30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia - Danuta Augustyniak - ebook

30 lat za kratami. Osobista opowieść dyrektorki polskiego więzienia ebook

Augustyniak Danuta

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Data ważności licencji: 11/30/2025

Oceny
4,6 (183 oceny)
134
32
11
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martusia291089

Nie oderwiesz się od lektury

super książka. polecam
00
martusia2705

Nie oderwiesz się od lektury

super, poruszająca!
00
Izabela39

Nie oderwiesz się od lektury

połknęłam w jeden dzień. wspaniała osoba.
00
Shangela

Nie oderwiesz się od lektury

NIESAMOWITA!
00
Agnieszkajedrachowicz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ksiazka
00

Popularność




Nie­które imiona i detale zostały zmie­nione, aby zacho­wać pry­wat­ność postaci wystę­pu­ją­cych w książce.

Redak­tor pro­wa­dzący: Kata­rzyna Nawrocka Redak­cja: Marta Stę­plew­ska Korekta: Anna Stro­żek, Maria Zalasa Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Joanna Wasi­lew­ska/KATA­KA­NA­STA

Copy­ri­ght for the text © Danuta Augu­sty­niak, 2021 Copy­ri­ght for this edi­tion © JK Wydaw­nic­two, 2021

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Żadna część tej publi­ka­cji nie może być powie­lana ani roz­po­wszech­niana za pomocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, mecha­nicz­nych, kopiu­ją­cych, nagry­wa­ją­cych i innych bez uprzed­niego wyra­że­nia zgody przez wła­ści­ciela praw.

ISBN 978-83-8225-097-8 Wyda­nie I, Łódź 2021

JK Wydaw­nic­two ul. Kro­ku­sowa 3 92-101 Łódź tel. 42 676 49 69 www.wydaw­nic­two­fe­eria.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer

Wstęp

Te 30 lat to piękny roz­dział mojego życia. Były rado­ści i łzy, suk­cesy i nie­po­wo­dze­nia, ale moje osią­gnię­cia nie byłyby moż­liwe bez współ­pracy i zaan­ga­żo­wa­nia pod­le­głych mi funk­cjo­na­riu­szy. Nie byłyby moż­liwe rów­nież bez zro­zu­mie­nia, jakie otrzy­ma­łam od swo­ich dzieci. Wszyst­kim Wam za to ser­decz­nie dzię­kuję.

Szok

Zakła­dam mun­dur. Kiedy wizy­tuję oddziały miesz­kalne osa­dzo­nych, zawsze jestem w mun­durze. To budzi respekt zarówno wśród osa­dzo­nych, jak funk­cjo­na­riu­szy. Wia­domo, kto jest kto.

Idę szyb­kim kro­kiem przez wię­zie­nie. Wokół panuje głę­boka cisza. Mam wra­że­nie, że sły­szę jej dźwięk. Ta cisza zupeł­nie nie pasuje do roz­mia­rów ota­cza­ją­cej mnie prze­strzeni. Prze­cież to naj­więk­sze wię­zie­nie w Pol­sce.

Wcho­dzę w dłu­gie pod­ziemne kory­ta­rze, łączące wyso­kie, czte­ro­kon­dy­gna­cyjne budynki, w któ­rych znaj­dują się pawi­lony miesz­kalne osa­dzo­nych. Jest zimno i ciemno. Świa­tło zapala się po wykry­ciu ruchu, punk­towo. Z naprze­ciwka nikt nie idzie, nie ma takiej moż­li­wo­ści. Tunele są zapro­jek­to­wane tak, aby można się było nimi prze­miesz­czać tylko w jed­nym kie­runku. Jak ulice jed­no­kie­run­kowe, pomię­dzy któ­rymi znaj­duje się gruby beto­nowy mur. Tylko na wyso­ko­ści wejść do pawi­lo­nów mur na chwilę się urywa. Zastę­pują go kraty. Ruch w tych miej­scach i w kolej­nych odcin­kach tunelu jest moni­to­ro­wany przez funk­cjo­na­riu­sza na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia. Takie roz­wią­za­nie unie­moż­li­wia kon­tak­to­wa­nie się osa­dzo­nych ze sobą i zwięk­sza bez­pie­czeń­stwo. Eli­mi­nuje rów­nież ryzyko pomie­sza­nia się osa­dzo­nych.

Naci­skam dzwo­nek i kie­ruję twarz w stronę kamery. Po chwili otwie­rają się cięż­kie meta­lowe drzwi pro­wa­dzące na pawi­lon drugi. Wcho­dzę w kolejny kory­tarz. Ten jest już zde­cy­do­wa­nie inny. Ma okna. Co prawda można przez nie zoba­czyć jedy­nie wysoki mur oddzie­la­jący place spa­ce­rowe, ale już sam widok błę­kit­nych obło­ków na nie­bie znacz­nie zmie­nia atmos­ferę panu­jącą w tune­lach. W pod­zie­miach pawi­lonu dru­giego znaj­duje się maga­zyn depo­zy­towy. Wcho­dzę tam tylko na chwilę. Oddaję roz­pa­trzone przeze mnie prośby osa­dzo­nych o wyda­nie rze­czy z maga­zynu. Ponow­nie wcho­dzę w pod­ziemne tunele. Mijam wej­ścia do kolej­nych pawi­lonów. Wszę­dzie ta sama pro­ce­dura moni­to­ro­wa­nia dostępu do kolej­nego odcinka tunelu. Kie­ruję się do pawi­lonu pią­tego, szkol­nego. Schody na oddział, brzęk klu­czy i zgrzyt otwie­rającej się wię­zien­nej kraty.

– Pani dyrek­tor, mel­duję, że na oddziale panuje spo­kój.

– Dzię­kuję.

Wcho­dzę do pierw­szej celi, roz­ma­wiam z osa­dzo­nymi. Pytam, czy mają jakieś wnio­ski, skargi. Ktoś zgła­sza pro­blem z gło­śni­kiem, ktoś inny pyta, dla­czego nie wyra­zi­łam mu zgody na dłuż­sze widze­nie. Moją uwagę przy­kuwa jed­nak zacho­wa­nie innego męż­czy­zny.

Wysoki, krótko ostrzy­żony chło­pak cho­dzi ner­wowo po celi.

– Pani dyrek­tor, żona jest w ciąży. Dener­wuję się. Czy mógł­bym wyko­nać dodat­kowy tele­fon?

Zga­dzam się. Janusz L. to spo­kojny osa­dzony, bar­dzo tęskni za rodziną. Czę­sto opo­wiada o swo­jej żonie. Ma już jedno dziecko, chłopca. Teraz ocze­kuje dziew­czynki. Bar­dzo prze­żywa poród żony. Odbywa karę pięt­na­stu lat pozba­wie­nia wol­no­ści za zabój­stwo. Pozo­stało mu już tylko pięć. Stara się o warun­kowe przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie. Wycho­dzi na prze­pustki do domu. Myślę, że mu się uda.

Kolejna cela. Osa­dzony zgła­sza, że chciałby sko­rzy­stać z biblio­teki.

– Wymiana ksią­żek będzie po spa­ce­rach – odpo­wiada oddzia­łowy, nie cze­ka­jąc na moje wyja­śnie­nie.

O tej porze więk­szość osa­dzo­nych prze­bywa na boisku, więc wizy­to­wa­nie oddziału prze­biega dość szybko.

– Osa­dzony Paweł K. prosi o roz­mowę indy­wi­du­alną – mel­duje mi oddzia­łowy, gdy kie­ruję się już do wyj­ścia.

– Pro­szę dopro­wa­dzić osa­dzo­nego do pokoju wycho­wawcy – decy­duję.

– Wycho­wawca wyszedł. Chce pani klucz?

– Tak, popro­szę.

Maleń­kie pomiesz­cze­nie, w któ­rym pra­cuje wycho­wawca, jest usy­tu­owane w środ­ko­wej czę­ści oddziału miesz­kal­nego osa­dzo­nych. Drzwi do pokoju otwie­rają się bez­po­śred­nio na dyżurkę oddzia­ło­wego. Stoi przy nich meta­lowa szafa na akta osa­dzo­nych, jest wie­szak i mała półka z książ­kami. Pośrodku pomiesz­cze­nia znaj­duje się nie­wiel­kie biurko, po jed­nej stro­nie biurka fotel wycho­wawcy, po dru­giej krze­sło dla osa­dzo­nych.

Roz­lega się puka­nie.

– Osa­dzony Paweł K., syn Sta­ni­sława, cela numer sześć.

Do pokoju wcho­dzi nie­wy­soki blon­dyn, za nim w drzwiach stoi oddzia­łowy. Ubez­pie­cza mnie w ten spo­sób.

– Słu­cham, w jakiej spra­wie chciał pan roz­ma­wiać?

Osa­dzony zaczyna spo­koj­nie przed­sta­wiać swoją sytu­ację rodzinną. Mówi o tym, że rodzina ma pro­blemy finan­sowe, że bar­dzo chciałby im pomóc, że nie wie, kiedy będzie miał ape­la­cję od wyroku.

Roz­lega się dzwo­nek do kraty wej­ścio­wej na oddział. To osa­dzeni wra­cają ze spa­ceru. Oddzia­łowy pyta wzro­kiem, czy może się odda­lić, zosta­wia­jąc mnie samą z osa­dzo­nym. Wycho­wawcy na­dal nie ma.

– Idź – wydaję pole­ce­nie oddzia­ło­wemu.

Wiem, że nie będzie go dłuż­szy czas. Całą grupę trzeba prze­szu­kać, wpu­ścić do cel, to tro­chę potrwa.

Paweł K. też to wie. Wie­dział rów­nież, że grupa spa­ce­rowa będzie wra­cać. Na kory­ta­rzu robi się gwarno. Osa­dzeni zaglą­dają do pokoju wycho­wawcy przez uchy­lone drzwi.

– Paweł kabluje – stwier­dza jeden z nich.

– Parówa! – rzuca ktoś inny.

– Cwel!

– Kapuś!

Okrzyki i śmiech osa­dzo­nych stop­niowo przy­ci­chają, w miarę jak odda­lają się oni w stronę swo­ich cel.

