło drogę od liczącej kilkuset mieszkańców osady do miasta o populacji liczącej kilkaset tysięcy osób. W tym samym czasie w Los Angeles nie działo się zupełnie nic i miasto trwało w uśpieniu, pielęgnując dotychczasowy status małego miasteczka. Początek zmianom dał dopiero XX wiek.

Na początku nowego stulecia studia filmowe i związany z nimi przemysł odkryły Los Angeles, po czym doszły do wniosku, że warto przenieść do Kalifornii firmy m.in. z Chicago, Nowego Jorku i innych regionów Stanów Zjednoczonych. Przyjeżdżają tu pionierzy kina i senna mieścina przeobraża się w fabrykę snów i Miasto Aniołów. A takie firmy jak Universal Studios, Paramount Pictures, Metro-Goldwyn-Mayer zadomawiają się w LA na zawsze. W 1923 powstaje studio Warner Brothers założone przez braci Wonsal, którzy jako małe dzieci wyemigrowali z rodzicami z polskiego Krasnosielca najpierw do Kanady, a potem do USA. Polski wkład w rozwój Hollywood zdaje się bardzo istotny.

Malowane Damy, czyli wiktoriańskie domki na Alamo Square w San Francisco

Historyczny tramwaj linowy w San Francisco, przejażdżka tym zabytkiem jest obowiązkowym punktem zwiedzania Miasta nad Zatoką

O przeniesieniu się branży filmowej na początku XX wieku na Zachodnie Wybrzeże zadecydowało kilka czynników. Pierwszym był niezwykle tani w owym czasie teren, co pozwoliło filmowcom na zakup dużych farm pod budowę hangarów, w których powstawały najpierw produkcje kina niemego, a następnie ze ścieżką dźwiękową i w kolorze. Taki rozwój nie byłby możliwy na wschodzie, bo ceny gruntów w Nowym Jorku były wysokie, a i miejsca pod zabudowę były mocno ograniczone, co utrudniało rozwój branży.

Drugim z powodów przeniesienia przemysłu filmowego na zachód był sprzyjający klimat. Los Angeles ma ok. 310 słonecznych dni w roku, co znacznie ułatwia pracę, a dodatkowym atutem są zróżnicowane krajobrazy. Na północny wschód od miasta znajdują się góry Sierra Nevada i formacje skalne Alabama Hills. Dużo bliżej są Góry Świętego Gabriela. Można również nagrywać nad samym oceanem, w mieście, na niedalekiej pustyni czy w oddalonych o kilka godzin jazdy samochodem parkach narodowych.

Kolejnym argumentem przemawiającym za przeprowadzką branży filmowej do Kalifornii był konflikt z Thomasem Edisonem. Wielki wynalazca z dziesiątkami patentów na koncie, również tymi związanymi ze sprzętem służącym do rejestracji obrazu, rościł sobie prawa do wyłączności na korzystanie z nich i studia filmowe były zobowiązane płacić mu procent od zysków. Chcąc uniknąć dodatkowych kosztów, pionierzy kina udali się na Zachodnie Wybrzeże, gdzie bez żadnych zakłóceń mógł się rozwijać przemysł filmowy, przynoszący milionowe zyski. W dzisiejszych czasach dochody z branży rozrywkowej wynoszą ponad 50 miliardów dolarów rocznie. Jak się mówi, nie było takiego momentu ani miejsca na świecie jak Los Angeles, gdzie tyle osób byłoby zaangażowanych w pracę dla tego przemysłu. Co szósta osoba jest w pośredni lub bezpośredni sposób powiązana z branżą filmową, muzyczną bądź rozrywkową. Obsługujący nas w kawiarni bądź restauracji kelnerzy mogą być wschodzącymi gwiazdami czekającymi na odkrycie przez łowcę talentów.

