15 stuleci. Rozmowa z Wilhelmem Sasnalem - Jakub Banasiak - ebook

15 stuleci. Rozmowa z Wilhelmem Sasnalem ebook

Jakub Banasiak

4,6

Opis

„Najlepiej sprzedający się polski malarz”, „najpopularniejszy polski malarz swego pokolenia”, „najbardziej rozpoznawalny na świecie polski artysta” – media przyzwyczaiły nas, że po nazwisku Sasnal zazwyczaj następuje jakieś „naj”. Jest znany, a popularność i ceny, które kolekcjonerzy są skłonni płacić za jego obrazy, coraz częściej przesłaniają jego samego, zamykając go w szczerozłotej szufladzie z nazwą „gwiazdor polskiego malarstwa”.

W rozmowie z Jakubem Banasiakiem Wilhelm Sasnal nie daje się zamknąć w żadnej szufladzie. Odżegnuje się od etykietki dyżurnego popbanalisty czy artysty pokoleniowego, opowiada nie tylko o całej swojej drodze twórczej – od krakowskiej ASP do ostatniego filmu Słońce, to słońce mnie oślepiło – ale także burzy narosłe wokół swego wizerunku mity. Mówi o inspiracjach, o tym, co jest dla niego najważniejsze w tworzeniu, ale także o tym, co go mierzi we współczesnej kulturze. Z jego odważnych, często kontrowersyjnych refleksji wyłania się postać humanisty i dojrzałego, społecznie zaangażowanego artysty, który ani przez chwilę nie osiadł na laurach.

Wilhelm Sasnal (ur. 1972) – malarz, rysownik, filmowiec i twórca komiksów. Jego prace były pokazywane podczas wielu wystaw indywidualnych i grupowych: 31 Bienal de São Paolo (2014), Haus Der Kunst w Monachium (2012), Whitechapel Gallery w Londynie (2011/12), 55th Carnegie International (Carnegie Museum of Art, Pittsburgh, 2008), Kunsthalle Zürich w Zürichu (2003). Wspólnie z żoną Anką wyreżyserował cztery filmy pełnometrażowe: „Słońce, to słońce mnie oślepiło” (2016), „Huba” (2013), „Aleksander” (2013) oraz „Z daleka widok jest piękny” (2011). Mieszka i pracuje w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (15 ocen)
10
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Klarowny język i jasne wizję. Książka ta przynosi ulgę w mgławicowym świecie.
00
MeggiS

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Czyta się jednym tchem. Dla mnie to głos pokolenia aktualnych 50-latków. Rewelacja!
00

Popularność




Już w księgarniach:

Jacek Kleyff Rozmowa

Dariusz Zaborek Czesałam ciepłe króliki.Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską

Katarzyna Kubisiowska Rak po polsku.Rozmowa z Justyną Pronobis-Szczylik i Cezarym Szczylikiem

Paweł Smoleński Szcze ne wmerła i nie umrze.Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem

Katarzyna Bielas, Jacek Szczerba Pamiętam, że było gorąco.Rozmowa z Tadeuszem Konwickim

Marcin Rotkiewicz Mózg i błazen.Rozmowa z Jerzym Vetulanim

Olga Święcicka Mnie nie ma.Rozmowa z Maciejem Nowakiem

Małgorzata Czyńska Moje królestwo.Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem

Następna książka w serii:

Irena Cieślińska Pani inżynier od życia.Rozmowa z Magdaleną Fikus

JAKUB BANASIAK

15 STULECI

Rozmowa z Wilhelmem Sasnalem

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Na okładce: bez tytułu, olej na płótnie, 40 x 50 cm, 2010 (fragment)

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie wewnątrz tomu pochodząz archiwum rodzinnego Wilhelma Sasnala

Copyright © by Jakub Banasiak i Wilhelm Sasnal, 2017

Opieka redakcyjna Konrad Nowacki

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-512-8

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I

Sasnalomania. Sukces i hejt

W wieku zaledwie trzydziestu czterech lat otworzyłeś dużą, ­retrospektywną wystawę w Zachęcie. Jak to się robi? Większość artystów marzy o tym przez całe życie.