Wtedy sto­jący przede mną męż­czy­zna wyko­nuje gwał­towny ruch i nagle widzę przed oczyma gruby, zaostrzony szpi­ku­lec o dłu­go­ści mniej wię­cej dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów. Sie­dzę na fotelu. Osa­dzony stoi tyłem do drzwi, trzy­ma­jąc ostrze na wyso­ko­ści moich oczu. Dzieli nas odle­głość wąskiego biurka. Robi mi się gorąco. Pokój zaczyna tań­czyć wokół mnie. Strach. Tak, zawsze twier­dzi­łam, że tylko głu­piec się nie boi.

W ciągu sekundy przez moją głowę prze­la­tuje tysiąc myśli i obra­zów. Pierw­sza myśl wiąże się oczy­wi­ście z moimi dziećmi.

Reset, prze­cież im nic nie grozi.

To ja jestem w nie­bez­pie­czeń­stwie. Tylko co mam robić?

Pod biur­kiem jest przy­cisk, tak zwana przy­zy­wówka, ale czy zadziała? A jeśli zadziała, to ile czasu upły­nie, zanim ktoś się pojawi? Praw­do­po­dob­nie będę wtedy miała już szpi­ku­lec w oku.

Przez uchy­lone drzwi sły­szę kroki oddzia­ło­wego.

– Wszystko w porządku? – pyta zza ściany i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, prze­cho­dzi dalej.

– Tak – odpo­wia­dam pustce na kory­ta­rzu. Cały czas towa­rzy­szy mi myśl, że Paweł K. będzie szyb­szy.

Drzwi do pokoju wycho­wawcy są teraz zamknięte. Nie wiem, czy przy­mknął je oddzia­łowy, pro­wa­dząc grupę osa­dzo­nych, czy też zro­bił to któ­ryś z więź­niów.

Osa­dzony patrzy przed sie­bie tępym wzro­kiem, jego twarz nie wyraża żad­nych emo­cji. Tak mi się przy­naj­mniej wydaje. Nie wiem, czego się spo­dzie­wać. Przy­cho­dzą mi do głowy same czarne sce­na­riu­sze. Zakład­niczka, szpi­ku­lec w oku, roze­rwana aorta albo dźgnię­cie w serce.

Wycią­gam nie­śmiało rękę.

– Oddaj mi to. – Sta­ram się mówić spo­koj­nym gło­sem.

Cisza.

– Po co ci to wszystko?

Cisza.

– Dla­czego to robisz?

Cisza.

Patrzymy na sie­bie.

W myślach prze­rzu­cam kartki jego akt. Arty­kuł 280 kk, czyli roz­bój. Przy­je­chał skądś z Pol­ski, ze skie­ro­wa­niem do szkoły. Nie­stety czę­sto tak bywa, że jed­nostka pozbywa się w ten spo­sób trud­nego osa­dzo­nego. To wła­śnie ten przy­pa­dek. Paweł K. z całą masą wnio­sków o uka­ra­nie wylą­do­wał na Bia­ło­łęce. Tutaj też spra­wia kło­poty. Dla­tego czę­sto się spo­ty­kamy, zwy­kle w związku z wymie­rza­niem kary.

Wszyst­kie te myśli nie popra­wiają mi humoru. I jesz­cze ten dziwny, zimny, pozba­wiony wyrazu wzrok. Brak jakiej­kol­wiek reak­cji osa­dzo­nego i wymie­rzony we mnie szpi­ku­lec są prze­ra­ża­jące.

Sta­ram się nawią­zać roz­mowę. Wró­cić do tego, o czym mówił. Pytam o rodzinę, plany. Nie­skład­nie rysuję jego przy­szłość.

– Nie­długo skoń­czysz szkołę, będziesz miał zawód, będzie łatwiej o pracę – wspo­mi­nam.

Coś tam jesz­cze mówię, ale sama nie wiem, czy to ma jakiś sens.

Cisza.

– Paweł, roz­wa­lasz sobie życie.

– Nie.

Uff, zaczyna mówić.

– Dener­wuje się pani?

– Tak.

– Boi się pani? – dopy­tuje dalej.

Potwier­dzam, a wtedy on wyciąga w moją stronę szpi­ku­lec i kła­dzie go w mojej wycią­gnię­tej dłoni. Cały czas patrzy mi w oczy.

– Bar­dzo cenię w pani szcze­rość. Chcia­łem pani tylko poka­zać, że nie jest pani bez­pieczna i że ten oddzia­łowy nadaje się do pasa­nia krów.

Cisza.

– Panie oddzia­łowy, pro­szę odpro­wa­dzić osa­dzo­nego do celi – wydaję pole­ce­nie spo­koj­nym gło­sem.

Nie­ba­wem Paweł K. znika wraz z funk­cjo­na­riu­szem za drzwiami.

Wsu­wam szpi­ku­lec pod mun­dur. Zacho­wam go na pamiątkę.

Mój pierw­szy dzień w służ­bie

Niewy­soka, skromna dzie­więt­na­sto­latka. Z małej miej­sco­wo­ści, poło­żo­nej wśród pięk­nych zie­lo­nych pagór­ków woje­wódz­twa świę­to­krzy­skiego, z dala od wiel­ko­miej­skiej pogoni za sławą, pie­niędzmi i karierą. Wycho­wana w innym świe­cie. Bez prze­stępstw i prze­mocy. Bez intryg, spe­ku­la­cji czy matactw. Rano sły­chać tam śpiew pta­ków, a wie­czo­rem czuć zapach maciejki.

Wysia­dłam na Olszynce Gro­chow­skiej. Dalej trzeba iść pie­szo. Pew­nie z kilo­metr. Nie byłam sama. Wszy­scy pasa­że­ro­wie, któ­rzy wysie­dli na pętli, kie­ro­wali się w stronę aresztu, może oprócz jed­nego kole­ja­rza, który szedł do pracy. Kilka osób nio­sło ogromne paczki. „To pew­nie rodziny więź­niów – pomy­śla­łam. – Wszy­scy idą na widze­nie?”. Droga się skoń­czyła. Pętla torów kole­jo­wych, sta­cja posto­jowa i myj­nia pocią­gów.

Skrót pro­wa­dził przez dość ruchliwe tory. W oddali widać było nad­jeż­dża­jący pociąg.

– Szyb­ciej! – krzyk­nęła do mnie idąca obok wysoka, szczu­pła dziew­czyna.

Patrzy­łam z podzi­wem, jak spraw­nie poru­sza się po torach. Zwłasz­cza w tak wyso­kich szpil­kach. Miała na sobie obci­słą krótką spodniczkę i mocno wyde­kol­to­waną bluzkę. Nio­sła ogromną paczkę prze­wią­zaną sza­rym sznur­kiem, a mimo wszystko nada­wała dość szyb­kie tempo.

– Ty do aresztu? – zapy­tała.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam krótko.

– Chyba pierw­szy raz. Widać, że nie znasz drogi. Tu trzeba uwa­żać. Łapią soki­ści, można dostać man­dat. No i jeż­dżą pociągi. Tutaj jest myj­nia. Naj­go­rzej jest, jak jakiś zatrzyma się przed nią i zata­ra­suje przej­ście. Już kilka razy tak mi się zda­rzyło. Wska­kuje się wtedy do wagonu i zeska­kuje z dru­giej strony albo prze­cho­dzi przez łącz­niki sprzę­ga­jące ze sobą dwa wagony.

– To może być nie­bez­pieczne – wyją­ka­łam prze­ra­żona.

– Zawsze ist­nieje ryzyko, że pociąg ruszy. W naj­gor­szym wypadku można wtedy prze­je­chać się na Dwo­rzec Wschodni albo na myj­nię. – Dziew­czyna wyraź­nie weszła w rolę doświad­czo­nej prze­wod­niczki.

Tak jak wszy­scy idący w tym kie­runku prze­szłam przez dziurę w przę­śle beto­no­wego ogro­dze­nia, potem skra­jem lasu, minę­łam jesz­cze nie­strze­żony prze­jazd kole­jowy i zna­la­złam się pod murami wię­zie­nia.

Wysoki, szary mur, z ogrom­nymi zwo­jami drutu kol­cza­stego na górze, łączył się z jed­nej strony z wysta­jącą wie­życzką z pode­stem, po któ­rym cho­dził funk­cjo­na­riusz, a z dru­giej z niskim budyn­kiem, któ­rego dach wzdłuż całej dłu­go­ści zabez­pie­czało kilka warstw drutu kol­cza­stego. Po bokach bie­gły rury spu­stowe, jed­nak te wyglą­dały nieco ina­czej niż zazwy­czaj: od góry do dołu opla­tał je rów­nież drut kol­cza­sty. Wszyst­kie okna zabez­pie­czono kra­tami. Obok wiel­kiej bramy w murze umiesz­czono cięż­kie meta­lowe drzwi. Nieco dalej znaj­do­wało się dużo mniej­sze od pozo­sta­łych, rów­nież zakra­to­wane okienko.

Dziew­czyna, która towa­rzy­szyła mi pod­czas drogi, pode­szła do tego okienka i usta­wiła na jego para­pe­cie swój paku­nek.

– Widzę, że nie masz nic ze sobą, ale gdy­byś miała, to wła­śnie tutaj prze­ka­zuje się paczki dla naszych. Rodzina może dostar­czyć paczkę, jak dosta­nie talon odzie­żowy lub higie­niczny. Wła­śnie w tym okienku bra­mowy odbiera paku­nek i spraw­dza, czy zawar­tość zga­dza się z arty­ku­łami wymie­nio­nymi na talo­nie. Nie ma co wkła­dać nic innego, bo kla­wisz nie puści. Kon­tro­lują. To już lepiej wnieść coś na widze­nie. Cza­sami się udaje, no a cza­sami kurwy znajdą. – Dawała mi złote rady, a ja sta­łam i nie wie­dzia­łam, jak mam jej powie­dzieć, że ja nie na widze­nie.

Pode­szłam do cięż­kich meta­lo­wych drzwi. Ktoś wci­snął dzwo­nek.

– Zaraz.