Studio filmowe Paramount Pictures, brama do sławy i bogactwa

Gdy używamy nazwy Los Angeles, to właściwie mówimy o trzech różnych tworach miejskich. Jest to dość skomplikowane z punktu widzenia Europejczyka, ale w miastach, które rozwijały się bardzo dynamicznie w krótkim czasie, musiał w pewnym momencie nastąpić problem z… nazwami. Tak jest w całej Ameryce, gdzie pod tym samym szyldem może się kryć ulica, aleja, skwer, park, hala sportowa, miasto, wioska, pustynia czy pomnik przyrody. Zatem zacznijmy od pierwszego, najmniejszego tworu, jakim jest Los Angeles. Ta aglomeracja licząca ok. 4 milionów mieszkańców jest najludniejszym miastem stanu Kalifornia, drugim pod względem liczby mieszkańców w USA po Nowym Jorku. Została uznana za trzecią najbogatszą metropolię po Nowym Jorku i Tokio, i jedno z pięciu najbardziej wpływowych miast świata. Los Angeles jest centrum hrabstwa o tej samej nazwie.

I tu dochodzimy do drugiego tworu, jakim jest hrabstwo Los Angeles, czyli najbardziej zaludniona i jedna z najbardziej zróżnicowanych etnicznie jednostek administracyjnych w Stanach Zjednoczonych. Liczy prawie 10 milionów mieszkańców i jest związane z przemysłem rozrywkowym. Sześć głównych studiów filmowych: Paramount Pictures, 20th Century Fox, Sony, Warner Bros., Universal Pictures i Walt Disney Pictures są zlokalizowane na jego terenie.

Trzeci, największy twór Greater Los Angeles, czyli Wielkie Los Angeles, to liczący ok. 18 milionów mieszkańców obszar metropolitarny podzielony na pięć hrabstw i bardzo zróżnicowany geograficznie. W jego skład wchodzą hrabstwa: Los Angeles, Orange, San Bernardino, Riverside i Ventura. Wielkie Los Angeles jest drugim co do wielkości obszarem metropolitalnym w kraju po Nowym Jorku, a zarazem jedną z największych aglomeracji miejskich na świecie.

Nie jest więc łatwo to rozróżnić i zrozumieć cechujący Miasto Aniołów rodzaj struktury przestrzennej. Czasem goście z Europy pytają, dlaczego na autostradzie są zjazdy w prawo na Los Angeles, a w lewo na Santa Monica, podczas gdy przecież cały czas jesteśmy w Los Angeles. Tymczasem Wielkie Los Angeles obejmuje 88 miast, z czego prawie 60 liczy więcej niż 50 tysięcy mieszkańców. Zatem Santa Monica, Beverly Hills, Manhattan Beach czy Silverlake to oddzielne miasta, które mają burmistrza, władze, system komunikacji i szkolnictwa, inne oznakowanie, podatki i wiele innych odrębnych zasad funkcjonowania.

Zaczyna się nowy dzień i czas wyruszyć z domu. Biorę szybki prysznic, wkładam legginsy, sportową koszulkę, klapki i jestem gotowa na poranną jogę. Podjeżdżam do butikowego klubu YogaCycle, parkuję auto, zabieram matę i zaczynam poranny rytuał.

Mieszkańcy Los Angeles zaczynają dzień bladym świtem. O 6.00 rano, a nawet wcześniej kluby sportowe są już pełne, autostrady zakorkowane, parkingi zajęte. Przez miasto przebiega 26 autostrad, każda ma po 4–6 pasów ruchu w każdą stronę. Trzeba naprawdę dobrze planować dzień, żeby dostać się tam, gdzie się chce. A żeby jeszcze dostać się tam na czas, trzeba planować bardzo dokładnie. I być realistą. W mieście jest zarejestrowanych ponad 7,7 miliona aut. Właściwie trudno jest normalnie żyć i pracować, jeśli nie ma się czterech kół. Miasto jest bardzo rozległe i mało przyjazne dla pieszych. Nie ma też sprawnie funkcjonującego systemu komunikacji publicznej.

