11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat - Mitchell Zuckoff - ebook + książka

11 września. Dzień, w którym zatrzymał się świat ebook

Zuckoff Mitchell

4,7

Opis

Jedenastoletni Bernard po raz pierwszy leciał samolotem. Dwuletnia Christine zostawiła w łóżku ukochaną przytulankę, żeby nic jej się nie stało podczas podróży. Stewardesa Amy Sweeney właśnie wróciła z urlopu wychowawczego i nie mogła się pogodzić z tym, że nie odprowadzi tego dnia córeczki do przedszkola. Zandra i Robert lecieli w podróż poślubną na Hawaje. Renée May, stewardesa, chciała zaskoczyć rodziców niespodziewaną wizytą. Zamierzała powiedzieć im, że jest w ciąży.
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów – samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.
Mitchell Zuckoff zaczął dokumentować losy osób dotkniętych przez zamachy terrorystyczne z 11 września już następnego dnia – i nie przestawał przez kilkanaście lat. Bohaterami jego książki są pasażerowie porwanych samolotów, strażacy, pracownicy World Trade Center i ich bliscy, a także mieszkańcy Shanksville w Pensylwanii, gdzie rozbił się ostatni samolot. Zuckoff odtwarza ten dzień minuta po minucie, z precyzją i empatią, w skali intymnej i monumentalnej. Przenosi czytelnika do samolotów, do płonących wież i do wozów strażackich pędzących w ich stronę. Ta książka to misterna układanka z ludzkich historii, eksponująca siły, które łączą ludzi w ekstremalnych okolicznościach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 882

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (73 oceny)
53
15
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LidkaWyb

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
AsiaHof

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągający reportaż, bardzo polecam, świetnie się czytało
00
CybirbV

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo trudna książka. Wielokrotnie musiałam robić przerwę od czytania, żeby ochłonąć z emocji i otrząsnąć się z przerażających obrazów. Zuckoff wykonał tytaniczną pracę, przeprowadził mnóstwo rozmów i przekopał się przez liczne raporty, by jak najwierniej odtworzyć, to co wydarzyło się 11 września 2001 roku – okoliczności zamachów, przebieg wydarzeń w porwanych samolotach, dwóch wieżach, Pentagonie i na polu w Shanksville, a także by opisać to, co działo się potem z pokrzywdzonymi i ich rodzinami. Opowieść Zuckoffa, choć dotyczy zdarzenia, które wstrząsnęło światem, jest w swej formie kameralna i bardzo intymna. Autor oddał głos świadkom z tamtego dnia i nie filtrował ich relacji w żaden sposób. Dzięki temu możemy spojrzeć ich oczami na opisywane sytuacje. Myślę, że tę książkę powinien przeczytać każdy. Pokazuje ona, że za liczbami stoją konkretne osoby z własną historią i uczuciami. Jest też świadectwem tego, do czego ludzi może popchnąć religijne zaślepienie.
00
dagmarakrynicka1987

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam tą książkę gdzie tylko mogłam. W wielu momentach płakałam. Warta przeczytania napisana bardzo przystępnie
00
Kostuss

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmujące relacje ofiar, świadków czy rodzin. Bardzo nam przybliża ogrom tego wydarzenia . Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Fall and Rise. The Story of 9/11
Copyright © 2019 by Mitchell Zuckoff Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktorzy inicjujący: Adrian Stachowski, Paulina Surniak
Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski
Marketing i promocja: Agata Gać
Redakcja: Anna Gądek
Konsultacje merytoryczne:
    architektoniczna – mgr inż. Grzegorz Piskorz
    wojskowa – płk Cezary Zych
    lotnicza – instr. pilot Tadeusz Wrona
    arabistyczna – Hanna Jankowska
    strażacka – Ryszard Sąsiadek
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Justyna Techmańska
Łamanie: Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska
Mapy: Mariusz Mamet
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-66839-66-3
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Moim dzieciom

– i nie tylko moim

Niszczycielskie skutki dawno wygasłych pożarów można odczytać z blizn, którymi poznaczone są drzewa. Są one zapisem dokładnego roku, w którym doszło do pożaru, a nawet intensywności ognia. Zdarza się, że te ślady porasta żywa tkanka, która kryje je przed okiem przypadkowego obserwatora.

J.S. Boyce, patolog drzew, 1921[1]

Wstęp

„MROK NIEWIEDZY”

28 października 1886 roku prezydent Grover Cleveland popłynął na położoną w Zatoce Nowojorskiej wyspę w kształcie łzy, by formalnie przyjąć podarunek od Francji – Statuę Wolności. Pod ołowianoszarymi chmurami i we mgle wygłaszał przemowę, którą zakończył hołdem dla pokrytej miedzią pochodni i jej symbolicznej mocy. „Niech snop światła rozprasza mrok niewiedzy i ucisk, dopóki Wolność nie opromieni całego świata”[2].

Podczas gdy dygnitarze dokonali symbolicznego wbicia ostatnich nitów, huknęła salwa honorowa. Po drugiej stronie zatoki, na dolnym Manhattanie, zgromadzony tłum zaczął wiwatować. Brukowane uliczki wypełniło rżenie koni i bicie bębnów oraz liczne wózki z kwiatami. Orkiestry dęte maszerowały niczym żołnierze zmierzający na front, a dzieci wspinały się na latarnie, żeby uniknąć stratowania.

Widowisko przyciągnęło gapiów spoza miasta, którzy zadzierali głowy, by przyjrzeć się nieprawdopodobnie wysokim budynkom górującym nad tłumem. Rozbawiony tym widokiem chłopiec na posyłki z jednego z wieżowców wpadł na niecodzienny pomysł. Otworzył okno i zaczął wyrzucać długie, wąskie paski papieru, służące do zapisywania szalonych wzrostów i spadków notowań giełdowych. Koledzy poszli w jego ślady.

„Po chwili niebo zabieliło się od poskręcanych wstążek”[3] – zanotował reporter „New York Timesa”. „Wiele z nich zawisło na drutach niczym śnieżny baldachim. Tłum chwytał te, które opadły”.

Swawola okazała się zaraźliwa. Poważni finansiści stali się na chwilę dziećmi, tłoczyli się w oknach, rozwijając papier i zrzucając go na ulicę. „Zdawało się, że zjawisko nie ma końca” – pisał reporter. „Całkiem jakby za wszystkimi oknami kryły się wytwórnie papieru, produkujące poskręcane paski. Tak nowatorsko świętowała Wall Street”.

Właśnie wtedy po raz pierwszy rzucano konfetti podczas parady.

W ciągu następnych stu pięćdziesięciu lat na odcinek Broadwayu znany jako Kanion Bohaterów zrzucono niezliczone tony kolorowego konfetti. Chmurami papierowych wstążek upamiętniono ponad dwustu odkrywców i prezydentów, bohaterów wojennych i sportowców, astronautów i przywódców religijnych, a także rozmaite sławy, od Einsteina po Earhart, od Churchilla po Kennedy’ego, od Mandeli po zawodników Mets.

Aż nadszedł 11 września 2001 roku.

Rozdarte, płonące, chwiejące się w posadach bliźniacze wieże World Trade Center bluzgały papierem niczym krwią z rozdartej tętnicy. Dokumentami prawnymi i ewaluacjami pracowników. Odcinkami wypłat, kartkami urodzinowymi, menu restauracji z daniami na wynos. Grafikami na kolejne dni i próbnymi odbitkami, zdjęciami i kalendarzami, dziecięcymi rysunkami i liścikami miłosnymi. Niektóre były całe, inne w strzępach, jeszcze inne płonęły. Pojedynczy skrawek papieru z południowej wieży, ciśnięty niczym list w butelce wyrzucony z tonącego statku, zawiera zapis potworności tego dnia. Obok krwawego odcisku palca nabazgrano:

84. piętro

zachodnie biuro

12 osób uwięzionych[4].

Po papierze przyszła kolej na ludzi. Po ludziach – na budynki. Po budynkach nastały wojny. Ostygły popioły, ale gniew nadal płonął. Nowojorczycy przez wiele lat nie mogli znieść parady z konfetti[5], zwłaszcza w pobliżu uświęconej dziury w ziemi nazwanej Strefą Zero. Jednak wraz z upływem czasu to, co wydaje się nie do pomyślenia, może stać się akceptowalne.

W lutym 2008 roku w finale Super Bowl faworytów turnieju pokonała drużyna New York Giants. Dziesiątki tysięcy fanów futbolu wyszły na ulice, by świętować – zaledwie kilka przecznic od miejsca, w którym wznoszono stalowe belki oszałamiającej Wieży Wolności, ostatecznie nazwanej 1 World Trade Center. Miała być niczym zuchwałe pokazanie środkowego palca wrogom Ameryki, wyższa i odważniejsza niż kanciaste bliźniacze wieże, nad których uświęconymi odciskami w ziemi się wznosiła. Gdy triumfujący New York Giants przejeżdżali obok, ich uradowani kibice tańczyli na ulicach, a na ich głowy sypało się trzydzieści sześć ton papierowych wstążek.

Powrót do normalności, mierzony w konfetti, trwał niecałe siedem lat.

Wiadomości prasowe z czasem stają się historią. Historia zaś to podobno coś, co przytrafiło się innym ludziom[6]. Wszyscy, którzy przeżyli 11 września, odczuwali ból i gniew wywołany przez śmierć i zniszczenia, spowodowane przekształceniem czterech samolotów pasażerskich w pociski. Czas złagodzi te uczucia, ale wspomnienia pozostaną. Ból wywołany przez najbardziej śmiercionośne ataki terrorystyczne w historii Ameryki jest zbyt głęboki. Zostają po nim blizny psychiczne, sprawiające, że dni dzielą się na te, które były przed, i te po, i wymagające ciągłego przystosowywania się do świata odmienionego zarówno pod względem fizycznym – przez kontrole bezpieczeństwa, jak i mentalnym – przez słowo „ojczyzna”[7], rzadko używane w Stanach w czasach poprzedzających wydarzenia dziś znane jako 11 września. (W języku angielskim używa się do tego skrótu 9/11, także dlatego, że cyfry te odpowiadają numerowi alarmowemu 911. Nie ma dowodów na to, że terroryści właśnie na tej podstawie wybrali datę).

Pojawiło się już pokolenie, które nie ma własnych wspomnień bezpośrednio związanych z 11 września, choć data ta bez wątpienia wywarła wpływ na ich życie. Historyk Ian W. Toll opisał tę zmianę w odniesieniu do innego, równie niespodziewanego ataku wroga, który także doprowadził do wojny – wcześniejszego o sześćdziesiąt lat nalotu na Pearl Harbor. „Upływ czasu odziera niespodziewany atak z uczucia palącej bezpośredniości, okrywając go warstwami ekspozycji i retrospektywnego osądu” – pisał Toll. „Perspektywa czasowa pozwala nam spojrzeć na kryzys z dystansu, ale jednocześnie umniejsza naszą zdolność do współodczuwania z osobami, które go doświadczyły, i rozumienia ich najpilniejszych trosk”[8]. Cytował Johna H. McGorana, marynarza z pechowego pancernika USS California: „Nie da się tego opowiedzieć, jeśli tego nie przeżyłeś; jeśli zaś tam byłeś, słowa są zbędne”.