Usły­sze­li­śmy dźwięk zasuwki. Za nie­wielką okrą­głą szybką, będącą nie­udolną kopią wizjera, poja­wiło się czy­jeś oko. Po chwili w drzwiach otwo­rzyła się kil­ku­na­sto­cen­ty­me­trowa klapka, przez którą widać było już oboje oczu i frag­ment nosa.

– Słu­cham. – Przez otwór wydo­był się czyjś mało sym­pa­tyczny głos.

– Ja na widze­nie – ode­zwała się sto­jąca przede mną kobieta.

– Pro­szę wypeł­nić wnio­sek. – Czło­wiek, któ­remu widać było tylko oczy, podał kobie­cie małą kar­teczkę.

Zasta­na­wia­łam się, dla­czego ten ktoś nie otwiera drzwi i nie roz­ma­wia z nami twa­rzą w twarz. Pomy­śla­łam, że to brak sza­cunku.

– Dzień dobry – powie­dzia­łam, kiedy nade­szła moja kolej.

– Słu­cham. – Dobiegł mnie ten sam mało grzeczny głos.

– Ja do pracy.

– Legi­ty­ma­cja.

– Słu­cham?

– Pro­szę poka­zać legi­ty­ma­cję, nie znam pani.

– Nie mam legi­ty­ma­cji, jestem nowym pra­cow­ni­kiem.

– Chwi­leczkę – rzu­cił zza klapki, po czym ją zamknął.

Poczu­łam na sobie wzrok dziew­czyny od paczki. Bałam się odwró­cić głowę. Kątem oka widzia­łam tylko jej wykrzy­wioną minę, jakby chciała powie­dzieć: „Kla­wisz”.

Na szczę­ście w tym momen­cie otwo­rzyły się drzwi. Przede mną sta­nął młody chło­pak w mun­du­rze.

– Safiań­ska Danuta.

– To ja.

– Wcho­dzimy – rzu­cił krótko.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łam i pospiesz­nie weszłam do środka.

Za ple­cami usły­sza­łam gło­śny trzask; mun­du­rowy, uśmie­cha­jąc się, prze­krę­cił klucz w zamku. Patrzy­łam jak zahip­no­ty­zo­wana na chło­paka, a w zasa­dzie nie na niego, tylko na to, co trzy­mał w dłoni. Ni­gdy nie widzia­łam tak dużych klu­czy. Mój nowy zna­jomy miał cały ich pęk, zawie­szo­nych na dużym kółku, a jesz­cze dziw­niej­sze było to, że przy­piął kółko łań­cusz­kiem do paska od spodni. Przed moimi oczami poja­wił się obraz dziecka z klu­czami od miesz­ka­nia zawie­szo­nymi na szyi. Czyżby cho­dziło o to, by funk­cjo­na­riusz tych klu­czy nie zgu­bił? A może by nikt mu ich nie ode­brał? Czemu tak ich pil­nuje?

Z zamy­śle­nia wyrwał mnie jego głos:

– Fak­tycz­nie jest pani umó­wiona w kadrach. Popro­szę o dowód oso­bi­sty. I jesz­cze jedno, na przy­szłość… Jesteś funk­cjo­na­riu­szem, nie pra­cow­ni­kiem, i przy­szłaś do służby, nie do pracy. Nie­długo zro­zu­miesz róż­nicę. Jak spę­dzisz tu kilka latek i zali­czysz parę nie­prze­spa­nych nocy, dowiesz się, co to służba – zakoń­czył wolno i dobit­nie.

Róż­nica rze­czy­wi­ście musiała być znaczna, skoro mówił z taką powagą. Zapa­mię­ta­łam te słowa już na zawsze, cho­ciaż wtedy sobie pomy­śla­łam: „Co ty tam wiesz? Prze­cież nie zamie­rzam zostać tutaj dłu­żej niż rok. Prze­cież jestem tu tylko dla­tego, że nie dosta­łam się na wyma­rzony wydział”. Mia­łam stu­dio­wać che­mię w Wyż­szej Szkole Peda­go­gicz­nej w Kiel­cach. Zawsze chcia­łam być nauczy­cie­lem. Oczy­wi­ście che­mii. Uwiel­bia­łam ten przed­miot. Pod­ręcz­nik do che­mii czę­sto zabie­ra­łam w podróż. Czy­ta­łam go sobie ot tak, dla przy­jem­no­ści, jak czyta się książkę przy­go­dową, co zresztą nie­rzadko wywo­ły­wało zdzi­wie­nie u współ­pa­sa­że­rów. Za rok chcia­łam zacząć stu­dia. A dla­czego wię­zie­nie? Sama nie wiem. To pyta­nie wciąż krą­żyło w mojej gło­wie.

Chyba tro­chę z powodu pie­nię­dzy – wtedy były one cał­kiem nie­złe. Może czę­ściowo z cie­ka­wo­ści, chęci prze­ży­cia cze­goś eks­cy­tu­ją­cego. No i uwa­ża­łam, że nikt nie będzie mi mówił, że gdzieś mnie nie chcą albo że cze­goś nie potra­fię. Rodzice nauczyli mnie, że chcieć to móc.

– Trzeba pocze­kać, za chwilę przyj­dzie po cie­bie kadro­wiec – powie­dział bra­mowy i zajął się swoją robotą.

Przez kratę oddzie­la­jącą pomiesz­cze­nie, w któ­rym sie­dział, od czę­ści admi­ni­stra­cyj­nej zoba­czy­łam idą­cego wolno kory­ta­rzem wyso­kiego męż­czy­znę.

– Cześć, więc jesteś.

Przy sło­wie „cześć” zro­biło mi się miło.

– Dzień dobry.

Chło­pak z bramy zakrę­cił kół­kiem z pobrzę­ku­ją­cymi klu­czami, chwy­cił jeden z nich i otwo­rzył kratę pro­wa­dzącą do admi­ni­stra­cji.

– Posiada oby­wa­telka broń? Gaz? Jakieś przed­mioty nie­do­zwo­lone? – zapy­tał, nie wyj­mu­jąc klu­czy z kraty.

Oczy zro­biły mi się chyba kwa­dra­towe. Jaka oby­wa­telka? Jakie przed­mioty nie­do­zwo­lone? Jaka broń? Przy­były męż­czy­zna zaśmiał się, widząc moją minę.

– Nic nie mam – powie­dzia­łam cicho.

– Zapra­szam. – Męż­czy­zna ruchem głowy zachę­cił mnie do wej­ścia za kratę.

Pode­szłam do niego i nie mogłam uwie­rzyć, że jest tak wysoki, a może po pro­stu ja przy nim byłam bar­dzo mała. Do tego taki poważny, w ide­al­nie dopa­so­wa­nym mun­du­rze.

Wziął jesz­cze mój dowód od bra­mo­wego i poszli­śmy dłu­gim kory­ta­rzem do jego pokoju.

– Masz dowód i prze­pustkę. Dopóki nie dosta­niesz legi­ty­ma­cji, będziesz wcho­dziła na prze­pustkę.

– Dobrze.

– Teraz przej­dziemy do działu gospo­dar­czego. Jestem kadrow­cem w tej jed­no­stce.

Na drew­nia­nej tabliczce przy­bi­tej do drzwi sąsia­du­ją­cych z poko­jem kadrowca prze­czy­ta­łam: „Dział gospo­dar­czy”.

– Czym zaj­muje się dział gospo­dar­czy?

– Wszyst­kim, no, pra­wie wszyst­kim. Może powiem ci, czym się nie zaj­muje. Nie zaj­muje się kadrami, bo od tego jestem ja. Nie zaj­muje się pie­niędzmi, bo tym zaj­muje się dział finan­sowy, cho­ciaż to pew­nie gospo­dar­czy naj­wię­cej ich wydaje. No i nie zaj­muje się doku­men­ta­cją osa­dzo­nych, ich wyro­kami, spra­wami sądo­wymi, zwol­nie­niami z wię­zie­nia. Od tego jest dział ewi­den­cji i zatrud­nie­nia. Jest jesz­cze dział peni­ten­cjarny. Tam peł­nią służbę wycho­wawcy i psy­cho­lo­go­wie. Poma­gają osa­dzo­nym funk­cjo­no­wać w wię­zie­niu i zmie­niać swoje życie na lep­sze. O nasze bez­pie­czeń­stwo dba dział ochrony, straż­nicy, oddzia­łowi. Nie­długo poznasz ich zada­nia.

Kadro­wiec otwo­rzył drzwi.

– Oby­wa­telu porucz­niku, pani Danuta Safiań­ska.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział młody porucz­nik, pod­no­sząc się zza biurka. – Zapra­szam panią. – Wska­zał na duży pokój.

Zaraz przy drzwiach stały złą­czone dwa biurka, w głębi kolejne dwa, usta­wione poje­dyn­czo przy prze­ciw­le­głych ścia­nach pokoju. Nie­śmiało prze­kro­czy­łam próg i sta­nę­łam przy biurku kie­row­nika. Wyda­wało mi się, że panuje tu zgiełk. W środku było chyba sze­ściu lub sied­miu męż­czyzn. W róż­nym wieku, w róż­nych mun­du­rach. Jeden stał boso, miał na sobie spodnie i pod­ko­szu­lek, w ręku trzy­mał nie­bie­ską koszulę, taką samą, w jaką ubrany był kadro­wiec.

Nie wiem, jaką mia­łam minę, ale bosy chło­pak zaczął się tłu­ma­czyć.

– No co, prze­bie­ram się.

Pozo­stali par­sk­nęli śmie­chem.

– Mało­lat się spe­szył – rzu­cił jeden z nich.

– O, będziemy mieć parę – dodał z roz­ba­wie­niem drugi.

– Mało­lat, śmiało – zachę­cał ktoś inny.

Na zmianę rzu­cali jakieś uwagi. Mia­łam ochotę stam­tąd uciec.

– Pano­wie, spo­kój, zada­nia przy­dzie­lone, żegnam was – ode­zwał się dość ostrym tonem porucz­nik.

– Tak jest, oby­wa­telu porucz­niku.