Molo w Manhattan Beach

Zanim zacznie się to szaleństwo dnia, mam chwilę na aktywność fizyczną, relaks i medytację. Dziś, w środku tygodnia, na poranną jogę przyszło 18 osób, wszyscy się pozdrawiają, uśmiechają. Instruktor podchodzi do każdego, wita się osobiście. Prawie wszyscy znamy się po imieniu, co jest bardzo ważne w codziennej formalnej i nieformalnej komunikacji. Amerykanie mają niezwykły dar zapamiętywania, jak się kto nazywa. Zauważyłam, że gdy idziemy na kolację ze znajomymi, jestem jedyną osobą, która nie zwraca się do kelnera po imieniu. Nasza polska forma pan/pani jest bardzo wygodna, ale niestety w Stanach Zjednoczonych nie działa. Nawet jeśli mamy z kimś kontakt przez kilka minut, na przykład przymierzając ubrania w sklepie, to nasze imię przewinie się w tej sytuacji kilka razy. Czasem to przybiera groteskowe formy. Kiedyś podczas zakupów w Victoria’s Secret młoda asystentka w sklepie, zanim zaczęła mi doradzać i przynosić kolejne elementy bielizny do przymierzenia, spytała mnie o imię, co jest elementem standardowej procedury sprzedawców, którzy najpierw sami muszą się przedstawić klientowi. Kiedy powiedziałam, jak mam na imię, kobieta przystanęła, przyłożyła ręce do ust i z ogromnym, przećwiczonym lub naturalnym, bo któż to wie, wyrazem oczarowania krzyknęła: OMG, It’s so beautiful! Truly amazing! (O mój Boże! Jakie piękne! Po prostu niesamowite!). Spojrzałyśmy po sobie z moją córką, mrugnęłyśmy do siebie i udając się do szatni, z przekąsem szepnęłyśmy jednocześnie „serio?”. W tym przypadku ekspedientka zdecydowanie przekroczyła akceptowalny przez nas poziom euforii, ale i tak skończyło się na sporych zakupach. Zatem, jak widać, taka strategia działa. Nawet jeśli wiemy, że to nie tylko uprzejmość, lecz szczegółowo zbadany i wyegzekwowany marketing, to po prostu jest nam miło. I ręka mniej się waha przy płaceniu kartą kredytową.

Joga o poranku w Venice Beach, pogoda w Kalifornii sprzyja takim aktywnościom

Zauważyłam ostatnio pewną prawidłowość – kiedy mam płacić w restauracji, u fryzjera czy kosmetyczki, zaledwie ułamek sekundy przed sięgnięciem do portfela po gotówkę lub kartę słyszę komplement dotyczący mojego ubioru albo wyglądu. Nie sądzę, aby to był przypadek. Ale i tak jest miło.

Wracamy do klubu na moje poranne zajęcia. Joga to moje kalifornijskie odkrycie. Przyznam ze wstydem, że jako była piłkarka ręczna, osoba lubiąca sport grupowy, który jest bardzo szybki, intensywny, często agresywny, jogę uważałam za aktywność dla tych, którzy aktywni raczej nie chcą być. Jakże się myliłam! Na jednym metrze kwadratowym małej maty, bez żadnych przyrządów, bez pokrzykiwań trenera, wykonując polecenia pod dyktando delikatnego głosu instruktorki, zmagam się tylko z własnym ciałem i z pozoru łatwymi pozycjami, a wyciskam z siebie siódme poty. Słyszę, że mam oddychać. Niby wydawało mi się, że robię to od urodzenia, okazuje się jednak, że nie do końca. Teraz mam to robić świadomie, powoli. Nabierać powietrze przez nos do maksimum objętości i powoli wypuszczać ustami. Pierwsze minuty zajęć są dla mnie męką. Tylko oddychanie i leżenie. A moja głowa wariuje. Myślę, co mogłabym zrobić, zamiast tak bezczynnie leżeć, ile maili napisać, jak wielu rezerwacji dokonać, co w domu sprzątnąć, co przeczytać, do kogo zadzwonić, bo przecież w Polsce jest dziewięć godzin później, więc wszyscy już dawno są na nogach. A ja tu leżę i nic się nie dzieje. Skoro już przyszłam, to przecież teraz nie wyjdę, bo nie wypada. Moje zniecierpliwienie pewnym rodzajem unieruchomienia objawia się także wewnętrzną krytyką nauczycielki, którą znam i wiem, że jest doskonała. Tylko czy ona wie, co robi? Czy ma jakiś plan? Czy będziemy tak tu sobie leżeć bez sensu o szóstej rano? Przecież mogłam zostać w łóżku! Jednak powoli coś się zaczyna dziać, ruszamy się, przechodzimy z jednej pozycji do drugiej, budzimy głowy i ciała. Pojawiają się pierwsze krople potu, mimo że tempo nadal jest pozornie wolne.