Nie zabiegałem o to, po prostu zgłosiła się do mnie Maria Brewińska, kuratorka z Zachęty. Chociaż nie było to też dla mnie zaskoczenie. Zakładałem, że skoro jestem stąd, a miałem już wystawy w wielu innych miejscach, w kraju i za granicą, w końcu musi to nastąpić. I nastąpiło.

Żadnej tremy? Zachęta to miejsce jak każde inne?

Nie miewam tremy, nie stresuję się wystawami. Kiedyś przejmowałem się spotkaniami z dyrektorami ważnych instytucji, ale po kilku takich doświadczeniach zrozumiałem, że ludzie mądrzy i ważni są zwyczajni.

A sama Zachęta? Symbol, świątynia sztuki polskiej, marzenie każdego artysty… Nic?

W tym sensie nic. Natomiast oczywiście myślałem o tym, co tam pokazać. Początkowo chciałem nakręcić na tę okazję nowy film, jednak nic z tego nie wyszło. Miał być więc krok do przodu, ostatecznie jednak zdecydowałem się na krok do tyłu.

To znaczy?

Pokazałem dużo prac dotyczących historii Polski, przed- i powojennej. Punktem wyjścia było zabójstwo Gabriela Narutowicza na schodach Zachęty. Niezwykle intrygował mnie ten zlepek – Zachęta, endek zabójca, prezydent wybrany głosami lewicy, mniejszości narodowych i PSL „Piast”… Zamach na schodach to bardzo plastyczna scena – także dlatego, że znałem ją z filmu Śmierć prezydenta. Eligiusza Niewiadomskiego znakomicie zagrał w nim Marek Walczewski.

Mówimy o 2007 roku. Czy wtedy były to dla ciebie aktualne spory?

Nie, wówczas były czysto historyczne, natomiast dzisiaj niestety nabierają aktualności. Kiedy otwierałem wystawę w Zachęcie, pomnik Romana Dmowskiego stał w Warszawie od roku. Teraz minęła już dekada, odkąd go odsłonięto. Przez ten czas wiele się zmieniło. Nacjonalizm nie jest już czymś wyklętym, sprawą wstydliwą, z którą nie należy się obnosić. Przeciwnie: jest wręcz modny, w przestrzeni publicznej mówi się o nim jako o pewnej wartości.

W sali Narutowicza zawiesiłeś portret jej patrona, bardzo specyficzny, bo pierwszy prezydent Rzeczypospolitej jest na nim niewyraźny, zamglony, jak fantom.

Może dlatego, że zatarł się w zbiorowej pamięci? Najpierw namalowałem go tak, jak teoretycznie powinno się to zrobić. Powstał poprawny portret na podstawie czarno-białego zdjęcia. Zbyt zwyczajny, nieoddający dramatyzmu tej postaci. Miałem silne przeczucie, że muszę coś z tym zrobić. Postanowiłem więc zamalować go czarną farbą, laserunkowo.

A tytuł wystawy? Dlaczego Lata walki? Twojej walki?

To też z filmu, tym razem o Karolu Świerczewskim. Film dzieli się na rozdziały; to jest tytuł jednego z nich. Świerczewski to bohater skompromitowany i do tego chciałem się odnieść, jakoś rozbroić sytuację, w której się znalazłem, a o którą pytasz – sytuację „wielkiej retrospektywy”. Był to więc tytuł ironiczny – wobec wystawy, ale przede wszystkim wobec mnie samego. Bo co to za walka? Wielkie zmagania ze sztuką? Bez żartów. Niemniej jednak ten tytuł był dla mnie ważny w odniesieniu do samego procesu malowania. Jest takie słowo: „znój”, które bardzo lubię, ono dobrze opisuje moje podejście do malarstwa.

„Znój” ma pejoratywne konotacje. To męka, może nawet udręka. Męczysz się, malując?