Funk­cjo­na­riu­sze pospiesz­nie pozbie­rali jakieś doku­menty, „mało­lat” się ubrał i wyszli. Porucz­nik spoj­rzał na mnie, chyba się uśmiech­nął.

– Są w porządku, jesz­cze się polu­bi­cie – zapew­nił.

Pod­szedł do mnie i wycią­gnął rękę. Jego wygląd wzbu­dzał zaufa­nie. Przede wszyst­kim nie przy­tła­czał mnie wzro­stem, tak jak kadro­wiec.

– Porucz­nik Sła­wo­mir F., kie­row­nik działu gospo­dar­czego, jestem twoim bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym i opie­ku­nem.

W tam­tej chwili zupeł­nie nie wie­dzia­łam, o czym mówił. Opie­kun? Po co mi opie­kun? Co to zna­czy?

Póź­niej się dowie­dzia­łam, że mło­demu funk­cjo­na­riu­szowi na czas służby przy­go­to­waw­czej przy­dziela się opie­kuna, osobę udzie­la­jącą rad i wspar­cia oraz czu­wa­jącą nad jego adap­ta­cją zawo­dową.

– Przej­dziemy się po tere­nie jed­nostki, zapo­znam cię z topo­gra­fią i przed­sta­wię kie­row­ni­kom poszcze­gól­nych dzia­łów. Pokażę ci miej­sce two­jej służby – oznaj­mił mi kie­row­nik.

– Dzię­kuję.

– Przez pierw­szy mie­siąc będziesz pozna­wać pracę w poszcze­gól­nych dzia­łach, w każ­dym z nich spę­dzisz tydzień, a w dziale ochrony dwa tygo­dnie. Będziesz uczyła się prze­pi­sów, ale też wyko­ny­wała pole­ce­nia kie­row­nika danego działu. Pamię­taj, jesteś w służ­bie – wyja­śniał dalej.

Pomy­śla­łam, że już to dzi­siaj sły­sza­łam. Czy mam się bać „bycia w służ­bie”? Czy to prze­stroga?

Roz­po­czę­li­śmy wycieczkę po wię­zie­niu. Weszli­śmy do pierw­szego pokoju. To był dział finan­sowy. Funk­cjo­na­riusz sie­dzący naj­bli­żej drzwi spoj­rzał na nas, ener­gicz­nie wstał z krze­sła, a potem gło­śno krzyk­nął:

– Uwaga!

Pozo­stali szybko pod­nie­śli się z miejsc.

– Dzię­kuję, sia­daj­cie – odrzekł kie­row­nik.

Ich zacho­wa­nie wydało mi się dziwne, a nawet nieco zabawne. Nie wie­dzia­łam jesz­cze, że tak naka­zują służ­bowe pro­ce­dury. Gdy wcho­dzi star­szy stop­niem ofi­cer, należy wstać. Okrzyk „Uwaga!” to infor­ma­cja dla innych.

Kie­row­nik przed­sta­wił mnie i powie­dział, że w przy­szłym tygo­dniu będę tutaj peł­nić służbę. Prze­szli­śmy po wszyst­kich poko­jach admi­ni­stra­cji i wszę­dzie powta­rzał się ten sam sche­mat.

Wyszli­śmy na kory­tarz i ruszy­li­śmy dalej. Kiedy mija­li­śmy grupkę funk­cjo­na­riu­szy, jeden z nich obró­cił się gwał­tow­nie w naszym kie­runku, stuk­nął obca­sami i krzyk­nął:

– Przej­ście!

„Wow” – pomy­śla­łam. Wyda­wało mi się, że obser­wuję jakiś spek­takl. Wszystko wyglą­dało bar­dzo poważ­nie, wręcz maje­sta­tycz­nie. Męż­czyźni w służ­bo­wych uni­for­mach budzą respekt. A jako że w wię­zie­niu widzia­łam głów­nie umun­du­ro­wa­nych męż­czyzn, całe miej­sce wydało mi się bar­dzo dostojne.

No wła­śnie – zaczę­łam się zasta­na­wiać – dla­czego są tu pra­wie sami męż­czyźni? Do tej pory spo­tka­łam dwie kobiety w dziale finan­so­wym i jedną w dziale ewi­den­cji i zatrud­nie­nia. Czyżby coś sta­wało na prze­szko­dzie, by przyj­mo­wać panie do służby? Przy­po­mnia­łam sobie, że już pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej kadro­wiec oka­zał nie­za­do­wo­le­nie z faktu, że jestem kobietą. Pamię­tam jego słowa: „Kobieta? Ow­szem, potrze­bu­jemy żyw­no­ściowca, ale kobieta?”. Mówił wtedy, że zatrud­nia­jąc kobietę, muszą uzy­skać zgodę Cen­tral­nego Zarządu Zakła­dów Kar­nych. Pomy­śla­łam, że to jakaś para­noja. Wręcz dys­kry­mi­na­cja.

Wyszli­śmy z budynku admi­ni­stra­cji. Był koniec listo­pada. Ponury, szary dzień. A może nie cho­dziło o dzień, tylko o miej­sce? Prze­ra­żał mnie ten drut kol­cza­sty. Był wszę­dzie: na każ­dym kawałku ogro­dze­nia, wszyst­kich budyn­kach, furt­kach, wspo­mnia­nych wcze­śniej rurach spu­sto­wych, a nawet słu­pach elek­trycz­nych oraz latar­niach.

– Po co ten drut na latarni? – zapy­ta­łam nie­śmiało.

– Żeby nikt na nią nie wszedł – odpo­wie­dział krótko kie­row­nik, a ja dalej się zasta­na­wia­łam, po co ktoś miałby wcho­dzić na latar­nię. Przy­szło mi na myśl, że drut ma chro­nić przed kra­dzieżą. Bez sensu. Przed kra­dzieżą żarówki? Roze­śmia­łam się w duchu, ale bałam się pytać dalej.

Każdy prze­cho­dzący obok nas funk­cjo­na­riusz zwal­niał kroku, a cza­sami nawet się zatrzy­my­wał i odda­wał honory – dwa palce pra­wej ręki do czapki, w kie­runku orzełka. Kie­row­nik za każ­dym razem robił tak samo. Cza­sami doda­wał jesz­cze:

– Czo­łem.

Dum­nie szłam obok niego. Coraz bar­dziej mi się wszystko podo­bało, a już szcze­gól­nie mun­dury. Zawsze je kocha­łam. W moim rodzin­nym domu mun­dur darzono sza­cun­kiem. Tata stra­żak, druh Ochot­ni­czej Straży Pożar­nej, bra­cia rów­nież. Ja od dziecka w mun­durku. Naj­pierw dru­żyna zuchowa, póź­niej har­cer­ska. W szkole śred­niej w San­do­mie­rzu byłam nawet dru­ży­nową dru­żyny star­szo­har­cer­skiej. Rodzice zawsze dbali o to, aby­śmy wie­dzieli, co to jest hymn Pol­ski i jak się zacho­wać pod­czas jego odtwa­rza­nia.

W moich wspo­mnie­niach z dzie­ciń­stwa czę­sto jawi się taki obra­zek: na ryneczku w Laso­ci­nie zbie­rają się stra­żacy, har­ce­rze, nauczy­ciele, przed­szko­laki. Wsia­damy na pięk­nie uma­joną zie­lo­nymi gałąz­kami przy­czepę cią­gnika. Powie­wają biało-czer­wone flagi. Jedziemy do naj­bliż­szego mia­steczka na pochód pierw­szo­ma­jowy. Będziemy tam śpie­wać, mamy występ. Wszy­scy pięk­nie ubrani. Dziew­czynki w bia­łych blu­zecz­kach i gra­na­to­wych lub czer­wo­nych spód­nicz­kach, w zależ­no­ści od pomy­słu wycho­wawcy. Chłopcy rów­nież w bia­łych koszu­lach i gra­na­to­wych lub czar­nych spodniach. Oczy­wi­ście z przy­pię­tymi prze­pięk­nymi koty­lio­nami z bibuły. Ci, któ­rzy nale­żeli do dru­żyny zucho­wej lub har­cer­skiej, byli rzecz jasna w mun­dur­kach. Póź­niej zawsze cho­dzi­li­śmy z tatą na lody…

– Wej­dziemy na pawi­lon miesz­kalny osa­dzo­nych, oddział dla ska­za­nych kobiet. – Z zamy­śle­nia wyrwał mnie głos kie­row­nika.

– Za co sie­dzą kobiety?

– Za wszystko: kra­dzieże, prze­stęp­stwa gospo­dar­cze, zabój­stwa…

– Zabój­stwa?

– Ha, ha, ha – roze­śmiał się mój roz­mówca i dodał: – Tak. Myśla­łaś, że kobiety nie zabi­jają?

Hm, chyba naprawdę tak wła­śnie myśla­łam.

Pode­szli­śmy do cze­goś w rodzaju okra­to­wa­nego przed­sionka, wysta­ją­cego poza bryłę budynku. Kie­row­nik naci­snął dzwo­nek umiesz­czony na kra­cie.

– Musimy pocze­kać na oddzia­łową – rzu­cił.

– Kobietę?

– Tak, na oddzia­łach dla osa­dzo­nych kobiet służbę peł­nią kobiety.

Po chwili otwo­rzyły się drzwi od budynku i do okra­to­wa­nego przed­sionka – z cza­sem dowie­dzia­łam się, że to krata koszowa – weszła star­sza kobieta. Była w mun­du­rze, innym niż funk­cjo­na­riu­sze w admi­ni­stra­cji. Miała na sobie spód­nicę i swe­ter w serek, a pod spodem koszulę z ide­al­nie zawią­za­nym kra­wa­tem. W ręku trzy­mała pęk klu­czy rów­nie wielki jak ten u funk­cjo­na­riu­sza przy bra­mie. Otwo­rzyła kratę. Weszli­śmy drew­nia­nymi drzwiami na oddział i sta­nę­li­śmy przed kolej­nym zakra­to­wa­nym przej­ściem, w dodatku znów zamknię­tym. „Po co ona zamy­kała tę kratę, skoro za chwilę miała wra­cać?” – prze­le­ciało mi przez głowę. Kie­row­nik chyba czy­tał w moich myślach.