Asany są coraz trudniejsze, wymagające koncentracji, skoordynowanego oddechu, odrzucenia ambicji i poradzenia sobie z niepowodzeniami. Kiedy po raz trzeci nie udaje mi się zrobić porządnie pozycji wrony, pojawia się lekka frustracja. Wtedy instruktorka mówi, że w życiu ważne jest nie to, czy nam się coś uda czy nie, tylko jak zareagujemy na niepowodzenie. Czy wrócimy i spróbujemy jeszcze raz? Czy nie zniechęcimy się za pierwszym razem? Czy damy sobie kolejną szansę? Czy będzie nas cieszyć droga, którą idziemy i każdy mały krok? Przekonują mnie te słowa. Zapamiętuję tę lekcję, zastosuję ją w ciągu dnia w odniesieniu do innych dziedzin.

„The master has failed more times than the beginner has even tried” – nauczycielka nie odpuszcza, cytując Stephena McCranie, autora komiksów, pisarza i tatuażystę. Okej, zrozumiałam, mam nie odpuszczać, nie zrażać się, tylko próbować do skutku. Być jak ten mistrz, który więcej razy poniósł porażkę (zanim oczywiście doszedł do perfekcji), niż poczatkujący podjął prób.

Wreszcie przychodzi moment ostatniej pozycji martwego ciała, savasany, kiedy można poleżeć i, jak mówi moja trenerka, przetrawić w ciszy i spokoju to, co daliśmy swojemu ciału przez minioną godzinę. Czuję się bosko, jestem silna i gotowa stawić czoła światu. Pełna optymizmu i ciekawości, co przyniesie nowy dzień. Warto było wstać godzinę wcześniej i zaprowadzić do klubu zaspane ciało.

Po zajęciach wszyscy szybko znikają, nikt nie bierze nawet prysznica w klubie. Ludzie jadą do swoich domów, żeby tam przygotować się do kolejnego dnia pracy. Pozwala im na to pogoda – nikt nie złapie kataru, wychodząc zmęczony czy spocony na dwór, bo w Los Angeles ciepło jest prawie zawsze. Tylko zimą przydają się cieplejsze bluzy, a klapki odchodzą w zapomnienie na rzecz krótkich futrzanych kozaczków lub tenisówek.

Czas na pracę. Amerykanie pracują dużo, to naród „uśmiechniętych niewolników”. Usłyszałam kiedyś to stwierdzenie i nie mogę przestać o tym myśleć za każdym razem, gdy widzę, jak biernie akceptują swoją dolę. Na etacie pracuje się tu osiem godzin dziennie, do czego dochodzi obowiązkowa godzinna przerwa na lunch. Gdy doliczymy do tego godzinę lub dwie dojazdu w jedną stronę w korkach, wychodzi ok. 11–13 godzin, nie licząc nadgodzin. Nie jest lekko, tym bardziej że nikt tu nie rozpieszcza pracowników urlopem czy długimi weekendami. Co więcej, żeby się utrzymać i związać koniec z końcem, trzeba czasem pracować na dwa etaty. Instruktorzy jogi na przykład to bardzo często ludzie z doktoratami, którzy wykładają na uniwersytetach, prawnicy, którzy godzinami ślęczą w kancelariach, nauczyciele. Dorabiają dodatkowymi godzinami w klubach sportowych. Koszt życia w aglomeracji jest bardzo wysoki, to czołówka w USA, jeśli chodzi o wydatki. Bardzo wysokie są ceny wynajmu mieszkań. Wahają się od tysiąca dolarów w mniej popularnych i oddalonych od oceanu dzielnicach po siedem tysięcy lub więcej za kilkupokojowe mieszkanie w lepszych dzielnicach, gdzie jest wyższy standard bezpieczeństwa i lepsze szkoły. O willach w Malibu czy w Beverly Hills nawet nie wspominam, bo to inny świat i astronomiczne koszty niedostępne dla zwykłego śmiertelnika.