Jednak nawet jeżeli słowa okażą się zawodne, tylko z ich pomocą można odwlec odejście wydarzeń z 11 września do historii. Taki właśnie jest cel tej książki. Na jej stronach pełen chaosu dzień został podzielony na trzy części – wydarzenia w powietrzu, wydarzenia na ziemi i następstwa. W centrum zainteresowania znaleźli się konkretni ludzie, zarówno ci, którzy zachowali się bohatersko, a ich doświadczenia łamią serce, jak i zabójcy. Na każdą przytoczoną historię przypadają tysiące, wszystkie równie istotne. Starałem się wybrać takie, dzięki którym udałoby się ukazać zarówno szerokie spektrum wydarzeń, jak i ich głębię, unikając przy tym encyklopedyczności. Chciałem, by czytelnicy, dla których ataki są tylko „wiadomościami”, zyskali nową perspektywę. Dla pozostałych próbowałem stworzyć coś w rodzaju wspomnień.

Pragnę także czegoś bardziej intymnego. Chciałbym, by niektórzy ludzie dotknięci przez te wydarzenia przestali być anonimowi. Możliwe, że nikt spośród prawie trzech tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zginęli 11 września, nie jest dziś dobrze znany z imienia i nazwiska. Najbardziej „rozpoznawalną” ofiarą jest tak zwany Spadający Mężczyzna[9], sfotografowany podczas lotu z północnej wieży World Trade Center. Jednak nawet jego nazwisko nie jest dobrze znane. Stał się anonimową ikoną.

Korzenie tej książki sięgają samego 11 września. W tym dniu w 2001 roku wraz z kilkunastoma kolegami z redakcji napisałem artykuł na pierwszą stronę „Boston Globe”[10]. Był jednocześnie historyczny i lokalny – oba porwane samoloty, które uderzyły w wieże, wystartowały z bostońskiego lotniska Logan International. Pięć dni później z pomocą czterech dziennikarzy opublikowałem reportaż o tytule Sześć żyć, który stał się miniaturowym modelem dla tej książki. Przeplatały się w nim historie sześciu osób, które zostały w jakiś sposób dotknięte przez porwanie lotu numer 11 American Airlines i tragedię północnej wieży bądź też ponosiły za ten czyn odpowiedzialność. Jak wtedy wyjaśnialiśmy, celem artykułu było opisanie „zbiorowego doświadczenia, widzianego przez pryzmat doświadczeń tych osób, a także wspomnień ich najbliższych”. Miał „upamiętnić tych, którzy zginęli, i opisać zdarzenia dla tych, którzy żyli dalej”.

Kilka lat temu omawiałem ten tekst ze studentami uniwersytetu w Bostonie, na którym wykładam dziennikarstwo i którego absolwentami było przynajmniej dwadzieścia osiem ofiar 11 września[11]. Rozmawiałem później z przyjacielem, a zarazem moim agentem, Richardem Abatem, który podziela obawy, że wielu studentów, a nawet niektóre z naszych dzieci nie mają osobistego stosunku do 11 września. Dla niektórych to przeszłość równie odległa jak pierwsza wojna światowa. Kiedy to do mnie dotarło, wpadłem na pomysł. Mógłbym rozszerzyć Sześć żyć i opowiedzieć nie tylko historię pierwszego lotu i pierwszej wieży, ale wszystkich czterech samolotów i nieplanowanych celów ich podróży, a także fizycznych i emocjonalnych rezultatów tych zdarzeń. Czas niczego by nie wymazał, stałby się raczej sprzymierzeńcem. Pozwoliłby spojrzeć z perspektywy, tym bardziej, że w ciągu lat, które minęły od 11 września, zgromadzono informacje umożliwiające pogłębienie opowieści, przy jednoczesnej dbałości o przystępność tekstu i zgodność z prawdą.

Jeśli chodzi o prawdę, pisząc tę książkę przestrzegałem ściśle standardów pracy reportera. Nie naginam faktów, nie zmieniam cytatów i postaci, nie zaburzam chronologii. Opisy wydarzeń i ludzi są oparte o relacje z pierwszej ręki lub zweryfikowane źródła, ujęte w przypisach. Wszystkie wzmianki o myślach lub emocjach pochodzą z wypowiedzi osób, w których umysłach powstały. Wiedzę o nich zaczerpnąłem z rozmów, relacji spisanych w pierwszej osobie oraz innych bezpośrednich źródeł.

Zamachy z 11 września to jedne z najlepiej udokumentowanych wydarzeń historycznych. Nie powinno więc być zaskoczeniem, że niektóre osoby pojawiające się w tej książce zostały już opisane gdzieś indziej. Część stała się bohaterami całych książek. Przykładem mogą być Rick Rescorla, Welles Crowther, ojciec Mychal Judge, były szef wydziału antyterrorystycznego FBI John O’Neill i kilku bohaterów z samolotu United Airlines, lotu numer 93. Pojedyncze historie zawarte w książce zostały także oparte o zeznania złożone podczas procesu w 2006 roku przez członka Al-Kaidy Zacariasa Moussaouiego, który przyznał się do współudziału w zamachach. W poszukiwaniu informacji przekopałem się przez dokumenty państwowe, raporty organów ścigania, protokoły sądowe, książki, magazyny, filmy dokumentalne, audycje radiowe i różne strony internetowe pochodzące z wiarygodnych źródeł. Tam, gdzie należało, zostały one wymienione. Przede wszystkim opierałem się jednak na własnych rozmowach z tymi, którzy przeżyli, członkami rodzin i przyjaciółmi ofiar, ze świadkami, ratownikami, urzędnikami, naukowcami i wojskowymi.

Wciąż jednak, mimo moich wysiłków i mimo wieloletnich śledztw, wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Niektóre szczegóły i wydarzenia są niejasne lub dyskusyjne. W tekście i w przypisach wskazuję na te luki i informuję o istnieniu sprzecznych wersji. Nie odnoszę się jednak do nieuzasadnionych pomówień i wymysłów domorosłych pseudonaukowców wierzących w teorie spiskowe. Fakty są uparte i potężne. To prawdziwa historia.

Podstawowym zadaniem dziennikarzy, zarówno zajmujących się bieżącymi wiadomościami, jak i piszących reportaże, jest znalezienie odpowiedzi na sześć zasadniczych pytań: kto, co, gdzie, kiedy, dlaczego i w jaki sposób. Największą zagadką ludzkiego istnienia jest motywacja, najtrudniej więc znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego”. Na przykład: Dlaczego 11 września terroryści, którzy twierdzą, że działali w imię islamu, porwali samoloty pasażerskie i skierowali je na amerykańskich cywilów i cele rządowe?

Jako że skupiłem się na tym, co działo się tego konkretnego dnia, zostawiam zgłębianie odpowiedzi na te pytania innym. Czytelnicy, którzy lubią dociekać „dlaczego”, powinni sięgnąć po dodatkowe lektury. Trzy tytuły są szczególnie interesujące: świetna książka Steve’a Colla Ghost Wars: The Secret History of the CIA, Afghanistan, and Bin Laden, from the Soviet Invasion to September 10, 2001, następnie Perfect Soldiers: The 9/11 Hijackers: Who They Were, Why They Did It Terry’ego McDermotta i nagrodzona Pulitzerem książka Lawrence’a Wrighta Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę [w tłumaczeniu Agnieszki Wilgi].

Wright tropił siły stojące za atakami z 11 września, filozofów i praktyków dżihadu – to arabskie słowo oznacza „walkę”. Niemożliwe jest zamknięcie jego dokonań w kilku linijkach, ale udało mu się po mistrzowsku opisać sposób myślenia zamachowców:

Jednak islam i chrześcijaństwo – a zwłaszcza jego krzykliwy amerykański wariant – w oczywisty sposób stanowią dla siebie konkurencję. W oczach mężczyzn duchowo zakotwiczonych w VII wieku chrześcijaństwo było nie tyle nawet konkurencyjną religią, ile wręcz głównym wrogiem. Krucjaty były w ich oczach wciąż trwającym procesem historycznym, który nie zakończy się, dopóki islam nie odniesie ostatecznego zwycięstwa[12].

Wright wnikliwie opisał też mężczyzn, którzy przeprowadzili zamachy:

Nastroje radykalne zwykle nasilają się w sytuacji rozdźwięku między rosnącymi oczekiwaniami i coraz bardziej ograniczonymi możliwościami. [...]Wynikające z tego wszystkiego poczucie niezadowolenia, upokorzenia i gniewu skłaniało młodych Arabów do szukania dramatycznych rozwiązań. Męczeństwo nęciło tych młodych ludzi jako idealna alternatywa dla życia, które nie oferowało im zbyt wiele. Śmierć w chwale miała zapewnić zbawienie grzesznikom, którzy – jak mówiono – w momencie przelania pierwszej kropli krwi uzyskają przebaczenie i ujrzą swoje przyszłe miejsce w raju[13].

Warto wspomnieć o innych wartościowych książkach dotyczących 11 września, z których część została ujęta w bibliografii. W The Ground Truth: The Untold Story of America Under Attack on 9/11 John Farmer, starszy doradca komisji do spraw zbadania okoliczności zamachów z 11 września, doskonale objaśnia, w jaki sposób przedstawiciele rządu i armii służyli narodowi, często zwodząc przy tym opinię publiczną. The Eleventh Day: The Full Story of 9/11 autorstwa Anthony’ego Summersa i Robbyn Swan zawiera imponującą syntezę tego, co wiemy o wydarzeniach tego dnia, zaś 102 minuty walki o życie w wieżach World Trade Center Jima Dwyera i Kevina Flynna [w tłumaczeniu Piotra Amsterdamskiego] opowiada dokładnie to, co zasygnalizowano w tytule. Nieocenionym źródłem jest raport komisji do spraw 11 września, a także obszerne oświadczenia jej członków, protokoły z przesłuchań i przygotowane przez komisję monografie. Bardzo pomocna okazała się praca, którą wykonał były członek tej komisji, Miles Kara, i jego wnikliwe materiały zamieszczone na stronie internetowej 9-11 Revisited (www.oredigger61.org).

W kolejnych rozdziałach postaram się dotrzymać obietnicy, którą złożyłem w 2001 roku, pisząc Sześć żyć. Zamierzam oddać hołd tym, którzy zginęli, i stworzyć zapis wydarzeń dla tych, którzy przeżyli. Przyświeca mi też dodatkowy cel – chcę pomóc przyszłym pokoleniom zrozumieć te zdarzenia.

Mitchell Zuckoff, Boston

Prolog

„WYPOWIEDZENIE WOJNY”

Ta książka mogłaby się zacząć prawie czterdzieści lat przed 11 września, w 1966 roku, kiedy to w Egipcie powieszono fanatycznego, krytykującego świat zachodni pisarza Sajjida Kutba, którego twórczość stała się inspiracją dla dwóch pokoleń islamskich terrorystów. A może nawet w 1918, gdy upadało imperium osmańskie – ostatnie wielkie imperium muzułmańskie[14]. Lub jeszcze wcześniej, w 1798, podczas okupacji Egiptu przez Napoleona. Ewentualnie siedemset lat przed tym wydarzeniem, na początku ery krucjat. Albo kolejne pięćset lat wstecz, kiedy według wyznawców islamu pierwsze wersety Koranu zostały objawione prorokowi Mahometowi. Bądź ponad dwa tysiące lat temu, w chwili narodzin Abrahama.

Opisując historię, nie sposób zawrzeć w jednym tomie wszystko, co stało się wcześniej. Opowieść jednak musi mieć swój początek. Rozważmy więc stosunkowo nieodległą datę – 23 lutego 1998 roku. W tym dniu pewien zagadkowy czterdziestoletni bojownik islamski o imieniu Osama Bin Laden podpisał fatwę, pełen zaciekłości dekret religijny. Zawierała ona deklarację wojny ze Stanami Zjednoczonymi i wszystkimi ich obywatelami, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.