– Pamię­taj, kraty w wię­zie­niu są po to, żeby były zamknięte. Ni­gdy nie zosta­wiaj ich otwar­tych.

Ude­rzył nas dziwny zapach, smród, zaduch. Oddzia­łowa wyszu­kała odpo­wiedni klucz, usły­sze­li­śmy zgrzyt zamka i weszli­śmy do środka.

Zasta­na­wia­łam się, jak oni te klu­cze roz­po­znają. Prze­cież wszyst­kie są jed­na­kowe. Oddzia­łowa ze sto­ic­kim spo­ko­jem zamy­kała za nami kratę. Kie­row­nik nie szedł dalej, cze­kał. Tro­chę mnie to dzi­wiło. Sta­nę­łam obok niego i bacz­nie wszystko obser­wo­wa­łam. Oddzia­łowa pode­szła, sta­nęła naprze­ciwko kie­row­nika, ski­nęła głową.

– Sier­żant Bożena N. mel­duje oddział pod­czas prac porząd­ko­wych – powie­działa, a następ­nie wyre­cy­to­wała cały mel­du­nek o tym, co się dzieje w oddziale, ile osa­dzo­nych jest w pracy, ile w biblio­tece, ile w łaźni i tak dalej.

To też wydało mi się dziwne. Czyżby kie­row­nika naprawdę obcho­dziło, co robią osa­dzone w oddziale?

Popę­kana, szara, beto­nowa posadzka kory­ta­rza błysz­czała. Nie wiem, co to było, może lastryko, ale mimo to lśniło czy­sto­ścią, wypo­le­ro­wane jak lustro.

Nie­mal par­sk­nę­łam śmie­chem na widok dwóch dziw­nie zacho­wu­ją­cych się osa­dzo­nych. Jedna sie­działa na jakiejś desce, a raczej gru­bym klocu owi­nię­tym w koc, a druga za pomocą cze­goś w rodzaju dyszla cią­gnęła ten kloc tam i z powro­tem przez cały kory­tarz. Pomy­śla­łam, że to obra­zek jak z psy­chia­tryka.

– Co cię tak śmie­szy? – zapy­tał obser­wu­jący mnie kie­row­nik.

– No, to. – Poka­za­łam wzro­kiem.

– Pole­rują posadzkę, to fro­terka – wtrą­ciła się oddzia­łowa takim tonem, jakby chciała mi wykrzy­czeć: „Czego nie rozu­miesz?”.

Oczy pra­wie wyszły mi z orbit. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że to stary, spraw­dzony spo­sób pole­ro­wa­nia posadzki. Pastę do pod­łogi roz­pro­wa­dza się cienko po powierzchni, wciera szma­tami, a potem fro­te­ruje. Osa­dzeni wyko­ny­wali takie prace porząd­kowe nie­zwy­kle chęt­nie. Dla nich było to coś w rodzaju wię­zien­nej siłowni. Fro­te­ro­wa­nie podobno świet­nie wzmac­nia bicepsy. Poza tym w wię­zie­niu każda oka­zja do wyj­ścia z celi jest dobra. Zawsze można zaga­dać, cho­ciażby do oddzia­ło­wej. No i, oczy­wi­ście, nie bez zna­cze­nia był wnio­sek nagro­dowy za prace porząd­kowe na rzecz oddziału. To mogła być pochwała do akt, ale rów­nież dłuż­sze lub dodat­kowe widze­nie, dodat­kowa paczka lub wypi­ska.

– Pro­szę otwo­rzyć celę – pole­cił kie­row­nik.

– Tak jest.

Pode­szli­śmy do drzwi. Na tabliczce znaj­do­wał się napis: „P/1 – Dla nie­pa­lą­cych”. Kie­row­nik wyja­śnił mi, że to infor­ma­cja, kto prze­bywa w celi.

– „P” odnosi się do odby­wa­ją­cych karę po raz pierw­szy, „1” ozna­cza zakład karny typu zamknię­tego, a „dla nie­pa­lą­cych”, wia­domo.

Znowu zgrzyt zamka. Pomy­śla­łam, że to taki cha­rak­te­ry­styczny wię­zienny dźwięk. Oddzia­łowa zaj­rzała do celi, ale cały czas trzy­mała ręką klucz, nie wyj­mu­jąc go z zamka. Czyżby cho­dziło o to, żeby w razie potrzeby mogła jak naj­szyb­ciej zamknąć drzwi?

– Uwaga, wizy­ta­cja celi! – krzyk­nęła w kie­runku znaj­du­ją­cych się wewnątrz osa­dzo­nych.

Moim oczom uka­zała się malutka cela. W środku cztery kobiety sie­dzące na tabo­re­tach przy łóż­kach, wszyst­kie jed­na­kowo ubrane. Nie miały jed­nak na sobie wię­zien­nych pasia­ków, jakie widuje się w fil­mach. Były w brą­zowo-sza­rych blu­zach z gra­na­tową kie­szonką na piersi i gra­na­to­wym koł­nie­rzy­kiem. U jed­nej osa­dzo­nej na tyle bluzy zoba­czy­łam odbite duże koło, podobne do pie­czątki, a w środku litery ZK.

Na głos oddzia­ło­wej kobiety wstały. Jedna z nich powie­działa:

– Star­sza celi, ska­zana Bożena J., mel­duje celę w cza­sie wol­nym. Stan: cztery osa­dzone.

W celi pano­wał ide­alny porzą­dek. Łóżka zaście­lone jak pod linijkę, każde przy­kryte kocem, z wypusz­czo­nym po obu bokach prze­ście­ra­dłem. Na kocu mała podu­szeczka. Wyglą­dało to bar­dzo porząd­nie. Przy łóż­kach małe meta­lowe szafki, przy­kryte chu­s­teczką, ser­wetką lub kolo­ro­wym papier­kiem wycię­tym na wzór ser­wetki. Na ścia­nie przy drzwiach wisiały dwie małe szafki. Pod nimi stał mały sto­lik, na któ­rym dostrze­głam meta­lowe tale­rze i mały, chyba papie­rowy wazo­nik, a w nim rów­nież papie­rowe, ręcz­nie wyko­nane kwiatki. Na opar­ciach łóżka prze­wie­szone były pięk­nie hafto­wane fira­neczki. Na nich przy­pięte zdję­cia: dzieci, męża, chło­paka, może rodzi­ców?

Pod każ­dym łóż­kiem znaj­do­wało się tek­tu­rowe pudełko.

– Co jest w tych pudeł­kach? – Wska­za­łam je wzro­kiem.

– Rze­czy oso­bi­ste, bie­li­zna, cały ich doby­tek – wyja­śnił mi cicho kie­row­nik.

W rogu celi, na meta­lo­wym prę­cie wisiała roz­su­wana zasłona, chyba z koca, jak w baza­ro­wej przy­mie­rzalni. Do zasłonki poprzy­pi­nane były różne rysunki. Pomy­śla­łam, że to pew­nie prace dzieci, ale po co ta przy­mie­rzalnia?

– A tam co jest? – Ski­nę­łam ręką w stronę tej dziw­nej zasłony.

– Kącik sani­tarny. – Oddzia­łowa odchy­liła koc.

Ujrza­łam małą umy­walkę i toa­letę. Na ścia­nie wisiała nie­wielka szafka z przy­bo­rami toa­le­to­wymi.

– Wycho­dzimy – zde­cy­do­wał kie­row­nik.

Za ple­cami usły­sza­łam znany mi już, cha­rak­te­ry­styczny szczęk klu­cza.

– Kim jest star­sza celi? – zwró­ci­łam się do kie­row­nika.

– Nie była taka znowu star­sza, co? – roze­śmiał się kie­row­nik.

– No wła­śnie.

– To ktoś w rodzaju gospo­dyni, prze­wod­ni­czą­cej. Repre­zen­tuje współ­o­sa­dzone z celi. Jest łącz­ni­kiem pomię­dzy nimi a wycho­wawcą. No i to ona mel­duje celę, czyli zgła­sza, ile ich jest, ile być powinno, gdzie są te, któ­rych w danej chwili nie ma lub któ­rych nie widać, bo są w pracy, u wycho­wawcy, na spra­wie czy w toa­le­cie – wyja­śnił mi, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Więc tak wyglą­dają cele? Wydają się puste.

– W tej wcale nie jest pusto, osa­dzone mają zgodę na indy­wi­du­alny wystrój pomiesz­cze­nia. Taka zgoda na wystrój to dla nich nagroda.

Zdzi­wi­łam się.

– To był jeden oddział dla kobiet, jest jesz­cze drugi. Kolejne trzy to oddziały dla męż­czyzn, tam jest jesz­cze bar­dziej pusto.

Już wię­cej o nic nie pyta­łam.

– Chcesz zoba­czyć?

– Tak.

– No to chodźmy, póź­niej pój­dziemy do maga­zynu, odbie­rzesz mun­dury.

Ten sam brzęk klu­czy, mel­du­jący się oddzia­łowy, tak samo błysz­cząca posadzka.

– W oddziale trwa wymiana pościeli – wyja­śnił oddzia­łowy.

Przy drzwiach celi stał wózek, na nim w wiel­kim prze­ście­ra­dle leżała zwi­nięta pościel.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować.

Oddzia­łowy otwo­rzył drzwi celi.

– Kory­ta­rzowi – wezwał osa­dzo­nych do wyj­ścia.

– Kory­ta­rzowi to wybrani osa­dzeni, spra­wia­jący naj­mniej kło­po­tów – wyja­śnił mi kie­row­nik. – Wyko­nują różne prace gospo­dar­cze w oddziale. Roz­dzie­lają, a następ­nie już pod nad­zo­rem oddzia­ło­wego wydają do cel pościel, środki higieny, posiłki dostar­czane z wię­zien­nej kuchni, odbie­rają z cel śmieci i tym podobne.

Z celi wyszło dwóch osa­dzo­nych, pode­szli do wózka z pościelą. Oddzia­łowy otwo­rzył drzwi do celi, obok któ­rej stał wózek. Ude­rzył mnie spe­cy­ficzny zaduch – smród potu połą­czony z zapa­chem dymu papie­ro­so­wego. Prze­czy­ta­łam napis na drzwiach: „Dla palą­cych”.