Jedno z niewielu nowych osiedli nad oceanem, koszt szeregowego domku to 1,5–2 miliony dolarów

Nie tylko ceny wynajmu są wysokie, bo wartość nawet zwykłego, skromnego domu w okolicach Los Angeles jest zaskakująca. Miasto boryka się z dużym problemem mieszkaniowym, ponieważ z każdym rokiem jest coraz drożej i wynajęcie nawet małego apartamentu za 1500 czy 2000 dolarów w ładniejszych i bezpiecznych dzielnicach graniczy z cudem. Minimalna cena lokum w zadbanej okolicy z dobrymi szkołami wynosi od 2500 do 3000 dolarów miesięcznie. Większość mieszkańców ma dwie albo trzy prace, aby móc sprostać tak wysokim kosztom utrzymania. Wiele osób decyduje się na roommates, czyli współlokatorów, z którymi wynajmują dom lub mieszkanie. Nie dotyczy to tylko studentów czy świeżo upieczonych absolwentów, jak to było w przypadku bohaterów serialu „Przyjaciele” o grupie znajomych z Nowego Jorku, którzy mieli już pracę, a mimo to mieszkali razem.

Stany Zjednoczone to jedyny rozwinięty kraj świata, w którym nie ma płatnych urlopów macierzyńskich. Pracodawca ma obowiązek zatrzymać miejsce pracy dla młodej mamy przez pół roku, ale nie wypłaca jej pensji. Stawia to w bardzo trudnej sytuacji aktywne zawodowo kobiety i ich rodziny. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku urlopu wypoczynkowego, który zwykle wynosi ok. 10 dni w roku. Pracownicy obawiają się o utrzymanie pracy, więc najczęściej nie decydują się na jego pełne wykorzystanie. Co czwarta osoba nie ma prawa do płatnego urlopu. Czasem amerykańscy przyjaciele patrzą na mnie z niedowierzaniem, gdy opowiadam o podróżach, chociażby po Ameryce Północnej, czyli bądź co bądź ich kontynencie. Bardzo niewielu z nich widziało takie podstawy turystyczne jak Park Narodowy Wielkiego Kanionu, Dolinę Śmierci, wodospad Niagara czy Waszyngton. Nie byli, nie widzieli, ba, nawet nie marzą, by tam pojechać i niczego nie planują. Gdy namawiam znajomych na wspólny wyjazd do Europy, patrzą na mnie z niedowierzaniem.

Skąd wziąć tyle urlopu? Gdzie znaleźć na to wszystko pieniądze? Znakomita większość Amerykanów nie ma odłożonych środków nawet na niezbędne, ale nieplanowane wydatki, np. na naprawę zepsutej lodówki czy samochodu. Wszystkie koszty są opłacane z kart kredytowych. Przeciętny mieszkaniec USA ma ich kilka i balansuje z miesiąca na miesiąc, tonąc w długach po uszy. Czy można myśleć o urlopie, gdy trzeba spłacać studia, samochód i mieszkanie? Na dodatek trzeba zaciskać pasa, aby co miesiąc móc opłacić bardzo drogie ubezpieczenie zdrowotne i pokryć olbrzymie koszty utrzymania. Między innymi z tych powodów podróże są na szarym końcu listy potrzeb. Dlatego też dwie trzecie społeczeństwa nie ma paszportu i nie odczuwa jego braku. Mogliby chociaż zacząć jeździć po własnym kraju, aby nieco lepiej go poznać. I, owszem, zwiedzają, ale głównie… Las Vegas.