Nie, wręcz przeciwnie. Ale dla mnie znój to coś pozytywnego. Chodzi o walkę z materią, z farbą, z płótnem, o próbę przerobienia ich na coś efektywnego, ukształtowania według własnych wyobrażeń. Dobry znój. Mogę wręcz powiedzieć, że najbardziej cenię sobie codzienną rutynę. Po znoju przychodzi uwolnienie, wtedy mogę zobaczyć drogę, którą przebyłem – często pełną irytacji, błędów, ale zwieńczoną rezultatem w postaci obrazu. Malowałem kiedyś obraz przedstawiający Ankę i Kacpra, czyli moją żonę i syna. Męczyłem się z nim, więc uznałem, że namaluję drugi – żeby było już łatwiej. Nic z tego. Dlatego namalowałem jeszcze dwa, abstrakcyjne, z glutami farby. Chodziło tylko o to, żeby je męczyć. Wszystkie cztery nazywają się Znój i wszystkie cztery są ważne jako zapis pracy, działania. Wyznaję zasadę, że bez pracy nie ma kołaczy, zgadzam się też ze staroświeckim powiedzeniem, że praca uszlachetnia. Znój to jest właśnie praca.

Nie przejmowałeś się wystawą, ale to, co nastąpiło potem, chyba zrobiło na tobie wrażenie. Lata walki obejrzało pięćdziesiąt tysięcy osób. To olbrzymia liczba, wtedy to był rekord frekwencyjny Zachęty.

Zrobiło. Wielkie. Bardzo mocno to odczułem. Wiedza o wystawie była powszechna. Mamy moich kolegów mówiły mi, że widziały, że gratulują, że wystawa jest świetna. Czułem to z różnych stron, z najróżniejszych. Jednocześnie odczuwałem wielką presję ze strony rodziny – żeby „się wyrobić”, żeby dać radę. Znałem to uczucie z wcześniejszej dużej wystawy w Van Abbemuseum w Eindhoven. Również wtedy na otwarciu byli moi rodzice, a ja bardzo źle znoszę, kiedy sytuacja rodzinna się zagęszcza. Szalenie się stresowałem, bo musiałem połączyć dwa światy: prywatny i zawodowy, malarski. Kiedy rodzice wyszli już z muzeum, błyskawicznie się upiłem. W Zachęcie ten aspekt był jeszcze bardziej intensywny, bo moje prace miała obejrzeć nie tylko bliska rodzina, ale też dalsi krewni, znajomi, koledzy i koleżanki ze studiów. To było dla mnie trudne, przygotowywałem się przede wszystkim do tego, a nie do samej wystawy.

No i jak zareagowała rodzina?

Bardzo dobrze. Splendor wokół wystawy był jednak bardzo mocno odczuwalny i z pewnością przyczynił się do pozytywnych ocen.

A ty jak go odczułeś?

Źle. To mi się wymknęło spod kontroli. Przede wszystkim medialnie; funkcjonowałem od wywiadu do wywiadu, wszystko to zaczęło niesłychanie puchnąć. Media chciały założyć mi złoty czepek. Na dodatek byliśmy wtedy z Anką świeżo po przeprowadzce do Krakowa. Kacper poszedł do szkoły, a dla mnie zaczął się okres bardzo intensywnego imprezowania.

Krakowskie klimaty.

Tak, w stu procentach, nieustanne włóczenie się z knajpy do knajpy, może nawet rutynowe. Kiedy dokądś wchodziłem, wiedziałem, że inni wiedzą, że ja to ja. Dziwne uczucie. To było też odreagowanie kilkuletniego imprezowego postu – wtedy wszystko się na siebie nałożyło: wystawa, popularność, picie. Nie wyglądało to dobrze. Punkt krytyczny nastąpił, kiedy zadzwonił do mnie ktoś z miesięcznika „Mój Pies”. Wówczas powiedziałem „Dość” i na wszystko zacząłem odpowiadać „Nie”. Nie, nie, nie. I wyobraź sobie, że po jakimś czasie telefon przestał dzwonić. To się okazało takie proste! Teraz na popularność po prostu nie mam już czasu.

Opisujesz zjawisko, które zyskało nazwę sasnalomanii. W żaden sposób cię to nie uwiodło? Nie chciałeś wejść w to głębiej? W celebryckość?