– Otwórz­cie okno, wie­trzymy celę – pole­cił oddzia­łowy.

Duża cela, a w niej pięt­na­stu osa­dzo­nych. Tylu zamel­do­wał star­szy celi. Kory­ta­rzowy odli­czył pięt­na­ście prze­ście­ra­deł i pięt­na­ście posze­wek na poduszki, podał jed­nemu z osa­dzo­nych z celi, a ten następ­nie zaczął odli­czać odda­wane brudne prze­ście­ra­dła i poszewki. Całą zużytą pościel wło­żył w jedną poszwę i oddał kory­ta­rzo­wemu.

Nie­stety nikt nie zapro­po­no­wał mi wej­ścia do środka, ale zoba­czy­łam co nieco przez ramię oddzia­ło­wego. Łóżka, podob­nie jak w celach kobie­cych, robiły wra­że­nie ście­lo­nych pod linijkę. Tyle tylko że było ich dużo wię­cej i były pię­trowe. Jak oni wcho­dzą na górny poziom? Nie widzia­łam żad­nych dra­bi­nek. Wyda­wało mi się, że w celi jest cia­sno. Spoj­rza­łam na wiszące szafki. Było ich dużo, zapeł­niały całą ścianę, no ale osa­dzo­nych też było wielu. Moją uwagę zwró­ciły duże stoły. Kobiety miały inne, mniej­sze.

– Dowódco, a kiedy wymiana ręcz­ni­ków? – zapy­tał osa­dzony, pod­cho­dząc do drzwi celi.

– W środę, pod­czas łaźni – odpo­wie­dział oddzia­łowy i zamknął drzwi.

– Pro­szę nas wypu­ścić – zwró­cił się do oddzia­ło­wego kie­row­nik.

– Tak jest, oby­wa­telu porucz­niku.

Nie prze­sta­wał mnie śmie­szyć ten zwrot: „Oby­wa­telu”. Dotych­czas sły­sza­łam go tylko w tele­wi­zji.

Oddzia­łowy otwo­rzył nam kratę. Jak dobrze było znów zna­leźć się na powie­trzu.

– Rze­czy­wi­ście te cele są bar­dziej puste, mimo że jest tam dużo osób – stwier­dzi­łam.

– Męż­czyźni nie przy­wią­zują takiej wagi do wystroju – powie­dział kie­row­nik, a po chwili dodał: – Cho­ciaż nie wszy­scy.

– Dla­czego jest ich tak dużo? – pyta­łam, zupeł­nie nie zna­jąc zasad przy­dzie­la­nia osa­dzo­nych do cel.

– Bo to duża cela, więk­szość cel w jed­no­stce tak wygląda.

– A dla­czego okna prze­sło­nięte są mato­wymi szy­bami? – zapy­ta­łam, patrząc na mleczną prze­słonę umiesz­czoną tuż za okienną kratą.

– Pytasz o blendy?

– O to coś zawie­szone na każ­dym oknie. – Wska­za­łam ręką.

– To blendy. Zwięk­szają bez­pie­czeń­stwo. Dzięki nim więź­nio­wie nie widzą, co się dzieje na tere­nie jed­nostki, nie mogą też kon­tak­to­wać się ze sobą przez okna, migać do sie­bie.

– Migać? – zdzi­wi­łam się.

– Tak, to język gryp­sery. Zauwa­ży­łaś, że dwa stoły w celi były złą­czone, a jeden stał po dru­giej stro­nie?

– Nie zwró­ci­łam uwagi – odpo­wie­dzia­łam nie­pew­nie.

– Nauczysz się zwra­cać na takie rze­czy uwagę, bo to jest sygnał, że w tej celi są gryp­su­jący i niegryp­su­jący, fra­je­rzy, cwele. To sub­kul­tury wię­zienne, nie jadają przy jed­nym stole. Dowiesz się i tego.

Szli­śmy przez teren jed­nostki. Wokół oddziału, w któ­rym miesz­kały kobiety, rosły piękne zie­lone krzewy. Miły widok, oaza wśród sza­ro­ści beto­no­wych murów. Zasta­na­wia­łam się, ile będę musiała się nauczyć. Ile nie­po­zor­nych, wyda­wa­łoby się drob­nych i bez zna­cze­nia rze­czy ma tutaj zupeł­nie inny wymiar.

– A co jest w tych wyso­kich beto­no­wych klat­kach?

– Spa­cer­niaki. Chodź, pokażę ci.

Obok beto­no­wej ściany usta­wiony był drew­niany mostek, „gale­ryjka”, jak okre­ślił tę kładkę kie­row­nik. Cho­dził po niej tam i z powro­tem funk­cjo­na­riusz w mun­du­rze.

Weszli­śmy po schod­kach na górę. Zoba­czy­łam kwa­dra­towy kawa­łek ziemi, oto­czony beto­no­wym murem. Pośrodku owalny beto­nowy chod­nik. Cho­dziło po nim około dwu­dzie­stu ska­za­nych. Nie było tam nic wię­cej. Osa­dzeni ubrani byli w szare kurtki i takiego samego koloru dziwne cza­peczki bez daszka, podobne do dam­skich tocz­ków, tyle że bez woalek.

– Śmieszne cza­peczki. – Wska­za­łam cho­dzą­cych dość żwa­wym kro­kiem osa­dzo­nych.

– Kaniołki – odpo­wie­dział kie­row­nik

– Nie rozu­miem – powie­dzia­łam nie­śmiało.

– Pytasz o czapki osa­dzo­nych, więc ci odpo­wia­dam, że potocz­nie nazy­wamy je kaniołki.

Uśmiech­nę­łam się do niego, a po chwili doda­łam:

– Tro­chę smutno na tych spa­cer­nia­kach, wła­ści­wie to takie beto­nowe klatki.

– Bo to nie przed­szkole, nie wsta­wiamy im huś­ta­wek i ławe­czek, nie sadzimy kwiat­ków – odpo­wie­dział szorstko kie­row­nik.

Poszli­śmy dalej. Minę­li­śmy usy­paną górę cze­goś, co jak się póź­niej oka­zało, było kok­sem. Domy­śli­łam się, że mijamy kotłow­nię. Zresztą było to oczy­wi­ste – z ogrom­nego komina buchały czarne kłęby dymu. Co cie­kawe, komin nie był owi­nięty dru­tem kol­cza­stym, ale za to ści­skały go meta­lowe obejmy, do któ­rych przy­spa­wano skie­ro­wane w dół ostre dzidy. No tak, to kolejne zabez­pie­cze­nie unie­moż­li­wia­jące wspi­naczkę. Tuż za kotłow­nią stała wysoka wie­życzka. Przy­po­mniała mi „patrolkę” z kie­lec­kich lasów, pozo­sta­łość z cza­sów wojny, na którą wcho­dzi­łam z braćmi w dzie­ciń­stwie. Tyle tylko że ta była beto­nowa. Na górze znaj­do­wało się nie­wiel­kie prze­szklone pomiesz­cze­nie z pode­stem, po któ­rym cho­dził uzbro­jony funk­cjo­na­riusz. Teraz zro­biło się naprawdę poważ­nie.

– Podobną wie­życzkę widzia­łam przy wej­ściu do jed­nostki – zauwa­ży­łam.

– Oczy­wi­ście. W naszej jed­no­stce są cztery takie wie­życzki, na każ­dym rogu ogro­dze­nia zewnętrz­nego. W więk­szych jed­nost­kach są rów­nież na tere­nie, na przy­kład przy pla­cach spa­ce­ro­wych dla nie­bez­piecz­nych osa­dzo­nych – wyja­śnił kie­row­nik.

Weszli­śmy do maga­zynu mun­du­ro­wego.

– To nasza nowa kole­żanka, przy­jęta do żyw­no­ściówki. Pro­szę wydać sorty mun­du­rowe – zwró­cił się naj­pierw do funk­cjo­na­riu­sza, a zaraz potem powie­dział do mnie: – Zosta­wiam teraz panią na chwilę. Przyjdę nie­długo. – I wyszedł z maga­zynu.

– Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się nie­pew­nie.

– Cześć, Andrzej jestem, pro­wa­dzę maga­zyn mun­du­rowy. – Poczu­łam silny uścisk dłoni.

– Danka.

– No dobrze, wezmę twoje wymiary i dobie­rzemy ci mun­dury.

Z szu­flady wyjął cen­ty­metr, obmie­rzył sta­ran­nie moją syl­wetkę, następ­nie pod­szedł do wiel­kiego wie­szaka z mun­du­rami i wyjął jeden z nich.

– Przy­mie­rzaj – powie­dział i podał mi mun­dur.

– Gdzie? – zapy­ta­łam, roz­glą­da­jąc się po maga­zy­nie.

– No tutaj. Jak szu­kasz przy­mie­rzalni, to nie ma.

Wsty­dzi­łam się.

– Jak niby mam przy­mie­rzać te wszyst­kie rze­czy? Tutaj? Na środku maga­zynu? – Wska­za­łam ręką na pomiesz­cze­nie.

Widząc moje zmie­sza­nie, Andrzej rzu­cił tylko:

– Nie prze­sa­dzaj. Naucz się być jedną z nas.

– Koszula, pod­ko­szu­lek, raj­stopy, majtki. Mun­du­rów kobie­cych nie ma, dosta­niesz mate­riał do szy­cia – wymie­niał po kolei sorty mun­du­rowe.

– Dla­czego nie ma przy­mie­rzalni? To gdzie prze­bie­rają się kobiety? – zapy­ta­łam tro­chę naiw­nie.

– Ha, ha.

– Dla­czego się śmie­jesz? – Nie ukry­wa­łam zdzi­wie­nia.

– Z kobie­tami są same kło­poty.

– Dla­czego?

– Bo na przy­kład potrzebne im są przy­mie­rzal­nie.

– Ale widzia­łam tu kobiety.

– No tak.

– A u nas w dziale?