Fatwa, wysłana faksem do arabskiej gazety w Londynie, została podpisana przez Bin Ladena, żyjącego w Afganistanie Saudyjczyka, spadkobiercę fortuny pochodzącej między innymi z działalności firmy budowlanej, oraz przez trzech innych wojowniczych przywódców islamskich z Egiptu, Pakistanu i Bangladeszu. W swoim tekście odnosili się do interpretacji dżihadu jako wezwania do wojny z niewiernymi i oznajmili, iż powinnością każdego muzułmanina jest walka w obronie świętych ziem. Dwa lata wcześniej Bin Laden ogłosił inną fatwę, o węższym zakresie, w której wzywał do usunięcia amerykańskich oddziałów z Arabii Saudyjskiej: „[W]ygnajcie wroga, upokorzonego i pokonanego, ze świętych miejsc islamu”. W nowej posunął się o krok dalej.

Spisana kwiecistym językiem fatwa z lutego 1998 roku wymieniała trzy główne przestępstwa Amerykanów, uzasadniające wypowiedzenie im wojny: po pierwsze, obecność amerykańskich sił wojskowych na najświętszych ziemiach islamu, czyli na Półwyspie Arabskim, po drugie, wojna wytoczona przez Amerykę Irakowi, a po trzecie, wsparcie okazywane przez Amerykę Izraelowi, zwłaszcza w kwestii kontroli nad obszarem Jerozolimy. „Wszystkie te zbrodnie i występki popełnione przez Amerykanów stanowią oczywiste wypowiedzenie wojny z Allahem, jego posłańcem i wszystkimi muzułmanami” – głosił dokument. W odpowiedzi na te czyny Bin Laden i jego poplecznicy wezwali do działania: „Zabijanie Amerykanów i ich sojuszników – zarówno cywilów, jak i wojskowych – jest obowiązkiem każdego muzułmanina, który może go wykonać w dowolnym kraju, gdzie będzie to możliwe. Z pomocą Allaha wzywamy każdego muzułmanina, który wierzy w Allaha i pragnie zostać nagrodzony, aby posłuchał wezwania Allaha do zabijania Amerykanów oraz grabienia ich pieniędzy, gdziekolwiek i kiedykolwiek zdoła je znaleźć”[15].

W chwili ogłoszenia swojej ostrzejszej fatwy chudy, brodaty Bin Laden był już dobrze znany amerykańskiemu wywiadowi. Między 1996 a 1997 rokiem urzędnicy rządowi dowiedzieli się, że przewodzi on własnej grupie terrorystycznej[16] i że w 1992 roku był zamieszany w atak na hotel w Jemenie, w którym zatrzymali się amerykańscy wojskowi. Odkryli też, że odegrał rolę w zestrzeleniu amerykańskiego helikoptera wojskowego w Somalii w 1993 roku i niewykluczone, że był odpowiedzialny za wybuch samochodu pułapki w 1995 roku w Rijadzie. Zginęło wtedy pięciu Amerykanów pracujących dla Saudyjskiej Gwardii Narodowej. Po fatwie amerykańscy oficjele szybko zaczęli traktować Bin Ladena jako poważniejsze zagrożenie, zwłaszcza gdy sześć miesięcy później informatorzy donieśli, że stał za przeprowadzonymi niemal równocześnie prawie sześćdziesięcioma zamachami bombowymi, których celem były ambasady USA w Kenii (w Nairobi) i w Tanzanii (w Dar es Salaam), a w których wyniku zginęło ponad dwieście osób. W odpowiedzi prezydent Bill Clinton autoryzował atak na sześć miejsc w Afganistanie, wykonany z użyciem pocisków manewrujących Tomahawk. Amerykanie byli przekonani, że pod jednym z tych adresów będzie przebywał Osama Bin Laden, ten jednak, najprawdopodobniej uprzedzony przez Pakistańczyków, wyjechał kilka godzin wcześniej[17].

Dyskusje o tym, czy Bin Ladena należy zabić, czy tylko pojmać, toczyły się nawet po tym, jak w 1998 roku ława przysięgłych sądu federalnego w Nowym Jorku postawiła go zaocznie w stan oskarżenia za współorganizację ataku na ambasady Stanów Zjednoczonych[18]. Wywiad amerykański opisał jego grupę terrorystyczną o nazwie Al-Kaida[19] (czyli „Baza”) dopiero w 1999, jedenaście lat po jej powstaniu. Uwaga, jaką zaczęto obdarzać organizację dodała skrzydeł jej członkom. W październiku 2000 roku Bin Laden ponownie uderzył. Łódź wyładowana materiałami wybuchowymi wbiła się w kadłub niszczyciela USS Cole[20], który tankował w porcie w Jemenie. W wyniku eksplozji zginęło siedemnastu członków załogi, a wielu innych odniosło rany.

Ale choć delikatne sygnały ostrzegawcze zaczęły brzęczeć w najlepsze, a amerykańscy politycy i szefowie wywiadu starali się nie spuszczać Bin Ladena z oka, nie dotarło do nich, jaki jest zdeterminowany, by zrealizować swoją fatwę i doprowadzić do masowego morderstwa na terenie Stanów Zjednoczonych. Pojawiło się sporo poważnych przesłanek, zwłaszcza w lecie 2001 roku, a kilku agentów wytrwale zgłębiało temat. Mimo to reakcję rządu amerykańskiego charakteryzowały przeoczone powiązania, zmarnowane okazje i zignorowane oznaki zbliżającej się katastrofy. Służby specjalne, utworzone po to, by monitorować Rosjan w niedopasowanych garniturach, dysponujących głowicami nuklearnymi, nie wiedziały, co sądzić o fanatycznym Saudyjczyku w zwiewnych szatach, który przesyłał fatwy faksem.

Nawet biorąc poprawkę na to, że łatwiej analizować bieg wydarzeń po fakcie, przytłaczająca ilość danych wskazuje, że porażka, jaką rząd amerykański poniósł w kwestii przewidzenia ataków z 11 września, była równie spektakularna, jak jej skutki katastrofalne. Można przytoczyć na to wiele dowodów, spójrzmy jednak na jeden. Kilka miesięcy przed 11 września szef działu analiz Centrum Antyterrorystycznego napisał: „Błędem[21] byłoby zredefiniowanie antyterroryzmu jako zadania, którego celem jest walka z terroryzmem »katastroficznym«, »wielkim« albo z »superterroryzmem«, skoro większość tych określeń nie pasuje do większości aktów terrorystycznych, z którymi Stany Zjednoczone prawdopodobnie będą się mierzyć, ani też do większości kosztów, które Amerykanie ponoszą w wyniku działań terrorystycznych”. A jednak właśnie te określenia: „terroryzm katastroficzny”, „wielki” i „superterroryzm”, doskonale opisywały to, co miało się dopiero wydarzyć.

Podczas gdy politycy i agenci próbowali zrozumieć Bin Ladena, zarówno przed jego fatwą z lutego 1998 roku, jak i po niej, przeciętni Amerykanie nie mieli pojęcia ani o nim, ani o jego poplecznikach. Dla dziennikarzy Afganistan był synonimem tematu, który nie interesuje większości czytelników.

Gdy nazwisko Bin Ladena pojawiało się już w mediach, autorzy artykułów skupiali się na jego bogactwie. Najczęściej opisywano go jako: „saudyjskiego milionera, dysydenta[22], którego Departament Stanu określa jako »jednego z najważniejszych sponsorów światowej działalności islamskich ekstremistów«”. Rzadko kiedy napomykano, że jako przywódca ruchu terrorystycznego może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Delikatne sugestie w tym temacie poczynił „New York Times” w 1997 roku, zauważając, że „najnowsze raporty”[23] wskazują, iż Bin Laden opłacił nieruchomość w Pakistanie, gdzie ukrywał się człowiek odpowiedzialny za wybuch ciężarówki pod World Trade Center w 1993 roku – w zamachu zginęło sześć osób, a ponad tysiąc odniosło rany. Ogólnie rzecz biorąc, oczytany Amerykanin mógłby z łatwością oświadczyć, iż nie wie zbyt wiele na temat Bin Ladena, a na pewno się nim nie martwi. Przed deklaracją wojny nazwisko Saudyjczyka pojawiło się łącznie w piętnastu artykułach „New York Timesa”, w niektórych tylko jako wzmianka. Inne tytuły prasowe wspominały go jeszcze rzadziej albo wcale.

Nawet fatwa z lutego 1998 roku przemknęła prawie niezauważona. Pierwsze odniesienie do niej pojawiło się w „Timesie” niecałe sześć miesięcy później[24], kiedy w artykule na temat śledztwa w sprawie eksplozji w amerykańskich ambasadach w Kenii i Tanzanii napisano wprost i bez wyjaśnienia: „Parę miesięcy temu pan Bin Laden wraz z grupą fundamentalistycznych islamskich duchownych wezwali muzułmanów do zabijania Amerykanów”. Autor tekstu szybko przeszedł do kolejnych tematów, wspominając tylko, że Bin Laden był głównym podejrzanym w dochodzeniu dotyczącym zamachu bombowego w Khobar Towers – kompleksie mieszkalnym w Arabii Saudyjskiej. Zginęło wówczas dziewiętnastu Amerykanów, pracowników sił powietrznych. W artykule na temat zamachów w ambasadach, zamieszczonym w „New York Timesie” w 1999 roku, zaprezentowano całkiem inny punkt widzenia, zdecydowanie umniejszając potencjalne zagrożenie[25]. Pisano:

W wojnie z panem Bin Ladenem przedstawiciele władz odmalowują go jako najgroźniejszego terrorystę na świecie. Jednak ze wspólnej pracy reporterów „New York Timesa” oraz telewizyjnego programu „Frontline” wynika, że jest on nie tyle przywódcą terrorystów, ile ich źródłem inspiracji. Jego wrogowie i poplecznicy, od członków saudyjskiej opozycji zaczynając, a na byłych pracownikach amerykańskiego wywiadu kończąc, nie wykluczają, iż jego globalne wpływy są dużo niższe, niż zapewniają niektórzy z naszych oficjeli.

Mimo to w latach poprzedzających 11 września znalazło się kilku dziennikarzy, którzy postrzegali potencjalną zdolność Bin Ladena do zrealizowania swojej fatwy w ciemniejszych barwach. Dwa dni po tym, jak Bin Laden wypowiedział Ameryce wojnę w 1998 roku, reporter „Washington Post” Walter Pincus napisał mocny i jednoznaczny artykuł[26], cytując notatkę CIA, z której wynikało, że szefowie wywiadu poważnie podchodzą do zagrożenia. Innym samotnym prorokiem był pracujący dla ABC John Miller. W maju 1998 roku przeprowadził on wywiad z Bin Ladenem w obozie szkoleniowym w Afganistanie. W trakcie rozmowy Bin Laden powtórzył swoją fatwę i podkreślił, że nie zamierza inaczej traktować wojskowych i cywilów. Później Miller z żalem zauważył, iż jego wywiad przeszedł bez echa. „Nakręciliśmy reportaż[27], a kilka tygodni później Osama Bin Laden w parominutowym wywiadzie przywitał się z Ameryką. Mało kto zwrócił na to uwagę. Był po prostu kolejnym arabskim terrorystą”.