Nie, bo to mi nie dawało żadnej satysfakcji, nie było na tyle pociągające, żeby to kontynuować. Zbyt cenię swoją pracę, żeby łączyć ją z takim trashem. Nigdy nie chciałem być podstarzałym rockmanem, który maluje i podrywa młode laski. Zaproszenia oczywiście nadal przychodziły, ale skwapliwie z nich nie korzystałem. Anka nawet czasem narzeka, że nie wyzyskuję popularności tak, jak bym mógł, że z niej nie korzystam. Ja jednak wolę konsumować sławę z dystansu, jestem dość odporny na tego typu pokusy. Najbardziej odpowiada mi sytuacja, kiedy mam wystawy za granicą i dochodzą mnie tylko ich echa, to jest dla mnie znacznie zdrowszy rytm. Natomiast w kraju popularność zbyt szybko wymyka mi się spod kontroli. Ma to oczywiście swoje dobre strony – po Zachęcie odbierałem sporo wyrazów poparcia, ludzie zaczepiali mnie w kinie czy na poczcie, prosili o autograf, ale też mówili o wystawie: co im się podoba, co nie, co z czym im się kojarzy. To byli obcy ludzie, często niezwiązani ze sztuką współczesną, a jednak reagowali bardzo emocjonalnie. To nie było uciążliwe, wręcz przeciwnie – przyjemne i bardzo pozytywne. Mam poczucie, że zwykli ludzie oglądali moją wystawę o wiele uważniej niż część dziennikarzy, nie interesowały ich ceny ani plotki. Uwagi, które słyszałem na ulicy, często były bardzo trafne, a dotyczyły przecież malarstwa, które nie należy do najbardziej przystępnych. Na tej podstawie mogę powiedzieć, że to nieprawda, że ludzie nie interesują się sztuką współczesną – to raczej media kreują jej fałszywy obraz. Były jednak i mniej przyjemne sytuacje. Na przykład kiedyś pewien facet stojący obok Anki w sklepie powiedział coś w stylu: „A, to z konta męża, więc nie ma co się przejmować”. Jednak najgorszy był hejt właściwie od razu po otwarciu wystawy. To było niezwykłe wprost szambo, nieprawdopodobna ilość czystej zawiści, złości, agresji. Anonimowej, ale nie tylko, bo nagle zaczęły pojawiać się głosy ze strony bliższych i dalszych znajomych, że ta wystawa to chyba nie do końca „to”, że to nie o to chodzi… Jednocześnie nigdy nie dowiedziałem się, jak brzmi konkretny zarzut. Zostawało samo „to”. Nawet gdy nie czytałem tych komentarzy, życzliwi przysyłali mi linki. Wtedy zrozumiałem, jak to działa.

Jak?

Jak trucizna, która nagle zalewa wszystko wokół. To było niezwykle bolesne doświadczenie. Zresztą hejt zaczął się wcześniej, chociaż jeszcze nie publicznie. To nawet nie był hejt, tylko zwykłe kurewstwo. Otóż w pewnym momencie zaczął pisać do mnie pewien facet, który deklarował, że też jest artystą i chciałby wymienić się ze mną na obrazy – tak jak to dawniej robili malarze, podawał przykład Gauguina i van Gogha. Ignorowałem go, on pisał kolejne mejle, dalej go ignorowałem – aż w końcu nie wytrzymał i zaczął pisać wprost: „ty chuju”, „gnoju” i tym podobne. Co ciekawe, podpisywał się imieniem i nazwiskiem – faktycznie, jest taki człowiek w Krakowie. Nadal nie odpowiadałem, więc on spreparował moje konto mejlowe i wysłał z niego obraźliwe listy do wszystkich galerii, z którymi współpracuję. To było moje pierwsze tak intensywne zetknięcie z hejtem, jednak dopiero po wystawie w Zachęcie doświadczyłem tego na wielką skalę, już nie w prywatnych mejlach, ale na forach publicznych, w komentarzach pod wywiadami, na blogach. Wtedy jeszcze myślałem, że im większa popularność, tym większy hejt. Na zasadzie: udało ci się, ale przynajmniej w necie masz przejebane. Teraz jednak już wiem, że tak nie jest, że nie ma żadnej reguły. Niedawno czytałem artykuł o pewnym facecie, biegaczu, który zaginął w Tatrach, po prostu ruszył w trasę i kontakt się z nim urwał, nie wrócił, nie znaleziono go. Pod tym tekstem nie było ani jednego pozytywnego komentarza, ani jednego głosu typu: „Fatalna sprawa, szkoda, oby nic mu się nie stało”. Zamiast tego zwyzywano go od głupich kutasów, ktoś wyraził nadzieję, że akcja ratownicza nie będzie zbyt kosztowna. Obłęd. Poziom kurewstwa w narodzie ciągle mnie zaskakuje.