– Też są – odpo­wie­dział, a po chwili dodał jesz­cze: – Są tam, gdzie muszą być: w kuchni, w pralni…

Nie spodo­bało mi się to stwier­dze­nie, ale nie mia­łam odwagi się ode­zwać. Po raz drugi tego dnia pomy­śla­łam o kobie­tach, dla któ­rych w męskim mun­du­ro­wym świe­cie nie było wła­ści­wie miej­sca. Andrzej pako­wał moje ubra­nia do jakiejś dużej torby.

Uśmiech­nę­łam się na myśl, że mia­ła­bym przy­mie­rzyć te ogromne majtki. Nie, to nie były majtki, to były bar­chany, ocie­plane bar­chany z nogaw­kami pra­wie do kolan. Takie majty widzia­łam tylko w sta­rych fil­mach. Rzu­cił w moim kie­runku koszulę.

– No, mierz – powie­dział i dodał po chwili, chyba odczy­tu­jąc moje myśli: – Dobra, wyjdę na chwilę.

Uff… Całe szczę­ście, że mnie zosta­wił samą. Chyba bym umarła ze wstydu, gdy­bym musiała się przy nim w to wszystko ubie­rać. Zwłasz­cza że kiedy zaczę­łam po kolei zakła­dać podane przez Andrzeja rze­czy, oka­zało się, że nic na mnie nie pasuje. W jed­nej koszuli nie mie­ścił mi się biust, druga wyglą­dała jak sukienka i na doda­tek nie było mi widać dłoni. Za dłu­gie rękawy. Jak w tym cho­dzić?

Wró­cił Andrzej.

– Jest dobrze, rękawy można pod­szyć albo ści­snąć gumką pod mun­du­rem, ważne, że koł­nie­rzyk pasuje i w biu­ście jest dobra. Dłu­gość można przy­ciąć. – Obra­cał mną dookoła i zbie­rał w dłoni nad­miar koszuli, poka­zu­jąc, co można z nią zro­bić.

Mia­łam wra­że­nie, że to żart, ale wcale tak nie było.

– Dobra, jesz­cze płaszcz letni.

– Letni?

– Tak, letni. Zimowy też dosta­niesz, ale na razie są tylko ofi­cer­skie, dla pod­ofi­ce­rów nie ma.

– A czym się róż­nią?

– Mate­ria­łem. Pocho­dzisz, zoba­czysz.

Z cza­sem prze­ko­na­łam się, że nie­stety miał rację. Pocho­dzi­łam, zoba­czy­łam. Wła­ści­wie to trudno powie­dzieć: „Pocho­dzi­łam”. W zimo­wych płasz­czach, szy­tych na męską syl­wetkę z gru­bego, sztyw­nego sukna, zapi­na­nych na męską stronę, kobiety nie cho­dziły, tylko się prze­su­wały. O sia­da­niu nie było mowy. Ofi­cer­skie płasz­cze zimowe rze­czy­wi­ście nosiło się zupeł­nie ina­czej. Mięk­kie sukno nie dra­pało i można się było swo­bod­nie poru­szać.

Ale tym­cza­sem Andrzej przy­niósł mi płaszcz letni. Oczy­wi­ście męski.

– Nie patrz tak. Co ci prze­szka­dza, że zapina się na inną stronę? – odpo­wie­dział, widząc, że doty­kam guzi­ków.

– Nic, nic – powta­rza­łam zmie­szana.

Gra­na­towy, cienki pro­cho­wiec z pago­nami i wykła­da­nymi kla­pami koł­nie­rza. Śmieszny, oczy­wi­ście za długi, ale Andrzej nie zwra­cał na to uwagi. Zapew­niał, że wystar­czy mała prze­róbka. Zało­żył mi pasek, zapiął klamrę i się uśmiech­nął.

– Git.

Nie mia­łam wra­że­nia, że jest „git”. Wręcz prze­ciw­nie, wyda­wało mi się, że przy­po­mi­nam stra­cha na wró­ble.

Wró­cił kie­row­nik.

– Idziemy? – zapy­tał.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam i już byłam w drzwiach.

Obok maga­zynu mun­du­ro­wego znaj­do­wał się maga­zyn depo­zy­towy, taki przy­naj­mniej napis wid­niał na drzwiach.

– Chcesz zoba­czyć depo­zyt dla osa­dzo­nych? – zapy­tał kie­row­nik.

– Nie wiem, co to jest – odpo­wie­dzia­łam nie­pew­nie.

Weszli­śmy do ogrom­nego pomiesz­cze­nia.

– Tutaj prze­cho­wy­wane są depo­zyty osa­dzo­nych. – Kie­row­nik wska­zał na opa­trzone nume­rami wiel­kie worki zawie­szone na meta­lo­wych rurach.

– Depo­zyty? – zapy­ta­łam.

– No wszyst­kie rze­czy pry­watne osa­dzo­nego. Pod­czas przy­ję­cia osa­dzo­nego do aresztu zostaje on dopro­wa­dzony wła­śnie do maga­zynu depo­zy­to­wego i tutaj zosta­wia swoje rze­czy – wyja­śniał cier­pli­wie kie­row­nik.

– A nie pomylą się te wszyst­kie worki? – rzu­ci­łam chyba tro­chę naiw­nie.

Kie­row­nik spoj­rzał w stronę kobiety sie­dzą­cej za biur­kiem i nie­prze­sta­ją­cej ani na chwilę palić papie­rosa.

– Pani Heniu, pro­szę wszystko wyja­śnić naszej nowej kole­żance.

– A co tu wyja­śniać? Popra­cuje, to wszystko pozna – odpo­wie­działa jakby tro­chę od nie­chce­nia.

– Jed­nak pro­szę. – Grzecz­nym, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo sta­now­czym tonem pono­wił prośbę kie­row­nik.

– No zobacz, młoda, każdy worek ma numer, taki sam numer jest na kar­cie depo­zy­to­wej osa­dzo­nego. – Wycią­gnęła w moją stronę gruby plik kar­tek. – Na tych kar­tach bar­dzo szcze­gó­łowo opi­sy­wana jest każda pozo­sta­wiona przez niego rzecz.

Popa­trzy­łam w podane mi karty.

– Swe­ter z wełny koloru żół­tego z szarą obra­mówką pod szyją i na zakoń­cze­niach ręka­wów. Widoczne sko­sma­ce­nia i lek­kie prze­tar­cia na łok­ciach. Sto­pień zuży­cia: sześć­dzie­siąt pro­cent – prze­czy­ta­łam, nie ukry­wa­jąc zdzi­wie­nia.

– Nie mogą posia­dać wła­snej odzieży? – zwró­ci­łam się do pani Heni.

– Nie. Ska­zani muszą nosić odzież skar­bową.

Uśmiech­nę­łam się lekko. Pani Henia zauwa­żyła mój uśmiech i zaraz zapy­tała:

– Co takie śmieszne?

– Ta odzież skar­bowa. Zarówno nazwa, jak i sama odzież, no i te śmieszne cza­peczki – odpo­wie­dzia­łam, ale pani Henia nie podzie­liła mojej weso­ło­ści.

– Tutaj otrzy­mują także pościel, ręcz­niki, ścierkę, bie­li­znę oso­bi­stą i środki higieny: papier toa­le­towy, pastę do zębów, szczo­teczkę, mydło – wymie­niała poważ­nym tonem. – No i jesz­cze meta­lowe, a raczej alu­mi­niowe naczy­nia – dodała.

– Alu­mi­niowe? – zapy­ta­łam.

– Tak. Cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo. Por­ce­la­nowe można potłuc i się nimi pociąć.

– A kiedy osa­dzony odbiera te rze­czy? Dopiero wycho­dząc z wię­zie­nia?

– No nie. Korzy­sta z nich też czę­ściowo w trak­cie pobytu. Może je pobrać, oczy­wi­ście za zgodą naczel­nika, na czas prze­pustki, wizyty w sądzie, a cza­sami rów­nież przed widze­niem. Oczy­wi­ście w takich sytu­acjach powrót osa­dzo­nego odbywa się ponow­nie przez maga­zyn depo­zy­towy, gdzie pozo­sta­wia rze­czy pry­watne. Wła­sną odzież posia­dają tylko tym­cza­sowo aresz­to­wani.

Weszły­śmy do dru­giego pomiesz­cze­nia. Na pod­ło­dze, zaraz przy drzwiach, znaj­do­wał się stos paczek usta­wio­nych jedna na dru­giej. Obok stały tele­wi­zory i radia.

– A tutaj są paczki dla osa­dzo­nych ocze­ku­jące na opi­sa­nie – powie­działa jakby od nie­chce­nia pani Henia.

– Paczki? Tutaj też? – zapy­ta­łam z dużym zdzi­wie­niem w gło­sie.

– Co zna­czy też? – Tym razem to głos pani Heni wyda­wał się zdzi­wiony.

– No bo widzia­łam, że rodziny prze­ka­zują paczki dla osa­dzo­nych przy bra­mie – odpo­wie­dzia­łam.

Kobieta uśmiech­nęła się do mnie.

– I to są wła­śnie te paczki. Rodzina nadaje paczkę na bra­mie, tam funk­cjo­na­riusz ją kon­tro­luje, a następ­nie paczka wędruje wła­śnie tutaj. Dopiero po wpi­sa­niu wszyst­kiego do karty rze­czy osa­dzo­nego można mu ją wydać.

Do pomiesz­cze­nia z pacz­kami wszedł kie­row­nik, chyba już tro­chę znie­cier­pli­wiony naszą długą nie­obec­no­ścią.

– No to idziemy jesz­cze na kuch­nię. To będzie twoje miej­sce pracy.

Znowu kraty. Wszę­dzie, gdzie wcho­dzi­li­śmy, były kraty. Otwo­rzyła nam sze­fowa kuchni. Kobieta. „No tak, do goto­wa­nia kobieta się nadaje” – pomy­śla­łam z iro­nią.

Pani Tere­ska była bar­dzo miła. Poka­zy­wała mi pomiesz­cze­nie za pomiesz­cze­niem, cały czas zwra­ca­jąc się do mnie: „Dzie­ciaku”.

– Tu jest obie­rak, dzie­ciaku.