Naukowcem, który poważnie podszedł do fatwy, był Bernard Lewis, wybitny, choć kontrowersyjny intelektualista badający związki islamu i świata zachodniego, autor wyrażenia „zderzenie cywilizacji”. Lewis tak zakończył napisany w 1998 roku tekst dla magazynu „Foreign Affairs”:

Dla większości Amerykanów[28]deklaracja [Bin Ladena] jest trawestacją, poważnym wypaczeniem natury i celu amerykańskiej obecności na Półwyspie Arabskim. Powinni też wiedzieć, że dla wielu – może nawet większości – muzułmanów deklaracja ta jest równie groteskową karykaturą natury islamu, a nawet samej doktryny dżihadu [...]. W żadnym miejscu na kartach świętych ksiąg islamu nie znajdziemy nawoływania do terroryzmu i morderstw. Nie zawierają też wzmianek o rzezi przypadkowych osób. Mimo to niektórzy muzułmanie są gotowi zaaprobować, a czasem nawet wprowadzić w życie ekstremistyczną interpretację ich religii, którą zawiera owa deklaracja. Wystarczy kilku, by dokonać aktu terrorystycznego.

Ostrzeżenia Lewisa zostały zlekceważone.

Latem 2001 roku nie wszyscy obywatele amerykańscy żyli w przeświadczeniu, iż nie muszą się martwić o stan swojego kraju[29], wielu jednak rozkoszowało się przywilejami, jakie dawało życie w ostatnim supermocarstwie na początku XXI wieku. Traktowali je wręcz jako pewnik. Stany Zjednoczone wciąż były w fazie wzrostu gospodarczego, najdłuższego w historii, i zdawało się, że amerykańska kultura, myśl polityczna i biznes będą już zawsze wywierać wpływ na najdalsze zakątki świata. Zagrożenie czyhające gdzieś w afgańskiej jaskini nie spędzało snu z powiek prawie nikomu. Z badań Instytutu Gallupa[30] przeprowadzonych 20 września 2001 roku wynika, iż mniej niż jeden procent Amerykanów uważało, że terroryzm powinien być na pierwszym miejscu na liście narodowych problemów.

Nie wiedzieli jednak, że zegar już tykał. Dziewiętnastu wyznawców Bin Ladena, młodych, zradykalizowanych Arabów mieszkających w Stanach, obudziło się rankiem 11 września 2001 roku z głębokim postanowieniem wypełnienia fatwy. Dwadzieścia cztery godziny później wyniki ankiety całkowicie się zmienią, podobnie zresztą jak wszystko inne.

Rozdział 1

„CISZA TO COŚ DOBREGO”

KAPITAN JOHN OGONOWSKI

American Airlines, lot numer 11

10 września 2001

– Tato, pomożesz mi w matmie[31]?!

Laura, najstarsza córka Johna Ogonowskiego, zawołała ojca, gdy tylko przekroczył próg domu – mieszkali na wsi w pobliżu Dracut w Massachusetts.

– Lauro! – odkrzyknęła matka, Margaret „Peg” Ogonowski. – Daj mu wejść!

John spojrzał na żonę i szesnastoletnią córkę. Miał pięćdziesiąt lat, metr osiemdziesiąt wzrostu i urodę chłopaka ze wsi – z lekko zaczerwienioną twarzą i niebieskimi oczami, otoczonymi bruzdami zmarszczek śmiechowych. Zbliżała się pora kolacji i Peg przypuszczała, że John czuł się w równym stopniu zmęczony, jak i szczęśliwy z powodu powrotu do domu. Ściemniało się już, kiedy 10 września 2001 roku przyjechał z lotniska Logan w Bostonie. Pracował jako pilot i właśnie przyleciał z Los Angeles. Dzień wcześniej odbył podróż na zachód, z Bostonu do Los Angeles, lotem numer 11.

Po dwudziestu trzech latach pracy w liniach lotniczych John wypracował pewną rutynę. Po powrocie do domu szedł prosto do sypialni i ściągał mundur – granatowy ze srebrnymi pasami na rękawach. Wkładał poplamione tłuszczem dżinsy i koszulę roboczą, po czym szedł do olbrzymiej stodoły, stojącej na ich pięćdziesięciohektarowej farmie położonej około pięćdziesięciu kilometrów na północ od Bostonu, w pobliżu granicy stanu New Hampshire. John był małomówny i lubił pracę fizyczną, której ślady widać było w odciskach na jego dłoniach. Wciągał w płuca zapach świeżo skoszonego siana, po czym zabierał się do jednego z niezliczonych zadań będących udziałem rolnika, który lata też samolotami.

Ku zaskoczeniu Peg tego dnia John zaburzył swoją rutynę. Zmiana ubrania i obowiązki mogły zaczekać. Usiadł w mundurze przy kuchennym blacie, żeby pomóc Laurze w geometrii. „Pamiętajcie, że matematyka jest fajna” – zwykł mawiać. Przewracały wtedy oczami, ale lubiły tego słuchać.

Uporawszy się z zadaniami, cała rodzina usiadła do kolacji. Najpierw zjedli kotlety z kurczaka, a na koniec ulubiony deser Johna, czyli lody. Towarzystwo było liczne. Oprócz młodszych córek, czternastoletniej Caroline i jedenastoletniej Mary, towarzyszyli im rodzice Peg, którzy przyjechali z Nowego Jorku w odwiedziny, i Al – mieszkający w pobliżu stryj Johna.

W pewnej chwili Peg zauważyła, że na koszuli Johna czegoś brakuje.

– Poszedłeś do pracy bez pagonów? – zapytała.

– Musiałem zatankować – odparł i wyjaśnił, że zdjął naramienniki, żeby nie wyglądało, jakby się popisywał. Nie chciał być uważany za jednego z tych pilotów, którzy oczekują, że cały świat im będzie salutował.

To właśnie skromność Johna i jego cicha pewność siebie sprawiły, że dziewiętnaście lat temu Peg zwróciła na niego uwagę. Pracowała wtedy dla American Airlines jako młodsza stewardesa, a John właśnie dostał pracę jako technik pokładowy. Jakiś czas temu wrócił z wojny w Wietnamie, podczas której pracował dla amerykańskich sił powietrznych, pilotując samoloty transportowe C-141 tam i z powrotem przez Pacyfik. Czasem przewoził trumny zawinięte we flagi. W pierwszych latach pracy dla American Airlines stanowił rzadkie zjawisko. Był nieżonaty, przystojny i zawsze uprzejmy. Podczas lotu z Phoenix bystra stewardesa kazała Peg z nim porozmawiać. Nim wylądowali w Bostonie, Peg dała mu swój numer.

Niecały rok później byli już małżeństwem. Pod koniec dekady John został kapitanem, Peg także awansowała. Mieli trzy córki. A także farmę, White Gate Farm, na której uprawiali trawy na siano i trzysta krzaków borówek, zaś w sadzie rosło sto pięćdziesiąt drzew brzoskwiniowych, które John własnoręcznie zasadził. Co roku sadzili dynie i kukurydzę, które sprzedawali potem kilkanaście kilometrów dalej, na farmie rodziców Johna, gdzie on sam w wieku lat ośmiu nauczył się prowadzić traktor. Peg często żartowała, że ciągnik w stodole to drugi odrzutowiec jej męża.

Przez całe swoje wspólne życie John i Peg pracowali w American Airlines. Oboje spędzali po kilkanaście dni w miesiącu w powietrzu. Starali się tak układać sobie grafik, żeby jedno z nich mogło zostać z dziewczynkami. Nie zawsze się to udawało, ale wtedy z pomocą przychodziła rodzina. John latał sporo na trasach międzynarodowych, ale praca w nocy go wykańczała, więc niedawno odnowił licencję na boeinga 767. Ten szerokokadłubowy samolot był flagową maszyną American Airlines na trasach krajowych. Ostatnio John latał regularnie z Bostonu do Los Angeles, często lotem numer 11. Peg też miała za sobą setki lotów na tej trasie.

Następnego ranka John miał ponownie usiąść za sterami i odbyć sześciogodzinną podróż do Kalifornii, ale uznał, że dopiero wrócił z Zachodniego Wybrzeża i nie chce znowu wyjeżdżać. Poza tym farmę mieli nazajutrz odwiedzić urzędnicy z wydziału rolnictwa, a także naukowcy z Uniwersytetu Tuftsa. Chcieli porozmawiać o programie, którym John się bardzo interesował[32]. On i Peg udostępnili kilka hektarów gruntu imigrantom z Kambodży, żeby ci mogli uprawiać typowe dla kuchni azjatyckiej warzywa, takie jak pak choi, wodny szpinak i amarantus, na sprzedaż i do użytku własnego. John orał ich pola i często umarzał opłatę za dzierżawę. Postawił szklarnie, żeby mogli zacząć siewy już wczesną wiosną, dostarczał wodę ze stawu i uczył ich, jak radzić sobie z wymagającą glebą Nowej Anglii, ze szkodnikami i krótkim okresem wegetacji. Nie minęło wiele czasu, by właściciele White Gate Farm zostali okrzyknięci pierwszymi rolniczymi „mentorami” imigrantów. Kiedy zainteresował się nimi dziennikarz, John przypisał wszystkie zasługi Kambodżanom. „Ci goście wkładają więcej w jeden hektar niż większość jankesów w całe swoje farmy” – powiedział[33].

Po kolacji John włączył komputer w salonie. Zalogował się do systemu American Airlines, w nadziei, że znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wziąć dodatkowy lot. Jeśli tak, ekran z grafikiem zaświeci się na zielono, a John będzie mógł spędzić 11 września na farmie. Próbował kilkakrotnie, ale za każdym razem uzyskiwał ten sam efekt.

– Ciągle czerwone światło – powiedział Peg.

Goście będą musieli zwiedzić farmę bez niego. Będzie w tym czasie siedział za sterami lotu American Airlines numer 11, z Bostonu do Los Angeles.

PETER, SUE KIM I CHRISTINE HANSONOWIE

United Airlines, lot numer 175

W 1989 roku młoda, energiczna kobieta przeciskała się przez tłum na domowej imprezie, próbując uniknąć pewnego zdeterminowanego młodzieńca z rudymi dredami, piegami i szafą pełną wielokolorowych T-shirtów farbowanych wybielaczem[34]. Peter Hanson był całkiem atrakcyjny, ale Sue Kim nie była zainteresowana współczesnym hippisem, który koniecznie chciał ją przekonać, że utwory Grateful Dead nie są gorsze od dzieł Mozarta.

Sue, pochodzącej z Korei Amerykance, często przytrafiało się coś podobnego. Nic dziwnego, że taki chłopak jak Peter, emocjonalny i ciekawy świata, poznał ją na przyjęciu i zauroczyły go jej inteligencja i żywiołowość. Sue śmiała się tak radośnie, że łatwo było sobie wyobrazić, iż wiodła cudowne życie. Nie było to jednak prawdą.

Kiedy miała dwa latka i mieszkała w Los Angeles, zapracowani rodzice wysłali ją do babci do Korei. Gdy po czterech latach wróciła do Stanów, okazało się, że ma dwóch młodszych braci, których rodzice jednak nie odesłali. Matka zmarła, kiedy Sue skończyła piętnaście lat. Od tego czasu dziewczynka pomagała w opiece nad braćmi. Ojciec popełnił samobójstwo, po tym jak zdiagnozowano u niego raka. Pod pozorną pogodą ducha Sue kryło się marzenie o stabilnej rodzinie i poczuciu bezpieczeństwa.

Po imprezie Peterowi udawało się spotykać czasem ze Sue. Studiował wtedy zarządzanie. Kiedy zaczęło mu się wydawać, że ich związek wkracza na bardziej romantyczne tory, ściął dredy, spakował je i oddał swojej matce, Eunice. Zrozumiała, że syn chciał uświadomić dziewczynie, iż stanowi dobry materiał na męża. W wieku dwudziestu trzech lat przestał nagle być wolnym duchem, stał się odpowiedzialny. Rodzice martwili się, że jest za młody do małżeństwa, ale Peter nie chciał czekać.

„Jeśli jej teraz nie zdobędę, nie będę miał potem szansy” – tłumaczył matce. Eunice pojechała z nim po pierścionek zaręczynowy. Sue powiedziała „tak”, akceptując nie tylko Petera, ale także jego uwielbienie dla Grateful Dead. Ich obrączki ślubne były bardzo stare, po dziadkach ze strony ojca Petera.

Peter skończył zarządzanie na uniwersytecie w Bostonie i został wicedyrektorem działu sprzedaży w firmie komputerowej w stanie Massachusetts. Był mocno związany z rodzicami, z którymi w dzieciństwie podróżował po świecie, a od czasu do czasu chodził na psychodeliczne koncerty swojego ulubionego zespołu. Nawet jako odpowiedzialny, dorosły człowiek Peter był niezłym kawalarzem. Pewnego dnia Eunice odebrała telefon w agencji ochrony środowiska, w której pracowała, i usłyszała mężczyznę, który stanowczo domagał się pozwolenia na postawienie jakiejś budowli przy stawie na jego posesji. Eunice zaczęła spokojnie wymieniać niezbędne dokumenty, ale jej rozmówca grzmiał tylko na temat swoich praw jako właściciela ziemi. W trakcie tyrady Eunice zorientowała się, że rozmawia z Peterem.

Kariera akademicka Sue wspaniale się rozwinęła. Zrobiła licencjat z biologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i magisterkę z nauk medycznych w Bostonie. Peter namówił ją na studia doktoranckie z immunologii. Prowadziła badania na myszach, próbując zrozumieć, jakie znaczenie mają różne cząsteczki w rozwoju astmy i AIDS. Miała się bronić na jesieni, wiadomo było jednak, że to tylko formalność. Jej promotor przewidywał, że po obronie Sue dostanie etat na uniwersytecie w Bostonie[35].

Peter i Sue łączyli pracę zawodową z opieką nad Christine – ich urodzoną w lutym 1999 roku córką. Wyglądała jak miniaturka Sue, kochała muzykę jak Peter i była urocza. Po dziadku ze strony ojca dostała drugie imię – Lee. Sue w sekrecie robiła zapasy testów ciążowych, w nadziei, że Christine wkrótce doczeka się braciszka, a rodzice Petera – wnuka.

Lee i Eunice mieszkali w Connecticut i często przyjeżdżali do młodych z wizytą. Eunice przyjechała raz ze złamaniem stopy. Christine zawołała wtedy: „Babciu, pomogę ci! Poczekaj!” i pobiegła na górę, by po chwili wrócić z kolorowymi plasterkami, które przykleiła na gips. Lee lubił patrzeć, jak wnuczka pracuje z tatą na dworze. Obiecywała młodym drzewkom, że urosną duże i silne, a ona im pomoże razem z tatusiem. Podczas modlitwy przed posiłkiem Christine koniecznie chciała śpiewać piosenkę z serialu o fioletowym dinozaurze Barneyu: „Kocham cię, a ty mnie, jak rodzinnie mija dzień. Jak przytulę się, gdy buziaka dam, jak chcesz, czy mi powiesz – kocham cię?”. Jeśli dziadkowie pominęli jakieś słowo, dziewczynka kazała im zaczynać od początku.

W pierwszych dniach września Peter miał lecieć do Kalifornii w interesach. Postanowili, że zrobią z tego rodzinny wyjazd i odwiedzą babcię i braci Sue. Wylot zaplanowali na 11 września. W poprzedzający ten dzień weekend Christine opowiadała Eunice, jaka jest podekscytowana wyjazdem i zaplanowaną wycieczką do Disneylandu. Przez telefon mówiła, że jedzie do Kalifornii spotkać się z Myszką Mickey i Psem Pluto. Na końcu zdradziła, o czym marzy najbardziej. „Chcę przyjechać do twojego domu, babciu!”

Wieczorem 10 września Christine poszła spać do swojego nowego, dużego łóżka z ulubioną przytulanką – Piotrusiem Królikiem trzymającym marchewkę. Następnego dnia rano otuliła go kołderką, żeby nic mu się nie stało, dopóki ona nie wróci.

BARBARA OLSON

American Airways, lot numer 77

W świetle reflektorów gospodarz programu Washington Journal telewizji C-SPAN[36], Peter Slen, otworzył wrześniowy numer magazynu „Washingtonian”. Kamera zrobiła zbliżenie na nagłówek – STO NAJBARDZIEJ WPŁYWOWYCH KOBIET W WASZYNGTONIE. Następnie przesunęła się w bok, pokazując konserwatywną komentatorkę, Barbarę Olson. Uśmiechała się swoim szerokim, telewizyjnym uśmiechem, a jej lśniące blond włosy opadały falami na czerwony sweter. Slen zadał jej pytanie:

– Dlaczego wymieniono cię jako osobę o dużych wpływach politycznych?

Barbara wiedziała oczywiście, dlaczego tak się stało, ale odpowiedziała skromnie:

– Nie wiem. W takiej kategorii mnie umieścili.

Po chwili zmieniła temat i zaczęła opowiadać o lunchu, podczas którego osoby wyróżnione w rankingu rozmawiały o tym, kto może zostać pierwszą prezydentką Stanów Zjednoczonych. Najbardziej wpływowe kobiety stolicy były zgodne, wymieniając nazwisko Hillary Clinton. Jedyną, która się nie zgodziła, była Barbara. Właśnie zakończyła pracę nad swoją drugą książką, w której pastwiła się nad senatorką z Nowego Jorku i byłą pierwszą damą.

– Na czym właściwie polega posiadanie wpływów w tym mieście? – spytał Slen. – Jak się je zdobywa? Dzięki władzy? Stanowisku? Pieniądzom? A może przez małżeństwo?

Slen wbił tym samym seksistowską szpilę, choć część widzów mogła tego nie zauważyć. Nie wszyscy wiedzieli, że Barbara była żoną jednego z najważniejszych prawników w kraju, Teda Olsona, który był zastępcą prokuratora generalnego USA i doradcą Białego Domu. Prezydent George W. Bush zaproponował mu tę posadę po tym, jak Olson przekonał Sąd Najwyższy do zakończenia ponownego przeliczania głosów z Florydy w wyborach w 2000 roku – dzięki tej decyzji Bush został prezydentem.

Barbara zignorowała przytyk i odparła ze śmiechem, że wpływy zdobywa się dzięki żmudnej pracy. Była już przyzwyczajona do pytań o to, czy efektowna kobieta, jeżdżąca jaguarem i mająca słabość do szpilek, zasługuje na miejsce w centrum sceny politycznej. Miała czterdzieści pięć lat[37] i zdążyła już zostać partnerką w dużej kancelarii prawnej. Jej pewność siebie wynikała z tego, że zanim wyszła za mąż za Teda, była zawodową baletnicą, ukończyła studia prawnicze i pracowała w prokuraturze okręgowej w Waszyngtonie, gdzie zajmowała się sprawami o narkotyki. Przewodziła też zespołowi doradców śledczych kongresowej Komisji do spraw Nadzoru i Reform.

W trakcie pięciu lat małżeństwa z Tedem – była jego trzecią żoną, a on jej drugim mężem – Barbara obserwowała, jak jej akcje rosły, tworzyli przecież razem jedną z najbardziej wpływowych par w Waszyngtonie. W domu w Wirginii wydawali huczne przyjęcia dla konserwatywnej inteligencji[38]. Łączyła ich miłość do Szekspira, poezji, opery, sztuki nowoczesnej i australijskich psów pasterskich: Reagana, nazwanego tak na cześć prezydenta, i Maggie, po premierce Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher.

Kiedy do programu C-SPAN zaczęli dzwonić widzowie, Barbara mogła zademonstrować swoje zdecydowane opinie. Pierwsza osoba dzwoniąca była zachwycona książką o Hillary Clinton Hell to Pay i nie szczędziła pochwał, ale kolejna zaczęła atakować Barbarę za krytykę Clintonów. Kilka tygodni wcześniej na łamach „Washington Post” dziennikarka przepraszała za to, że określiła nieżyjącą już matkę byłego prezydenta mianem „wykorzystywanej przez mężczyzn bywalczyni barów”.

Widz rugał ją ostro:

– Pani Olson, musi się pani nauczyć zachowywać bardziej po ludzku. Jest pani złym człowiekiem... Nie przetrwa pani zbyt długo. Za wiele w pani nienawiści i szatana.

Barbara uśmiechała się, słuchając tego, choć już nie tak szeroko jak wcześniej. Przymknęła oczy, próbując odepchnąć krytykę i złowieszczą przepowiednię.

– No cóż, mamy pierwszą poprawkę – odparła. – Każdy ma prawo do własnego zdania. Nie mam w sobie nienawiści.

Po zakończeniu programu Barbara wróciła do swoich zajęć. Musiała się spakować na lot do Los Angeles. Jako twarz konserwatystów miała wystąpić w programie Billa Mahera Politically Incorrect. Planowała lecieć w poniedziałek, 10 września.

Barbara stwierdziła, że taki plan jej nie odpowiada. Postanowiła, że poleci dzień później, chociaż to oznaczało, że będzie musiała pędzić z lotniska prosto do studia. Sześćdziesiąte pierwsze urodziny jej męża wypadały we wtorek, 11 września. Barbara chciała obudzić się przy nim i życzyć mu wszystkiego najlepszego.

CEECEE LYLES

United Airlines, lot numer 93

Zbliżała się północ 10 września, a CeeCee Lyles leżała na futonie w niewielkim mieszkanku, które wynajmowała z jeszcze czterema stewardesami United Airlines w pobliżu lotniska Newark International[39]. Ściskała pluszowego misia, któremu dała na imię Lorne, i rozmawiała przez telefon z imiennikiem maskotki – swoim mężem Lorne’em Lylesem, który był w ich wspólnym domu na Florydzie.

CeeCee miała trzydzieści trzy lata, metr siedemdziesiąt i lśniące, brązowe oczy. Uwielbiała piękne ubrania, które dobrze leżały na jej szczupłej sylwetce. Wpadła przyszłemu mężowi w oko przed treningiem koszykówki, na który oboje przywieźli swoich synów. Prawie wypadł z samochodu, kiedy go minęła. „Rany, ale piękna kobieta” – pomyślał[40].

CeeCee przebyła długą drogę, nim udało jej się zbudować szczęśliwe życie z Lorne’em, a komórka była niczym lina ratunkowa, kiedy z powodu pracy musiała go opuszczać. Potrafili rozmawiać całymi godzinami, często pięć lub sześć razy dziennie. Zdarzało im się odbyć dziesięć, a nawet piętnaście rozmów jednego dnia. Lubili się słyszeć, dźwięk głosu współmałżonka był równie istotny, jak tematy, które omawiali – ich synowie (oboje mieli po dwoje dzieci z poprzednich związków), jej praca na lotniskach i w samolotach, jego nocne dyżury na posterunku policji w Fort Myers na Florydzie. Dyskutowali też o rachunkach, codziennych obowiązkach, a także o tym, jak za sobą tęsknią. Lorne zwykł mawiać, że gadali i gadali, „o wszystkim i o niczym”[41].

CeeCee dostała pracę jako stewardesa w United Airlines niecały rok wcześniej. Namówił ją Lorne, który rozumiał emocjonalną cenę, jaką płaciła na poprzednich posadach – najpierw była strażniczką więzienną, a potem policjantką w Fort Pierce na Florydzie. Kiedy zaczęli się spotykać, Lorne pracował jako dyspozytor policji w Fort Pierce. Można powiedzieć, że zakochali się w sobie przez radio, zauroczeni dźwiękiem swoich głosów.

Podczas sześciu lat pracy w policji CeeCee wykorzystywała urodę do pracy pod przykrywką, udając prostytutkę. Wolała jednak pomagać kobietom i dzieciom, które miały styczność z przestępczością i narkotykami. Często wpadała do kościoła Bible Way Soul Saving Station, w którym pastorem był jej wujek, i dawała dobry przykład kobietom z przytułku założonego przez jej dwie ciotki. W stosunku do przestępców nie była jednak tak łagodna. Świetnie sobie poradziła na zaawansowanym kursie przetrwania w trudnych warunkach, podczas którego oficerowie policji ćwiczyli walkę wręcz i rzuty na matę. Zanim w maju 2000 roku wyszła za Lorne’a, często brała dodatkowe zmiany i różne chałtury. Miała na utrzymaniu synów, Jerome’a i Jevona, a jej życie kręciło się wokół nich. Pilnowała, żeby się uczyli, zabierała na treningi koszykówki i oczekiwała, że będą sobie dobrze radzić na boisku.

Dzięki pracy stewardesy CeeCee spełniła swoje marzenia o podróżach i poznawaniu nowych ludzi. Poza tym zamieniła zatwardziałych kryminalistów na podchmielonych biznesmenów. Dodatkową korzyścią była możliwość rodzinnych wycieczek w wolne dni. Kiedy w samolocie zostawały wolne miejsca, latali do Indianapolis, gdzie synowie Lorne’a, Justin i Jordan, mieszkali z matką. Byli tam w poprzedni weekend, ale wrócili, żeby dzieci CeeCee nie musiały opuszczać szkoły w poniedziałek.

W letnich tygodniach 2001 roku CeeCee przelewała swoje uczucia na papier, pisząc do kobiety, którą ją wychowała – Carrie Ross, będącej zarówno jej adopcyjną matką, jak i biologiczną ciotką. W listach wspominała o trudnych chwilach z przeszłości i zdradzała, że nigdy nie była szczęśliwsza niż teraz. Uwielbiała swoją pracę i była zdania, że to dzięki miłości i wsparciu Ross udało jej się to wszystko osiągnąć.

Przed lotem do Newark 10 września CeeCee poskładała góry prania i zapełniła zamrażarkę domowymi posiłkami. Nie lubiła zostawiać rodziny, ale ani ona, ani jej mąż nie chcieli się przeprowadzać z Florydy do New Jersey, skąd latała. Przyłączyła się więc do koleżanek. Płaciły po sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie za wynajem kwatery w Newark, a CeeCee odliczała czas do chwili, aż awansuje i będzie miała większy wpływ na swój grafik.

W poniedziałkowy poranek, 10 września, Lorne odwiózł CeeCee na lotnisko w Fort Myers, odprowadził ją do bramki, pocałował na pożegnanie i zaczął kolejny dzień seryjnych rozmów telefonicznych. CeeCee dotarła do mieszkania dopiero o jedenastej wieczorem, wiedziała więc, że nie zdąży odpocząć. Wpisano ją na poranny lot, z Newark do San Francisco. Wylot zaplanowano na 8.00. Mimo zmęczenia nie chciała skończyć rozmowy z mężem.

Ostatnia rozmowa z 10 września przeszła płynnie w pierwszą rozmowę 11 września. Dwie godziny później CeeCee spała, ściskając w dłoni komórkę i pluszowego misia o imieniu Lorne. Prawdziwy Lorne rozłączył się, przekonany, że wkrótce znowu porozmawiają.

MAJOR KEVIN NASYPANY

Dowództwo Obrony Powietrznej Ameryki Północnej,

Oddział Północno-Wschodni (NEADS),

Rome w stanie Nowy Jork

Czterdziestotrzyletni, dobrze zbudowany i malowniczo przeklinający Kevin Nasypany mógł się poszczycić nazwiskiem, które rymuje się z miastem Parsippany w New Jersey, a także pochwalić opanowaniem i pewnością siebie pilota wojskowego, wąsami w stylu Einsteina i twarzą przypominającą nieco pysk bernardyna.

Kiedy Nasypany obudził się 10 września, miał sporo na głowie[42]. Wraz z żoną Daną wychowywał pięcioro dzieci – trzy córki i dwóch synów w wieku od pięciu do dziewiętnastu lat, a Dana była w siódmym miesiącu kolejnej ciąży. Mieli też uroczego, nowego szczeniaka – brązowego labradora, który według Nasypany’ego był głupszy niż but. Mieszkali w Waterville, w północnej części stanu Nowy Jork, w dużym, pełnym zakamarków, wiktoriańskim domu, który trzeba już było pomalować. O uwagę wołały też ogromne podwórko i niewykończona łazienka, którą należało przebudować. Dodatkowo ktoś powinien przed zimą oczyścić i opróżnić basen w ogrodzie – Nasypany twierdził, że to najbardziej wkurzające zajęcie świata.

Jakby tego było mało, Nasypany stał na straży bezpieczeństwa stu milionów Amerykanów.

Był majorem Gwardii Narodowej Sił Powietrznych i pracował na kierowniczym stanowisku w NEADS-ie – północno-wschodnim oddziale Dowództwa Obrony Powietrznej Ameryki Północnej, w skrócie NORAD. Ta będąca częścią sił zbrojnych jednostka wykonuje przytłaczająco poważne zadanie – strzeże przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Pasowało to Nasypany’emu, który był kiedyś głównym obrońcą uniwersyteckiej drużyny hokejowej[43]. W NEADS-ie stał na czele zespołu wypatrującego rakiet dalekiego zasięgu i interkontynentalnych pocisków balistycznych. Zajmowali się także innymi zagrożeniami związanymi z ruchem lotniczym, na przykład porwaniami samolotów. Pracował w NEADS-ie od siedmiu lat, wcześniej zaś pełnił służbę w siłach powietrznych. W tym czasie zdobył sobie ksywkę „Paskuda”, którą go wywoływano przez radio, i spędził wiele miesięcy, patrolując tereny Iraku, Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej podczas pierwszej wojny w Zatoce.

Nasypany jeździł nissanem stanzą, którym w dni powszednie pokonywał czterdzieści kilometrów dzielące go od siedziby głównej NEADS-u, mieszczącej się w przysadzistym aluminiowym bunkrze, który przypominał UFO z filmu science fiction z lat pięćdziesiątych. Był to ostatni użytkowany budynek w opuszczonym mieście, należącym do nieczynnej bazy sił powietrznych Griffiss Air Force Base w Rome w stanie Nowy Jork. Taka lokalizacja siedziby NEADS-u mogła nieco dziwić, ale pasowała do ogólnej koncepcji priorytetów militarnych USA. Obrona przestrzeni powietrznej została zepchnięta na margines. Personel stanowili głównie pracujący na część etatu piloci i oficerowie Gwardii Narodowej.

Nasypany i kilkuset wojskowych, techników, specjalistów do spraw komunikacji, inwigilacji i uzbrojenia pracowali w systemie ośmiogodzinnych zmian przez całą dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Siedzieli razem w zielonkawym blasku przestarzałych radarów i ekranów komputerowych, a nieporęczne rejestratory nagrywały wszystko, co mówili, trzymając straż i wypatrując zagrożeń, które mogły się pojawić nad Dystryktem Kolumbia i dwudziestoma siedmioma stanami na północnym wschodzie, na wybrzeżu Atlantyku i na środkowym zachodzie[44].

Jednym z najważniejszych wyzwań, z którymi mierzył się Nasypany, było utrzymanie czujności załogi. Żmudna codzienność i panujący zazwyczaj spokój tego nie ułatwiały. Całe zmiany mijały i nic się nie działo – dla kraju było to dobre, ale pracownicy NEADS-u musieli walczyć z nudą i otępieniem. Czasami, może kilkanaście razy w miesiącu, radar wykrywał jakiś nierozpoznany obiekt, co wymagało błyskawicznej i mądrej reakcji, jako że błędna decyzja albo kilkuminutowa zwłoka mogły – w teorii – doprowadzić do zagłady jakiegoś miasta.

Przeważnie załoga NEADS-u szybko radziła sobie z identyfikacją tajemniczych kropek na radarze. Jednak trzy lub cztery razy w miesiącu, kiedy pierwsze próby zawodziły, dyżurujący pracownik podejmował decyzję będącą najbardziej ekscytującą częścią jego pracy – wysyłał myśliwce, żeby sprawdziły, kto lub co wkroczyło w amerykańską przestrzeń powietrzną.

W skali całego kraju NORAD i jego jednostki miały do dyspozycji czternaście myśliwców, po dwa na każdą z siedmiu rozsianych po całym kraju baz. Samoloty były zawsze uzbrojone i zatankowane, a piloci w pełnej gotowości. Armia posiadała jeszcze inne odrzutowce, ale wysłanie ich do akcji wymagałoby czasu, którego nie byłoby w nadmiarze, gdyby Ameryka została zaatakowana.

W trakcie dekady, która upłynęła od rozpadu Związku Radzieckiego, amerykańscy politycy zachowywali się, jakby ewentualne zagrożenie z powietrza całkowicie zniknęło. Czternaście myśliwców to zdecydowanie mniej niż w czasach zimnej wojny, kiedy to Amerykanie utrzymywali dwadzieścia dwie jednostki wojskowe wyposażone w liczne samoloty, w każdej chwili gotowe bronić kraju przed pociskami dalekiego zasięgu i innymi zagrożeniami[45]. Latem 2001 roku wydano rozkaz zmniejszenia liczby przygotowanych do lotu myśliwców z czternastu do czterech[46]. Stały za nim względy oszczędnościowe, ale polecenie to nie zostało jeszcze wykonane.

NEADS zarządzał czterema z tych samolotów – dwoma F-15, stacjonującymi w bazie lotniczej Otis w Buzzards Bay na Cape Cod, w stanie Massachusetts, i dwoma F-16, które czekały w bazie Langley w Hampton w Wirginii.

Kiedy już ruszały do akcji, niezidentyfikowany obiekt latający albo tajemnicza kropka na radarze przeważnie okazywały się czymś niegroźnym: kanadyjskim patrolem wypatrującym ławic ryb, któremu wysiadła elektronika, albo europejskim samolotem pasażerskim, którego piloci nie wstawili odpowiednich kodów do transpondera – to urządzenie przekazuje radarom naziemnym informacje pozwalające na zidentyfikowanie maszyny, a także dane dotyczące prędkości i wysokości. W NEADS-ie określano je mianem pojazdów „przyjacielskich”, które w wyniku błędu ludzkiego lub usterki nie wysłały prawidłowego kodu squawk i nie zostały zidentyfikowane. Kiedy ustalono, iż nie stanowią zagrożenia, personel NEADS-u odwoływał alarm i wracał do pełnienia warty.

W razie niespodziewanych inspekcji, a przede wszystkim na wypadek prawdziwego zagrożenia ze strony nieokreślonego wroga o nikczemnych zamiarach, Nasypany i inni oficerowie NEADS-u regularnie przeprowadzali różne próbne alarmy. Kolejny zaplanowali na 11 września, nadając mu imponującą nazwę – Vigilant Guardian, czyli Czujny Strażnik. Zamierzali zasymulować atak ze strony rosyjskich bombowców, a jeden z wielu rozbudowanych scenariuszy ćwiczeń zakładał próbę przejęcia samolotu pasażerskiego przez paramilitarną grupę, która chciała skierować lot na karaibską wyspę. Nasypany i jego koledzy przygotowali wersję wydarzeń, zgodnie z którą terroryści planowaliby przekierować samolot transportowy do Nowego Jorku i rozbić go o budynek kwatery głównej ONZ, ale jeden z pracowników wywiadu sprzeciwił się. Uznał ten pomysł za naciągany i tym samym nieprzydatny[47].

Nasypany spędził cały 10 września, przygotowując ćwiczenia, ale musiał się też zająć czymś dużo bardziej przyziemnym i związanym z rodzinnymi obowiązkami. Siedziba NEADS była otwarta dla zwiedzających, więc w sali operacyjnej często tłoczyły się wycieczki harcerzy, a także politycy lub zwykli cywile, przyglądając się radarom. Wcześniej wyłączano wszystkie urządzenia, które pokazywały tajne informacje. Do Nasypany’ego i jego rodziny przyjechała właśnie z wizytą jego szwagierka Becky, mieszkająca w Kansas. Zawsze ciekawiła ją praca Kevina. Udało mu się załatwić jej pozwolenie na zwiedzenie miejsca, w którym, jej zdaniem, toczyła się ekscytująca walka o utrzymanie narodowego bezpieczeństwa.

Kiedy Nasypany oprowadzał żonę i jej siostrę po budynku NEADS-u, na twarzy Becky dało się zauważyć rozczarowanie. Centrum obrony powietrznej Stanów Zjednoczonych nie różniło się zbytnio od biur firmy produkującej klimatyzatory, w której pracowała.

– Wygląda na to, że nie macie za dużo pracy – powiedziała. – Bardzo tu cicho[48].

Nasypany nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Osiem godzin nudy oznaczało świetną zmianę zarówno dla NEADS-u, jak i dla kraju.

– Tutaj cisza to coś dobrego – odparł. – Kiedy robi się hałas i ludzie zaczynają podnosić głos, to znak, że dzieje się coś złego.

MUHAMMAD ATA

American Airlines, lot numer 11

ZIJAD DŻARRAH

United Airlines, lot numer 93

W pokoju na trzecim piętrze pewnego przeciętnego hotelu w Bostonie niczym niewyróżniający się mężczyzna przygotowywał swój następny ruch. Włożył koszulkę polo[49], czarną na jednym ramieniu, a białą na drugim, i spakował lichą, plastikową walizkę Travelpro, podobną do tych, których używali piloci[50].

Muhammad Ata nie wyróżniał się niczym poza gniewnym spojrzeniem. Miał trzydzieści trzy lata, metr siedemdziesiąt wzrostu, gładko ogoloną twarz i sztywne, czarne włosy. Lewa powieka lekko mu opadała, zaciskał twardo usta nad wydatnym podbródkiem. Spędziwszy noc w pokoju 308 w hotelu Milner[51], Ata zbierał swoje rzeczy przed wykonaniem ostatniego kroku w podróży, do której przygotowywał się od lat i która, jak wierzył, miała pomóc mu wyjść z pełnego goryczy i gniewu cienia, zapewniając mu wieczne zbawienie.

Był najmłodszym z trojga dzieci opryskliwego, ambitnego prawnika i niepracującej, roztkliwiającej się nad nim matki. Dzieciństwo spędził na egipskiej wsi[52]. Ojciec Aty, także Muhammad, narzekał, że żona rozpieszcza bojaźliwego chłopca, który staje się „miękki”, zwłaszcza że wychowuje się z dwiema siostrami i jest traktowany jak dziewczyna[53]. Rodzice Aty byli pobożni, ale wierzyli w świeckie państwo, w przeciwieństwie do islamistów, którzy chcieli przejąć kontrolę nad polityką, prawodawstwem i życiem społecznym w Egipcie. Kiedy chłopiec miał dziesięć lat, rodzina przeniosła się do Kairu. Podczas gdy jego rówieśnicy bawili się i oglądali telewizję, Ata uczył się pilnie i słuchał starszych. Jako posłuszny syn robił, co mógł, by zadowolić wymagającego ojca i dorównać inteligentnym siostrom, z których jedna pracowała jako lekarka, a druga została nauczycielką akademicką[54].

W 1990 roku Ata ukończył architekturę na uniwersytecie w Kairze, po czym przyłączył się do grupy handlowej powiązanej z Bractwem Muzułmańskim – organizacją polityczną, która demonizowała Zachód i chciała doprowadzić do islamizacji władzy[55]. Nie udało mu się jednak zrealizować planów zawodowych, ponieważ miał za słabe wyniki, żeby dostać się na prestiżowe studia magisterskie[56]. Za namową ojca wybrał więc filologię angielską i germańską, a dzięki pomocy przyjaciela rodziny udało mu się podjąć naukę w Niemczech.

W 1992 roku dwudziestoczteroletni Ata zapisał się na studia magisterskie z urbanistyki na Uniwersytecie Technicznym Hamburg-Harburg. Jego rówieśnicy z podobnie tradycjonalistycznych rodzin mogliby potraktować pobyt w kosmopolitycznym mieście jako okazję do poszerzenia swoich horyzontów, rozwinięcia zainteresowań albo buntu przeciw obsesyjnie kontrolującym ich ojcom. Ata wybrał inną ścieżkę, oddając się praktykom religijnym. Z potulnego chłopca zmienił się w nienawidzącego Zachodu, żarliwego fundamentalistę.

Odciął się od tętniącego życiem i obfitującego w wydarzenia kulturalnego Hamburga. W tym zamożnym mieście usługi erotyczne kwitły w dzielnicy handlowej. Ata zapuścił brodę i regularnie odwiedzał radykalny meczet Al-Kuds, którego nazwa jest arabskim określeniem Jerozolimy[57]. Większość spośród siedemdziesięciu pięciu tysięcy muzułmanów z Hamburga stanowili umiarkowanie religijni Turcy, ale w Al-Kuds gromadziła się nastawiona radykalnie arabska mniejszość. Już sama lokalizacja meczetu dowodziła, iż jest to miejsce, w którym sprawy duchowe górują nad cielesnymi – sale modlitewne zbudowano nad siłownią, w dość podejrzanej części miasta. Imamowie prześcigali się w deklaracjach nienawiści względem Stanów Zjednoczonych i Izraela. Wierni mogli kupić nagrania niektórych kazań, między innymi wygłaszanych przez człowieka, który łamał zakazujące mowy nienawiści niemieckie prawo, oświadczając, że „chrześcijanom i Żydom należy poderżnąć gardła”[58].

W 1998 roku Ata już prawie kończył studia. Poruszał się w gronie podobnie myślących mężczyzn, którzy przyjechali do Niemiec, by zdobyć wykształcenie, ale zamiast tego ulegli naukom radykałów opacznie pojmujących religię.

Jednym z powierników Aty był Marwan asz-Szihhi, pochodzący ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich młodzieniec, który doskonale znał święte księgi islamu[59]. Obaj toczyli niekończące się, antyamerykańskie dysputy na temat ucisku muzułmanów. Marwan był o dziesięć lat młodszy od Aty i nie najlepiej radził sobie w szkole, spełniając się za to w roli fundamentalisty.

Innym bliskim znajomym Aty był Zijad Dżarrah, pochodzący z zamożnej, libańskiej rodziny jedynak. Nie pasował do roli islamskiego agitatora. W dzieciństwie chodził do prywatnej, chrześcijańskiej szkoły[60], a potem oddał się życiu towarzyskiemu, pijąc piwo i stając się bywalcem dyskotek w Bejrucie[61]. Po przyjeździe do Niemiec znalazł sobie dziewczynę, ale po jakimś czasie przyciągnęły go zaciekłe wizje głoszone w Al-Kuds.

Trójka przyjaciół – Ata, Szihhi i Dżarrah, w towarzystwie co najmniej jeszcze jednego kolegi, postanowiła, że wprowadzą swoje przekonania w życie, przyłączając się do walczących z Rosjanami czeczeńskich separatystów. Jeszcze w Niemczech nawiązali kontakt z człowiekiem, który rekrutował ochotników do grupy terrorystycznej Osamy Bin Ladena, Al-Kaidy. Kazał im wyjechać najpierw do Afganistanu, do obozu dżihadystów na szkolenie. Dotarli tam pod koniec 1999 roku. Złożyli bayat, czyli przysięgli lojalność Bin Ladenowi[62]. Trzej wykształceni mężczyźni szybko przykuli uwagę przywódców Al-Kaidy, w tym samego Bin Ladena. Od dawna szukał on kogoś takiego jak Muhammad Ata, Marwan asz-Szihhi i Zijad Dżarrah.

Już kilka miesięcy przed przyjazdem grupy z Hamburga do Afganistanu Bin Laden zaczął snuć plany dotyczące zsynchronizowanego ataku na Amerykę, związanego z porwaniem kilku samolotów[63]. Potrzebował konkretnych rekrutów do odegrania głównych ról. Powinni mówić po angielsku, być obeznani z zachodnim stylem życia, a także mieć możliwość uzyskania wiz do Stanów. „Operacja lotnicza”, jak ją nazywano w Al-Kaidzie, była pomysłem doświadczonego terrorysty, Chalida Szajcha Muhammada, którego Bin Laden poznał w latach osiemdziesiątych[64]. Muhammad podziwiał mordercze ambicje swojego bratanka, Ramziego Jusufa, który w 1993 roku przeprowadził zamach bombowy na World Trade Center. W 1995 Jusufa zaaresztowano w Pakistanie, a kiedy przewożono go helikopterem nad Manhattanem, jeden z agentów FBI zdjął mu przepaskę z oczu i wskazał na jarzące się w ciemnościach wieże World Trade Center, po czym powiedział z drwiną: „Popatrz, nadal stoją”. Na co Jusuf odparł: „Nie stałyby, gdybyśmy mieli więcej kasy i środków wybuchowych”[65].

„Operacja lotnicza” Al-Kaidy miała podjąć przerwane dzieło Jusufa i je udoskonalić. W ciągu lat planowania powstało wiele wersji spisku, ale u jego podstaw leżała wizja stworzona przez Chalida Szajcha Muhammada już w 1996 roku, zgodnie z którą dżihadyści mieli porwać dziesięć samolotów i skierować je na różne cele rozmieszczone na wschodnim i zachodnim wybrzeżu USA[66]. Bin Laden ostatecznie odrzucił ten pomysł, uznając, że jest zbyt skomplikowany i trudny do realizacji. Preferował akcje łączące dużą siłę oddziaływania z wysokimi szansami na powodzenie. W połowie 1999 roku zaaprobował okrojoną wersję planu, który miał wprowadzić w życie groźby zawarte w wygłoszonej rok wcześniej fatwie przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich obywatelom, a także zainspirować innych do podobnych działań, uderzając w miejsca symboliczne, będące ucieleśnieniem amerykańskiej siły politycznej, wojskowej i finansowej.

Wkrótce po spotkaniu Bin Laden osobiście uczynił Atę taktycznym przywódcą misji i przekazał mu wstępną listę możliwych celów[67]. Następnie odesłał całą grupę do Hamburga z dalszymi instrukcjami. Ata zgolił brodę, zaczął nosić zachodnie ubrania i przestał chodzić do meczetów, w których spotykali się fundamentaliści. Dzięki temu miał sprawiać wrażenie mniej radykalnego i nie ściągać na siebie uwagi. W marcu 2000 roku wysłał mejle do trzydziestu jeden szkół lotniczych w Stanach, pytając o koszty nauki i zakwaterowania[68]. Miały one zostać w tajemnicy pokryte przez Al-Kaidę. Przed złożeniem wniosków o wizy amerykańskie cała trójka udała, że zginęły im paszporty[69]. Wymiana dokumentów zatarła dowody potencjalnie podejrzanych podróży do Pakistanu i Afganistanu. W drugiej połowie maja wszyscy mieli już nowe paszporty i wizy turystyczne, a pod koniec lata studiowali na Florydzie w szkołach dla pilotów – Ata i Szihhi na jednej uczelni, a Dżarrah na drugiej.

Jeszcze zanim grupa z Hamburga zaczęła naukę, jak i nieco później, szesnastu innych mężczyzn przysięgło wierność Bin Ladenowi i Al-Kaidzie. Wszyscy przedostali się do Stanów, gdzie mieli odegrać swoje role w „operacji lotniczej”. Jeden z nich, dwudziestodziewięcioletni Saudyjczyk Hani Handżur, studiował już w Ameryce z przerwami od prawie dziesięciu lat, a w kwietniu 1999 roku zdobył licencję pilota turystycznego[70]. Podczas pobytu w Arizonie Handżur zbliżył się do grupy ekstremistów, a w roku 2000 przebywał już w Afganistanie jako rekrut Al-Kaidy. Wiedza o pilotażu i znajomość języka, a także doświadczenie z pobytu w Stanach sprawiły, że w oczach Bin Ladena był doskonałym kandydatem na czwartego pilota „operacji lotniczej”.

Trzynastu pozostałych miało między dwadzieścia a dwadzieścia osiem lat. Prawie wszyscy byli Saudyjczykami, tylko jeden pochodził ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Niektórzy byli po studiach, ale większość nie miała wyższego wykształcenia, pracy i perspektyw. Tylko jeden z nich był żonaty. Podobnie jak trójka z Hamburga, przyłączyli się do Al-Kaidy po to, żeby wyjechać do Czeczenii. Bin Laden wybrał ich osobiście i zażądał przysięgi lojalności i udziału w samobójczej misji[71]. Choć nie byli zbyt imponującej postury[72] – mało który miał więcej niż metr siedemdziesiąt wzrostu – chciał, żeby robili za „mięśniaków” i ochraniali mężczyzn, którzy szkolili się na pilotów. Większość wróciła do Arabii Saudyjskiej, żeby zdobyć wizy amerykańskie, po czym ponownie wyjechali do Afganistanu na szkolenie z walki wręcz i nożem. W kwietniu 2001 roku zaczęli przylatywać do Stanów. Starali się nie rzucać w oczy i unikali kłopotów[73].

Dwóch z „mięśniaków” miało wcześniej uczestniczyć w spisku Chalida Szajcha Muhammada dotyczącym porwania dziesięciu samolotów[74]. Nawaf al-Hazmi i Chalid al-Mihdar byli doświadczonymi dżihadystami i walczyli już razem w Bośni[75]. Przylecieli do Kalifornii w styczniu 2000 roku, jeszcze przed tym, jak grupa z Hamburga zaczęła szkolenie. Mieli sześciomiesięczne wizy turystyczne. Wywiad amerykański wiedział, że Mihdar jest członkiem Al-Kaidy, jeszcze zanim ten znalazł się w Stanach, znali też powiązania Hazmiego z Bin Ladenem[76]. Niemniej nazwisko żadnego z nich nie widniało na listach potencjalnych terrorystów, dostępnych dla straży granicznej[77]. Inne kraje zamieściły w podobnych spisach zarówno Mihdara, jak i Hazmiego[78]. Kiedy obaj mężczyźni znaleźli się już w Stanach, CIA nie udostępniła FBI kluczowych informacji na ich temat. Sytuację pogorszyły „błędy jednostkowe i systemowe” Federalnego Biura Śledczego, jak je określono w późniejszym dochodzeniu[79]. W efekcie zaprzepaszczono wiele możliwości.

Już w Stanach dwaj pochodzący z Mekki mężczyźni wtopili się w muzułmańską społeczność San Diego i uzyskali pomoc innych Saudyjczyków. Bin Laden początkowo typował Mihdara i Hazmiego na potencjalnych pilotów, ale za słabo znali angielski. Niewykluczone, że brakowało im też umiejętności i inteligencji – ich lekcje pilotażu utknęły w martwym punkcie, kiedy powiedzieli instruktorowi, że chcą nauczyć się latać, ale widać było, że niespecjalnie interesowały ich starty i lądowania[80].

Wiosną i latem 2001 roku, w ramach ostatnich szlifów, Ata, Dżarrah i Szihhi kilka razy przemierzyli kraj samolotami, obserwując poczynania załóg i zastanawiając się, czy uda im się przemycić broń na pokład[81]. Ata poleciał do Hiszpanii, aby złożyć sprawozdanie członkowi Al-Kaidy, który odpowiadał za opracowanie całego planu, a następnie wrócił do Stanów. Dżarrah i Handżur próbowali nauczyć się nawigować na niskim pułapie wzdłuż rzeki Hudson, trasą, która prowadziła w pobliżu znanych nowojorskich budynków, takich jak World Trade Center, i wynajmowali niewielkie samoloty, na których trenowali. „Mięśniacy” spędzali czas na siłowniach.

Mijały kolejne miesiące. Bin Laden czuł coraz większą frustrację i naciskał na Chalida Szajcha Muhammada, chcąc, by ten wprowadził „operację lotniczą” w życie[82]. Uważał, że maj 2001 roku będzie najlepszym terminem, ponieważ wtedy minie siedem miesięcy od zamachu na USS Cole, ewentualnie czerwiec lub lipiec, ponieważ przywódca izraelskiej opozycji Ariel Szaron odwiedzał wtedy Biały Dom. Ata nie zamierzał jednak potwierdzać żadnego terminu, dopóki nie poczuje się całkiem gotowy.

Wreszcie w drugiej połowie sierpnia Ata wyznaczył datę – drugi wtorek września. Od tego dnia dzieliło ich zaledwie kilka tygodni. Zagadką pozostaje, czy za tą decyzją stały zwykłe względy logistyczne – w środku tygodnia nie powinno być pełnego obłożenia, a to oznaczało mniejszą liczbę pasażerów, z którymi trzeba sobie będzie poradzić. Być może uznał ten termin za stosowny z punktu widzenia propagandy, ponieważ zapis daty – 9/11 – odpowiadał amerykańskiemu numerowi alarmowemu. Niewykluczone też, że miał na celu swoisty rewanż i wybrał rocznicę początku bitwy pod Wiedniem, podczas której armia imperium osmańskiego została upokorzona i pokonana przez chrześcijan, w wyniku czego przez kolejne stulecia słabły wpływy islamskie na świecie[83].

Niezależnie od pobudek Ata i jego osiemnastu wspólników zaczęli kupować bilety lotnicze. Niektórzy wykorzystywali do tego komputery w bibliotekach publicznych[84]. Zachowali pewne kwoty na podstawowe wydatki i zwrócili resztę pieniędzy przedstawicielom Al-Kaidy ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Koszt całej operacji nie przekroczył pół miliona dolarów[85].

Uczestnicy „operacji lotniczej” podzielili się na trzy grupy pięcioosobowe i jedną czteroosobową. Przywódcą każdej z nich był jeden z czwórki mężczyzn szkolących się na pilotów – Ata, Szihhi, Handżur i Dżarrah. Na początku drugiego tygodnia września wszyscy wynajęli już pokoje w hotelach i motelach w pobliżu Bostonu, Newark i Waszyngtonu.

Piloci dopinali ostatnie elementy planu, zaś niektórzy z pozostałych członków grupy oddali się bardziej przyziemnym rozrywkom. W Bostonie dwóch „mięśniaków” – Abd al-Aziz al-Omari i Satam as-Sukami – zapłaciło za towarzystwo dwóch kobiet z agencji Sweet Temptations[86]. Jeden wydał sto dolarów na prostytutkę dwukrotnie w ciągu jednego dnia. W New Jersey jego wspólnik wydał dwadzieścia dolarów na prywatny taniec w pokoju dla VIP-ów w klubie go-go[87]. Jeszcze innemu wystarczył film pornograficzny.

10 września, kiedy już przygotowania prawie dobiegły końca, Zijad Dżarrah wyszedł z hotelu Days Inn w Newark, w którym zameldował się poprzedniego dnia z trzema „mięśniakami”.

Dżarrah rozmyślał o swojej dziewczynie, która została w Niemczech – pochodzącej z Turcji studentce medycyny, Aysel Sengün. Spotykali się od pięciu lat i prawie codziennie pisali do siebie lub dzwonili. Osiem miesięcy temu odwiedziła go na Florydzie. Dżarrah popisywał się przed nią umiejętnością pilotażu i zabrał ją do Key West jednosilnikowym samolotem[88]. Marzyła im się wspólna przyszłość, ale rodzice Sengün upierali się, że dziewczyna ma wyjść za Turka. Kiedy Dżarrah poprosił ojca o rękę dziewczyny, ten wyrzucił chłopaka z domu[89]. Spotykali się w tajemnicy, a kilka tygodni temu Dżarrah poleciał do Niemiec, żeby się z nią zobaczyć. Ponieważ byli razem od lat, obserwowała, jak przestaje być beztroskim chłopakiem, zapuszcza brodę i zaczyna krytykować jej podejście do religii. Ostatnio jednak chyba trochę odpuścił.

Dżarrah wyszedł z Days Inn i wynajętym samochodem pojechał do oddalonego o pięć kilometrów Elizabeth, skąd wysłał list do Sengün, który napisał wcześniej tego dnia[90]. Włożył go do paczki razem ze swoją licencją pilota samolotowego, pozwalającą na pilotowanie samolotów jednosilnikowych, książką pilota i pocztówką ze zdjęciem plaży[91].

List, napisany mieszanką niemieckiego i arabskiego, zaczynał się od wyznań miłosnych i zapewnień o jego oddaniu dla chabibi, czyli ukochanej, a kończył podpisem „Twój na zawsze”. W treści Dżarrah napisał:

Będę czekał, póki nie przyjdziesz do mnie. W życiu każdego człowieka przychodzi chwila, w której trzeba się zdecydować na jakiś krok... Powinnaś być ze mnie dumna. To prawdziwy zaszczyt, a Ty zobaczysz konsekwencje i wszyscy będą szczęśliwi...

Podczas gdy Dżarrah nadawał swoją paczkę, w hotelu w Bostonie Ata szykował się do wyjazdu. W plecaku Travelpro miał kilka przedmiotów pasujących do wizerunku pobożnego muzułmanina, który dziewięć miesięcy wcześniej zdobył licencję pilota turystycznego[92] – oprócz Koranu i harmonogramu modlitw spakował nagrania lekcji pilotowania dwóch typów boeingów, urządzenie pozwalające oszacować wpływ wagi samolotu na jego zasięg, kalkulator lotniczy, podręcznik procedur używanych w symulatorach lotu i formularze planu lotu[93]. Ktoś znający jego plany mógłby zauważyć, że dorzucił składany nóż i puszkę gazu pieprzowego „First Defense”. Do czarnej walizki włożył też czterostronicowy list po arabsku, w którym opisał swoje zamiary, zarówno fizyczne, jak i duchowe[94].

Podzielony na trzy części tekst zawierał szczegółowe informacje na temat męczeństwa i masowych morderstw, wraz z instrukcjami i wezwaniem[95]