Czy dzisiaj nadal towarzyszy ci hejt?

Tak, ale powiedziałbym, że już tylko z rozdzielnika, bez żaru. Zresztą ja też nie mam tak gorącej głowy jak dawniej. Nie sprawia mi on oczywiście przyjemności, raczej go ignoruję lub się z niego śmieję. Wtedy, po Zachęcie, nie byłem na to przygotowany i lektura pięćdziesięciu anonimowych hejterskich komentarzy była dla mnie niezwykle trudna, było mi przykro, wstyd przed bliskimi. Teraz bardziej martwię się o rodziców, którzy ciągle to przeżywają. Z kolei mój syn jest od tego kompletnie wolny, pokazuje mi czasem jakieś absurdalne wpisy na forach, ale zupełnie się nimi nie przejmuje, one go jedynie bawią – ostatnio podsunął mi na przykład wpis o mnie „Wykończyły go narkotyki”. To chyba kwestia generacyjna, może pokolenie Facebooka jest bardziej odporne na hejt.

Kilka miesięcy przed otwarciem wystawy w Zachęcie pojawiła się informacja, że twój obraz Samoloty został sprzedany w domu aukcyjnym Christie’s za trzysta dziewięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów, czyli wtedy ponad milion złotych. Był to wówczas rekord, jeżeli chodzi o ceny współczesnego malarstwa polskiego. Nie przysporzyło ci to zwolenników.

Tak, dzięki Samolotom do zwykłego, bezinteresownego – jeśli można tak powiedzieć – hejtu doszły zarzuty o koniunkturalizm, komercję, karierowiczostwo i tak dalej.

Co więcej, za transakcją w Christie’s stał Charles Saatchi, jeden z najbogatszych Brytyjczyków, specjalista od marketingu politycznego, a także prominentny kolekcjoner. Przed aukcją Samoloty pojawiły się na wystawie The Triumph of Painting w jego Saatchi Gallery. To wszystko tylko zagęściło atmosferę.

Przy czym najśmieszniejsze było to, że nie zobaczyłem z tej kwoty ani grosza, ceny były wzięte z księżyca, na wystawę nie miałem żadnego wpływu, a Saatchiego nigdy nie spotkałem. Facet najpierw kupił gdzieś moje starsze prace, następnie ułożył z nich wystawę, a na końcu dał kilka moich obrazów na auk­cję. Tymczasem artysta nie zarabia na aukcjach! To tak, jakby ktoś spowodował wypadek moim samochodem. Samochód był mój, to prawda, ale nie ja siedziałem za kierownicą! Byłem przedmiotem gry Saatchiego, ale nigdy jej nie podjąłem! Co nie zmienia faktu, że milion złotych bardzo mocno działa na wyobraźnię. Przez Saatchiego zacząłem funkcjonować w kontekście cen i zarobków, co bardzo mi nie odpowiada. Legenda o pieniądzach nie pomaga sztuce – kiedy pojawia się ten temat, dziennikarze od razu pytają o kapitał finansowy, a nie intelektualny. Nawet ci najlepsi. Jacek Żakowski w rozmowie z Bogdanem Zdrojewskim w „Gazecie Wyborczej” pytał o mnie, mówiąc, że „jak Saatchi się zakochał w Sasnalu, to Sasnal stał się w Polsce gwiazdą”. Podobne opinie wygłaszali też inni, to rozprzestrzeniało się jak wirus. Wojciech Orliński napisał, że sprzedałem obraz za pół miliona dolarów, co jest kompletną bzdurą, ponieważ chodziło o aukcję! Przeżyłem spory zawód, bo Orliński zakładał „Lewą Nogą”, lewicowy półrocznik, który kiedyś czytałem, cenię też jego teksty o kulturze masowej w „Wyborczej”. Do Żakowskiego również mam duży szacunek, chociaż jego wypowiedź w gruncie rzeczy nie dotyczyła mnie bezpośrednio. Tak czy inaczej, zamieszanie z Saatchim było kolejnym powodem, żeby zakończyć tę całą sasnalomanię.

A czy popularność przełożyła się na twoje miejsce w kulturze? Chodzi mi o mainstream, o pozycję, jaką zajmują niektórzy pisarze, reżyserzy, aktorzy, muzycy. O pozycję autorytetów.

Z przykrością muszę powiedzieć, że obszar kultury, w którym funkcjonuję, wypadł z działów kultury w prasie i telewizji. Po prostu nie ma w nich miejsca na sztukę współczesną. W momencie kiedy robiłem wystawę w Zachęcie, jeszcze się o niej mówiło, ale chyba na zasadzie „Polacy wygrywają mecze za granicą, więc dajmy jakiś tekst”. Chodzi mi o pierwszą falę popularności sztuki współczesnej po 2000 roku, o między­narodowe sukcesy Pawła Althamera, Pauliny Ołowskiej, Moniki Sosnowskiej, Artura Żmijewskiego i innych. Ale odpowiadając precyzyjnie na twoje pytanie: nie, nie mam takiego poczucia, że moja pozycja się umocniła. Co więcej, wówczas bałem się, że przez gębę celebryty, którą próbowano mi przyprawić, mogę coś zepsuć. Zepsuć wizerunek artysty współczesnego, choćby przez tę historię z Saatchim. Teraz wiem, że takiego wizerunku nigdy w mediach nie było, ale wtedy mi się wydawało, że w końcu otwiera się pole dla sztuki współczesnej, do tej pory zarezerwowane dla pisarzy, reżyserów – wieszczów, którzy mówią o sprawach ważnych. Niestety zainteresowanie mediów sztukami wizualnymi okazało się niesłychanie płytkie i wynikało przede wszystkim z efektu nowości. To widać gołym okiem. Na przykład w radiowej Dwójce, której jestem wiernym słuchaczem, są dżingle w wykonaniu rozmaitych ludzi kultury: „Dwójka. Polskie Radio. Jesteś na miejscu”. I wśród nich nie ma ani jednego przedstawiciela sztuk wizualnych. Zero, nul, kompletny ban! Sztuka współczesna nie jest na miejscu, sorry. A nie, bierze w tym udział Rafał Olbiński, najgorszy malarz świata, no ale to nie jest sztuka współczesna. Niestety tego typu kampanie promocyjne tylko utrwalają obraz, w którym sztuki wizualne nie są elementem dzisiejszej kultury, jak film czy literatura. Sztuka współczesna jest w Polsce traktowana jak dziecko specjalnej troski: „Aha, wy się tam bawicie, no dobrze, bawcie się, tylko nie przeszkadzajcie”. Być może bierze się to stąd, że sztuka wchodzi na obszar innych dyscyplin, a przez to jej tożsamość jest rozmyta, trudno ją wytłumaczyć w przystępny sposób. Kino, literatura, teatr – to jasno określone dyscypliny. A sztuki wizualne? To amalgamat, hybryda, do tego artyści wizualni mają skłonność do eksperymentu. Tymczasem nie ma bardziej odpowiedniej osoby do tego, żeby porozmawiać o polskich sprawach, niż Artur Żmijewski – nie aktor, tylko artysta. Niestety artystów nie uważa się za partnerów do takich rozmów i w konsekwencji nie są oni słyszalni. A skoro nie są słyszalni, to nikt o nic ich nie pyta – to zamknięte koło. Szansa, która pojawiła się kilkanaście lat temu, została zaprzepaszczona, a obszar sztuk wizualnych ponownie znalazł się na marginesie.

A czy wystawa w Zachęcie zmieniła coś pod względem artystycznym? Była dla ciebie przełomem?

Nie. To nie był żaden przełom, raczej podsumowanie. Przełomy były wcześniej.

Zakłady Azotowe jak sklepy cynamonowe Mościce

W twojej twórczości, nie tylko malarskiej, ale także filmowej, jedną z głównych ról odgrywają Mościce – miejsce, w którym się wychowywałeś, twoje Macondo. Mościce to jeden z największych projektów gospodarczych Drugiej Rzeczypospolitej, wybudowane od podstaw miasto zorganizowane wokół Państwowej Fabryki Związków Azotowych, obecnie dzielnica Tarnowa. Właściwie co w tym fascynującego?

No tak, Zakłady Azotowe jak sklepy cynamonowe. Coś w tym jest.

Ale co?

Mówiąc najprościej, dzięki Mościcom zrozumiałem, kim jestem i skąd się wziąłem. Wychowywałem się z babcią, która była dla mnie właściwie babcią-mamą.

Co się stało z rodzicami?

Nic. Po prostu kiedy dostali przydział na mieszkanie w bloku w Tarnowie, oddali mnie do babci, do Mościc. To był 1976 rok. Miałem cztery lata.

To nieco dziwne… Jak to odebrałeś?

Wtedy wydawało mi się to neutralne, choć takie nie było.

Jak często widywałeś się z rodzicami?

Z mamą prawie codziennie, z tatą rzadziej. On pracował jako inżynier w Zakładach Azotowych, a mama w Energopolu, też dużej firmie państwowej.

Z mamą, Jastrzębia Góra 1976

Jak wspominasz dzieciństwo u boku babci?

Jako bardzo szczęśliwe. Byłem wychuchanym dzieckiem, babcia miała tylko mnie. To dzięki niej poznałem historię całej rodziny, co z kolei pozwoliło mi się określić pod względem społecznym, a może nawet klasowym.

To znaczy?

Jestem potomkiem niewolników, chłopów pańszczyźnianych. Mój prapradziadek Wiktor Sasnal wyrwał się z zależności pańszczyźnianej: jeszcze jako chłopak został stangretem, a później, po zniesieniu pańszczyzny, założył własny interes, czyli to musiała być połowa XIX wieku. Wiktor Sasnal trudnił się handlem obwoźnym, ale i lichwą. Tato powtarzał mi: „Nie chwal się nigdy, że był lichwiarzem”, ponieważ uważał to za wstydliwą sprawę. Ja tego nie łapałem, bo nie znałem nawet tego słowa. Syn Wiktora, Jędrzej Sasnal, mój pradziadek, wrócił na rolę, znowu do jakiegoś pana. Natomiast syn Jędrzeja, czyli ojciec mojego ojca, a mój dziadek Jan, uwolnił się z folwarcznej zależności. Kiedy był jeszcze na folwarku, często się zdarzało, że pan wypłacał pensję nie w gotówce, tylko w przeciętych kartach do gry, na których wypisywał odpowiedni nominał. Płaciło się tymi kartami w sklepie, a pan regulował później należność u właściciela. Dziadek podrabiał te karty, i to bardzo skutecznie, bo nigdy nie został na tym przyłapany – a przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Mój ojciec mówi, że jeżeli gdzieś w rodzinie szukać talentu plastycznego, to u dziadka, właśnie ze względu na te karty. Później dziadek opuścił folwark i jeszcze przed wojną pracował w fabryce zegarków w Niemczech. Tam poznał swoją przyszłą żonę, czyli moją babcię ze strony ojca. Jej rodzina również nie posiadała żadnej ziemi, miała natomiast piach, handlowała więc piachem – takim na budowę. Moi dziadkowie nie należeli do biedoty, ale z pewnością nie byli też dobrze sytuowani. Później zamieszkali w Proszowicach, miasteczku pod Krakowem, gdzie dziadek został zegarmistrzem. Mógł to zrobić dzięki doświadczeniu zdobytemu w fabryce zegarków, początkowo jednak miał inny pomysł na życie. Mianowicie, wracając z Niemiec, wiózł ze sobą dwa projektory filmowe i masę filmów. Chciał założyć w kraju kino obwoźne. To wszystko jednak zabrali mu na granicy polscy celnicy, bez żadnego pokwitowania. Po prostu go okradli. To było gdzieś w 1930 roku. Stąd wzięła się nienawiść dziadka do sanacji. Potem doszło do tego nastawienie antysemickie, bo kiedy dziadek otworzył już ten zakład zegarmistrzowski w Proszowicach, to dwa inne otworzyli Żydzi, co rzekomo nie pozwoliło mu się dorobić. Często słyszałem ten argument przy rodzinnym stole.

Z którą babcią mieszkałeś: ze strony matki czy ojca?

Matki. Jeżeli chodzi o rodzinę ze strony mamy, to ojciec dziadka był kowalem, a ojciec babci stangretem, tak jak prapradziadek ze strony ojca. Ten pierwszy jednak pracował dla kogoś, a drugi już nie – jeździł własną bryczką. Dziadkowie, jak wielu innych, przyjechali do Mościc za chlebem. Wtedy wszyscy wiedzieli, że pod Tarnowem pobudowano wielkie zakłady państwowe, że jest praca. Dziadek był tokarzem, babcia pracowała w domu. Przyjechali z bratem dziadka, kierowcą. To było tuż przed wojną, w 1937, może 1938 roku.

Rodzina Sasnalów, lata trzydzieste XX wieku

Mościce miały być ziemią obiecaną: praca, dobre warunki mieszkaniowe, edukacja, tereny zielone. Dyrektorem Zakładów Azotowych był Eugeniusz Kwiatkowski, którego portret zresztą ­namalowałeś. Jak przedwojenne Mościce wspominali twoi dziadkowie?

Nie naoglądali się ich zbyt długo, bo zaraz wybuchła wojna. Wiem jednak, jak oceniali samą Drugą Rzeczpospolitą.

Jak?

Nigdy nie słyszałem, by babcia mówiła, że była wielka, wspaniała, a za komuny jest strasznie. Często zwracała mi uwagę na przedwojenną nędzę. Moi dziadkowie trafili w Mościcach do baraków dla robotników. W murowanych domach mieszkali inżynierowie. Podobne historie opowiadała kobieta, która przywoziła nam jajka z jednej z podtarnowskich wsi. Ona również sporo mówiła o przedwojennej nędzy i wtedy babcia dołączała się do tych opowieści. Wspominała też dużo o dziadku. Na tyle dużo, że czuję, jakbym go znał. Jedna z historii krążących w mojej rodzinie jest o tym, że dziadek, który był bardzo zręcznym rzemieślnikiem, zrobił sobie pistolet. Nie wiem, czy to prawda, ale żyłem tą historią całe dzieciństwo – w domu babci stała zamknięta na klucz szafka i byłem przekonany, że trzymano go właśnie tam. Ale gdy babcia kiedyś ją otworzyła, okazało się, że znajdowały się w niej tylko projekty racjonalizatorskie dziadka pisane do Azotów. Babcia powiedziała mi też, że dziadek trzymał w portfelu kawałek sznura wisielca.

Skąd go miał?

Kiedy leżał w szpitalu, przywieźli faceta, który się powiesił. Sznur wisielca miał przynosić szczęście, więc pacjenci i lekarze po prostu podzielili go między siebie. I dziadek trzymał swój kawałek w portfelu, był biało-zielony. Przede wszystkim jednak nasłuchałem się o tym, że dziadek był niesamowicie pracowity i to ta historia jest moim mitem założycielskim.

Znój?

Właśnie. Dziadek nigdy nie opuścił ani jednego dnia pracy – chyba że był naprawdę obłożnie chory. Praca była dla niego wszystkim. Przepracował w Azotach czterdzieści lat. Był też szalenie bezinteresowny, robił dla ludzi wiele rzeczy za darmo. W mojej rodzinie zawsze mówiło się o tym trochę tak, jakby dziadek był… może nie frajerem, ale naiwniakiem. Tato wspomina go z dużym pobłażaniem, tę jego naiwność. Tymczasem on był przedwojennym PPS-owcem, szczerym socjalistą. Czyli odwrotnie niż dziadek ze strony ojca. Był też fachowcem na granicy artyzmu. Gdy poznał moją babcię, zrobił dla niej zapalniczkę. To bardzo piękny przedmiot, toczony, z grawerunkiem.

Pierwsza z lewej Maria Styś (siostra mamy), drugi z prawej (w tle) Edward Styś (dziadek), Kołobrzeg 1956

Dziadek bez skaz?

Próbuję ich szukać, drapać ten pomnik pozytywisty. Mama mówiła mi, że pozwalał sobie na wycieczki antysemickie, co wydaje mi się dziwne, bo najlepsza przyjaciółka mojej babci sprzed wojny, niejaka Ada, była Żydówką. Zginęła podczas wojny wraz z całą rodziną. No i był alkohol. Dziadek jeździł na motorze, wypuszczał się z kumplami na tak zwane rajdy, po całej Polsce, w związku z czym często przesiadywał w garażu. I tam chlał. Wiesz, nie mam żadnych fantazji dotyczących samochodów, to mnie kompletnie nie interesuje, ale chciałbym mieć taki motor, jakim jeździł mój dziadek – ariel, angielski. Może kiedyś sprawię sobie taki prezent.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.