Kiedy pada hasło „Vegas”, każdy reaguje podobnie, z lekkim kokieteryjnym uśmiechem podszytym nutą tajemnicy, puszczeniem oka itp. Wszyscy wiedzą, o co chodzi – Vegas, czyli Miasto Grzechu i światowa stolica hazardu. Każdy Amerykanin już tam był, planuje pojechać albo o tym marzy. To miasto, które nigdy nie zasypia, gdzie alkohol leje się strumieniami, papierosy można palić prawie wszędzie, o innych zakazanych gdzie indziej atrakcjach nie wspominając. Oj tak, Vegas zdecydowanie jest w ich planach. Z LA jest bardzo blisko, bo to tylko cztery godziny jazdy samochodem, więc można tam wyskoczyć na weekend nawet z dziećmi. Każda okazja jest dobra – wieczór kawalerski czy panieński, ślub albo rocznica ślubu, urodziny mamy, babci, pradziadka, chęć zabawy do białego rana, szalony weekend z przyjaciółmi, romantyczny wypad we dwoje. Dobre restauracje na każdą kieszeń – od tych za kilkanaście dolarów, po te z gwiazdkami Michelina za kilkaset dolarów za danie. Do tego koncerty gwiazd, zrealizowane z niezwykłym rozmachem przedstawienia Cirque du Soleil, bliskość niesamowitych atrakcji przyrodniczych idealnych na jednodniową wycieczkę – Vegas ma wiele do zaoferowania.

Poranna joga już za mną. Biorę prysznic w klubie, przebieram się w kolejny komplet ubrań sportowych i wyskakuję do pobliskiej kawiarni po acai bowl. To owocowy zestaw z brazylijskimi jagodami, który jest smaczny i pożywny, więc zdrowo się od niego uzależniłam.

Dzień pracy zaczynam od kilku spotkań biznesowych. Dlaczego swoich gości będę przyjmować w stroju sportowym? Otóż dlatego, że wspomniany przeze mnie klub YogaCycle to moja firma. Zaryzykowałam, zainwestowałam i otworzyłam go w 2015 roku. Czasami żartuję, że to moje trzecie dziecko, urodzone dla odmiany na amerykańskiej ziemi. Zrealizowałam swoje marzenie jeszcze z czasów studiów na Wydziale Turystyki i Rekreacji na poznańskiej AWF. Nigdy nie przypuszczałam, że stanie się to wiele lat po zdobyciu wyższego wykształcenia i do tego aż w Kalifornii. Jak się okazuje, życie potrafi przynieść niespodzianki i marzenia się spełniają, nawet jeśli czas realizacji jest bardzo długi.

Do południa spotykam się w biurze z trzema potencjalnymi instruktorami spinningu i jogi. Rozmawiamy o ich doświadczeniu, pasji, dyspozycyjności, umiejętności wykorzystania mediów społecznościowych do zbudowania grupy uczniów, która będzie regularnie przychodzić na ich zajęcia. Nie jest łatwo rozwinąć własną grupę sympatyków i zatrzymać ich uwagę na dłużej, bo konkurencja jest ogromna. Każdy instruktor musi umieć przekonać potencjalnych klientów do siebie i własnej metody prowadzenia zajęć. Powinien dostarczać dobry produkt, czyli dobrze prowadzić zajęcia, wykazywać się zrozumieniem, życzliwością, być przyjacielski, a zarazem wymagający, by klienci widzieli rezultaty pracy. W budowaniu stałej grupy zainteresowanych bez wątpienia przydaje się umiejętność szybkiego zapamiętywania imion. Miasta Manhattan Beach, Redondo Beach, Hermosa Beach to mekka dla fanów sportowego i zdrowego stylu życia. Rynek jest niezmiernie nasycony, bo w odległości 20 km znajduje się ok. 35 klubów, zarówno wielkich molochów ogólnokrajowych sieci, jak i kilkanaście butikowych studiów, mających całą gamę zajęć – od pilates, przez jogę, cross fit, po spinning. Do tego oferowana jest ogromna liczba darmowych zajęć na plaży i w parkach. Społeczność tych miast uwielbia się ruszać, chwalić się tym na Facebooku i Instagramie, motywować obserwatorów na blogach itp.

Potencjalna instruktorka Sandra, na co dzień administratorka w prywatnej szkole, aż kipi od pomysłów. Jest właśnie po trwającym 500 godzin kursie jogi; nie ma doświadczenia, ale nadrabia energią i optymizmem. Bardzo mi się to podoba i wierzę w jej sukces. Lubię dawać szansę właśnie takim osobom, które gdzieś przecież muszą zacząć. Pasja, zaangażowanie i ciężka praca to podstawa w każdej dziedzinie. Jak mówi Gary Vaynerchuk, biznesmen, inwestor, autor książek i mówca motywacyjny: Skills are cheap. Passion is priceless (Umiejętności są tanie. Pasja jest bezcenna).

– A może moje poranne zajęcia nazwiemy Cafe au Yoga? – ekscytuje się Sandra. – Każdy rano marzy o kawie na rozbudzenie, a ja dodam do tego jogę. Będzie dużo pozycji rozciągających i budzących ciało, przygotowujących do dnia pełnego wyzwań. Dodam do tego optymistyczne nawiązania do życia codziennego. To będzie jak porządny kubek mocnej kawy z odrobiną mleka, tylko że w wersji sportowej – nie przestaje zasypywać mnie pomysłami dziewczyna.

– Jasne, jak najbardziej. Zacznijmy od następnego tygodnia! Nie dowiemy się, czy to zadziała, dopóki nie spróbujemy – ochoczo przystaję na jej inicjatywę i już wstawiam zajęcia w grafik.

– Zadzwonię do bardzo popularnej w South Bay kawiarni. Może namówimy ich na zasponsorowanie przez kilka dni kaw dla naszych klientów i mielibyśmy cross marketing na własnym podwórku? Ulotki rozłożymy u nich na stolikach, żeby miłośnicy kawy dowiedzieli się więcej o naszym klubie – tym razem to ja wpadam, jak mi się wydaje, na genialny pomysł.

Właścicielem wspomnianej kawiarni jest Nowozelandczyk, fantastyczny człowiek, który wielokrotnie wspierał mnie emo­cjo­nalnie w budowaniu biznesu na obcej ziemi. Zawsze mi powtarza, że pierwsze dwa lata będą bardzo trudne i że pewnie nieraz będę chciała „spalić tę budę” i pójść w siną dal. – Gdyby to było łatwe, to każdy by mógł to zrobić. Ale nie jest, więc własne firmy zakładają tylko takie osoby jak my. Dasz radę, Żaneta, tylko nie odpuszczaj za szybko – mówi Stan. On poznał to na własnej skórze, bo zanim odniósł sukces, a otwiera już czwartą kawiarnię ze słynnym nowoze­landzkim przysmakiem kawowym flat white, to przez pierwszy rok robił cuda, żeby tylko przyciągnąć klientów. Organizował minizoo, rozdawał kawę po mszach w lokalnych kościołach różnych wyzwań, rozkładał ulotki w szkołach itp. Obecnie ma najmodniejszą kawiarnię w okolicy i jak wrzuci rano na Instagrama zdjęcie świeżo upieczonego ciasta, to do południa ma wyprzedane wszystkie wypieki. To dowód na popularność miejsca, a także na głód Amerykanów na tradycyjne domowe przysmaki.

Do biura wchodzi kolejna kandydatka, tym razem potencjalna instruktorka spinningu, czyli jazdy na rowerze stacjonarnym. Veronica ma 49 lat i zarządza zespołem sprzedażowym w firmie farmaceutycznej. Pochodzi z Teksasu, ale kocha ocean i wybrzeże, stąd jej przeprowadzka do Kalifornii. – Nigdy nie byłam związana z branżą fitness, ani niczego nie trenowałam zawodowo. Natomiast uwielbiam tańczyć i gdy słyszę dobrą muzykę, to od razu ruszam na parkiet. Chciałabym nazwać moje lekcje Rhythm Rides, aby klienci wiedzieli, że jak przyjdą, to nie tylko będą mieli 45 minut dobrego treningu cardio, ale i zawsze nową porcję dźwięków, taneczne rytmy i mnóstwo radości – proponuje Veronica, a ja od razu zapalam się do sugestii. Jej zawsze uśmiechnięta twarz i naturalna umiejętność zjednywania sobie ludzi powodują, że sama nie mogę się doczekać jej zajęć.

Akcja charytatywna – zajęcia jogi, podczas których zbierane są pieniądze na fundację wspomagającą kobiety walczące z rakiem narządów rodnych

– Spróbujmy, ale musimy jeszcze zaangażować w promocję zajęć media społecznościowe. Utwórz grupę „tanecznych rowerzystów” i zachęcaj potencjalnych klientów. Pytaj o utwory, które chcieliby usłyszeć, zapraszaj na zajęcia, dodając śmieszne filmiki i zdjęcia. To będzie sukces – przekonuję. Po kilku miesiącach okazuje się, że miałam nosa. Obie dziewczyny mają wyprzedane zajęcia i ludzie muszą zapisywać się na listę oczekujących. Szkoda, że nie każdy zatrudniony przeze mnie trener okazuje się strzałem w dziesiątkę. Tworzenie zespołu YogaCycle to proces, podczas którego nieustannie się uczę.

Pewnie gdybym na początku wiedziała, jak wiele pra­cy będzie mnie kosztowało rozbudowanie firmy, nie skoczyłabym na głęboką wodę. Ale stało się, a teraz muszę się nauczyć, jak wygrać tę nierówną walkę. Zapał mam, wierzę w to, co robię, lubię swoją pracę i to jest najważniejsze. Entuzjazmu mi, mam nadzieję, nie zabraknie. Moje motto na co dzień brzmi: Wszystko jest trudne, zanim stanie się proste. Sprawdza się i w życiu, i w sporcie.

Kolejne spotkanie mam z przedstawicielami miasta w sprawie Beach Cities Free Fitness Weekend, miejskiej inicjatywy, w ramach której dwa razy do roku są organizowane darmowe weekendy sportowe dla mieszkańców. To fantastyczna idea i cieszę się, że mój klub może w niej wziąć udział, promując zdrowy styl życia. Dzięki takim inicjatywom buduje się mocne więzi między mieszkańcami, bo ludzie mają okazję poznać się, porozmawiać, wesprzeć się dzięki swoim różnorodnym doświadczeniom. To bardzo miłe i naprawdę się sprawdza. Znacie hasło neigbhourhood watch? Jest to sąsiedzka inicjatywa reagowania, gdy zauważymy coś podejrzanego na terenie osiedla, na ulicy, w ogrodzie sąsiada. Amerykanie faktycznie odpowiadają na ten apel, zwracają sobie nawzajem uwagę. Robią to grzecznie, ale stanowczo, gdy tylko ktoś robi coś niezgodnie z zasadami. Reagują również wówczas, kiedy podejrzewają jakieś przestępstwo czy niebezpieczeństwo. Potrafią błyskawicznie wezwać policję, zawołać pomoc lub zawiadomić sąsiadów.

Copyright for the Polish Edition © 2019 Edipresse Kolekcje Sp. z o.o.

Copyright for text and photos © 2019 Żaneta Auler

Edipresse Kolekcje Sp. z o.o.

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska

Senior Project Manager: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51), Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73),

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Agnieszka Betlejewska

Korekta: Edytorial.com.pl Izabela Jesiołowska, E-dytor Klaudia Dróżdź

Projekt okładki i stron tytułowych: Marcin Górski

Zdjęcia: Żaneta Auler Bamag Pictures z wyjątkiem stron 92 dolne – Pixabay, 176, 209, 263 – Shutterstock

Projekt makiety, skład i łamanie: Magdalena Betlej/Studio KARANDASZ – www.karandasz.com.pl

Rozdziały 2, 3 i 4 spisała: Sylwia Mróz

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: [email protected]

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

facebook.com/edipresseksiazki

facebook.com/pg/edipresseksiazki/shop

instagram.com/edipresseksiazki

ISBN 978-83-8164-119-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.