Weszli­śmy do pierw­szego pomiesz­cze­nia, w któ­rym na nie­wiel­kich tabo­re­tach sie­działo kilka osa­dzo­nych kobiet. Trzy­mały noże i obie­rały ziem­niaki. Przed nimi stały wiel­kie gary kar­to­fli, mar­chwi, pie­truszki. Przy­po­mniała mi się wcze­śniej­sza roz­mowa z kie­row­ni­kiem. Prze­cież to mogą być zabój­czy­nie. A co, jeśli tymi nożami kogoś zaata­kują?

Poszli­śmy dalej.

– A tutaj gotu­jemy.

– Ni­gdy nie widzia­łam tak wiel­kich garów.

– Pięć­set litrów.

– Skąd pani wie, ile czego do nich wło­żyć?

– Ty mi to obli­czysz.

Zanie­mó­wi­łam. Ja??? Prze­cież nie mia­łam o tym zie­lo­nego poję­cia.

– Zro­bisz jadło­spis, poli­czysz, ile czego potrzeba, a ja to ugo­tuję.

Nie wydu­si­łam z sie­bie ani słowa wię­cej. Chcia­łam już być w domu. To był bar­dzo emo­cjo­nu­jący dzień.

– Jesz­cze roz­mowa z naczel­ni­kiem i ślu­bo­wa­nie – oznaj­mił mi kie­row­nik.

– Dzi­siaj?

– Wiesz, co to postawa zasad­ni­cza, do ślu­bo­wa­nia? – kon­ty­nu­ował, jakby nie zwra­ca­jąc uwagi na moje pyta­nie.

– Oczy­wi­ście, że wiem. Jestem pod­harc­mi­strzem, instruk­to­rem Komendy Har­cer­stwa San­do­mierz – odpo­wie­dzia­łam z dumą.

W gabi­ne­cie naczel­nika uno­sił się dym z papie­rosa.

– Porucz­nik Sła­wo­mir F. plus jeden.

„Co zna­czy «plus jeden»? Czyżby to cho­dziło o mnie?” – pomy­śla­łam.

Wszedł kadro­wiec, znowu to uro­cze stuk­nię­cie obca­sami, pra­wie jak przy ste­po­wa­niu.

– Mel­duję się, panie naczel­niku! – Nie­mal wykrzyk­nął.

Zapa­dła cisza. Widzia­łam, jak naczel­nik mie­rzy mnie wzro­kiem.

– Pro­szę bli­żej – ode­zwał się miłym gło­sem.

Pode­szłam nie­pew­nie do dużego biurka, za któ­rym sie­dział pan naczel­nik. A może oby­wa­tel naczel­nik? Pedan­tyczny porzą­dek panu­jący na bla­cie na długo zapadł mi w pamięć. Moją uwagę przy­cią­gnęły dłu­go­pisy. Mia­łam wra­że­nie, że stoją na bacz­ność, podob­nie jak gumka i usta­wione w sze­regu pie­czątki. Duże hafto­wane godło wiszące na ścia­nie spra­wiało, że nawet w cywil­nym ubra­niu sta­nę­łam wypro­sto­wana jak przy komen­dzie „Do hymnu!”. A może nie cho­dziło o godło, tylko o mój strach?

Naczel­nik wstał i pod­szedł do mnie. Poczu­łam sub­telny zapach męskiej wody toa­le­to­wej. Stał przede mną bar­dzo przy­stojny major, w ide­al­nie, wręcz pedan­tycz­nie dopa­so­wa­nym mun­du­rze. Naczel­nik wię­zie­nia, to robiło wra­że­nie.

– Dzie­ciaku, czy ty sobie pora­dzisz? – zapy­tał z tro­ską.

Zupeł­nie nie spo­dzie­wa­łam się takiego pyta­nia. Ze zdzi­wio­nych min kie­row­nika oraz kadrowca wyczy­ta­łam, że oni rów­nież się go nie spo­dzie­wali.

– Tak. – Odpo­wiedź wyfru­nęła z moich ust nie­mal auto­ma­tycz­nie.

Po chwili zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy on naprawdę o to zapy­tał. I czego oni wszy­scy ode mnie chcą? Byłam mocno sko­ło­wana. Nie rozu­mia­łam, co się dzieje. Z jed­nej strony sta­rają się o zupeł­nie nie­zro­zu­miałą dla mnie zgodę na zatrud­nie­nie kobiety i przyj­mują mnie do służby, a z dru­giej strony mam wra­że­nie, że mnie tutaj nie chcą, że kobiety im prze­szka­dzają. No bo czy naczel­nik zadałby takie pyta­nie, gdyby na moim miej­scu stał chło­pak?

Wtedy po raz pierw­szy powie­dzia­łam sobie sta­now­czo: „Dam radę”. Póź­niej jesz­cze nie­raz powta­rza­łam te słowa.

Naczel­nik dał ręką znak kadrow­cowi. Ten podał mu este­tycz­nie wyglą­da­jącą teczkę.

– Bacz­ność! – krzyk­nął.

Naczel­nik odczy­tał decy­zję per­so­nalną. Zakoń­czył zda­niem:

– Przyj­muję oby­wa­telkę z dniem 27 listo­pada 1985 roku do Służby Wię­zien­nej na okres służby przy­go­to­waw­czej i mia­nuję na sta­no­wi­sko refe­renta działu gospo­dar­czego Aresztu Śled­czego w War­sza­wie-Gro­cho­wie.

– Spo­cznij! – Znowu ten żoł­nier­ski ton kadrowca. – Do ślu­bo­wa­nia!

Pod­nio­słam dwa palce pra­wej ręki, skie­ro­wane w stronę godła Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej.

– Będzie oby­wa­telka powta­rzać. – Usły­sza­łam.

– Tak jest.

Ślu­buję uro­czy­ście stać na straży wol­no­ści, nie­pod­le­gło­ści i bez­pie­czeń­stwa Pań­stwa Pol­skiego. Ślu­buję uro­czy­ście strzec i docho­wać tajem­nicy służ­bo­wej, roz­kazy prze­ło­żo­nych wyko­ny­wać wier­nie.

Ślu­buję uro­czy­ście stać na straży praw Rze­czy­po­spo­li­tej, mieć wszyst­kich oby­wa­teli w rów­nym posza­no­wa­niu, a w postę­po­wa­niu kie­ro­wać się zasa­dami god­no­ści, uczci­wo­ści i spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej.

– Spo­cznij!

Ni­gdy nie zapo­mnia­łam tych słów. Stały się moim dro­go­wska­zem.

Kobieta w męskim świe­cie

Pięcio­oso­bowy pokój, meta­lowe łóżka usta­wione bli­sko sie­bie, mała szafka przy każ­dym z nich, szafa na mun­dury, stół i pięć krze­seł. Szare koce, nie­róż­niące się niczym od tych, które widzia­łam w celach dla osa­dzo­nych. Pięć dziew­czyn z róż­nych jed­no­stek, z róż­nych dzia­łów. Szkoła pod­ofi­cer­ska w Kali­szu. Tra­fi­łam tu po nie­malże roku od momentu roz­po­czę­cia służby na Gro­cho­wie. Fakt, że męż­czyźni nie cze­kali tak długo, ale i tak bar­dzo się ucie­szy­łam. Ukoń­cze­nie szko­le­nia zawo­do­wego w for­mie szkoły pod­ofi­cer­skiej było warun­kiem nada­nia pierw­szego stop­nia pod­ofi­cer­skiego – kaprala Służby Wię­zien­nej.

– Zbiórka przed kom­pa­nią! – Na kory­ta­rzu roz­legł się głos.

Wybie­gli­śmy przed budy­nek.

– W dwu­sze­regu zbiórka. Kolejno odlicz.

Pole­ce­nia wyda­wał młody porucz­nik, który przed­sta­wił się jako szef kom­pa­nii. Podzie­lił nas na plu­tony. Plu­ton gospo­dar­czy, w któ­rym się zna­la­złam, liczył trzy­dzie­ścioro funk­cjo­na­riu­szy, w tym dwie kobiety. Ucie­szy­łam się, że jest nas dwie. Prze­cież spę­dzimy tutaj trzy mie­siące.

– Chętni na dowódcę plu­tonu są? – zapy­tał porucz­nik.

Nikt się nie ode­zwał. Sta­li­śmy w zwar­tym szyku i obser­wo­wa­li­śmy prze­cha­dza­ją­cego się przed nami porucz­nika. Miał groźną minę. Zatrzy­mał się przed sto­jącą obok mnie dziew­czyną. Popa­trzył na nią bez słowa, po czym ruszył dalej. Zatrzy­mał się o krok przede mną. Mia­łam wra­że­nie, że jego wzrok prze­szywa mnie na wylot. Po chwili znowu ruszył do przodu.

– Nazwi­sko. – Wska­zał ręką w kie­runku jed­nego z nas.

– Sier­żant Ste­fan M.

– O pro­szę, mamy sier­żanta. Masz sto­pień z woj­ska?

– Tak, oby­wa­telu porucz­niku.

– Zosta­nie­cie dowódcą plu­tonu gospo­dar­czego.

– Tak jest – odpo­wie­dział sier­żant.

Do zwro­tów w licz­bie mno­giej, kie­ro­wa­nych do poje­dyn­czej osoby, już się zdą­ży­łam przy­zwy­czaić, ale na początku, sły­sząc: „Safiań­ska, weź­cie” albo jesz­cze zabaw­niej: „Oby­wa­telko Safiań­ska, weź­cie”, mia­łam ochotę prze­kor­nie zapy­tać, z kim mam wziąć, prze­cież jestem sama.

– Sier­żan­cie, zapro­wa­dzi­cie plu­ton do maga­zynu, pobie­rze­cie mun­dury. O godzi­nie osiem­na­stej kola­cja.

– Tak jest.

– Jesz­cze jedno. Panie korzy­stają z łazienki na par­te­rze po lewej stro­nie. Jak będzie wolna, mogą z niej korzy­stać rów­nież pano­wie. Nie chcę mieć żad­nych pro­ble­mów dam­sko-męskich. Czy to jasne? – zapy­tał porucz­nik, pod­no­sząc głos.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki