2012: gniew ojca. Tom 1 i 2 - Tadeusz Meszko - ebook

2012: gniew ojca. Tom 1 i 2 ebook

Tadeusz Meszko

4,7

Opis

Na dacie 21 grudnia 2012 roku kończy się kalendarz Majów.

Dla wielu ludzi oznacza to jedno – datę końca świata. Powstają liczne proroctwa, z których najsłynniejsze jest Proroctwo Oriona – wizja Patricka Geryla, mówiąca o zmianie biegunów Ziemi.
Ale rok 2012 to także rok wzmożonej aktywności Słońca, apogeum wypada właśnie w grudniu.
Czyżby to była tylko przypadkowa zbieżność?  A może rzeczywiście scenariusz, w którym burze słoneczne doprowadzą do ruiny ziemskie sieci energetyczne, sparaliżują nawigację, telefonię komórkową, internet oraz komunikację jest bardzo prawdopodobny?  I ludzkości grozi technologiczne cofnięcie się do XIX wieku?

Daniel Bates i Maria Valevsky pracują przy prezydenckiej kampanii wyborczej, regulując i sterując pogodą w trakcie wieców. Lecz ich głównym zmartwieniem jest zbliżający się termin słonecznego ataku. Próbują ostrzec wszelkie instytucje,  które mogłyby zminimalizować skutki furii słońca. Dochodzi do serii wybuchów na Słońcu. Dla wielu do dopiero początek prawdziwych kłopotów, gdy słońce oszaleje i zaniknie pole magnetyczne Ziemi.

Prezydent Barack Obama waha się, czy przerwać wyścig do Białego Domu i ogłosić stan klęski żywiołowej na terenie USA. W debatach wyborczych jego kontrkandydat zarzuca mu brak działań.

Fundacja Survive 2012 otrzymuje zezwolenie na wykopaliska pod piramidami. Lecz do przepowiedzianej przez Majów daty końca świata zostały jedynie dwa miesiące. Czy Adam Envisage zdąży odnaleźć labirynt, w którym ukryta jest tajemnica, jak uchronić się przed Apokalipsą?

Czy rok 2012 to rzeczywiście ostatni rok naszej cywilizacji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




2012: gniew ojca, tom 1 i 2

Copyright © 2014 by Tadeusz Meszko

All Rights Reserved

ISBN 978-83-935842-3-9

Skład i projekt okładki Tadeusz Meszko

Zdjęcie na okładce SOHO New Views of the Sun 2002

KorektaBogdan Szyma

Wydanie III

Self Publishing

http://2012gniewojca.tadmeszko.com

e-mail:[email protected]

Prolog

Afrykańska piękność

Namibia, Park Narodowy Namib-Naukluft, Martwa Dolina Sossusviei

21 grudnia 2011, 4.40 czasu lokalnego (0340 UTC)

Słońce było jeszcze schowane za widnokręgiem. Kontur czerwonej wydmy, wysokiej na ponad trzysta metrów, odcinał się na tle nieskazitelnie ciemnoniebieskiego nieba.

W dolinie popękana ziemia wyznaczała powierzchnię wyschniętego słonego jeziora. Wypełniało się ono wodą jedynie w porze deszczowej, a w tym roku deszcz jeszcze nie spadł. Naokoło jeziora rosły kolczaste wielbłądzie akacje. Były uschnięte, a ich białe konary przywodziły na myśl wzniesione w lamencie ręce.

Dzisiejszego ranka teren wokół wydmy numer czterdzieści pięć był zamknięty dla turystów. Na skraju równiny trwała krzątanina. Ekipa filmowa przygotowywała plener do zdjęć filmowych. Równolegle do wydmy ułożono już tory dla kamery na wózku. Obok torów, na niskich statywach stały dwie inne kamery. Dwie następne zawieszono na wielometrowych kranach. Baterię obiektywów, wycelowanych w plan filmowy, miała uzupełnić kamera na pokładzie śmigłowca. Pilot, czekając na rozkaz startu, sprawdzał warunki meteorologiczne. Środek miejsca zdjęć otaczał szereg ekranów odblaskowych. Ich zadaniem było rozproszenie głębokiego cienia, tak by zmniejszyć kontrast do skali możliwej do przeniesienia na taśmę filmową.

Z zaciekawieniem, ale i obawami, przyglądała się tym zabiegom kolorowo ubrana grupa tubylców. Zarabiali oprowadzaniem turystów oraz na sprzedaży pamiątek. Ekipa filmowa nie przewidywała ich udziału w zdjęciach, ale producentka opłaciła ich, by nie przeszkadzali w pracy ekipy. Nawet gromada strusi przerwała spacer w poszukiwaniu pożywienia i z ciekawością spoglądała w stronę planu zdjęciowego. W klatkach nerwowo dreptały dwa gepardy.

W odległości stu metrów od planu zdjęciowego inna grupa zajęta była rozładunkiem z naczepy ciężarówki przykrytych brezentem urządzeń. Jedno stało już odkryte na drewnianej palecie.

Wyglądało jak wyrzutnia rakiet. Cylindryczny, aluminiowy rdzeń, owinięty setką zwojów z miedzianych rurek, otaczały cztery lufy o średnicy dwudziestu centymetrów. Wyloty luf rozwierały się na kształt olbrzymich trąb, osiągając średnicę półmetrową. Z podstawy działa wychodziły pęki kabli energetycznych, które rozdzielając się według kolorów, zbiegały się w zabudowanej skrzyni z licznymi wskaźnikami. Usadowione na obrotowej platformie, wyposażone były w system manewrowania w poziomie i pionie znany z konstrukcji dział. Na skrzyni, literami stylizowanymi na lata dwudzieste poprzedniego wieku, namalowany był napis: „Władca chmur. Katja II”.

Daniel Bates, mężczyzna po czterdziestce, słusznego wzrostu, z sylwetką bez śladów otyłości, był ubrany w ocieplaną kurkę dżinsową. Ze schowanymi pod pachami dłońmi przyglądał się nieruchomo rozładunkowi. Tylko jego szare oczy nerwowo śledziły wszystkie czynności, czasami odrywając się w kierunku nieba, by ze zmarszczonym czołem zatrzymać się tam na dłużej. Daniel przygotowywał się do wprowadzenia nieładu w ten nieruchomy, usypywany przez setki lat krajobraz. Pracował dla firmy „Ty wybierasz pogodę”, zajmującej się zmianą praw natury. Tam, gdzie była susza sprowadzał deszcz, a miejsca zbyt wilgotne potrafił wysuszyć. Rozpoczęcie zdjęć było przewidziane na szóstą rano, by wstające słońce nie wyskoczyło zbyt wysoko ponad horyzont, psując nastrój rzeźbiony długimi cieniami.

Dzisiaj Bates był podenerwowany. Wraz z ekipą przylecieli na lotnisko Walvis Bay wczoraj wieczorem. Po wylądowaniu musiał dopilnować przeładunku urządzeń z samolotu na wynajęte, stare mercedesy, pamiętające zapewne połowę ubiegłego wieku. Później czekała ich dwugodzinna podróż w nieklimatyzowanych kabinach. Kilka godzin snu w drewnianych domkach pustynnego obozu nie wystarczyło. Długo przed świtem znowu musieli wsiąść do przewiewnych kabin, by szczękając zębami z zimna, dojechać o czasie na plan zdjęciowy. Aż trudno było im uwierzyć, że w ciągu dnia temperatura może przekraczać osiemdziesiąt stopni Celsjusza.

Do Batesa podszedł technik Günter Wildenbaum. Pochodzący z Niemiec bratanek szefa Marvina, swoimi nieustannymi wątpliwościami od początku irytował Daniela. Starał się być pobłażliwy wobec niego, rozumiejąc, że dla przyzwyczajonego do uporządkowanego rozumienia świata Niemca, praca w niemal magicznej branży może być szokiem. Daniel czasami nie mógł się powstrzymać od kąśliwych komentarzy.

– Daniel – rozpoczął niepewnie Günter, patrząc pod nogi. – Pracuję z wami od niedawna, ale nigdy nie widziałem, żeby ustawiać trzy działa obok siebie. Czy to nie jest ryzykowne?

Bates doskonale wiedział, że to ryzykowne. Postawiono przed nim trudne zadanie, którego wykonanie było sprawą prestiżu firmy. Musiał zaryzykować.

– Sam sobie odpowiedziałeś, Günter – wzruszył ramionami. – Ustaw je dokładnie tak, jak ci powiedziałem. Ja idę pogadać z operatorem o zdjęciach.

Günter wrócił do czekających przy samochodzie pomocników. Nie musiał im powtarzać decyzji, wzruszył jedynie bezradnie ramionami. Słyszeli odpowiedź Batesa i bez protestów przystąpili do rozładunku kolejnego działa.

Bates przeszedł do stanowiska operatora Walida Jubrana. Poznali się sześć lat temu, gdy Bates pracował na Alasce przy projekcie „Alaskan Gas Pipeline”: gazociągu o długości blisko trzech i pół tysiąca kilometrów, mającym połączyć Prud­hoe Bay z systemem Chicago. Walid był wtedy studentem szkoły filmowej, szczupłym młodzieńcem i nosił długie włosy, które nieustannie zasłaniały mu wizjer kamery, a w te zimne i błotniste strony przyjechał z ekipą zdjęciową do filmu dokumentalnego „Niewygodna prawda”, realizowanego na zlecenie byłego wiceprezydenta Ala Gore’a. Na zdjęcia ściągnięto również firmę, mającą zapewnić odpowiednie warunki pogodowe. Dzisiaj pracował dla niej Bates, można więc było powiedzieć, że operator był ojcem chrzestnym jego posady. Przez lata spotkali się kilka razy, przy okazji realizacji kolejnych projektów. Walid był także autorem filmu promocyjnego firmy, który w poetyckiej konwencji pokazywał ich możliwości. Była to zarazem jego praca dyplomowa.

Daniel nie mógł z Walidem porozmawiać wczoraj, gdyż ten już spał. Nic dziwnego – na plan wyjechał wcześniej niż ekipa Batesa. Dopiero teraz mogli się spotkać. Przywitali się wylewnie, obejmując się i klepiąc po plecach. Bates zauważył, że długie włosy operatora są spięte w kucyk, a ciało wyraźnie się zaokrągliło.

Walid spojrzał na „Władców chmur”.

– Widzę, że opracowałeś nowy model – powiedział z niepewną miną.

Bates pokręcił przecząco głową.

– Konstrukcyjnie nie różni się od innych modeli. Ale jest szansa, że w następnym roku wprowadzimy zmiany. Szefowa zatrudniła informatyczkę, o trudnym do zapamiętania nazwisku, nieważne. Mam nadzieję, że przy jej pomocy przetestuję w wirtualnym projekcie kilka zmian i coś z tego wyjdzie.

– Miałem wrażenie, że to scenografia do „Wojny światów” Wellsa – odetchnął z ulgą Walid.

Bates zaśmiał się. Rzeczywiście, z daleka, w cieniu, gdy jedynie metalowe elementy luf błyszczały, kłując oczy błyskami światła niczym kłami, były podobne do potworów czających się do ataku. Daniel odwrócił się w stronę przyjaciela i dodał:

– A co do projektu – niewiele się mylisz. To wersja specjalna dla niedowiarków. Wracamy z pokazu w Emiratach Arabskich. Szejk, który oglądał nas już wcześniej podczas pracy, zasugerował, by dla efektu trochę podrasować urządzenie. Sam wiesz, że bez tych dodatków nie wygląda okazale. A tak wywołuje odpowiednie wrażenie.

– Zatrudniliście do tego scenografa z Hollywood?

– Nie. To projekt według rysunków najmłodszej córki Marvina i Eleonory – Katji. Dobrze, że mi ją przypomniałeś, muszę kupić dla niej prezent w nagrodę.

Przyjaciel zwrócił uwagę Batesa na tubylca siedzącego na uboczu.

– To pora deszczowa, ale nie pada. Najpierw Johanna wezwała tego szamana, lecz nic nie zdziałał. Wtedy podpowiedziałem, by wezwali ciebie. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.

Daniel przyjrzał się szamanowi, wciąż mamroczącemu zaklęcia i przesypującemu piasek. Spotykał się już z miejscowymi czarownikami w różnych częściach świata. Przeważnie traktowali go jak równego sobie, doceniając jego sposoby wywoływania deszczu, z zainteresowaniem wypytując o szczegóły urządzenia. Ale ten był wyjątkowo wredny. Mimo że nie zbliżał się do Batesa na mniej niż sto kroków, ten czuł niemal namacalnie jego obecność.

– Co sądzisz o tej reklamie? – zapytał, zmieniając temat, Bates.

– Daj spokój. Nawet ty nakręciłbyś lepszą. Nie wspominając o mnie. Ten reżyser – Fellini – to dupek. Kreuje się na wizjonera, a rozumu ma tyle, co podejrzał w MTV lub internecie. Nie jest wart nazwiska, które nosi.

– To wnuk tego Felliniego?

– Chyba nie... – Walid wzruszył ramionami.

– To czemu tu pracujesz, a nie robisz następnej fabuły?

– Trzeba z czegoś żyć. A poza tym nigdzie nie mógłbym zużyć tyle taśmy, by sprawdzić nowe efekty. Zdjęcia do reklam dają możliwość przetestowania sztuczek, które później wykorzystuję w fabule.

– Myślałem, że celuloidowa taśma to przeszłość?

– Tak ci się tylko wydaje... Do dzisiaj prawdziwe są słowa, którymi przywitał nas dziekan wydziału operatorskiego – Bates znał tę anegdotę, ale wiedział, że jej opowiedzenie wywołuje radość na twarzy przyjaciela, więc pozwolił mu na kolejną powtórkę. – Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, ale czy robisz zdjęcia na kliszy fotograficznej czy na cyfrowej matrycy, proporcje są podobne. Na świecie robi się obecnie kilkaset miliardów zdjęć. Z czego niemal sto procent jest udanych, przynosząc zadowolenie fotografującym. Dziekan na pierwszym wykładzie powiedział do nas: Wy przyszliście do tej szkoły, by nauczyć się robić prawidłowo zdjęcia i w tym ułamku procentu.

Walid zamilkł, jakby składał hołd wykładowcy. Po chwili wrócił do spraw bieżących.

– A co do zdjęć, to mam prośbę. Mam tylko siedem-osiem minut na wykorzystanie magicznego momentu. Musisz zmieścić się w tym przedziale czasu.

– Pamiętam, że magiczny moment to ulotna chwila. A ty uwielbiasz zapisać ją na wieczność – Daniel kiwnął głową. Wyciągnął rękę na pożegnanie. – Muszę pójść porozmawiać z reżyserem.

– Jasne. Ja też muszę sprawdzić kąty ustawienia kamer i światła. Spotkamy się wieczorem.

Gdy Daniel odszedł na kilka kroków, usłyszał jak Walid woła za nim:

– A co do fabuły: może ty coś wyreżyserujesz? Trochę szwendałeś się po świecie, na pewno masz co opowiadać. Z chęcią będę robił zdjęcia.

Johanna Vanderen, piękna, rudowłosa producentka, odciągnęła Daniela na bok. Miała ponad czterdziestkę, ale wciąż pozowała na dojrzałą dwudziestolatkę. Trochę zadzierała nosa, Bates nie mógł jej jednak odmówić przebojowości i upartości w dążeniu do celu.

– Daniel, wiedz, że niełatwo było zdobyć zezwolenie na kręcenie zdjęć w tym miejscu. Musisz wydusić ze swoich urządzeń wszystko, co jest możliwe. Mamy glejt tylko na ten dzisiejszy poranek – nie ma mowy o powtórnych zdjęciach.

Podszedł do nich reżyser Christian Fellini. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Włosy potargane, jakby specjalnie ich nie czesał po przebudzeniu; druciane okulary na nosie, które ciągle poprawiał. Czy to z powodu chłodu, czy dla efektu, na ramiona miał narzucony czarny, skórzany płaszcz, długi niemal po ziemię.

– Chmury muszą napłynąć z północy – Christian, stojąc z dłońmi przyłożonymi do oczu, przez tak utworzony kadr analizował ujęcie. – Muszą pojawić się błyskawicznie i zakryć całe niebo w czasie nie dłuższym niż osiem sekund. Nie chcę żadnych efektów specjalnych, to ma być naturalne, a nie wygenerowane w komputerze. To musi wstrząsnąć widzem. Niemal naga, samotna dziewczyna umiera z pragnienia. Afrykańska piękność wznosi ramiona ponad głowę, ostatkiem sił błagając o wodę. Modelka Pendapali będzie rękoma wykonywać taniec – i to musi się dziać w czasie rzeczywistym. Marzy o tej jedynej, najlepszej wodzie mineralnej. Krople wody żłobią jej ciemne bruzdy na twarzy.

Bates poznał scenariusz już wczoraj. Przestał słuchać „matriksowego” reżysera. I tak uważał, że zleceniodawcy reklamy chcą wcisnąć kolejną kranówkę jako lek na wszelkie zło. Ale to nie jego problem.

Reżyser, wyczerpany wizją, opuścił dłonie i przygryzając zęby, dodał z nostalgią:

– Nie kręcimy, niestety, filmu, a trzydziestosekundową reklamę.

Rozejrzał się po planie, zatrzymując wzrok na ustawionej już baterii dział Batesa i zapytał z niedowierzaniem:

– Czy te pana cudaczne przyrządy są w stanie sprowadzić chmury? Czy to są te tak zwane „Cloudbustery”?

– My wolimy je nazywać „Władcy chmur” – chrząknął urażony Daniel. – To nie pogromca, którzy walczy. To władca, który panuje nad chmurami. Może je zarówno wytworzyć, jak i rozpędzić.

Fellini z powątpiewaniem spojrzał na Batesa, a później z wyrzutem na producentkę Johannę.

– Czy jesteś pewna, że to zadziała?

– Zawsze może pan poprosić szamana – wymruczał Bates, już do siebie, bo wizjoner odszedł bez słowa.

– Jak to widzisz? – zapytała Johanna z troską.

– Reżyserską wizję wody? – zapytał sarkastycznie.

– Och, daj spokój. Christian jest trochę narwany, ale to dobry reżyser. Chodzi mi o twoich „Władców chmur”. Rozchmurz się, ja w nie wierzę, widziałam je przecież w akcji. Pytam o zdjęcia.

– To możliwe. Pytałaś o to samo wczoraj. Przeanalizowałem problem, ustawiłem je w odpowiedni sposób – odpowiedział z irytacją. – Chmury zaczną się tworzyć kilometr, dwa za wydmą. Gdy zbiją się do odpowiedniej wielkości, zmienię ustawienia „Władcy chmur”, przyciągając je nad plan zdjęciowy. Problemem może być synchronizacja. Słyszałem, że w zdjęciach będzie uczestniczył śmigłowiec. Gdybym miał podgląd z jego pokładu, wiedziałbym, kiedy chmury przyciągnąć. Dopiero wtedy dałbym sygnał do rozpoczęcia zdjęć.

– Da się załatwić – odpowiedziała pewnie Johanna. – Uzgodnię szczegóły.

Gdy Bates wrócił do stanowiska, zauważył, że ludzie z jego ekipy zamiast przygotowywać urządzenia do pracy, zajęci byli wyjaśnianiem jego budowy modelce Pendapali Minnie. Wystrojona w całe pęki kolorowych bransoletek, z umodelowaną fryzurą, musiała ograniczyć ruchy, by nie zburzyć wizerunku. Jednak z ciekawością wskazywała palcem elementy, które ją intrygowały.

Członkowie ekipy po zauważeniu Batesa szybko czmychnęli. Daniel podszedł do modelki. Jej duże, czarne oczy, przyjrzały się mu z zainteresowaniem.

– Podobno wie pan wszystko o tym urządzeniu. Niech mi pan powie, jak to działa?

Bates zignorował pytanie. Nie miał ochoty na rozmowę z nastoletnią „Miss World”. Niedawno inna kobieta, starsza od tej o kilka lat, dała mu do zrozumienia, że nie interesują jej związki ze starszymi mężczyznami – jak to określiła. Wciąż słyszał te beznamiętne słowa i spojrzenie, więcej uwagi poświęcające fakturze ściany za nim niż jego napalonej gębie.

Pendapala jednak nie ustępowała. Zirytowało ją milczenie Daniela.

– Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć?

– Bo mam trudne zadanie do wykonania, a mało czasu – odpowiedział z niechęcią.

– Myśli pan, że nie zrozumiem? Że jestem głupia?

– To nie o to chodzi. Po prostu zastanawiam się, jak ci wytłumaczyć coś, czego sam nie rozumiem.

Na szczęście podbiegła do nich asystentka – reżyser czekał, by przekazać modelce ostatnie uwagi aktorskie. Pendapala jednak zignorowała polecenie i natarła na Daniela:

– Może pan uważać, że w czasie konkursu nasze słowa o pragnieniu pokoju na świecie, troska o środowisko, smutek na widok głodujących dzieci to frazesy. Ale nie dla mnie. Uważam, że człowiek w zbyt dużym stopniu ingeruje w środowisko naturalne. A pańskie urządzenia – to już kpina. I jestem zła, że muszę brać udział w zdjęciach, które ingerują w naturę.

Po tej długiej przemowie zamilkła. Opuściła ze wstydem wzrok, dodając z niesmakiem:

– Podpisałam kontrakt nie wiedząc o tym.

Daniel westchnął zakłopotany. Cóż mógł jej wyjaśnić w kilku zdaniach?

– Mogę ten proces kontrolować tylko w pewnym stopniu, ale to wykracza poza naukę – powiedział ugodowo. Opacznie zrozumiała jego słowa i dokończyła wzburzona:

– Jestem pewna, że w każdej chwili, bez problemu, może pan wywołać burzę. Z piorunami!

I odeszła obrażona.

„Co za dzień. A dopiero się zaczął” – pomyślał Bates.

Szaman cierpliwie siedział w kucki przy kępie kolczastego krzewu. Z kamyczków ułożył okrąg, w którego środku usypywał piramidę z piasku. Jego usta wypowiadały zapewne złowieszcze zaklęcia. Gdy zobaczył, że Daniel mu się przygląda, zaczął jeszcze głośniej nucić swoje modły.

Olbrzymia, czerwona tarcza słońca drgała w nagrzanym powietrzu tuż nad horyzontem. Niemal było widać, jak z mozołem wyrywa się z okowów ziemi.

„Władcy chmur” pracowali wydając ciche pomruki.

Wciąż nie widzieli zmian na niebie. Reżyser przygryzał wargi z niepokojem, czekając na sygnał do rozpoczęcia zdjęć. Modelka, w otoczeniu gepardów, opatulona kocem, klęczała przygotowana do ujęcia. Asystentka czekała przy niej, by tuż przed klapsem zdjąć koc. Pendapala bała się, że za chwilę dostanie gęsiej skórki i nie można będzie nakręcić ujęcia. Johanna wydawała się spokojna, zdradzało ją jednak machinalne kręcenie pierścionkiem.

Bates śledził obraz nieba przekazywany przez śmigłowiec. Kontrolował także tarczę radaru, ale wiedział, że na nim ślad chmur pojawi się później, nim dostrzeże je obiektyw kamery.

Wreszcie wypatrzył parę wodną, formującą się w chmurkę. Wiedział, że teraz tempo tworzenia chmury wzrośnie. Cieszył się, że zdjęcia wyznaczono o świcie. Wieczorem, po upalnym dniu, w powietrzu nie byłoby żadnych śladów wilgoci. Ponadto o świcie nie było wiatru, który mógłby przeszkodzić w sterowaniu chmurą.

– Przygotujcie się. Zostało najwyżej pięć minut – powiedział rozluźniony, lekkim tonem. Odetchnął z ulgą, do tej pory miał bowiem wątpliwości. Sprawa nie była tak łatwa, jak starał się okazać swoim zachowaniem. Rejon był wyjątkowo suchy. Wierzył jednak, że poranek mu pomoże – krople nocnej rosy parując wzmocnią efekt pracy „Władców chmur”.

Chmurka zbiła się już w pokaźną chmurę, zmieniając kolor z bieli na lekko szary.

Daniel rozejrzał się, szukając szamana. Dostrzegł go na sąsiedniej wydmie. Osłaniając oczy dłonią wypatrywał chmur. „Poczekaj jeszcze chwilę, a padniesz z wrażenia” – pomyślał z satysfakcją. Podkręcił potencjometr mocy, nie mogąc doczekać się chwili tryumfu. Zauważył poruszenie w stadzie strusi, niektóre ptaki zaczęły nerwowo unosić głowy. Po chwili stado zerwało się do biegu. „Pewnie wyczuły zmianę pogody i nie chcą zmoczyć piór” – stwierdził Bates.

Chmura zwiększyła kilkakrotnie rozmiary. Była już ciemnoszara. Daniel dostrzegł wyładowania elektryczne. Było lepiej, niż przypuszczał. Wyładowania potwierdziły, że krople osiągnęły już wielkość umożliwiającą opad deszczu. Czas ściągnąć ją nad plan zdjęciowy. Połączył się z Günterem, czekającym za wydmą na swój udział w akcji.

– Wypuście balony. Zapalniki ustawcie na dwadzieścia sekund.

Po chwili dostrzegł je wznoszące się w kierunku chmury. Balony były wyposażone w pojemniki z jodkiem srebra. Firma rzadko stosowała tę metodę wywoływania deszczu, uznając ją za prymitywną, lecz tym razem Bates zdecydował się ubezpieczyć i sięgnął po tę sprawdzoną.

Balony zniknęły w pokrywie chmur. Po kilku sekundach zobaczył rozbłysk odpalonych ładunków, rozpylających proszek. Miliony cząstek pyłu powinny zwiększyć tempo kondensacji kropel.

Chmura była gotowa. Bates przestawił dźwignię „Władcy chmur”, by ściągnąć ją nad plan zdjęciowy.

– Uwaga! Za trzydzieści sekund startujcie ze zdjęciami. Chmura dostatecznie napęczniała, by pęknąć nad waszymi głowami. Trzymajcie parasole w pogotowiu.

Bates spojrzał na plan filmowy. Dostrzegł, że Walid nie ufając szwenkierowi*, z kamerą na ramieniu sam szuka najlepszego ujęcia. „Cały on” –pomyślał z uśmiechem.

* – Szwenkier – zwany też drugim operatorem, najbliższy współpracownik operatora filmowego, własnoręcznie obsługujący – pod jego kierownictwem – kamerę.

Reżyser wydał komendę do zdjęć.

–Akcja!

I podpierając dłońmi brodę, pochylił się nad monitorami, śledząc rejestrowany przez kamery obraz.

Zza wydmy wyłoniła się czarna chmura, wypełniając w kilka sekund całą dolinę. Daniel przyglądał się jej zdumiony –nie spodziewał się aż takiego rezultatu. Drżącą ręką skręcił potencjometr mocy do zera.

Za późno...

Niebo rozdarły błyskawice, uderzając w uschnięte akacje. Równocześnie nastąpiło oberwanie chmury, wypełniając dolinę strumieniami wody. Eksperyment wymknął się spod kontroli.

Olbrzymie krople spadały gęsto na popękaną ziemię i słone jezioro wypełniło się w minutę.

Tubylcy momentalnie rozpierzchli się w popłochu.

Modelka, z włosami przyklejonymi do twarzy, zaczęła się śmiać, jakby chcąc pokazać Batesowi: „A nie mówiłam! Twoje maszyny przynoszą zło!”.

Walid, przerażony, oglądał szczątki jednej z zawieszonych na kranie kamer. Przewrócił ją wiatr.

Tylko reżyser był zadowolony. Johanna z wściekłością szybko utemperowała jego radość:

–Nie kręcimy tu horroru! Co tymi ujęciami chcesz przekazać klientom?

Daniel, sparaliżowany zniszczeniami, wpatrywał się w wydmę, którą żłobiły potoki wody. Piasek, usypywany przez stulecia, zaczął spływać w dolinę. Wydma utraciła swój urok, falista powierzchnia została rozmyta. Teraz wyglądała jak duża pryzma piasku na budowie.

–No to wywołałem piękną katastrofę –podsumował zniszczenia Daniel.

Tom pierwszy – Dzieci Słońca

Rozdział 1

Apokalipsa? Nie!

„Planeta XXI”

USA, dystrykt Kolumbia, Waszyngton, studio CNN

1 stycznia 2012 roku, 7.55 czasu lokalnego (1255 UTC)

W studiu telewizyjnym trwały przygotowania do wejścia na wizję. Stylistka poprawiała makijaż trzydziestokilkuletniej prezenterce Grace Quickenden, czekającej już na stanowisku. Jej długie jasnoblond włosy opadały w niesfornych lokach na ramiona. Miała wydatne usta i pociągłą twarz, o wyraźnie zarysowanej szczęce. Była ubrana w ciemnoczerwony golf. Grace od lat prowadziła program popularnonaukowy, który wypełniał lukę w ramówce stacji w godzinach najniższej oglądalności. Trudno było taką „zapchajdziurą” zdobyć sławę, ale dzięki temu nie narażała się nikomu i miała duże szanse dotrwać do emerytury. Co w branży telewizyjnej przekładało się na coraz bliższy wyrok –po czterdziestce będzie musiała przejść na drugą stronę kamery: zostać dostarczycielką tematów dla nowej gwiazdy ekranu.

W dzisiejszym programie miano wykorzystać technikę trójwymiarową. Bała się tego programu. Przez tydzień przechodziła przeszkolenie, ale i tak się bała. Nie dość, że będzie wymagał łączenia z wieloma krajami na świecie, to dodatkowo te wymogi techniki. Technika była efektowna, ale uciążliwa w realizacji. Na szkoleniu zasady uzyskania wrażenia trójwymiarowości tłumaczyli jej młodzieńcy poniżej dwudziestu lat, ale niewiele z tego zrozumiała. Grace przerażał szereg kamer otaczających ją w półokręgu, zamykając niczym w kloszu. Ze szkolenia zapamiętała, że jej obraz jest rejestrowany przez czterdzieści cztery cyfrowe kamery, a zgromadzone dane obrabiane aż przez dwadzieścia komputerów pracujących na najwyższych obrotach. Trzydzieści pięć kamer, zamontowanych w okręgu, obserwowało każdy jej ruch, grymas twarzy czy ruch niesfornych włosów. Pozostałe śledziły ją z dalszej odległości, pod różnymi kątami, aby pokazać całą postać. Ruch kamer w studio CNN był zsynchronizowany z ruchem kamer w studio gościa –tak że po ich nałożeniu powstawało wrażenie, że przebywają w jednym pomieszczeniu. Aby rozmowa wyglądała wiarygodnie, trzeba było pokazać ją z różnych punktów widzenia: rozmówcę przez ramię Grace, Grace słuchającą gościa, obydwoje stojących obok siebie. Do pilnowania swojej pozycji i zachowania gościa, Grace miała podgląd na monitorze roboczym i prowadząc rozmowę jednocześnie musiała pilnować, by odpowiednio reagować na zachowanie wirtualnego rozmówcy. W czasie pierwszej transmisji CNN, w dniu wyborów prezydenckich w 2008 roku, dziennikarze stali oddaleni od siebie o kilka metrów. Bezpieczna odległość wynikała po części z obawy wpadki, a po części z szybkości obróbki danych. Dzisiaj komputery były szybsze, a technika przetestowana w wielu programach. Nie było już niebieskiej poświaty, takiej jaka otaczała sylwetkę pierwszego wirtualnego gościa –koleżanki z Chicago Jessiki Yellin, a rozmówcy trójwymiarowych konferencji mogli nawet przywitać się uciskiem dłoni. Na szczęście technologia była wciąż droga i w czasie programu zostanie wykorzystana jedynie kilka razy.

–Jak się udała zabawa sylwestrowa? –spytała stylistka, poprawiając makijaż ust Grace, nakładając na ciemną pomadkę jaśniejszą, połyskliwą.

–Nijak –odpowiedziała Grace z błyskiem złości w oczach, nie przestając jednak uśmiechać się w stronę kamery w gotowości do wejścia na antenę. Była zła, że mijają kolejne lata kariery, a ona wciąż musiała prowadzić audycje w tak niedogodnych porach antenowych. Jej koleżanki mogły się wyspać i pokazać wypoczęte na antenie w „prime time”. Po chwili jednak stłumiła emocje i odpowiedziała z lekceważeniem: –Wiesz, że Robert pracuje dla rządu. Tuż przed wyjściem na bal zabrało go dwóch mundurowych.

–O! Nie słyszałam, żeby w ostatnich godzinach wydarzyło się coś ważnego.

Grace nie odpowiedziała. Spojrzała w kierunku pierwszego z gości –Donalda Bassoopa. Był jeszcze bardziej przerażony niż Grace. Sekretarka planu pokazywała mu niebieskie linie wymalowane na podłodze studia, po których miał się poruszać. Zboczenie z wytyczonych tras groziło zderzeniem z trójwymiarowymi meblami lub, co gorsze, materializacją w ciele innej osoby. Grace zaśmiała się w duchu, stylistka spojrzała na nią ze zdziwieniem.

–Ja też... –z opóźnieniem odpowiedziała na pytanie stylistki. –Ale jak się dowiem, że to był tylko fortel, by wyciągnąć go na jakąś imprezę, to wykopię go z hukiem za drzwi!

–Cisza na planie! Odliczamy.

Grace wyprostowała plecy w oczekiwaniu na sygnał rozpoczęcia emisji. Napięcie sięgało zenitu. W tej części programu zaplanowano pierwsze łącze z wirtualnym gościem. Relacja miał się rozpocząć od jej ujęcia siedzącej przy stole, w czasie wstępu miała wstać i przejść w wyznaczone miejsce, a w okręgu koło niej miała się pojawić postać rozmówcy. Grace spojrzała na podgląd ze studia w Rzymie: pulchny pięćdziesięciolatek ukradkiem poprawił grzywkę, tak by przesłoniła puste zakola. Później skromnie złożył dłonie na brzuchu i nieruchomo oczekiwał na sygnał do rozpoczęcia rozmowy. Ona nie była tak spokojna.

–Pięć, cztery... –zaczęła odliczać inspicjentka.

Program CNN „Planeta XXI”

8.06 czasu lokalnego (1306 UTC)

Grace Quickenden

Prezenterka pojawiła się na tle ściany telebimu, na którym wyświetlona była mapa Ziemi. W zaznaczanych miejscach zaplanowanych relacji pojawiały się nazwy miast i twarze dziennikarzy.

–Witam państwa w programie „Planeta XXI”. W ciągu najbliższych godzin odwiedzimy niemal całą kulę ziemską, próbując odpowiedzieć na pytanie, czy rok 2012 będzie rokiem przełomowym. Dzisiejsza, nietypowa pora naszego programu, została tak wybrana, by mogło nas oglądać jak najwięcej ludzi na świecie, gdyż jest to wspólne przedsięwzięcie wielu sieci telewizyjnych. My, na kontynencie amerykańskim, obejrzymy program przy śniadaniu, ale pamiętajmy, że w Europie jest już czas niedzielnego obiadu, a w Azji późnej kolacji.

Bieżący rok można śmiało nazwać rokiem wielkich zmian na mapie politycznej świata. Czekają nas wybory prezydenckie u trzech spośród pięciu członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Już w maju wybory we Francji, w czerwcu w Rosji, i finał wyborów –listopadowe w USA.

Porozmawiamy o scenariuszach katastrof, będących wyzwaniem dla ludzi odpowiedzialnych za kształtowanie polityki i gospodarki, i dla natury –targanej coraz częstszymi anomaliami. Pytanie przewodnie programu brzmi bowiem: Czy w tym roku nadejdzie apokalipsa?

Grace wstała i zaczęła iść w kierunku miejsca rozmowy, starając się patrzeć przez cały czas w obiektywy kamer, a jednocześnie pilnując, by zatrzymać się precyzyjnie w wyznaczonym punkcie.

–Czy ten rok, tak bogaty w wydarzenia polityczne, nie stanie się punktem zapalnym do wznowienia działalności terrorystycznej? Czy po ostatnich sukcesach w walce z terroryzmem mamy się jeszcze czego obawiać? Za chwilę porozmawiamy o tym z ekspertem. Dzięki technologii „3D” będziemy go jednak gościć w naszym studio, chociaż znajduje się osiem tysięcy kilometrów od nas –w studio Rai Uno w Rzymie.

Prezenterka zatrzymała się przed kręgiem kamer. Wiedziała, że komputery w tej chwili pracowały na maksymalnych obrotach, by połączyć jej obraz z obrazem gościa.

–Witam Franka Urbancica, byłego koordynatora do walki z terroryzmem w Departamencie Stanu w administracji poprzedniego prezydenta, a obecnie naszego ambasadora na Cyprze.

Z góry spływał szereg świecących okręgów, a w ich wnętrzu materializowała się sylwetka gościa. Długo trwały dyskusje nad sposobem pojawiania się gości, przecież nie będzie wchodził przez drzwi? Wybrano sposób, mający ugruntowane miejsce w kulturze, znany wszystkim na świecie od lat. Postać rozmówcy pojawiła się w stylu teleportacji z filmu „Gwiezdne wrota”.

Frank C. Urbancic

–Terroryści nie reprezentują władz państw, na których terenie walczą. Oni nie dążą do tego, by podpisać z nami jakiekolwiek porozumienie o pokoju. Nie możemy doprowadzić do jednej bitwy, która przesądziłaby o zwycięstwie. To jest wojna partyzancka, w której możemy jedynie szczelniej zabezpieczać granice, kontrolować transport, wprowadzać niemożliwe do sfałszowania dokumenty –a wszystko po to, by odciąć źródła finansowania i ograniczyć możliwości ruchu terrorystom. Proszę zauważyć, że większość ataków terrorystycznych miała miejsce w krajach w stanie wojny. Osiemdziesiąt procent ofiar ataków to sami muzułmanie pracujący dla społeczeństwa: policjanci, nauczyciele, dziennikarze.

Grace Quickenden

–Thérese Delpech –politolog i była doradczyni premiera Francji Alaina Jupeé –mówi, że terroryści wykorzystują frustracje młodych ludzi, by podsuwając im proste i chwytliwe przesłanie zdobywać nowych członków.

Frank C. Urbancic

–To prawda. Zgadzam się z tym w pełni. Pamiętajmy o tym, że islamiści –choćby w takich krajach jak Iran, Irak czy Afganistan –są dziećmi komunistów z poprzedniej generacji. Wielka emigracja po wojnach afgańskich czy irackich, żyje dzisiaj zasymilowana w społeczeństwach takich krajów jak Wielka Brytania czy Francja, Maroko czy Filipiny. Lecz emigracja jest nadal podatna na przekonania swych ojców i łatwo ich wciągnąć w walkę z nami.

Grace Quickenden

–Przejdźmy do innego problemu. Gdy w 1942 roku w „Chicago Tribune” wydrukowano artykuł o złamaniu japońskiego szyfru na szczęście nikt nie przekazał tej informacji wrogowi i mogliśmy wygrać wojnę. W dzisiejszych czasach byłoby to niemożliwe –w kilka minut, poprzez Internet i telefony komórkowe, wiedziałby o tym cały świat.

Frank C. Urbancic

–Trzeba zmienić nasze widzenie terrorystów. Jest pewne, że są ludźmi ogarniętymi złymi pasjami. Ale są to osoby inteligentne. Są dobrze wyszkoleni, posiadają źródła finansowania i mają kontakty. I uczą się, obserwując nasze działania w innych regionach. Wykorzystują telewizję i Internet, by analizować nasze akcje i wprowadzają metody zapobiegania podobnym wpadkom. Tak więc, pomimo zatrzymania czy śmierci wielu przywódców terrorystycznych, stanowią oni nadal realną groźbę. Są to organizacje reagujące szybkimi zmianami na nasze środki zapobiegawcze i musimy nieustannie udoskonalać metody walki z nimi. A to, czego nie osiągnęli poprzez zneutralizowane przez nas ataki terrorystyczne, próbują odzyskać działaniami dezinformującymi czy po prostu kłamstwami, często publikowanymi w Internecie.

Grace Quickenden

–No właśnie. Od kilku lat Pentagon blokuje publikacje wideo na YouTube, sfilmowane w czasie działań bojowych, uważając, że może to narazić żołnierzy, zapominających o bezpieczeństwie, w dążeniu do uchwycenia bardziej dramatycznych wydarzeń. No i ten język –normalny w warunkach bojowych, ale szokujący cywilów.

Frank C. Urbancic

–To była trudna decyzja, gdyż niełatwo odmówić żołnierzom jedynego kontaktu z krajem, ale wpływ scen brutalnych na młode pokolenie zaniepokoił opinię publiczną –i to był argument decydujący.

W dolnej części ekranu pojawił się czerwony pasek z tekstem, przebiegający tak szybko, że trudno go przeczytać.

Grace Quickenden

–Pozwoli pan, że wtrącę gorącą informację, którą od kilku minut mogą państwo przeczytać na pasku: wirus „Orion” atakuje komputery w kolejnych krajach. Rozprzestrzenia się wraz ze strefą czasową, gdy po noworocznej zabawie budzą się następne rejony globu. Na szczęście w większości świata jest to dzień wolny od pracy, więc infekcja wirusowa dotyka głównie prywatnych użytkowników, pragnących wymienić się życzeniami noworocznymi, czy pasjonatów gier.

Frank C. Urbancic

–Powinniśmy zdawać sobie sprawę, że to, o czym teraz mówimy, jest szczytem góry lodowej. Weźmy choćby pod uwagę system GPS, wykorzystany po raz pierwszy przez nasze wojska w wojnie w Zatoce. Terroryści mogą wykorzystać ten, jak i inne komercyjne systemy. Proszę zwrócić uwagę, że system namierzania celów ataków z Nowej Karoliny, jest dostępny w ofercie handlowej. W Internecie można znaleźć wzór gazu użytego w zamachu w tokijskim metrze –sarinu. Rząd USA odtajnił także dokumenty AEC i DOE, a w nich można znaleźć informację jak zbudować bombę nuklearną. A jeżeli nie chce pani szperać, mogę podać numer telefonu, gdzie za trzysta dolarów prześlą instrukcję. Ale nie trzeba sięgać po skrajne przykłady, wystarczy uświadomić sobie, że w Internecie odnajdziemy także informacje o liniach przesyłających energię elektryczną czy wodę. To jakby zaproszenie do zaatakowania tych celów.

Grace Quickenden

–Dziękuję panu za wizytę w naszym studio.

Ambasador z ulgą skinął głową. Grace skierowała się w stronę innej kamery, a w tle okręgi teleportacyjne spłynęły na ziemię i po chwili uniosły w górę, zabierając wirtualnego rozmówcę.

Przed wyjazdem

USA, stan Illinois, Chicago, ulica South China

7.34 czasu lokalnego (1334 UTC)

Maria Valevsky, czekając na przekazanie mieszkania, z nudów oglądała debatę telewizyjną w telefonie komórkowym.

–Przynajmniej w nowym miejscu pracy będę wolna od wieców z balonikami i przypalonymi hamburgerami –skomentowała audycję po kilku minutach nieuważnego słuchania dyskusji i wyłączyła telefon.

Maria, dwudziestokilkuletnia dziewczyna o szczupłej budowie, ubrana była w szary, luźny dres, tak jakby chciała ukryć walory swojego ciała. Jednak jej sympatyczna twarz, z zadartym noskiem i dużych, ciemnych oczach oraz czarnych włosach związanych w dwa kucyki –nie pozostawiała złudzeń. Nie była lalką z pierwszych stron kolorowych pism, ale miała w sobie to coś, co przyciągało uwagę mężczyzn. Wydatne kości policzkowe, uwidaczniające się w chwilach namysłu, zdradzały, że z tą dziewczyną lepiej nie zadzierać –potrafi postawić na swoim. Szerokie usta o zmysłowych wargach, rzadko układały się do uśmiechu, ale gdy już to robiły, można było oddać zań wszystkie skarby świata.

Maria z rezygnacją spojrzała na zegarek. Qiu Shin –właścicielka lokalu, chociaż mieszkała przecznicę obok, w domku widocznym z okna jej mieszkania, jak zwykle spóźniała się. Wyszła na taras, jakby chciała przywołać jej sylwetkę w dole ulicy.

Ozdobne dzwonki feng shui leniwie kołysały się na wietrze. Mieszkała na ostatnim piętrze budynku w Chinatown, skąd miała widok na wstęgę rzeki Chicago i dumę miasta –wieżowiec Sears Tower. W sumie niedaleko od polskiej dzielnicy, gdzie mieszkali jej rodzice i liczne rodzeństwo –kilkanaście minut czteropasmową autostradą 90. Czasem sama się dziwiła, dlaczego tak rzadko odwiedza dom rodzinny: tylko przy okazji świąt i uroczystości rodzinnych.

Po raz kolejny rozpoczęła obchód pustego mieszkania. Rzeczy wywiozła już kilka dni temu do piwnicy w domu brata. Pani Shin była fanatyczką porządku, na pewno sprawdzi dokładnie stan mieszkania. Zwróciła uwagę, że kanapa –teraz samotnie stojąca na środku pokoju –nie jest ustawiona równolegle do linii ściany. „Pewnie w czasie wynoszenia kartonów przesunęli ją pomocnicy” –pomyślała. Podeszła do kanapy i wyrównała jej położenie. Odeszła kilka kroków, by ocenić, czy teraz stoi dobrze. Wtedy zauważyła, że spod jednego z rogów wystaje jakaś fotografia. Podniosła ją ze zdziwieniem. Na zakurzonym zdjęciu barczysty mężczyzna w sportowym stroju, w szerokim uśmiechu szczerzył zęby do obiektywu.

Chociaż Maria urodziła się, chodziła do szkół i od kilku lat pracowała w Chicago, rodzina wciąż udowadniała jej, że żyją w Polsce. Ulubioną audycją, oglądaną po kolacji, było odbierane z Polski przez satelitę „Szkło kontaktowe”. Matka nie oswoiła się z Ameryką. Była z emigracji Solidarnościowej, z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie miała wyboru –została wyrzucona z Polski. Ale serce wciąż tam pozostało. Nie chciała jednak wracać do starego kraju. Była jak wujek Mateusz. Stan wojenny przypadkowo zastał go w Stanach Zjednoczonych i wykorzystał lament zachodnich mediów, by już nie wrócić do kraju. Wujek słuchał „Głosu Ameryki”, dopóki nie zamknięto stacji. Przyjazd córki brata był dla niego podwójnym zwycięstwem: mógł powiedzieć, że od dawna to wiedział, że komuniści to wcielone zło; a przy okazji wysłuchać osobistych relacji z frontu, którego nigdy nie opuścił. Maria podjęła odważną decyzję i wyprowadziła się od rodziców mając lat osiemnaście, nie chcąc wciąż żyć wydarzeniami z kraju, który był dla niej równie egzotyczny co Trynidad i Tobago, lecz niewiele to zmieniło. Nie mogła wymówić się od spotkań rodzinnych z okazji niezliczonych imienin, urodzin czy rocznic; od telefonów w najmniej spodziewanych porach dnia.

Teraz musiała podjąć bardziej drastyczną decyzję: uciec jeszcze dalej. Postanowiła czmychnąć niemal do Meksyku. Wyjaśniła to w czasie wizyty w warsztacie samochodowym brata Gregory’ego, do którego wszyscy mówili, Grzesiu:

–Mam już dosyć tych rodzinnych układzików, szpilek niby wkłuwanych w dobrej wierze, bo czuję się jak woskowa lalka voodoo. Nie przyjmują do wiadomości, że mam już 28lat i nieustannie starają się kierować moim życiem: a to wybierając mi pracę, a to mieszkanie, no i oczywiście męża. Mam dość rodziny, w końcu chcę być samodzielna, a nie dzieckiem pośród gromady.

–Ale Meksykanie też mają wiele dzieci –zauważył z przekąsem brat, pochłonięty sprawdzaniem instalacji elektrycznej w nowej hondzie. Wciąż nowe rozwiązania techniczne w samochodach powodowały, że w brodzie Grzesia pojawiało się coraz więcej siwych włosów. A może po prostu się starzał? Urodził się jeszcze w Polsce, był od siostry starszy o osiem lat.

–Ale one nie będą moją rodziną –kości policzkowe siostry ściągnął grymas irytacji. Grzesiu był daleko od problemów Marii. Nie rozumiał lub nie chciał zrozumieć siostry. Uciekł w warsztat samochodowy. W którym, od rana do wieczora, z lubością grzebał w bebechach naprawianych aut. A gdy wracał do domu, wnosząc zapach przepracowanego oleju samochodowego i smarów, czekała na niego żona i trójka dzieci.

Idąc do kuchni Maria podarła fotografię na równiutkie kawałeczki. Worek ze śmieciami był już zawiązany na supeł, więc z szuflady wyjęła nowy i wrzuciła do niego szczątki fotografii. Nie chciała niczego ze sobą zabierać wkraczając w nowy rozdział życia. Nagle zabrzmiał domofon. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Po kilku minutach drobna i niska, starsza Chinka była już w przedpokoju. Po zdjęciu butów i założeniu lekkich kapci, odezwała się:

–Myślałam, że nie wytrzymasz miesiąca pośród naszego gwaru i zapachów kuchennych. A tu popatrz: mieszkałaś dwa lata. I nawet nauczyłaś się wieszać pranie na tarasie.

–Polubiłam jego zapach: słońca i wolności. Nie czuję się w nim panią jaśminową, leśną czy morską z reklamy.

–Hi, hi –zachichotała staruszka. –Ale pewnie wszyscy oglądali się za tobą, myśląc, co za dziwna Chinka?

–Zdarzało się...

–Mimo że twarz masz nie naszą –to jesteś bardzo do nas podobna. I wzrost, i figura, i te czarne kucyki –oceniła właścicielka. W końcu nawiązała do celu wizyty. –To co? Obejrzymy mieszkanie?

Przeszły do kuchni.

–Wczoraj mieliście powitanie Nowego Roku? My będziemy go obchodzić dopiero za trzy tygodnie –w dniu pierwszej pełni Księżyca. Wejdziemy wtedy w Rok Smoka. To dobry rok dla ciebie. Jako kobieta Smok przyciągasz uwagę mężczyzn... Choć wydawałoby się, że nie masz czym –dopowiedziała ciszej, oceniając ją ponownie. –Ale że Smoki nie lubią kagańców czy pęt –gdyż bardzo cenią swoją niezależność i wolność –trudno będzie ci znaleźć męża. Potrzebujesz silnego partnera. A zarazem czułego. To rzadka mieszanka –nie będzie ci łatwo... –właścicielka zakończyła inspekcję szafek kuchennych. Pozwoliła sobie na chwilę refleksji. –Szkoda, że nie spodobał ci się żaden z naszych chłopaków. Tylu z nich potrzebuje żony... Urodziłaś się w marcu 1983 roku? No tak, jesteś więc Świnią. Nie krzyw się –to bardzo dobry znak. Jak chcesz, możesz używać nazwy Dzik –niektórzy tak o nim mówią. Czym będziesz się zajmować w nowej pracy?

–Firma świadczy usługi meteorologiczne. Nie znam szczegółów. W sumie będę robić to samo, co zawsze –ślęczeć przed monitorem komputera.

Przeszły do łazienki, gdzie Chinka zaczęła sprawdzać krany. Odkręcała każdy po kolei, przez chwilę obserwowała jak płynie woda, a po zakręceniu czekała, by upewnić się, czy z niego nie kapie.

–Nie martw się –cokolwiek będziesz robić, będzie to dobry zawodowo rok dla ciebie. Masz szansę wykazać się i szybko awansować. A Smoki lubią być szefami... –zamyśliła się, przystając w bezruchu przy prysznicu. Maria już zaczęła się obawiać, że odkryła jakąś wadę urządzenia, ale Chinka podjęła monolog: –Meteorologia to także wróżenie. A Smoki lubią tajemnice. Będziesz zadowolona z pracy.

W końcu przeszły do przedpokoju i staruszka zaczęła zakładać buty.

–Wygląda, że dbałaś o mieszkanie –spojrzała na nią z ciepłem i –chyba? –żalem. –Pamiętaj, żeby w miejscu pracy i w nowym mieszkaniu sprawdzić, czy jest dobre feng shui.

Maria po raz ostatni spojrzała na puste pomieszczenia, z wiszącymi wciąż amuletami. Nie uznała za stosowne zabrać ich w nowe miejsce. Jak rozstanie –to rozstanie.

–Trzeba się pożegnać z tym etapem życia –podsumowała w duchu, ale po chwili zastanowiła się. –Ciekawe, czy sprawdzą się przepowiednie Chinki?

Sylwester w pracy

USA, stan Wirginia, Langley, kwatera główna CIA

9.10 czasu lokalnego (1410 UTC)

Dyrektor CIA Nicholas Medouza w towarzystwie dwóch ochroniarzy wszedł do holu głównego z logo agencji na posadzce. W ten nietypowy sposób postanowił symbolicznie wkroczyć w następny rok pracy. „Kolejny rok na froncie” – pomyślał. Nicholas był weteranem zimnej wojny. Pod koniec lat osiemdziesiątych stacjonował w Niemczech, w wojskach lotniczych, obserwując z radością obalenie muru berlińskiego. Po roztopach zimnowojennych przez kilka lat uważał, tak jak i wielu innych wojskowych, że to już koniec jego kariery. Baza została zamknięta i powrócił do Stanów. Został dyrektorem technicznym w Krajowym Biurze Rozpoznania NSA. A później przyszedł nowy wiek i runął spokój Amerykanów. Obudziły się zagrożenia, jakich nie podejrzewał. I nowe zadania. Medouza wywiązał się z nich wyśmienicie. Jego działania, zmierzające do unowocześnienia zaplecza technicznego, zostały zauważone. Gdy nowy prezydent objął urząd, zapragnął podobny porządek wprowadzić w CIA i powołał go na to stanowisko.

Generał Medouza podchodząc do wyprężonego wartownika pozwolił sobie nawet na rutynowe pytanie:

– Co? Cisza i spokój?

– Tak jest! – wyrzucił służbiście wartownik, ale po chwili dodał: – Oprócz ostatniego piętra.

– A co się tam dzieje? – dyrektor uniósł pytająco brwi.

– Pilna narada w sekcji antyterrorystycznej, zwołana przez szefa jeszcze przed północą.

– To nie byli na zabawie sylwestrowej? Debatują całą noc?

– Tak jest.

Dyrektor ze zdziwieniem, ale i zadowoleniem przyjął niespodziewaną wiadomość. On sam nie opuścił żadnego dnia w pracy, a choroba była dla niego oznaką słabości. Skręcił w kierunku skrzydła, by zobaczyć tych zuchów, którzy zrezygnowali z zabawy dla dobra kraju. Przez chwilę było mu ich żal – ale tylko przez chwilę.

Ruszył w kierunku wind.

Przestronna siedziba sekcji antyterrorystycznej bardziej przypominała reżyserkę studia telewizyjnego lub firmy telemarketingowej, niż salę operacyjną wywiadu. Labirynt wysokich na półtora metra boksów zajmowały biurka wypełnione monitorami, drukarkami oraz stosami tradycyjnych teczek, przy których w newsroomach pracowali ludzie. Nad ich głowami rozwieszono telewizory, transmitujące wiadomości z niemal wszystkich stacji telewizyjnych świata. Medouza był dumny z tego pomieszczenia. „To znak naszych stechnicyzowanych czasów” – pomyślał.

Tylko przy jednym stanowisku komputerowym dostrzegł szczupłego, wysokiego czarnoskórego i niskiego grubaska o wschodnich rysach. Pozostałych podwładnych zastał milczących przy stole pełnym kubków po kawie, porzuconych girland i czapeczek noworocznych. Skrzywił się widząc ten nieporządek. Ze służby wojskowej została mu dbałość o porządek. Munduru nie zdejmował w pracy nigdy, pozwalając sobie jedynie na poluzowanie kołnierzyka. Wśród zebranych było kilku białych, był czarny i Azjata, którego ostre rysy wskazywały, że to raczej Japończyk niż Chińczyk.

– Co za mieszanka rasowa. To też znak naszych czasów – skwitował oględziny.

Grupą młokosów dowodził Joseph Weston, czterdziestoletni mężczyzna, którego Medouza pociągnął za sobą z poprzedniego miejsca pracy. I chociaż dzisiaj na nosie miał okulary, a brzuszek niebezpiecznie wypinał koszulę, jego analityczny umysł nadal zdolny był rozwiązać najbardziej splątane supły. „Dlaczego zdecydował się zarządzić naradę w taką noc?” – zastanowił się Modouza. To noc zabawy, a nie pracy. Weston powinien ją spędzać z rodziną, miał przecież żonę i dwójkę dzieci w wieku szkolnym. Dyrektor Medouza nie miał podobnych zobowiązań. Żona Rachel zmarła na raka cztery lat temu, dzieci założyły własne rodziny i Nicholas został sam. Nie martwił się tym, taka sytuacja bardziej mu odpowiadała, mógł poświęcić się pracy. Jako mężczyzna postawny miał powodzenie u kobiet, z czego chętnie korzystał, nie wiążąc się jednak w stałe związki. Kobiety traktował jak przydział służbowy: przychodziły i odchodziły po wykonaniu zadania.

Gdy Joseph dostrzegł dyrektora, oderwał się od dyskusji i energicznie podszedł do niego. Zamierzał zdać relację, ale dyrektor powstrzymał go gestem i zapytał:

– Nie wolałeś zostać z rodziną, w domu?

Stary przyjaciel umilkł na chwilę, opuścił wzrok i po chwili zaczął mówić innym, pełnym bólu głosem.

– Minęło już pół roku, kiedy Helena odeszła, a ja wciąż mam wrażenie, że za chwilę otworzą się drzwi i usiądzie obok mnie na kanapie, weźmie moją dłoń w ręce i zacznie opowiadać, co nowego u naszych dzieci...

– Nic nie wspominałeś?! – Medouza przeraził się, że praca tak dalece oderwała go od kontaktów z podwładnymi. Przed śmiercią Rachel spędzali razem weekendy. Później przyszła nominacja na stanowisko, choroba żony.

– Masz dość własnych kłopotów – odpowiedział ze wzruszeniem ramion Joseph.

Dyrektor westchnął głęboko. Zrozumiał, że Joseph nie oczekiwał współczucia.

– Jaki jest powód tego nocnego zebrania? – zapytał, zmieniając ton na oficjalny.

Weston z ulgą pozostawił bolesny grunt i odpowiedział:

– Nadeszła niepokojąca depesza z ambasady w Libanie. Terroryści szykują akcję, która ma zakłócić otwarcie Igrzysk Olimpijskich w Londynie – Weston zauważył, że dyrektor przygląda się krytycznie podwładnym i zaczął się tłumaczyć. – To świeży narybek, chciałem ich sprawdzić. Potrzebujemy ich coraz więcej i trudno znaleźć dobrych. Ci tutaj to odrzuty sprzed kilku lat – w starych czasach nie mieliby szans. Zwołałem ich specjalnie dzisiaj, by pokazać, że to nie przelewki.

– Czyli nie ma sprawy tego terrorysty? – dyrektor odetchnął z ulgą.

– Zawsze może coś wyskoczyć – twarz szefa sekcji skrzywiła się w geście wątpliwości. – Ale chyba nie tym razem.

– No właśnie – przytaknął dyrektor. – W Londynie, w normalnych warunkach, nie mają szans. A w czasie olimpiady – to już zupełnie niemożliwe – dyrektor Medouza uczynił pół kroku by odejść, lecz powstrzymały go następne słowa podwładnego:

– Ale będzie tam tylu przyjezdnych, że trudno ich wszystkich kontrolować.

– Chińczycy sobie poradzili – dyrektor nie zgodził się z jego opinią.

– Pozostaje możliwość ataku rakietowego ze statku – dodał szef sekcji antyterrorystycznej.

– Już analizowaliśmy taką możliwość w przypadku naszego kraju – zastanowił się dyrektor Medouza. – Nawet flegmatyczni Anglicy zestrzelą rakietę w kilkanaście sekund.

– Może być o kilka sekund za późno – nie ustawał w mnożeniu problemów szef sekcji.

– No dobrze. Zwołaj ich wszystkich – dyrektor westchnął z rezygnacją. – Porozmawiam z nimi.

Gdy zgromadzili się przy stole narad, pośpiesznie uprzątając ślady wielogodzinnej debaty, Joseph przedstawił dyrektorowi pracowników. Medouza przyglądał się w milczeniu tej menażerii. Zastanowił się, do czego może być przydatny korpulentny grubasek, o pełnej twarzy i czarnych, kręconych włosach, przetykanych siwymi pasmami, którego szef przedstawił jako Yunusa Milosa. Albo ten czarnoskóry młodzieniaszek, jeszcze z wąsem umoczonym w mleku – Robert Hamilton. W armii doprowadziłby ich do porządku, ale to była agencja cywilna i musiał pogodzić się z obecnością jeszcze większych oryginałów.

– Otrzymaliśmy sygnał od pracownika naszej ambasady w Libanie. Sytuacja awaryjna: poprzez handlarza bronią ma możliwość nawiązania obiecującego kontaktu z grupą terrorystyczną, która chce kupić rakietę typu SCUD... – Joseph przedstawił sytuację.

– Czy to żart? – przerwał mu Medouza. – Po co im rakieta?

– Były już takie przypadki. Choćby lotniskowiec kupiony przez Chińczyków – nerwowo masując policzek, wtrącił Yunus.

Dyrektor spojrzał na niego pytająco.

– Piętnaście lat temu chińskie przedsiębiorstwo rozrywkowe z Makau kupiło na Ukrainie za dwadzieścia milionów dolarów – jako atrakcję turystyczną – nieukończony i pozbawiony napędu sowiecki lotniskowiec. A cztery lata później pojawił się on we flocie pod banderą chińską. Nie wiemy, czy to atrapa, czy udało im się go wyremontować – wyjaśnił Yunus.

– To nieistotne! – przerwał mu obcesowo dyrektor. – Powróćmy do naszego terrorysty. Co o nim wiemy?

– Odłożylibyśmy tę sprawę na stos niesprawdzonych, ale jest jeden niepokojący szczegół. Ten handlarz w rozmowie wspomniał o firmie transportowej Akhatar Transport Co. z Pakistanu – Medouza miał wrażenie, że Joseph tłumaczy się przed nim. Po chwili, rozkładając ręce dodał: – Całość budzi wiele wątpliwości, ale trzeba zbadać nawet tak nieprawdopodobny ślad.

– Ten terrorysta to Amin Akhatar – wtrącił Robert. Był nowym pracownikiem i po raz pierwszy miał możliwość rozmawiać z dyrektorem. Czuł, że ma sucho w gardle i bał się, czy i on nie zostanie tak obcesowo potraktowany jak Yunus. Widząc jednak zainteresowanie dyrektora, mówił dalej: – Ma dwadzieścia sześć lat. W młodości przeszedł pranie mózgu w szkole koranicznej. Rodzinne pieniądze, pochodzące z branży transportowej, pozwoliły mu uzupełnić naukę w Londynie. Z nieznanych powodów, po dwóch latach opuścił jednak uczelnię i wrócił do Pakistanu. Do tej pory wiązaliśmy go z grupą Tehrik Nefaz-I-Shariat Muhammad, ale dwa lata temu zerwał z nimi.

– Przypomnij mi co to za jedni?

– Działają w wschodnim Afganistanie oraz północnym Pakistanie, głównie w prowincji Malakand. W połowie lat dziewięćdziesiątych rozpoczęli od masowych wystąpień, aż do wywołania powstania w celu ustanowienia surowego mahometańskiego prawa, na które ostatecznie rząd w Pakistanie zgodził się i wprowadził szariat. W tym czasie grupę wspierały setki tysięcy osób. Ale po aresztowaniu założyciela Sufi Muhammada przycichli i mówili jedynie o pokojowych negocjacjach – relacjonował dalej Robert.

– Ale grupa jest łączona z Al-Kaidą – wtrącił Joseph. – Zwłaszcza poprzez słowa Faqira Muhammada, który powiedział, że z chęcią powita jej przywódców, gdyby musieli się schronić na jego terenie. Zapowiedział także, że będzie kontynuował dżihad w Afganistanie. Byli podejrzani o zamach w Gargai w listopadzie 2006 roku, w którym zginęło trzydziestu pięciu żołnierzy pakistańskich.

– Nie przyznali się do zamachu – zaprzeczył Robert.

– Co proponujecie? – przerwał Medouza.

– Sprzedać mu to, czego pragnie – bez namysłu wypalił Yunus.

– Tu nic do siebie nie pasuje... Sądzę, że to prowokacja – zastanowił się na głos Robert.

– Czyja? – dyrektor jak zwykle był konkretny.

– Tego nie wiem... – Robert bezradnie rozłożył ręce, żałując, że podzielił się swoimi wątpliwościami.

– Nie masz doświadczenia w takich sprawach – dorzucił swoją cegiełkę Joseph. – Przychylam się do opinii Yunusa. Lecz bez fanfaronady. Rzucić zanętę i poczekać, co się złapie.

Dyrektor Medouza milczał. W pomieszczeniu zapadła cisza – wszyscy oczekiwali na decyzję.

– OK. Mają się spotkać wieczorem czasu lokalnego? – rzucił pytanie. – Proponuję żebyście teraz wrócili do domów na krótką drzemkę, prysznic i śniadanie. Joseph, czekam na decyzję o czternastej.

I bez dalszej zwłoki opuścił pokój. W grupie opadło napięcie.

Zbierając się do wyjścia Yunus wskazał na ekran włączonego telewizora. Popularna prezenterka Grace Quickenden prowadziła audycję na żywo.

– O, popatrz! Twoja laska.

– Nie przypominaj mi... Miałem z nią spędzić Nowy Rok – krzywiąc się odpowiedział Robert. Był z Grace od roku. Poznali się co prawda już wcześniej na jakimś przyjęciu, ale dopiero spotkanie na pogrzebie rodziców Roberta ich zbliżyło. Był to ciężki okres dla niego, nie tylko z powodu dziwnej katastrofy lotniczej, w której stracił rodziców. Przez ostatnie dwa lata mieszkał i pracował w Muzeum Narodowym w Bagdadzie, zajmując się poszukiwaniem wykradzionych zabytków w czasie amerykańskiej inwazji. Na pogrzebie zmienił plany, rzucił pracę, która miała mu dać doktorat i został w Waszyngtonie z zamiarem pracy dla CIA.

Z tego co wiedział Robert, droga Yunusa do CIA była odmienna. Chociaż był młodszy o kilka lat, to zdobył już uznanie jako twórca gier komputerowych, a zwłaszcza „Special Ops 2001”. Yunus miał więc i pracę, i pieniądze. Postanowił zostać konsultantem Agencji Wywiadowczej, gdyż – jak zdradził Robertowi – pracował nad nową grą szpiegowską, mającą połączyć elementy sensacyjne z życiem codziennym szpiegów w stylu Big Brothera. „Potrzebuję spojrzenia z bliska na bycie szpiegiem” – mówił. Jak się przyznał, do tej pory korzystał z literatury i filmu, ale teraz miał nadzieję wziąć udział w prawdziwej misji szpiegowskiej w terenie.

Robert spojrzał ponownie na ekran, zastanawiając się, jak udobruchać Grace.

*

Dyrektor Medouza wszedł do swojego gabinetu. Czekało go przejrzenie codziennego raportu PDB** dla prezydenta. I chociaż podejrzewał, że prezydent nie będzie dzisiaj go czytał, to jak zwykle skrupulatnie zaczął przeglądać materiały. Zastanawiał się, czy nie włączyć materiału o grupie terrorystycznej, ale zrezygnował. Było jeszcze za wcześnie, by zawracać tym głowę prezydentowi. Tak jak mówił ten młodzieniec, sprawa rzeczywiście może okazać się prowokacją lub kawałem noworocznym.

** – PDB – codzienny raport dotyczący najważniejszych danych wywiadowczych i analiz CIA przedstawiany prezydentowi.

Medouza zastanowił się, czy ten młody człowiek, Robert, jest synem ambasadora Richarda Hamiltona? Jeżeli tak to Weston chyba nie zdawał sobie sprawy, kogo ma w zespole. Nie wystawiało mu to najlepszego świadectwa. Może trzeba go odesłać na emeryturę?

Richard Hamilton był przyjacielem rodziny prezydenta Baracka Obamy. Przez wiele lat był konsulem w Polsce, a gdy prezydentem został Barack Obama, mianował go ambasadorem we Francji. Jednak był nim tylko przez rok. W czasie podróży na urlop do kraju, ambasador wraz z żoną oraz prawie dwustu pasażerami, zginął w niewyjaśnionej katastrofie lotniczej. Kontakt z samolotem utracono w okolicach Trójkąta Bermudzkiego, i mimo intensywnych poszukiwań szczątków samolotu nie odnaleziono. Przyczyną mógł być zamach terrorystyczny, bowiem piloci nie zgłaszali żadnych usterek. Jednak intensywne śledztwo nie przyniosło rezultatów –nie wykryto sprawców. A że Al-Kaida z ochotą przyznała się do zamachu, dopisano go do jej rachunku. Sprawa przed dwoma laty narobiła sporo szumu w mediach. Czyżby jego syn postanowił odnaleźć zamachowców? Musiał to sprawdzić. Mógł okazać się świetnym wywiadowcą, ale mógł również ściągnąć kłopoty.

A dyrektor CIA miał dosyć własnych kłopotów. „To nie kłopoty, to tylko małe kłopociki” –poprawił się w myślach generał. Przed wyjściem na zabawę sylwestrową odebrał tajemniczą przesyłkę. Wcześniej została sprawdzona pod kątem zagrożenia: materiałów wybuchowych czy wąglika, co było tym bardziej uzasadnione, że nie było danych nadawcy. Gdy ochrona wręczyła mu sprawdzoną przesyłkę, szybko rozerwał kopertę i zagłębił się w zawartość listu.

Wyszkolenie wojskowe pozwoliło mu na czas powitania Nowego Roku odłożyć rozważania nad zawartością anonimu, lecz po powrocie z zabawy nie położył się spać, a wziął prysznic i postanowił pojechać do Agencji. Nie mógł uruchomić machiny CIA, lecz mógł przeprowadzić prywatne śledztwo.

Treść anonimu była wulgarna, ale prawdziwa. Przedstawiała go w czasie erotycznych zabaw z prostytutką. Pamiętał ją dobrze, chociaż spotkał się z nią tylko raz, i to po mocno zakrapianej alkoholem imprezie. Był to wyjątek od reguły, zwykle korzystał z zaufanego biura i spotykał tylko ze starannie wybranymi dziewczynami w domu. Ale tamtego wieczoru kompan ze służby w Niemczech namówił go do szaleńczego wypadu na miasto, jak za starych czasów, co zakończyło się w pierwszym burdelu po drodze.

I teraz płacił za złamanie zasad.

Do zdjęć nie dołączono żadnego listu, dyrektor Medouza mógł więc spodziewać się kolejnego anonimu. Wtedy przekona się, czy to zwyczajny szantaż finansowy, czy ktoś szykował na niego haka?

„Planeta XXI”

USA, dystrykt Kolumbia, Waszyngton, studio CNN

8.40 czasu lokalnego (1340 UTC)

Grace długo się wahała, ale w końcu postanowiła zadzwonić do domu, by sprawdzić, czy Robert już wrócił. Po chwili usłyszała zaspane „halo”.

–Już jesteś? –zapytała, z udawanym zdziwieniem, maskując ulgę. –Kto tym razem chciał zabić prezydenta?

–Grace, jeszcze raz cię przepraszam –Robert zaczął od przeprosin.

–No to co robiliście? –zapytała z irytacją. Nie mogła tak łatwo podarować mu przyjęcia noworocznego.

–Nic ciekawego... Administracja jest przewrażliwiona. Nasz ambasador –nie pytaj gdzie –na przyjęciu oblał winem białą szatę króla i musieliśmy znaleźć pralnię, która wyczyściłaby ją w ciągu kilku godzin –Grace wyczuła w głosie Roberta doraźnie wymyśloną wymówkę. Była tak naiwna, że uwierzyła w nocną naradę szpiegów. Gdyby Robert był z inną kobietą, postarałby się ułożyć bardziej wiarygodną opowieść. Jedynie instynkt dziennikarski Grace był zawiedziony: nigdy nie pozna prawdziwego powodu alarmu. Lecz i tak nie zrobiłaby z tego materiału do swojego programu. Gdyby wylądowali kosmici –już by o tym wiedziała.

–Właśnie szykuję dla ciebie niespodziankę –dodał tajemniczo Robert. –Jak wrócisz, odbijemy sobie stracony czas.

Inspicjentka pokazała Grace znak końca przerwy, znany z meczów koszykówki. Prezenterka skinęła potakująco głową.

–Muszę kończyć, za chwilę wchodzę na wizję –powiedziała zimno Grace i odłożyła słuchawkę. Była jednak zadowolona, że Robert myśli o niej.

Izrael, studio CNN w Jerozolimie

15.45 czasu lokalnego (1345 UTC)

Grace Quickenden

–Połączmy się teraz ze studiem w Jerozolimie, gdzie w tej chwili przebywa nasza stała korespondentka z Watykanu. Spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie, czy telewizyjni wyznawcy „Kościoła Strażników Ostatnich Dni” i inne sekty poszerzą w tym roku krąg swoich wiernych.

Dalia Mansour Fahim

Niska dwudziestoletnia brunetka o okrągłych, piwnych oczach, przebywała na wzgórzu, skąd widać żółtawozłotą kopułę Świątyni na Wzgórzu, a poniżej Ścianę Płaczu, przy której krzątały się czarne sylwetki wiernych. Obok niej stał, patrząc w ziemię, sześćdziesięcioletni mężczyzna.

–Obawiam się, że tak, Grace. Z opowieści o Kubusiu Puchatku usunięto Prosiaczka, gdyż to nieczyste mięso, a Myszka Miki opowiada młodym Palestyńczykom o niechęci do wszelkich wrogów islamu. W świecie opanowanym przez media, kościół staje się również medialny. Rozmawiam z profesorem Friedrichem Grafem, niemieckim teologiem ewangelickim.

Friedrich Wilhelm Graf

Mężczyzna, z widocznymi objawami łysienia, poprawił okulary i kręcąc przecząco głową, powiedział:

–Przekonanie, że jedynie spośród wyznawców islamu rekrutują się terroryści nie odpowiada prawdzie. Także pogląd, że buddyzm jest religią pokojową jest fałszywy. Na Półwyspie Indyjskim trwa bój pomiędzy muzułmanami, hinduistami i buddystami. Natomiast w Afryce chrześcijaństwo przeżywa agresywny wzrost charyzmatycznych grup zielonoświątkowców. W Sudanie mordowane są zakonnice, w Afryce Zachodniej podpala się setki kościołów, a w Turcji do więzienia można trafić za samo posiadanie Biblii.

Tak jak w biznesie, tak i na rynku religijności można mówić o konkurencji, która zmusza do większej aktywności, gdyż każda z religii oferuje właściwie to samo: odnalezienie sensu życia, podobne sformalizowane rytuały, opiekę duchową czy sprawiedliwy podział świadczeń społecznych.

Dalia Mansour Fahim

–Dewizą założyciela zakonu Towarzystwa Jezusowego, Ignacego Loyoli, było: „Uwierzę, że biel, na którą patrzę, jest czarna, jeśli hierarchia kościelna tak postanowi”.

Friedrich Wilhelm Graf

Na twarzy profesora pojawił się ironiczny uśmiech.

–Tak, to prawda. Nie ma wyznania wolnego od fundamentalistów. Istnieją oni w każdej religii, wierząc w jedyną, dozwoloną interpretację świętych ksiąg i nie dopuszczając do jakiejkolwiek dowolności. Co gorsze, cechuje ich apokaliptyczna wizja świata, przekonanie, że ten świat nie może długo istnieć. Są zdeterminowani, by wprowadzić sakralny ład w nasze życie nawet za pomocą karabinów i bomb. A ponieważ wrogowie ich religii przygotowują swoją młodzież do ostatecznej wojny, to i oni nie chcą pozostać bezbronnymi.

Ta spirala nienawiści wywołuje coraz ostrzejsze konflikty zwłaszcza w kręgu trzech abrahamowych wyznań: judaizmie, chrześcijaństwie i islamie. Łączy je przekonanie o tym, że tylko im Bóg objawił prawdę, przekazaną w świętej księdze: hebrajskiej Torze, chrześcijańskim Nowym Testamencie czy islamskim Koranie. I chociaż fanatycy tych wyznań nienawidzą się wzajemnie, to wszyscy dążą do jednego: wprowadzenia do świeckich społeczeństw nadrzędnej władzy Boga.

USA, dystrykt Kolumbia, Waszyngton, studio CNN

8.47 czasu lokalnego (1347 UTC)

Grace Quickenden

–Przepraszam cię, Dalia, ale mamy specjalne połączenie z Hongkongiem na temat nowego wirusa komputerowego, o którym wiedzą już państwo z informacji na dolnym pasku ekranu. Co jest szczególnego w tym wirusie, pytam naszą reporterkę Anjali Rao.

Chiny, Hongkong, specjalna relacja ze studia CNN

21.48 czasu lokalnego (1348 UTC)

Anjali Rao

Sympatyczna blondynka o prostych włosach, ubrana w czarny sweterek i białą koszulę, uśmiechnęła się z zakłopotaniem do widzów.

–Witam cię, Grace. Niemal całe miasto nie korzystało dzisiaj z komputerów, lecz nie z powodu dnia wolnego od pracy, a z obawy przed nowym wirusem, którego nie wyłapywały programy antywirusowe, i na którego do tej pory nie udało się znaleźć antidotum. Wirus „Orion” jest bardzo nietypowym wirusem, z jakim nie mieliśmy do czynienia do tej pory. Nie niszczy on danych na dysku, ani nie wykrada poufnych informacji –ale paraliżuje pracę komputera na całą dobę. Jak tłumaczą to sami twórcy wirusa, pragną tylko, by ludzie przemyśleli w tym czasie swoje życie. Zwolennicy „Survive 2012” zapomnieli chyba, że z komputerów korzystają nie tylko ludzie, ale są one częścią systemów niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu miasta: poczynając od sygnalizacji na skrzyżowaniach, a kończąc na tak newralgicznych miejscach jak szpitale.

Grace Quickenden

–Anjali, a czy znamy już komentarz tego charyzmatycznego, lecz tajemniczego przywódcy „Survive 2012”?

Anjali Rao

–Adam Envisage –jak zwykle chroniący swoją prywatność i przekazujący komunikaty jedynie przez Internet –zdecydowanie odcina się od tych działań. I w pierwszej chwili można by się z tym zgodzić: to nie jego region działania. Ale z drugiej strony pamiętajmy, że każdy dzień zbliżający nas do wyznaczonej daty końca świata, powiększa liczbę jego zwolenników. A sposób promocji –bo tak chyba można określić propagowanie przez niego wizji poprzez telewizję, Internet czy telefonię komórkową –nie zna granic.

Grace Quickenden

–Dziękuję ci za informacje. Wracamy do Jerozolimy. Dalio, czy mogłabyś poprosić swojego kolejnego gościa o komentarz do tych wydarzeń?

Izrael, studio CNN w Jerozolimie

15.51 czasu lokalnego (1351 UTC)

Dalia Mansour Fahim

–Oprócz znanych nam zagrożeń, na bieżący rok przepowiadanych jest wiele innych wizji końca świata. Jak choćby wirus „Orion”. Czy te wizje mogą przerodzić się w nowe sekty, podobne do „Świątyni Zagłady” czy japońskiej Aum Shinrikyo, odpowiedzialnej za atak w tokijskim metro?

Joshua Backford

Starszy mężczyzna, w kwadratowych okularach bez oprawek, pokręcił przecząco głową.

–Podała pani skrajne przykłady, a trzeba pamiętać, że w większości te ruchy mają mocno naciągane podstawy i ograniczony zasięg. Nie można mówić poważnie o końcu świata, wywodząc to ze skleconych na siłę wniosków, z argumentów powstałych z niedopowiedzeń lub fałszerstw.

Zalążkiem wizji apokaliptycznych może być niemal wszystko. Symboliką –wpisaną podobno w kształt egipskich piramid –straszą nas piramidologowie. Proroctwo Malachiasza związane z objawieniami maryjnymi powiada, że po Benedykcie XVI będzie już tylko jeden papież. O Nostradamusie już nie będę wspominał, gdyż jego czterowiersze są tak wieloznaczne, że można w nich odnaleźć wszystko, czego się zapragnie. A po katastrofie promu „Columbia”, w której zginął pierwszy izraelski astronauta Ilan Ramon, pojawiły się informacje, że to początek Armagedonu. Bowiem w jednej z przepowiedni: „Ramon uderzy z Nieba w Palestynę. Błyski na niebie mówią niewiernym: bądźcie gotowi”. Na trasie upadku szczątków znalazło się miasteczko Palestine, leżące między Dallas i Houston.

Dalia Mansour Fahim

–A wirus „Orion” i związane z nim proroctwo Majów?

Joshua Backford

–Jest ono związane z kalendarzem Majów, w którym 21 grudnia 2012 roku –a dokładniej o godzinie 1111 UTC –jest ostatnią zapisaną datą. I stąd wywodzi się przepowiednia, że to ostatni dzień w historii świata. Ten dość rozpowszechniony pogląd w dużej mierze zawdzięczamy dwóm pisarzom: Patrickowi Gerylowi i Gino Ratinckxowi, którzy rozpropagowali ideę cyklicznego przebiegunowania Ziemi –czyli chwilowe zatrzymanie obrotu planety i ponowne jej ruszenie, ale w przeciwnym kierunku. Poprzednia zmiana miała miejsce w 9792 roku p.n.e., co zostało podobno opisane w Biblii. Proroctwa mówią, że w bieżącym roku planety Wenus, Mars, oraz konstelacja Oriona i inne gwiazdy znajdą się w takiej samej pozycji na niebie –i jest to wystarczający powód do straszenia nas.

Na szczęście dzisiejsi prorocy apokalipsy nie straszą nas już wizjami totalnej zagłady wszechświata, wspominając raczej o końcu metaforycznym, po którym zmieni się nasze patrzenie na świat.

USA, dystrykt Kolumbia, Waszyngton, studio CNN

11.17 czasu lokalnego (1617 UTC)

Grace po zejściu z wizji w kilka sekund zgarnęła prywatne drobiazgi do torebki i szybkim krokiem ruszyła w stronę wind. „Znów stracony rok –bez awansu, bez miłości” –pomyślała.Wciąż była zła, że musiała prowadzić ten program w noworoczny poranek. Uważała, że wszystko przez to, że nie mieszkała blisko centrali –w Atlancie. Ale nie chciała odcinać się od centrum wydarzeń politycznych, w którym wszystko co ważne na świecie miało swój początek.

Walka gladiatorów

USA, stan Newada, Rachel, Valley Road

9.10 czasu lokalnego (1610 UTC)

Elias Allatorre-Deschanel stał w chłodny poranek przy drodze wiodącej prostą linią w kierunku gór na horyzoncie, pośród pól przyprószonych śniegiem. To miejsce na mapie, przez które przemyka się w klimatyzowanych wnętrzach samochodów, spiesząc na spotkanie z UFO lub do jednorękich bandytów, odległych o niecałe dwieście kilometrów w Las Vegas.

Historia miasteczka była niewiele dłuższa niż wiek jego mamy. Gdy D.C. Day założył tu gospodarstwo rolne, nazwał je Tempiute Village. Później nazwę zmieniono na Sand Springs, by w końcu –po narodzinach pierwszego dziecka w dolinie –zostać nazwane na jego cześć –Rachel. W dniach, gdy pobliska kopalnia wolframu była otwarta, liczba mieszkańców wzrosła nawet do ponad pięciuset, by po jej ponownym zamknięciu spaść do niecałych stu. Kilka lat temu zamknięto nawet stację benzynową i sklepik z pamiątkami UFO. I tak, wśród pracowników fermy glonów produkującej surowiec na kosmetyki dla kobiet i nielicznych podróżnych, zatrzymujących się w restauracji na chwilę, by coś przekąsić, przyszło mu dorastać.

Chłopiec stał tak marznąc, w dniu swoich urodzin i zastanawiał się nad własnym życiem. Skończył właśnie dwanaście lat i był zły, że do tej pory nie widział UFO. Jak ma to wytłumaczyć internautom, że mieszkając tak blisko „Strefy 51” nic nie widział? Co prawda jego mama Liliana wciąż powtarzała, że w okolicy nigdy nie widziała nic ciekawego –ale ona nie była wiarygodnym obserwatorem. Wciąż tylko martwiła się o pracę: o to, by w przyczepie było ciepło, o to, by do szkoły zabierał drugie śniadanie i o setki innych spraw, które powodowały, że po powrocie z pracy nie miała ochoty na nic innego jak odpoczynek przed telewizorem.

Tylko raz, gdy miał sześć lat, Rachel stała się obiektem zainteresowania i była oglądana nawet z kosmosu. Przez niemal tydzień przyglądał się jak z sześćdziesięciu pięciu tysięcy czerwonych, białych, beżowych i czarnych dachówek, układane jest logo KFC. Może i było to ciekawe dla kosmitów, ale z wysokości oczu sześciolatka nic ciekawego.

Gdy miał dziewięć lat postanowił wyjść przygodzie naprzeciw i przekonał starsze małżeństwo, które zatrzymało się na posiłek w „Little A’Le’Inn”,by zabrali go Extraterrestrial Highway do „Strefy 51”. Staruszkowie jechali do Las Vegas z okazji złotej rocznicy ślubu, po drodze planując obejrzeć sławne miejsce lądowania kosmitów, ale zrobiło się późno i żona przekonała męża, że ważniejsza jest wygrana w kasynie. Więc wysadzili go po dwudziestu trzech kilometrach, przy skrzynkach pocztowych: jednej do Steve’a Medlina, a drugiej na listy do Obcych. Przeszedł drogą Mail Box następne cztery kilometry, aż doszedł do skrzyżowania przy Groom Lake Road i... zabrakło mu odwagi, by iść dalej. Po kilku godzinach, płaczącego na poboczu drogi, odnalazł go znajomy mamy –Carl Keiler –wracający z pracy na poligonie doświadczalnym w Tonopah Test Range. Chłopiec do tej pory nie wiedział, że ma on coś wspólnego z UFO i w drodze próbował go wypytywać, ale ten jak zwykle zbywał go milczeniem. Bez słowa komentarza odwiózł do na zmianę lamentującej i złorzeczącej matki.

–Ten rok musi być przełomowym! –postanowił na głos Elias i z westchnieniem spojrzał w chmury.

Przepiękne, rozległe i postrzępione fractocumulusy toczyły bój na niebie. Wiedział, że mimo groźnego wyglądu –zwłaszcza oświetlone z tyłu przez słońce stawały się ciemne, otoczone jedynie lśniącym konturem –nie sprowadzą deszczu. Juan najbardziej lubił je obserwować, gdyż kłębiły się w nich opowieści o gwałtownych zwrotach akcji. W jednej chwili mógł podziwiać walkę gladiatorów na arenie, by w następnej przenieść się do dżungli i podpatrywać tygrysa, czającego się do skoku na ofiarę.

Lubił także altocumulusy. Ich rozciągnięte na nieboskłonie warstwy przypominały mu falujące morze, z fregatą odkrywców nowych światów przecinającą zazdrosne fale. Lub przesypujący się piasek pustyni z karawaną mozolnie pokonującą jej fałdy, by dotrzeć do oazy.

Dzisiaj pokrywa chmur niemal dotykała ziemi i miał nieodparte wrażenie, że za chwilę zejdą z nich bogowie, by z nim porozmawiać. Naraz przez jej skłębione zwoje przedarły się promienie słońca. Elias zmrużył oczy od silnego blasku, lecz mimo to nadal wpatrywał się z nadzieją w tarczę naszej gwiazdy.

W wiecznym tyglu

Ziemia –Słońce

1620 –1628 UTC

Gdyby wzrok chłopca mógł przebić się ponad chmury Ziemi, wydostać się poza otoczkę planety i poszybować z prędkością światła w kierunku naszej gwiazdy –Słońca, byłaby to wspaniała podróż. Oddalając się od skorupy ziemskiej mógłby podejrzeć kolejne instrumenty satelitów wycelowane w Słońce i czujnie obserwujące jego humory.

Już po dwóch tysięcznych sekundy, w czasie których sprinter pokona dystans zaledwie dwudziestu dwóch milimetrów, światło słoneczne przebędzie sześćset kilometrów, mijając najbliższego nam satelitę słonecznego „RHESSI”. Jego zadaniem jest obserwowanie, czy Ziemi nie zagraża atak promieniowania rentgenowskiego. Cztery skrzydła paneli słonecznych zapewniają wystarczającą porcję energii czujnikom badającym ilość cząstek wysokoenergetycznych, docierających do atmosfery. W kolejnym ułamku tysięcznej sekundy, w odległości ponad ośmiuset kilometrów od Ziemi mija satelitę „SMEI”. Ma podobne zadanie jak poprzedni satelita, lecz tego interesują obłoki materii słonecznej, zwane koronalnymi wyrzutami masy, które kształtują kosmiczną pogodę. Ale dopiero po dwóch setnych sekundy napotyka satelitę „IBEX”, krążącego na wysokości siedmiu tysięcy kilometrów. Satelita ten ma dość nietypowy wygląd, przypomina żółwia. Płaszcz baterii słonecznych skierowany jest w stronę źródła energii, a dwa rejestratory wypatrują wiatru słonecznego w oddalonych rejonach naszego układu, zamierzając stworzyć mapę jego granic.

By dotrzeć do nieczynnego już satelity „IMAGE”, okrążającego Ziemię w czternaście godzin z minutami po wydłużonej orbicie, zbliżającego się w perygeum na tysiąc kilometrów –a oddalającego na ponad czterdzieści pięć tysięcy kilometrów, światło potrzebuje piętnaście setnych sekundy. Pomimo czujnej kontroli NASA jego misja została zakończona w wyniku awarii systemów zasilających po pięciu latach eksploatacji. Zamilkł przedwcześnie, ale zdążył przekazać naukowcom wiele cennych informacji o fenomenie powstawania zórz polarnych. Po niemal czterech dziesiątych sekundy światło ma szansę przemknąć obok jednego z czterech satelitów o muzycznych nazwach: Rumba, Salsa, Samba lub Tango, krążących na podobnej orbicie w misji „CLUSTER”, należących do Europejskiej Agencji Kosmicznej ESA. Jednak w ich przypadku punkt perygeum to dziewiętnaście tysięcy kilometrów, a apogeum sto dziewiętnaście tysięcy, dlatego czas obiegu wynosi ponad dwie doby. Pełnią one podobną rolę jak wcześniej spotkany satelita „IMAGE”. By dotrzeć do najbardziej zasłużonej sondy „SOHO”, światło mknie aż przez pięć sekund, gdyż oddalona jest ona od Ziemi na półtora miliona kilometrów. Tym razem wspólna misja ESA i NASA, planowana na dwa lata, miała więcej szczęścia –obrazy Słońca z tego satelity możemy oglądać do dzisiaj, już siedemnaście lat. Ale te zestawienie losów satelitów udowadnia nam, że pracują one we wrogim środowisku, w każdej chwili narażone na atak Słońca.

Teraz światło czeka dłuższa, ośmiominutowa podróż przez pustkę. Wtedy światło dotrze do bliźniaczych sond „STEREO”, poruszających się po orbicie podobnej do ziemskiej. Znajdują się one obecnie po bokach Słońca: „SOLAR B” z lewej, „SOLAR A” z prawej strony –patrząc od Ziemi w kierunku gwiazdy. By zająć obecne pozycje wędrowały sześć lat. Dzisiaj są naszą awangardą zwiadu, obserwując gwiazdę z dwóch stron, nie pozwalając na niespodziewany atak.

Jeszcze kilka sekund –i możemy zagłębić się w gazową kulę. Już na wysokości kilkuset tysięcy kilometrów od powierzchni Słońca trzeba uważać na protuberancje –jęzory plazmy wyrzuconej z korony słonecznej, w wyniku gwałtownych zmian pola magnetycznego. Materia protuberancji wygina się w łukach, niczym końcówka węża ogrodniczego, miotającego się pod ciśnieniem wody bez kontroli. Ta walka potrafi trwać kilka tygodni, a nawet miesięcy, ale w końcu energia protuberancji zostaje stłamszona, grawitacja gwiazdy w końcu ściąga je ponownie w dół. Wędrując dalej przebijamy się przez stosunkowo zimną warstwę chromosfery, o grubości dwóch i pół tysiąca kilometrów. Jej kształt możemy obserwować podczas zaćmień Słońca.

Później dotrzemy do „ziarnistej” fotosfery. W tej, zaledwie pięćsetkilometrowej warstwie rządzi pole magnetyczne. To kraina granul, flokul, mezogranul, supergranul. Materia, która pod wpływem wirów konwektywnych wypływa, tworzy rozlewiska o średnicy do tysiąca kilometrów –