11 KOBIET, czyli Krótki traktat o PIĘKNIE. Tom 1. Czerwiec - Maciej Dziewięcki - ebook

11 KOBIET, czyli Krótki traktat o PIĘKNIE. Tom 1. Czerwiec ebook

Dziewięcki Maciej

5,0

Opis

Piękno u Marcina ma wiele barw. To, czy coś jest piękne, jest kwestią odczuwania natury, kuchni, architektury, poezji, malarstwa. Ale piękno to również to, w jaki sposób postrzegasz takie prozaiczne czynności jak sprzątanie, robienie kawy czy wybieranie stroju. O pięknie nie decyduje wykształcenie ani bogactwo, lecz umiejętność dostrzeżenia tej małej cząstki, która jest tylko dla ciebie.
I Marcin właśnie taki jest, u każdej ze swoich partnerek dostrzega piękno w innym wymiarze. Piękno, które go zachwyca, podnieca i fascynuje.
Seks i erotyzm są tu doskonałym dodatkiem samym w sobie, bardzo pikantnym, a jednocześnie intymnym.
Monika Mozuł-Becherka

Utrzymana w konwencji erotyku książka Macieja zabiera nas w świat Marcina, bynajmniej nie młodzieńca, który w tajemniczy sposób wszedł w posiadanie dużej fortuny i zaczyna realizować swoje marzenia. Oprócz luksusowych samochodów, ekskluzywnej nowej rezydencji wybudowanej w podwarszawskim Milanówku oraz przedsięwzięć biznesowo-charytatywnych Marcin niejako mimochodem spełnia również swoje fantazje erotyczne. Swoje, ale tak naprawdę chyba też przeważającej większości facetów. Z wieloma kobietami, w różnym wieku i powalającej urody. W ciągu jednego lata… Cóż, ja po prostu temu gościowi cholernie zazdroszczę…
Paweł Jajszczyk

Barwne, nieoczywiste i wychodzące poza schemat opowieści erotyczne opisujące sytuacje widziane męskimi oczami. Ciekawa propozycja i świetna instrukcja dla kobiet chcących poznać i zrozumieć męski punkt widzenia erotyki i relacji damsko-męskich.
Anna Grochowska

Nie dajmy się zwieść i w całości zawłaszczyć atrakcyjnej powłoce. Pod płaszczykiem napisanej z polotem, momentami prowokacyjnej, tętniącej feerią barw i zapachów powieści erotycznej skrywa autor obraz ludzkiej kondycji, pozarozumowych i przynależnych każdemu z nas dążności do zespolenia z pięknem świata. Powieść Macieja Dziewięckiego to oscylująca między brutalną zmysłowością a transcendencją historia wiecznego niezaspokojenia, nieustannego głodu, zrodzonego nie tylko na podłożu biologicznych uwarunkowań, ale także, a być może przede wszystkim, bodźców natury metafizycznej. To powieść o zwierzęcych popędach, ale jeszcze bardziej o estetyce, o boskiej naturze człowieka, rozciągniętej między materią a światem czystych form.
Robert Zybrant

Książka Maćka to uczta dla zmysłów. Ze wzruszającą atencją wprowadza czytelnika w meandry kobiecej psychiki. Uwodzi zmysłową grą, intryguje, porusza najczulsze struny i uruchamia wyobraźnię. Jednocześnie dba o najmniejszy szczegół, studiując dalekie i – zdawałoby się – obce męskiej psychice dziedziny. Debiut w dojrzałym wieku z pewnością nie jest łatwy, jednak Maciej, mający za sobą bogaty i pełen zwrotów akcji życiorys, oddaje w ręce czytelników wspaniałą, arcyciekawą powieść, która przyciąga jak magnes i do ostatniej strony fascynuje! No i sceny erotyczne super!
Ela Nason

W tej powieści można znaleźć wszystko: ciekawe miejsca, rozmowy o życiu, przyjaźń, miłość, wielką namiętność. Każdą z jedenastu kobiet poznajemy na innym etapie życia. Różnią je wiek, wygląd, poglądy i bagaż doświadczeń. Ważniejsze jest to,
co łączy bohaterki, czyli chęć znalezienia piękna, miłości, niebanalnych doznań. Warto wyruszyć w tę podróż wraz z nimi, by dowiedzieć się, czy uda im się doświadczyć tego, czego szukają.
Iwona Bobrowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


RECENZJE

Książka Maćka to uczta dla zmysłów. Ze wzruszającą atencją wprowadza czytelnika w meandry kobiecej psychiki. Uwodzi zmysłową grą, intryguje, porusza najczulsze struny i uruchamia wyobraźnię. Jednocześnie dba o najmniejszy szczegół, studiując dalekie i – zdawałoby się – obce męskiej psychice dziedziny. Debiut w dojrzałym wieku z pewnością nie jest łatwy, jednak Maciej, mający za sobą bogaty i pełen zwrotów akcji życiorys, oddaje w ręce czytelników wspaniałą, arcyciekawą powieść, która przyciąga jak magnes i do ostatniej strony fascynuje! No i sceny erotyczne super!

Ela Nason

11 kobiet, czyli Krótki traktatopięknie to zachwyt nad całym pięknem świata doświadczany wszystkimi zmysłami. Autor oddaje uroki odległych miejsc, zachwyca się przyrodą, architekturą, sztuką, smakami lokalnych specjałów, a nade wszystko składa wszechstronny hołd kobietom – pięknu ich wnętrza oraz cielesności. Ta książka to także erotyka doświadczana zmysłami dojrzałego mężczyzny i wreszcie, w odróżnieniu od Greyów i 365 dni, zbudowana na męskich fantazjach i potrzebach. To wspaniała lektura dla kobiet, które chcą lepiej zrozumieć świat swojego mężczyzny, zatapiając się w morzu dobrej literatury.

Joanna Janczak

Utrzymana w konwencji erotyku książka Macieja zabiera nas w świat Marcina, bynajmniej nie młodzieńca, który w tajemniczy sposób wszedł w posiadanie dużej fortuny i zaczyna realizować swoje marzenia. Oprócz luksusowych samochodów, ekskluzywnej nowej rezydencji wybudowanej w podwarszawskim Milanówku oraz przedsięwzięć biznesowo-charytatywnych Marcin niejako mimochodem spełnia również swoje fantazje erotyczne. Swoje, ale tak naprawdę chyba też przeważającej większości facetów. Z wieloma kobietami, w różnym wieku i powalającej urody. W ciągu jednego lata… Cóż, ja po prostu temu gościowi cholernie zazdroszczę…

Paweł Jajszczyk

Piękno u Marcina ma wiele barw. To, czy coś jest piękne, jest kwestią odczuwania natury, kuchni, architektury, poezji, malarstwa. Ale piękno to również to, w jaki sposób postrzegasz takie prozaiczne czynności jak sprzątanie, robienie kawy czy wybieranie stroju. O pięknie nie decyduje wykształcenie ani bogactwo, lecz umiejętność dostrzeżenia tej małej cząstki, która jest tylko dla ciebie.

I Marcin właśnie taki jest, u każdej ze swoich partnerek dostrzega piękno w innym wymiarze. Piękno, które go zachwyca, podnieca i fascynuje.

Seks i erotyzm są tu doskonałym dodatkiem samym w sobie, bardzo pikantnym, a jednocześnie intymnym.

Monika Mozuł-Becherka

Doskonałe opisy cudownych miejsc, w których nigdy nie byłam, pozwoliły mi poczuć ich klimat. Główne wątki zaskakujące, odważne, a jednocześnie dużo lepsze niż w Greyu. Talent i pióro godne pozazdroszczenia.

Dorota Waker

Nie dajmy się zwieść i w całości zawłaszczyć atrakcyjnej powłoce. Pod płaszczykiem napisanej z polotem, momentami prowokacyjnej, tętniącej feerią barw i zapachów powieści erotycznej skrywa autor obraz ludzkiej kondycji, pozarozumowych i przynależnych każdemu z nas dążności do zespolenia z pięknem świata. Powieść Macieja Dziewięckiego to oscylująca między brutalną zmysłowością a transcendencją historia wiecznego niezaspokojenia, nieustannego głodu, zrodzonego nie tylko na podłożu biologicznych uwarunkowań, ale także, a być może przede wszystkim, bodźców natury metafizycznej. To powieść o zwierzęcych popędach, ale jeszcze bardziej o estetyce, o boskiej naturze człowieka, rozciągniętej między materią a światem czystych form.

Robert Zybrant

Barwne, nieoczywiste i wychodzące poza schemat opowieści erotyczne opisujące sytuacje widziane męskimi oczami. Ciekawa propozycja i świetna instrukcja dla kobiet chcących poznać i zrozumieć męski punkt widzenia erotyki i relacji damsko-męskich.

Anna Grochowska

W tej powieści można znaleźć wszystko: ciekawe miejsca, rozmowy o życiu, przyjaźń, miłość, wielką namiętność. Każdą z jedenastu kobiet poznajemy na innym etapie życia. Różnią je wiek, wygląd, poglądy i bagaż doświadczeń. Ważniejsze jest to, co łączy bohaterki, czyli chęć znalezienia piękna, miłości, niebanalnych doznań. Warto wyruszyć w tę podróż wraz z nimi, by dowiedzieć się, czy uda im się doświadczyć tego, czego szukają.

Iwona Bobrowska

Zabawna, wciągająca powieść obrazująca spojrzenie dojrzałego mężczyzny na relacje damsko-męskie, pełna zachwytu nad wielowymiarowym pięknem, którego kwintesencją są kobiety. Każda inna. W tej inności autor ukazał ich piękno.

Dorota Tabol

OD AUTORA

Drogi Czytelniku, zanim zaczniesz czytać to, co zostało napisane dalej, zamknij książkę i przypatrz się okładce. To obraz Akt kobiety Leona Chwistka z roku 1939 znajdujący się obecnie w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie. Książka ta nosi podtytuł Krótki traktat opięknie, dzieło Chwistka zaś to nic innego jak piękno samo w sobie, a jednocześnie próba odwzorowania piękna. Tak, tylko próba odwzorowania, bo nawet najznakomitsi artyści nie są w stanie przedstawić naturalnego piękna w całej pełni. Zwłaszcza tego najdoskonalszego. Słowami też zrobić tego nie można. Można się starać jedynie zwrócić na nie uwagę, by Czytelnik sam mógł je podziwiać.

W całym kontekście tej książki ważna jest również postać Leona Chwistka.

Żył więcej niż za dwóch, bardziej za trzech, a może nawet za czterech. Tu poznajemy go jako malarza. Jego spuścizna malarska nie jest zbyt wielka w kategorii ilościowej, ale za to w jakościowej jak najbardziej. Malował i urządzał wystawy własnych prac, a także zajmował się teorią sztuki. Dziś znamy go przede wszystkim z jego obrazów, wielu poświęconych kobietom i ich pięknu. Był duszą każdego towarzystwa, oczarowywał zwłaszcza kobiety i uwielbiał z nimi tańczyć. Ale jednocześnie był wiernym i oddanym mężem. Dobrodusznym człowiekiem, a także zawadiaką stającym do pojedynków na białą broń. Współcześni znali go przede wszystkim jako genialnego naukowca z doktoratem z filozofii i habilitacją z logiki matematycznej. A wszystko to robił, dążąc do perfekcji. Niewątpliwie to postać nietuzinkowa, o nieprzeciętnym intelekcie, przekraczającym granice i bariery, której niepodobna opisać jednym słowem, a nawet zdaniem. Tak o nim pisał jego przyjaciel Witkacy: „Sama postać jego jest groźna w swej bawolej wprost potędze, gdy porusza się, chwiejąc się jakby z nadmiaru panującego we wnętrzu jej duchowego ciśnienia. Ale nade wszystko poczucie metafizycznej grozy budzi w widzu niesamowity łeb jego, nabity guzami mądrości nadludzkiej jakiejś (…)”1.

Drogi Czytelniku, po przeczytaniu 11 kobiet wróć do postaci Leona Chwistka i jego obrazów. Może będziesz miał jakieś skojarzenia. Może zobaczysz wokół siebie podobne postacie. I bynajmniej nie tylko mężczyzn. Być może nie jest ich wokół nas dużo, a być może właśnie przeciwnie. Tylko nie potrafimy ich dostrzec. A może występują jedynie w baśniach, baśniach nie dla dzieci, lecz dla dorosłych. Ta książka to taka baśń.

W wielu utworach pojawia się uwaga, że zbieżność miejsc, wydarzeń czy osób jest całkowicie przypadkowa i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. W 11 kobietach niemal każde miejsce jest prawdziwe. Począwszy od Milanówka, cudownego podwarszawskiego miasteczka, którego nie sposób nie kochać, a czasami – co nie jest sprzecznością – nienawidzić. Prawdziwe są inne miejsca, w których bywają bohaterowie, łącznie ze wszystkimi dostępnymi tam atrakcjami. Prawdziwe są knajpki i serwowane w nich dania, prawdziwe są hotele z pokojami i ich wyposażeniem. Prawdziwe w momencie pisania tej książki. A ponieważ panta rhei2, dzisiaj w każdym z tych miejsc może być inaczej.

Każda postać występująca w książce ma swój pierwowzór, a może swoją muzę. Od jedenastu kobiet, przez męskich przyjaciół Marcina, do kelnerek czy sprzedawczyń. Jednak wszystkie zdarzenia są wyłącznie baśnią. Muzom chciałbym serdecznie podziękować, że w ten czy inny sposób zaistniały kiedyś na moim horyzoncie i natchnęły mnie do wykreowania bohaterek i bohaterów tej książki. Chciałbym je też przeprosić, że stało się to bez ich wiedzy. Tak na wszelki wypadek, gdyby faktem bycia muzą poczuły się dotknięte. Ale czy bycie muzą nie jest czymś wyjątkowym, będącym pozytywnym wyróżnikiem piękna zmysłowo dostrzegalnego i osobowości?

To baśń dla dorosłych. Nie dlatego, że są w niej krwawe czy okrutne sceny. Ale dlatego, że jest w niej sporo czegoś najpiękniejszego i najbardziej naturalnego dla znakomitej większości ludzi. Erotyki. Erotyka nie ma w sobie nic brudnego ani grzesznego, pod warunkiem konsensu i niezadawania bólu ani fizycznego, ani psychicznego. Jednocześnie bywa tematem tabu, sferą zarówno zahamowań, jak i najmocniejszych pragnień, skrywanych fantazji. A od tego właśnie są baśnie, aby fantazje wraz z nimi mogły pogalopować. By tabu i zahamowania choć na chwilę przestały istnieć.

11 kobiet, czyli Krótki traktat opięknie to kilka lat mojej pracy. Dziś, drogi Czytelniku, trzymasz w ręku tom pierwszy Czerwiec. Jak łatwo się domyślić, powstanie przynajmniej jeszcze jeden tom, którego tytuł, co nie powinno Cię zaskoczyć, będzie brzmiał Lipiec. Czerwiec i lipiec to miesiące letnie, wakacyjne. Ich naturalnym uzupełnieniem jest sierpień, aby lato i wakacje się dopełniły. A zatem…

Najgoręcej chciałbym podziękować mojej żonie Monice. Cierpliwie znosiła to, że w każdej wolnej chwili zajmowałem się pisaniem. Za to należą się również podziękowania wszystkim moim dzieciom. Monika cudownie znosiła także to, że „zajmowałem się” jedenastoma obcymi babami! Chylę przed nią czoła i wyrażam najwyższe uznanie. Która kobieta by się na to zdobyła? A przecież to wyraz tego, co najpiękniejsze, czyli zaufania i miłości.

Żonie chciałbym też podziękować za inspirację do napisania właśnie takiego gatunku. Kilka lat temu byliśmy na przepięknych wspólnych wakacjach. Obydwoje przeczytaliśmy popularną wtedy powieść erotyczną, a następnie obejrzeliśmy film, który powstał na jej podstawie. Mieliśmy, delikatnie mówiąc, bardzo mieszane odczucia. Ja byłem bardziej sceptyczny. Wówczas usłyszałem od Moniki, że skoro mam takie odczucia, to może sam napisałbym lepszy erotyk. Tak więc mojej żonie zawdzięczam ten pomysł, który niezależnie od jego powodzenia dał mi mnóstwo radości i spełnienia. Moja radość będzie tym większa, jeżeli Tobie, drogi Czytelniku, ta książka przyniesie choć małe chwile radości.

Dziękuję również mojej, niestety już nieżyjącej, przyjaciółce Tarze. Pisarce. Kilkanaście lat temu namówiłem Ją do opublikowania tego, co napisała. Przez wiele lat Ona namawiała mnie, bym też zaczął pisać, wierząc we mnie i w moje zdolności pisarskie. Ale… do wcześniej wspomnianych wakacji nie miałem pomysłu na książkę.

Dziękuję wszystkim tym, którzy czytali przynajmniej fragmenty „rękopisu” i dzielili się ze mną swoimi uwagami, wrażeniami i refleksjami. Szczególnie chciałbym podziękować tym, którzy zgodzili się, by ich impresje zostały zamieszczone w książce. Dziękuję: Elu, Pawle, Moniko, Robercie, Doroto, Anno, Joanno, Iwono i Doroto.

Dziękuję wszystkim, którzy we mnie wierzyli i wspierali mnie w pisaniu.

Dziękuję tym, którzy przyłożyli się do wydania tej książki oraz stworzenia jej przestrzeni internetowej.

1 Stanisław Ignacy Witkiewicz, Dzieła zebrane, t. 11:Pisma krytyczne ifilozoficzne, Warszawa 2015.

2 wszystko płynie (gr.)

PROLOG (A MOŻE EPILOG)

Niedziela, 11 września

– Cholera! Patrz na tablicę przylotów! One miały przesiadkę w Amsterdamie, prawda? A Amsterdam jest opóźniony! Jak miały lecieć planowo?

– Wylot z Glasgow 6:05. Przylot do Amsterdamu 8:45. Wylot z Amsterdamu 10:05. Przylot na Chopina 12:00. Ale dziewczyny SMS-owały, że jest minimum trzygodzinne opóźnienie w Amsterdamie. Nie wiem, po jaką cholerę panikowałaś. Mogliśmy wyjechać, jak zadzwonią, że wsiadają do samolotu w Amsterdamie. Dorosłe dziecko wraca, a tobie wracają schizy. Byłem przekonany, że te trzy miesiące postawiły cię na nogi. One jeszcze nie wsiadły do samolotu. Będą tu nie wcześniej niż za trzy godziny.

– Marcin, wybacz. Ja już się szaleńczo za nią stęskniłam. To pierwszy raz, kiedy nie widziałyśmy się tak długo. Ponad trzy miesiące. Bałam się, że jednak mogą przylecieć, a nas nie będzie. To nie są schizy. Jest bezpiecznie i fantastycznie. Nie rozumiesz.

– OK. Co chcesz robić przez najbliższe trzy godziny? Kwitniemy na lotnisku? Kawa, może jakiś mały lunch?

– Cholera, teraz żałuję, że nie zostaliśmy w domu. W łóżeczku. Gdy nie było w domu dzieci, to mogliśmy być niegrzeczni. Teraz powracają z wakacji wszyscy nasi podopieczni. Koniec z niegrzecznością, a przynajmniej trudniej i dużo rzadziej. A mogliśmy być niegrzeczni jeszcze przez trzy godziny…

– Słyszę odniesienie do Kultowej piosenki. Widzę błysk w twoim oku. Więc to chyba nie jest czcze gadanie. Poczekaj chwilę. A w zasadzie chodź.

Złapałem ją za rękę. Wybiegliśmy z terminala. Za chwilę byliśmy po drugiej stronie w Renaissance Hotel.

– Marcin, co my tu robimy? Chyba zwariowałeś!

– Cicho bądź. Chciałaś być jeszcze przez chwilę niegrzeczna. Czyż nie? To będziemy. A to najlepsze miejsce. W ciągu dziesięciu minut możemy być znów przy bramkach przylotów.

Zwróciłem się do recepcjonistki:

– Urocza pani, potrzebujemy koniecznie pokoju. Mamy przerwę w lotach. Opóźnienie. Nie spaliśmy niemal od dwóch dób. Musimy się ze trzy godzinki zdrzemnąć, bo inaczej umrzemy. Wszystkie nasze bagaże zostały na lotnisku. Ozłocę panią za pokój i możliwość snu. Pomoże nam pani?

– Proszę państwa, akurat jest zmiana dób hotelowych. A my na godziny nie wynajmujemy.

– To poproszę na dwie doby. Cena nie gra roli. Błagam! Chyba nie chce pani mieć na sumieniu dwojga nieboszczyków?

– Dobrze, trochę nagnę przepisy. Czy wolą państwo opuścić pokój nie później niż o szesnastej, czy zakwaterować się za jakieś trzy kwadranse?

– To pierwsze. Przed szesnastą musimy być znów na lotnisku. Mam nadzieję, że nie będzie więcej opóźnień.

– Proszę, klucz. Pokój na czwartym piętrze. Tam są windy. Płaci pan kartą?

Zapłaciłem kartą. Recepcjonistka chyba nam uwierzyła, bo kto by przeznaczył taką kasę na pokój na godziny i to jeszcze na lotnisku. Zostawiłem jej dwie stówy napiwku, choć bardzo się wzbraniała. Po chwili byliśmy już w pokoju. W ogóle nie zwróciłem uwagi na wystrój, najważniejsze, że stało tam szerokie łóżko wyglądające na wygodne. To był jedyny istotny dla nas element wyposażenia pokoju hotelowego. No może jeszcze łazienka nam się przyda.

– Ty jednak jesteś totalny wariat.

– Ja? A kto chciał być niegrzeczny? Kto miał ten błysk w oku? Znam go. Pojawia się, gdy masz olbrzymią ochotę się pieprzyć.

– Tak, miałam. Ale to było na zasadzie żalu za niemożliwym. Nie musiałeś od razu robić tego za taką kasę.

– Mówisz i masz. Ba, nawet nie musisz do końca mówić. A w tej dziedzinie czy cokolwiek jest dla nas niemożliwe? Chyba bezproduktywnie tracimy czas. Jak chcesz się kochać?

– Kochać się to nie w pokoju na godziny, to coś znacznie więcej.

– Dobra, jak chcesz uprawiać seks?

– Uprawiać brzmi brzydko i to czynność, która trwa długo. A my mamy tylko trzy godziny. Uprawiać możesz pole.

– Przestań, do cholery! Jak chcesz, byśmy się bzykali, pieprzyli?

– Znów nie to. Cały czas mówisz o dwustronnej relacji. Nie jestem aż tak zarozumiała. To niemożliwe, by tak mądry i bogaty facet chciał się bzykać z tak prostą dziewczyną jak ja. To ja chcę cię bzykać.

– Ty diablico! Zaraz spiorę twój seksowny tyłeczek.

– W pewnym sensie on właśnie na to czeka. Ale po kolei. To ja cię będę bzykała.

Uklękła przede mną. Jej dłonie rozpięły mój pasek od spodni, guzik i rozporek. Spodnie wraz ze slipkami wylądowały na moich kostkach. Na wszelki wypadek wysunąłem stopy z mokasynów. Niemal cały czas patrząc z dołu w moje oczy, wzięła w ręce fiuta. Zaczęła go lizać i ssać. Mój penis natychmiast ożył i zaczął przybierać twardo poziomą postawę. Figlarny błysk w jej oczach stał się bardziej wyrazisty.

– Zdejmij natychmiast bluzkę. Trochę mi zasłaniasz, ale chcę przynajmniej częściowo widzieć twoje cycki.

Błyskawicznie zrzuciła bluzkę i stanik. Nawet nie zauważyłem, jaki stanik miała na sobie.

– Jeszcze spódnica. Pokaż tyłek.

Spódnica znalazła się na podłodze. Została w samych majtkach. Nie najbardziej seksownych. Beżowych, minimalnie prześwitujących, z czarną ozdobną koronką. Typu brazyliany. Jej wypięta zgrabna pupa widziana z góry wyglądała niesamowicie seksownie. Ale równie seksownie, a może przede wszystkim wyuzdanie, wyglądała jej twarz z ustami obejmującymi mojego kutasa i tym pełnym pożądania błyskiem w oczach. Pieściła go tak, jakby to był jeden jedyny moment w życiu, kiedy dane jej było coś takiego robić. Jedyny i niepowtarzalny. Tak jakby świat zaczął się kilka minut wcześniej i miał się zakończyć zaraz po. A ja zacząłem się przenosić do zupełnie innego świata. Świata wyłącznej rozkoszy. Byłem już u jego pierwszych bram. Delikatnie, acz stanowczo mnie popchnęła, tak że usiadłem na łóżku. Sama wstała. Najpierw przed moimi oczyma przesunęły się jej niewielkie, lecz idealnie krągłe piersi z malutką ciemniejszą otoczką brodawek sutkowych i samymi brodawkami mocno nabrzmiałymi. Na wysokości moich oczu znalazły się koronki jej majtek. Przez prześwitujący materiał mogłem bardziej siłą wyobraźni niż wzrokiem, a może połączeniem tego i tego, dostrzec trójkącik krótko przystrzyżonych włosków łonowych. I tylko tyle. W newralgicznym miejscu te majtki miały nieprześwitującą tkaninę. Co mnie podkusiło, by jej takie wybrać!? Położyłem dłonie na jej rozłożystych biodrach i podjąłem próbę ściągnięcia z niej tej części garderoby, która ewidentnie zakłócała mi pożądany widok.

– Stop. Nie tak. Teraz ja tu rządzę.

Pokręciła biodrami, uwalniając się z moich rąk. Odwróciła się tyłem do mnie. Stanęła w leciutkim rozkroku. Znów pokręciła biodrami. Pochyliła się do przodu. Tuż przede mną, w zasięgu ręki, miałem jej wypięty tyłek. Jeszcze bardziej seksowny i jeszcze bardziej krągły niż przed chwilą widoczne cycki. Seksowny w opiętych majtkach z opinającą go czarną koronką. Tył majtek był bardziej prześwitujący niż przód. Niepotrzebna była wyobraźnia, by widzieć jego krągłości. W szczególności krągłości wewnętrznej strony pośladków.

– Teraz! Powoli! Bardzo powoli!

Zabrzmiało to jak stanowczy, ostry, nieznoszący sprzeciwu rozkaz. Kategoryczny, rygorystyczny, w pełni apodyktyczny. Znów moje dłonie trafiły na jej biodra. Zgodnie z rozkazem zacząłem powolutku zsuwać z jej pupy majtki. Cal po calu ukazywały mi się jej pośladki. Nie mogło być inaczej. Mój penis osiągnął niemal maksimum sztywności. Pośladki wynurzyły się prawie całkowicie. Ewidentnie miała je ściśnięte.

– Stop! – Kolejny rozkaz. – Podobno miałeś ochotę sprać mój tyłek? Jeżeli tak, to nie teraz. Na razie bez żadnego dotyku. Tylko oczy. Podoba ci się? Wystarczy? A może chcesz więcej? Powiedz jak bardzo.

– Dalej. Nie drocz się ze mną. Masz najbardziej kurewsko piękny tyłek. Dalej.

Znów złapałem ją za majtki, by ściągnąć je całkowicie. Dostałem od niej po łapach.

– Mówiłam! Żadnego dotyku. Tylko oczy.

Nadal mając spięte pośladki, w akrobatycznej pozie zsunęła niżej majtki, niemal do połowy ud. Siłą grawitacji spadły na jej czarne szpilki. Nie zmieniając pozycji, akrobatycznie wyszła z nich. Lekkim ruchem jednej nogi wyrzuciła je do góry. Wylądowały na podłodze kilka kroków od nas. Powróciła do poprzedniej pozycji. Położyła dłonie na pośladkach i je rozchyliła.

– A teraz co byś chciał zrobić z moim tyłkiem? A może nie z tyłkiem?

Cholera jasna! Co bym chciał zrobić? Przecież myślenie miałem całkowicie wyłączone. Trawiło mnie wyłącznie maksymalne pożądanie. Cały mój organizm wrzał. Krew pulsowała w przyśpieszonym tempie. A najmocniej w sterczącym fiucie. Taki widok nie mógł wywołać innej reakcji. Miałem ochotę – nie, to nie była ochota, lecz krańcowy imperatyw płynący z każdej komórki mojego ciała – wniknąć w nią, w to, co przed sekundą otworzyło się tuż przede mną. Cholera jasna, zarówno w wyraźnie wilgotną cipkę z lekko rozchylonymi wargami sromowymi, jak i w dupę. Mój penis aż płonął do tego. Najchętniej wniknąłbym tam całym sobą. Starałem się podnieść, by to uczynić. Jednak ona była czujna. Nie pozwalała mi na żaden ruch, który by wynikał z mojej woli. Delikatnie przytrzymywała mnie w pozycji siedzącej. Jej tyłek wylądował na moich biodrach. Nadziała się na sterczącego kutasa. Dłonią ułożyła go wzdłuż swojej cipki. Nie był całkiem w niej. Ale czułem jej wilgotność i gorąco ciała. Powoli, miarowo poruszała biodrami. Czułem, a bardziej wiedziałem, że główka mojego penisa trafiała na jej łechtaczkę. Chyba eksploduje, zanim trafi we wnętrze jej waginy. Zaczęła delikatnie mruczeć i jęczeć. Cicho, potem głośniej.

– Kurewsko uwielbiam, jak ocierasz się o moją łechtaczkę. Tylko nie wiem, czy bardziej wolę językiem, palcami czy fiutem. Chyba fiutem najbardziej. Nie widzisz tego, a to rewelacyjny widok.

Podniosła się i odwróciła. Stanęła przede mną całkowicie naga. Piękno samo w sobie. I jeszcze więcej żądzy, która emanowała z każdej części jej ciała.

– Zrzucaj z siebie koszulkę. Chcę cię całego nagiego. I wskakuj dalej na łóżko. Tak, byś normalnie leżał.

Pośpiesznie zdjąłem koszulkę, która też wylądowała na podłodze. Choć nie dostałem takiego rozkazu, ściągnąłem skarpetki. Nie znosiłem być w łóżku w skarpetkach. Tamowały mi przynajmniej połowę doznań seksualnych. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak jest, bo rozumowo, od strony fizjologii, to niewytłumaczalne. Była to jakaś moja fiksacja psychiczna, fobia. Teraz i tak już niesamowite rozkosze będą mogły wzrosnąć do potęgi n-tej. Grzecznie przesunąłem się na łóżku. Leżałem i biernie oczekiwałem, co ona dalej zrobi. A ona, stojąc przed łóżkiem, lustrowała mnie wzrokiem. Nie całego. Całkowicie punktowo. W tym momencie składałem się wyłącznie z penisa. Weszła na łóżko, nie zdejmując szpilek. Stanęła w rozkroku nade mną. Niemal nad moją głową. Wyraźnie podniecało ją to, jak fascynuje mnie widok jej cipki. Cofnęła się kawałek, by być idealnie nad moimi biodrami. Kucnęła nad nimi. Ekwilibrystycznym ruchem ręką zza swoich pośladków chwyciła penisa. Cholera jasna, ta ekwilibrystyka nie była przypadkowa. Zrobiła to, bym miał pełne spektrum widokowe, by jej ręka niczego mi nie zasłaniała. Spojrzała mi prosto w oczy. Jednocześnie zaczęła przesuwać główkę mojego penisa od łechtaczki do wejścia waginy. Tak kilkukrotnie. Gdy znów miałem wrażenie, że za chwilę eksploduję, wsadziła go w waginę. Najwolniej, jak można sobie wyobrazić, wchłaniała go w siebie. Nie chciałem żadnego innego raju. Ten był całkowicie wystarczający. Ba! Nie mogło być piękniejszego. Wchłonęła całego penisa. Zamarła w bezruchu.

– Będę cię trzymała tak do końca świata. Nic innego mnie nie obchodzi. Nie ruszaj się, do cholery! Teraz pogap się na moje cycki. Gdzie te łapy?! Miałeś nie dotykać! Twój wzrok mnie rajcuje maksymalnie.

Mój też mnie rajcował. Nie wiem, czy maksymalnie. Raczej doznania penisa w jej waginie bardziej. Piersi miała z gęsią skórką nabrzmiałe niemal do granic możliwości, a także rekordowo długie i grube brodawki. Ależ miałem ochotę je possać! I na ochocie najprawdopodobniej miało się skończyć. Ściągnęła moje spojrzenie swoim wzrokiem. Takiego błysku pożądania, a zarazem figlarności jeszcze nigdy u niej nie widziałem.

– Patrz mi przede wszystkim w oczy. Tego potrzebuję. Czasami możesz popatrzeć na swojego fiuta w mojej cipce. To piękny widok. Też tam będę patrzyła. Koniec delikatności. Teraz ostra jazda.

Faktycznie zaczęła się ostra jazda. Nie przypuszczałem, że kucając, potrafi w tak szaleńczym tempie wykonywać przysiady. Znów niesamowita ekwilibrystyka. Aby nie stracić rytmu, jedną rękę oparła o moją pierś. Znów tak, by nie zasłonić mi widoku. Przekraczałem, a bardziej przeskakiwałem przez kolejne bramy raju. Zaczęła jeszcze szybciej ruszać biodrami. Jej oddech przyśpieszył. Mój też. Teraz już nie jęczała. Wykrzykiwała za to słowa powszechnie uznane za niecenzuralne. Najczęściej najbardziej znane polskie słowo wszędzie tam na świecie, gdzie dotarli nasi rodacy w trochę większej liczbie. Miała rację. To ona mnie wyłącznie pieprzyła. Ale to wcale nie było złe rozwiązanie. To było genialne rozwiązanie. Chyba nie mogło być lepszego. Jej cipka na moim fiucie wyglądała najcudowniej, jak to tylko możliwe. A mój fiut w jej mokrej, gorącej cipce czuł się tak, jakby była dla niego stworzona. Raj, najcudowniejszy, miał w takiej sytuacji tę właściwość, że nie mógł trwać wiecznie. Dotarliśmy do wielkiego finału. Eksplodowałem i odpłynąłem w chwilowy niebyt. Ona nie zwalniała tempa.

– Błagam, przestań, bo umrę.

Jeszcze ze trzy ruchy i opadła na mnie w spazmach. Poczułem, jak mięśnie jej waginy zaciskają się na jeszcze sztywnym fiucie.

– Też umarłam. Jezu, jak ja uwielbiam się z tobą pieprzyć. Pieprzyć ciebie też uwielbiam. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestaną mi drżeć nogi. I jeśli myślisz, że to koniec, to jesteś w błędzie. Jeśli umarłeś, masz zmartwychwstać. Za taką kasę musimy każdą minutę wykorzystać na maksa. A tak w ogóle czy ja ci już dzisiaj mówiłam, że cię kocham?

Leżała na mnie, mocno się we mnie wtulając. To było więcej niż wtulanie. To było anektowanie całym jej ciałem. Rękoma oplotła moją szyję i głowę. Jej usta stykały się z moimi, ni to w pocałunkach, ni to w muśnięciach warg. Czułem jej piersi na moim torsie i miałem wrażenie, że brodawki sutkowe ma nadal naprężone. Oplotła również udami moje uda.

– Marcin, miałeś cudowny pomysł z tym hotelem. Dziewczyny się wynudzą i będą niecierpliwić na tym lotnisku w Amsterdamie. Ale dla nas to najpiękniejszy dar losu. Widzisz, nie mam żadnych schiz. Mogę się wyłączyć i całkowicie oddać igraszkom z tobą. Chcesz jeszcze popatrzeć na moją cipkę? Bo ja bardzo tego pragnę.

Przekręciła się na mnie. Teraz tuż przed twarzą miałem jej tyłek. Tyłek był piękny. Z tej perspektywy piękniejszy niż z jakiejkolwiek innej, jeśli to w ogóle możliwe. Ale moją uwagę przyciągnęła jej cipka. Ona znów mnie wciągnęła. Tym razem, by skosztować jej smaku i delektować się zapachem. To nie tylko jej smak i zapach. To także mieszanka smaku i zapachu tych soków, które w niej pozostawiłem. Uwielbiałem jej naturalny kwaśno-słodki, nawet nieco ostry smak i zapach. Przez tę mieszankę ten smak stał się jeszcze ostrzejszy. Nie mogłem się oprzeć, by w pełni jej nie smakując, nie zagłębić się całkowicie językiem w jej cipce. Kolejne odczucie, że nie może być nic bardziej rozkosznego. Wyzwaniem był mały guziczek w najwyższym miejscu jej cipki. Najwyraźniej już mocno pobudzony, ale aż wołający, by się nim zająć. Guziczek był idealnie wyczuwalny językiem. Potwierdzeniem tego były coraz bardziej spazmatyczne i głośne odgłosy wydobywające się z jej gardła, a może z głębi piersi.

– Marcin, o tak, właśnie tak. Jesteś genialny. Wymasuj mi jeszcze cipkę.

Nie przerywając dotychczasowych czynności, wsadziłem delikatnie palec w jej rozgrzaną cipkę. Masowałem ją wokół. Po chwili już trzy moje palce to czyniły. Ona jęczała coraz głośniej. A we mnie wstąpił diabeł. Masaż stał się ekstremalnie mocny i szybki.

– Marcin, dość. Błagam, dość! Rozerwiesz mnie. Kurwa. Rozrywaj. Dość. Nie dam rady. Kurwa, jeszcze. Jezu. Zaraz się zsikam. Dość, dość, dość. Nie, nie przestawaj. Dalej.

Po czym najpierw poczułem, jak z niej wytryskują soki, dostaje spazmów, ucieka ze mnie na bok. Jeszcze przez dłuższą chwilę trwała w drgawkach, a ja ją czule przytulałem.

– Nie możesz wysłać naszych dziewczyn jeszcze przynajmniej na tydzień? A my będziemy się wyłącznie pieprzyć. Ja pierdolę! Nigdy nie miałam takiego orgazmu. Chyba nie chcę, byś zmartwychwstał. Wszystko mnie tam rozkosznie boli. Tak, że bardziej nie może. Ale jakże rozkosznie.

– Moja kochana, dziewczyny jeszcze nie dzwoniły. Mamy więc jeszcze przed sobą dwie godziny. Możemy się teraz spokojnie i delikatnie sobą delektować i chyba tylko tyle.

– Chyba cię całkowicie pogięło! Masz mnie przelecieć jeszcze przynajmniej raz, jeśli nie dwa. Chcę, by ten rozkoszny ból się zwielokrotnił.

– Przeceniasz moje możliwości.

– Zrobię wszystko, żebyś dał radę. Jak będzie trzeba, to nawet ściągnę tu tę seksowną recepcjonistkę. Rozbiorę ją i zgwałcę. Jeśli mój widok ci nie wystarczy.

– Zapominasz, że nie jestem jednym z twoich dwudziestoparoletnich kochanków.

– Kurwa! Czemu mi to robisz? Gdybyś tylko chciał, nie byłoby nikogo innego. Nie chcę nikogo innego. Jedenaście kobiet! Zostawmy to. Korzystajmy z chwili. Ty mi dostarczyłeś czegoś nadzwyczajnego. Teraz zrób ze mną, co chcesz. Ja zrobię, co ty chcesz. Powiedz tylko co.

– Kochana, co w ciebie wstąpiło? Spędziliśmy ze sobą cały weekend. Pieprzyliśmy się jak króliki, a ty jesteś nienasycona?

– W każdej dziedzinie dajesz mi bardzo dużo. To powinno wystarczać. Ale wyzwalasz też we mnie nieograniczony apetyt na więcej. W seksie też. Nic na to nie poradzę. A za chwilę wszystko może odpłynąć, no może nie wszystko, ale seks tak. Najgorsze jest to, że zupełnie nie wiadomo, co będzie od jutra. Niewiadoma jest gorsza od złych wiadomości.

– W takim razie nie myślmy o jutrze. Jak sobie wyobrażasz najpiękniejsze następne dwie godziny?

– Chcę, żebyś to ty je sobie wyobraził. Bo ja pragnęłabym jeszcze tak wiele, niemal wszystkiego. Mam ci wymienić?

– Tak. I to bardzo dosadnie. Może to pomoże w zmartwychwstaniu mojego penisa.

– Kurwa! Nie wiem, czy potrafię. Chyba nawet trochę się wstydzę mówić o tym, czego bym jeszcze chciała. A poza tym jest tego tak dużo, że czasu nam nie wystarczy.

– Dawaj, dawaj. Nie kryguj się.

– Jesteś okropny, ale mnie też podnieca, gdy o tym myślę. Chyba znów staję się całkiem mokra. Chciałabym rozłożyć nogi przed tobą, tak leżąc na plecach, i żebyś mnie rżnął, patrząc, jak to robisz. Podobnie tylko wypiąć tyłek, bo wówczas zupełnie inne miejsca we mnie pobudza twój penis. I żebyś w tej pozycji wszedł w moją dupę. Choć tu może to być niemal niewykonalne. Chciałabym ci obciągnąć i cię posmakować. Abyś doszedł między moimi piersiami i widzieć, jak tryskasz. No i koniecznie 69. Od tego zaczniemy.

– Czyli zdecydowałaś za mnie?

– Nie. Ale z tobą to uwielbiam. Uwielbiam pieścić twojego fiuta, podczas gdy ty pieścisz moją cipkę. To chyba najpiękniejsze. I koniec gadania. Bo ja już znów cię pragnę tak, że bardziej nie można.

Ułożyła się do pozycji 69. Po czym doprowadziła do całkowitego zmartwychwstania mojego penisa. Wystarczająco mocno, że wysunąłem się spod niej i pieprzyliśmy się na pieska. Znów nastąpiło przekraczanie bram edenu. Zupełnie inne i inną drogą. Ledwo co padliśmy po wielkim finale, gdy zadzwoniła moja komórka. Po jej dźwięku poznałem, która to z naszych córek.

– Jak się domyślasz, to jedna z moich, a nie twoja. Wiedziałem, że to ona zadzwoni. Domyślasz się która?

– To oczywiste. Odbieraj, nie gadaj.

Właśnie wsiadały do samolotu. Zostały nam dwie godziny wolności. Gdy upłyną, świat znowu się zmieni, tak jak zmienił się pierwszego czerwca. Nie powróci do stanu sprzed tej daty, ale na pewno się zmieni, a my nie wiemy jak. Pierwszą godzinę z ostatnich dwóch godzin wolności spędziliśmy na czułościach, lekkim śnie i marzeniach na jawie. Włączyłem telewizor z tablicą przylotów lotniskowych. Została nam ostatnia godzina. Pragnęliśmy wykorzystać ją ekstremalnie. Znów ostro się bzykać. Ale jakoś zupełnie nam to nie wychodziło. Czułość i delikatność zawładnęły nami całkowicie. I bliskość. W każdym przejawie, tym fizycznym także. Niemal dusiliśmy się we wzajemnych uściskach. Z tych uścisków przeszliśmy do czułego klasycznego seksu, choć początkowo nie znajdował się na liście priorytetów. Gdy padłem całkowicie zaspokojony obok niej, mój wzrok trafił na ekran telewizora. W tym momencie dostrzegłem, jak status Amsterdamu zmieniał się na landed.

– Wylądowały! Pędem wstawaj i ubieraj się! Mamy dziesięć minut, by znaleźć się przy bramkach przylotów.

– O kurwa! Nie zdążymy wziąć prysznica. Będę tak pachnieć tobą i seksem, że bardziej nie można. Ty zresztą też. Tylko odwrotnie. I na dodatek moimi perfumami.

– Nie przejmuj się. Nawet tego nie zauważą. Będą zmęczone po podróży i podekscytowane powrotem do domu po ponad trzech miesiącach pobytu w tak różnych dalekich miejscach. Pośpiesz się, bo głupio będzie, jak wyjdą, a nas tam nie będzie.

Nie udało nam się dotrzeć w ciągu dziesięciu minut. Choć wszystko robiliśmy w biegu, dopiero po dwunastu dotarliśmy pod barierki. Zdążyliśmy.

– Jeszcze ich nie ma. A zatem ostatnia szansa.

Pocałowała mnie tak namiętnie jak nigdy dotąd, wywołując niewielkie zgorszenie wśród tłumu oczekujących ludzi. Nie zdążyliśmy od siebie odskoczyć, gdy barierki się otworzyły i ujrzeliśmy cztery roześmiane młode, niesamowicie wydoroślałe kobiety.

Z ROZMYŚLAŃ POD PRYSZNICEM…

Zamknij oczy, pomyśl słowo „piękno”. Jaki obraz Ci się pojawia? Jeżeli żaden, nie martw się. Spróbuj za chwilę, może gdzie indziej. Teraz lepiej? Myślę, że tak. Jeżeli nie, to mamy problem.

Do niedawna ilekroć zamykałem oczy, marząc o pięknie, pojawiał mi się na ogół jeden z trzech motywów. Każdy związany z naturą. Część z nich to obrazki z przeszłości, które mogłem osobiście ujrzeć, ale części nie miałem okazji zobaczyć na własne oczy. Widziałem je oczami innych, dzięki Internetowi, fotografiom, filmom etc. Czy zwróciłeś uwagę na słowa „obraz”, „widziałem”, „oczy”? Tak, jestem wzrokowcem i podstawowe moje postrzeganie piękna oparte jest na zmyśle wzroku. Pozostałe zmysły akurat w tych wypadkach działały incydentalnie, ale zdarzało się, że zwielokrotniały doznania pierwotnie chłonięte wzrokiem. Pewnie jesteś ciekaw tych motywów. Otóż, niestety, muszę Cię rozczarować. Nie jestem oryginałem. To klasyka. Tak jak klasyką kiczu są jelenie na rykowisku namalowane przez malarza pseudoprymitywizmu. Nie, nie wstydzę się braku oryginalności i nie będę się na nią silił. Ad rem.

Góry. To piękno uderzające przez ich siłę, ogrom, majestat. Czasami wręcz doskonałość. Widzę zarówno pojedyncze szczyty, jak i fragmenty pasm górskich. W moich wizjach piękna pojawiają się cztery szczyty. I znów brak oryginalności, czyli klasyka, to znaczy szwajcarski Matterhorn lub – jak kto woli – włoski Monte Cervino, ale widziany od szwajcarskiej strony, czyli jednak Matterhorn. Jedna z najbardziej pocztówkowych gór świata, a na pewno Europy. Nie widziałem go osobiście, lecz wyłącznie na dziesiątkach zdjęć, bo czyż może istnieć jakikolwiek album turystyczny o Europie bez jego zdjęcia lub film geograficzno-przyrodniczy, w którym by nie grał przynajmniej drugoplanowej roli? Ostre skalne bloki, zawsze ośnieżone, choć nigdy nie jest całkiem zaśnieżony, wypiętrzone niemal w nieskończoność. Czasami z fantastycznym nigdzie indziej niespotykanym odcieniem pomarańczowego dzięki promieniom zachodzącego słońca. A jego widok z równoczesnym odbiciem w jednym z trzech jezior ze szlaku Pięciu Jezior to jak przebywanie w innym świecie, w innym wymiarze. Niestety Matterhorn poznałem wyłącznie cudzymi oczami, czyli wyłącznie wzrokiem. Żaden z pozostałych moich zmysłów nie miał z nim styczności. Przepraszam, skłamałem. W pewien sposób poznałem go też zmysłem smaku. Przecież kosztowałem, i to nieraz, czekoladek Toblerone, a każda z nich została zrobiona na wzór Matterhornu. Ten szczyt gra pierwsze skrzypce w moich górskich wizjach piękna.

Na drugim miejscu znajduje się Giewont. Tak, mój polski przepiękny Śpiący Rycerz. Też klasyka. Nie jest on superwysoki, ale genialnie monumentalny. I z tak wielu miejsc widoczny w całym swoim majestacie. Również niemal całkowicie skalisty. Bywa częściowo ośnieżony, a także niemal całkowicie nagi. Jeżeli spojrzymy na niego ostro i dokładnie, to zauważymy tłum ludzi. W wyższych partiach wyglądających z perspektywy niczym nitka poruszających się mróweczek. Z Giewontem miałem osobistą styczność. Dawno temu. Na szczęście w pamięci został mi wyłącznie widok utrwalony dodatkowo na setkach fotografii.

Nostalgicznie w wizjach piękna pojawia mi się również Kościelec w ujęciu z Hali Gąsienicowej. Dla mnie to taki mini- lub mikro-Matterhorn. Z nim też miałem osobiste doznania w wieku młodzieńczym, gdy kilkukrotnie spędzałem zimowe wakacje właśnie na Hali Gąsienicowej. Zastanawiając się głębiej, nie wiem, czy Kościelec to piękno samo w sobie, czy piękno osadzone na nostalgii za czasami młodości.

Uluru to ostatnie z moich górskoszczytowych marzeń na jawie o pięknie. Nie wiesz, co to i gdzie, to sprawdź, googlując, a przy okazji naciesz wzrok w grafice. Nieistotne, jak wielka jest to góra, ale wydaje się wielokrotnie większa dzięki swojemu samoistnemu położeniu na pustkowiu. Do tego ma kształt śpiącego olbrzymiego, acz łagodnego zwierzaka. A przede wszystkim niezwykły kolor ciepłej miedzi, gorącej pomarańczy, różowej szarości – w zależności od oświetlenia i pozycji oglądania. Cudo, które śni mi się dzięki oczom innych.

Wspomniałem, że widzę piękno w całych masywach górskich. Patriotycznie. Panorama Tatr z Bukowiny Tatrzańskiej lub Gubałówki zarówno zimą, jak i latem. Cały szereg skalnych szczytów nagle wypiętrzonych z ziemi. Panorama Bieszczad z Połoniny Wetlińskiej latem i wczesną jesienią. Morze stosunkowo niewysokich, łagodnych, cudownie zielonych lub cudownie kolorowych gór-kopców. I kosmopolitycznie. Kraina wulkanów w Owernii latem. Trochę klimatu Bieszczad, z tą różnicą, że większość gór-kopców jest stożkiem ściętym, trochę tak, jakby odkroić czubek w jajku na miękko. Albo Alpy Apuańskie (a właściwie Apeniny) wystające niemal z morza w toskańskiej Versilli, gdy patrzymy na nie od strony Morza Liguryjskiego. Możesz się kąpać w gorącym morzu, opalać przy trzydziestu pięciu stopniach w toskańskim słońcu i prawie na wyciągnięcie ręki masz ścianę częściowo ośnieżonych ostrych szczytów.

„W DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ”1

Wtorek, 16 sierpnia

– Cześć, Atos.

– …

– Cześć, Atos!

– …

– Cześć, Atos!!! Nie poznajesz mnie?

– Cześć, stary. Jasne, że cię poznaję, ale zaniemówiłem. Szok, totalny szok. Nie gadaliśmy nie wiem jak długo. Może pięć, może siedem lat, a ty mi teraz wyjeżdżasz na powitanie z moją ksywką, notabene przez ciebie nadaną, która umarła dwadzieścia lat temu. To jakaś koszmarna dziecinada. Degrengolada starcza cię ogarnęła czy jesteś nawalony?

– Sorry. Ani jedno, ani drugie. Pamiętasz nasze, być może dziecinne, zawołanie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”? Nie chcę tego rozwijać, ale wówczas w tym była realna siła. Tak minęło dwadzieścia lat, a więc pora na „dwadzieścia lat później”.

– Nie wierzę własnym uszom! Chyba jednak coś z tobą nie tak. Przez tych dwadzieścia lat wszystko się zmieniło. Człowieku, jesteśmy tuż przed sześćdziesiątką. Nie mamy dwudziestu paru czy trzydziestu lat jak na początku.

– Drobne sprostowanie: właśnie skończyłem sześćdziesiątkę.

– To tym bardziej. Ogarnij się, jak mawiają moje wnuki.

– Masz prawo mieć do mnie pretensje, ale telefon działa w dwie strony. Zawsze mnie to wkurzało, że to ja muszę być moderatorem naszych poczynań, spotkań.

– A kto był naszym capo di tutti capi, sorry, naszym kapitanem de Treville, a jednocześnie kardynałem Richelieu?

– A jednak coś pamiętasz.

– Jak mógłbym zapomnieć? To był jeden z najpiękniejszych okresów w naszym życiu. Aż łza się w oku kręci. Ale tego już nie ma. Przecież tych pięć czy siedem lat temu Aramis i d’Artagnan dla ciebie umarli. Wykreśliłeś ich ze swojego życia, a znając ciebie, przypuszczam, że na stałe. Sądzę natomiast, że masz jakiś kontakt z Portosem.

– Twoje przypuszczenia są słuszne. Ale dziś superegotycznie potrzebuję ciebie i Portosa.

– Znając ciebie, aż strach się bać. Spodziewam się maksymalnego ryzyka.

– Najpierw pozytywy. Chcę ciebie, Portosa i dwóch moich przyjaciół, bynajmniej nie Aramisa ani d’Artagnana, po królewsku ugościć u siebie. Gwarantuję ucztę Lukullusa z najwykwintniejszym żarciem oraz trunkami, jakich sobie zażyczysz, i w ilościach, jakich sobie zażyczysz. Niestety, wyłącznie w męskim gronie.

– Czy obrabowałeś bank?

– Coś w tym stylu.

– Gdzie jest drugie dno?

– Powiedziałeś, że przez tych dwadzieścia lat niemal wszystko się drastycznie zmieniło. To prawda. Dla mnie totalny rollercoaster to ostatnich kilka tygodni. I o tym chciałbym pogadać. Dlatego wcześniej wspomniałem o egotyzmie. Potrzebuję, żeby wysłuchał mnie inteligentny facet. Potrzebuję jego komentarzy raczej, nie rady. Jesteś rewelacyjnym obserwatorem, potrafisz wyciągać genialne wnioski, często bolesne. Na to liczę. I proszę pokornie, przyjmij moje zaproszenie.

– Kardynale Richelieu, chyba że wolisz kapitanie de Treville, kiedy i gdzie mam się stawić?

– Proponuję sobotę, trzeci września, godziny wczesnopopołudniowe. Musimy mieć dużo czasu, bo moja opowieść w kategorii objętości to raczej epopeja. Adres prześlę ci SMS-em. Miejscowość bez zmian. Jednocześnie potwierdzę termin i godzinę po rozmowie z Portosem. Do ciebie zadzwoniłem jako pierwszego. I pamiętaj, cała aprowizacja po mojej stronie. Masz przyjść z „gołą ręką” i pozytywnie nastawionym umysłem. I nie wypuszczę cię przed niedzielnym obiadem. Więc rezerwuj całą dobę, z noclegiem u mnie niczym w siedmiogwiazdkowym hotelu.

– Czekam na info, Richelieu.

– Pozdrów ode mnie Jadwigę i dziewczyny, choć one pewnie mnie nie pamiętają. Mam nadzieję, że Jadwiga nie będzie miała nic przeciwko temu. Do zobaczenia, Atosie.

– Dzięki. Raczej nie. Do rychłego.

To była dla mnie jedna z najtrudniejszych rozmów, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem. Są przyjaźnie, które umierają, a są też takie, które pozostają uśpione i potrafią się obudzić nawet w sytuacjach, co do których mamy uzasadnione obawy, że się nie obudzą. Skoro powiedziałem A, to muszę powiedzieć B. Czas na telefon do Portosa. To powinno być łatwiejsze. Ale Portos wśród licznych zalet miał zasadniczą wadę: brak słowności i odkładanie obietnic na później, częstokroć na święty nigdy.

– Cześć, Portosie.

– Cześć, kolego. Godziny są południowe, a ty gadasz, jakbyś już spożył.

– Nic z tego. Przed chwilą rozmawiałem z Atosem. I umówiliśmy się na spotkanie. Spotkanie, na które ty też jesteś umówiony, więc wystarczy, że to potwierdzisz.

– A co z d’Artagnanem i Aramisem?

– Oni dla mnie dawno umarli i nie zmartwychwstaną. O ile wiem, ty też nie masz z nimi żadnych kontaktów.

– Tak, to prawda. Ale wiesz, kolego, jak jest, mnóstwo pracy, ciągłe kłopoty z wolnymi terminami.

– Dziś nie chcę tego słuchać. Przez wiele lat umawialiśmy się, obiecywałeś do nas zajrzeć, zresztą z Basią. Wielokrotnie przejeżdżałeś o rzut beretem od mojego skromnego domu i nigdy nie udało ci się dotrzymać obietnicy. Spotykaliśmy się wyłącznie w interesach. Teraz nie chcę słuchać żadnych wymówek.

– Dobra, to powiedz, o co chodzi.

– Chcę, abyśmy wspólnie wypili więcej niż dużo szlachetnych trunków, nażarli się czymś pysznym, a przede wszystkim pogadali. Chciałbym też, żebyś wystąpił w roli słuchacza, czasami komentatora. Mam więcej niż potrzebę, taki wewnętrzny mus, uzewnętrznić się. A przed kim można się uzewnętrzniać jak nie przed przyjaciółmi?

– Możesz powiedzieć coś więcej?

– Będę mówił dużo i długo, ale w sobotę, trzeciego września, powiedzmy od piętnastej. Spokojnie zdążysz dojechać. Masz sobie zarezerwować czas do niedzielnego obiadu. Oferuję jadło, napitki i nocleg w mojej skromnej siedzibie. Adres się zmienił, więc wyślę ci SMS-em, choć to nadal Milanówek. Pamiętaj, żeby nie przywozić niczego poza pozytywnym nastawieniem.

– Będziemy tylko w trójkę? Kobitki też oferujesz? Choć w naszym wieku…

– Spotkanie wyłącznie męskie. Żadnych kobitek. Mam nadzieję, że przyjedzie jeszcze dwóch moich przyjaciół. Pietrucha, którego miałeś okazję już poznać, i jeszcze jeden, którego nie znasz. I tym razem mnie nie zawiedź. Choć będzie nas tylko trzech ze starej ekipy, przypomnij sobie nasze hasło „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Tyle że teraz jesteśmy dwadzieścia lat później.

– Właśnie spojrzałem w kalendarz. Zarówno wspomnianą sobotę, jak i niedzielę mam zajętą. Absolutnie, totalnie, bez możliwości jakichkolwiek zmian… Dla ciebie. Melduję się kole piętnastej w Milanówku!

– Dzięki, Portosie. Ale mnie nie zawiedź, bo to cholernie dla mnie ważne. Pozdrów Basię i uściskaj Olcię ode mnie. Do zobaczyska!

– Do zobaczyska, przyjacielu.

Następne dwa telefony powinny być formalnością. Najpierw załatwię prostszy.

– Cześć, Rysiu. Co byś powiedział na łychę w moim towarzystwie?

– Cześć, Marcinie. Jak się cieszę, że cię słyszę. Martwiliśmy się z Małgosią o ciebie. Na wiele miesięcy słuch o tobie zaginął. Nie odbierasz telefonów, nie odpisujesz na maile. Nawet raz zajrzeliśmy do ciebie, ale były tylko AM, PM oraz Midnight i powiedziały, że ojciec gdzieś wyjechał, nie wiedzą dokąd ani kiedy wróci. Zniknąłeś dla wszystkich. Nikt ze znajomych nie wiedział, co się z tobą dzieje.

– Dużo się wydarzyło. Najpierw nie miałem ochoty na żadne kontakty. Dziewczyny mnie chroniły przed nimi takimi tekstami. Później wydarzyło się jeszcze więcej i wypełniło mi czas przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Byli tacy znajomi, którzy wiedzieli, ale z różnych powodów trzymali to w sekrecie. Ponowię pytanie: co byś powiedział na łychę w moim towarzystwie?

– Z tobą zawsze z dużą przyjemnością. Proponujesz jakiś konkretny termin?

– Sobota, trzeci września, od godziny piętnastej do niedzielnego obiadu. Wikt i opierunek po mojej stronie, oczywiście łycha także. Masz uprzedzić rodzinę, że nocujesz poza domem. I przynosisz ze sobą wyłącznie dobry nastrój. Jeżeli przyniesiesz cokolwiek więcej, znów zapadnę się dla was pod ziemię. Pasi ci to?

– Pasi.

– No to jesteśmy umówieni. Aha, będzie jeszcze trzech moich kumpli. Dwóch na sto procent nie znasz, ale Pietruchę chyba poznałeś. I jeszcze jedno: nastąpiła zmiana lokalizacji w Milanówku. Adres zaraz ci wyślę SMS-em. Mam nadzieję na fajne spotkanie, choć być może trochę cię zaskoczę i obawiam się, że mogę cię zanudzić. Oby nie. Pozdrów i przeproś Małgosię ode mnie i uściskaj od wujka Tymka i Izabel. Trzymaj się!

– Zaciekawiłeś mnie. Trzymaj się!

Skoro tak pięknie wszystko idzie, to kuję żelazo, póki gorące, i dzwonię do Pietruchy. Może być na mnie obrażony, że przez wiele miesięcy nie istniałem dla niego. Dzwonił setki razy, wysłał dziesiątki SMS-ów i maili, wielokrotnie przychodził pod mój dom. A ja unikałem jakichkolwiek kontaktów. Gdy potrzebowałem, zawsze był moim przyjacielem, nawet w ekstremalnie trudnych i niewdzięcznych sprawach. Sądzę, że ja dla niego też. Nie będę się zbytnio tłumaczył. Przyjaciele potrafią wiele zaakceptować, nawet jeżeli czegoś nie rozumieją i wydaje im się, że robimy coś w niezgodzie z podstawowym kanonem przyjaźni. Z Pietruchą był jeszcze jeden problem. Nie, w zasadzie dwa. Chociaż jest ode mnie młodszy niemal o dziesięć lat i ma najmłodsze z nas wszystkich dzieciaki, które jako u jedynego są jeszcze dziećmi, to niesamowicie stetryczał i ogarnęła go totalna hipochondria. Stał się przeciwieństwem dawnego Pietruchy imprezowicza. Teraz alkohol szkodził mu na wszystko, jeść mógł wyłącznie dietetycznie i pod żadnym pozorem nie zarywał nocy. Drugi problem miał na imię Ewa. Jego żona była śliczną i bardzo inteligentną kobietą, ale męża trzymała na smyczy. Nigdzie nie chodził sam, towarzyszyła mu na wszystkich spotkaniach rodzinnych i imprezach towarzyskich. Dobrze, że chociaż do pracy mógł jeździć samodzielnie… Teoretycznie niby nic w tym złego, ale może być problem z jego obecnością. A chyba na niej najbardziej mi zależy i to z wielu względów.

– Siema, Pietrucha.

– Kurwa mać, człowieku. Ty żyjesz!? Jaja sobie robisz z przyjaciół!!! Gdzie ty się ukrywasz? Popełniłeś jakieś przestępstwo? Potrzebujesz pomocy?

– Stop, Pietrucha. Dziś nie będę się z niczego tłumaczył. Odrodziłem się jak Feniks z popiołów i teraz żyję. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, to spotykamy się trzeciego września o piętnastej u mnie. U mnie, czyli w Milanówku, ale pod innym adresem, który za chwilę otrzymasz SMS-em. Cel spotkania to pogadanie o tym, co było, jak mnie nie było. A w zasadzie moje opowieści i chęć poznania twojej opinii. Cel drugoplanowy to najeść się najbardziej niezdrowymi frykasami, zakrapiając je dowolną ilością dowolnie wybranych trunków. Chociaż w tym ostatnim lejtmotywem ma być whisky, to specjalnie dla ciebie zabezpieczyłem rum prima sort. Jednak niemal każdy inny trunek też będzie dostępny. Czas spotkania do niedzielnego obiadu włącznie, czyli z noclegiem. Uczestnicy to oprócz nas Atos i Portos, z którymi miałeś okazję wielokrotnie się spotkać, choć było to już ładnych parę lat temu, a także Rysio, którego chyba miałeś okazję poznać, jak nie u mnie, to przez inne kontakty rodzinno-towarzyskie. I bardzo cię proszę, nie pieprz, że nie możesz, że nie pijesz, bo alkohol szkodzi zdrowiu, że nie jesz niczego po osiemnastej i tak dalej. Nie interesuje mnie też, jakie zdanie ma na ten temat Ewa. Przekaż pozdrowienia dla niej i ucałowania dla Ady i Franka. Czy wyraziłem się jasno? To jesteśmy umówieni!

– …

– Halo, jesteś tam?

– Ciebie chyba totalnie popierdoliło! Jaki inny adres? Zapraszasz do hotelu? W Milanówku, o ile wiem, nie ma hotelu. A tak w ogóle, to znikasz, jakbyś wyemigrował lub celowo się ukrywał. Teraz nagle dzwonisz, niczego nie wyjaśniasz i gadasz jakieś banialuki… Może kilka słów wyjaśnień, do kurwy nędzy?!

– Jeszcze raz stop, Pietrucha. Wiem, jak to wszystko brzmi. Dziś nie usłyszysz nic więcej. Czekam na ciebie za dwa i pół tygodnia. Nie przyjmuję odmowy. Na zrazie.

– Zaraz, może przynajmniej takie magiczne słówko „przepraszam”?

– Przepraszam. Do zobaczenia.

Właśnie tego mi było trzeba, chyba najbardziej na świecie. Tak jak roślinkom wody i słońca. Po kilku miesiącach bólu, samotności, zupełnej alienacji towarzyskiej i po następnych trzech miesiącach niemal wyłącznego obcowania z PIĘKNEM, podziwiania go, ekscytowania się nim, napawania się nim. Na męskiej imprezce można się poczuć swobodnie i być sobą. Nie trzeba uważać na słownictwo ani na swoje zachowanie, nie jest się krytykowanym – i to jest po prostu fantastyczne. Ale prawdą jest również, że można to robić jedynie raz na jakiś czas. Codzienność wyłącznie w męskim gronie byłaby tragedią i to nie tylko za sprawą braku seksu. W codzienności musi być PIĘKNO. Szkoda, że do spotkania muszę czekać ponad dwa tygodnie. Najchętniej pogadałbym z tymi facetami już teraz, ale wcześniejszy termin byłby nierealny. A później wracają AM, PM oraz Midnight i znowu świat obróci się do góry nogami. Po tych wakacjach to chyba kilkukrotnie.

1 Tytuł powieści Aleksandra Dumasa. Druga część trylogii opowiadającej historię czterech przyjaciół: Atosa, Portosa, Aramisa i d’Artagnana. Akcja jej dzieje się 20 lat po wydarzeniach opisanych w pierwszej części Trzej muszkieterowie.

Z ROZMYŚLAŃ POD PRYSZNICEM…

Jeżeli wcześniej Ci się nie udało, spróbuj jeszcze raz. Jeżeli dojrzałeś piękno, to czemu tego nie powtórzyć. Cudownie bywa zamykać oczy i napawać się pięknem. To, co ujrzysz, zależy wyłącznie od Ciebie, od Twojego wyczulenia na piękno, od Twojej wyobraźni, od Twojej kreatywności, a także od Twoich doświadczeń i stanu psychofizycznego. Im większym jesteś pragmatykiem nastawionym na działanie, na osiąganie konkretnych celów, na zdobywanie, by przede wszystkim mieć, tym częściej nie zauważasz piękna, mijasz je, nie potrafiąc go dostrzec, tak codziennie i od święta. Trudno albo bardzo trudno będzie Ci je sobie przypomnieć czy wyobrazić.

Poprzednio wspomniałem o pięknie w różnych motywach górskich, które wielokrotnie widziałem w wyobraźni, w marzeniach, we śnie. Jest ono mocne i bardzo konkretne, ale jednocześnie ograniczone, zamknięte przestrzennie. U niektórych może wywoływać nawet lęk, zażenowanie, doznanie nicości, małości, przytłoczenia. Dla odmiany opowiem teraz o motywach sielsko-anielskiego krajobrazu wiejskiego. Gdybym miał prowadzić wykład, opowiedziałbym o kilkudziesięciu różnych typach krajobrazów wiejskich, bo niewątpliwie każdy z nich jest piękny i ma w sobie coś, co może nas urzec. Znam te krajobrazy, wiele z nich widywałem, wiele oglądałem oczami innych. Ale gdy zamknę oczy i pomyślę o pięknie związanym z wiejskim krajobrazem, to naprzemiennie z różną intensywnością pojawiają mi się trzy. Wszystkie widziałem wielokrotnie, w różnych latach mojego życia. Może ta realność wynika z tego, że w przeciwieństwie do gór podmiotem nie jest konkretny obiekt, lecz cała kompozycja.

Opiszę Ci mój ulubiony. Może zgadniesz, skąd on jest. Dla ułatwienia dodam, że widziany latem. Gdy odgadniesz, możesz zajrzeć na koniec tego opisu. Widzę łagodne pagórki, jeden obok drugiego i jeden za drugim. Bardzo wiele pagórków. Część z nich jest zielona, soczyście zielona, no może bez przesady, choć wydawać by się mogło, że powinna być wypalona słońcem. To łąki, winnice i gaje oliwne. Wśród tej zieleni widać maki, czasem aż dywany maków. Część tych pagórków ma szczególną barwę ziemi, to chyba sepia, ale nie za bardzo znam się na kolorach. Są tam jeszcze połacie złota. To dojrzewające zboże. Widzę olbrzymie złote pierścienie zrolowanej słomy. Czasami te pagórki przysłania mgła i kraina staje się tajemnicza, ale częściej przezroczystość powietrza jest niemal idealna, więc to, co jest w oddali, wydaje się na wyciągnięcie ręki. Na jednym z pobliskich pagórków stoi dom, a w zasadzie cała zagroda. Dom i pozostałe zabudowania są kamienne z małymi oknami zasłoniętymi przez okiennice i niemal rudym dachem z ceramicznych dachówek. Do zagrody prowadzi droga, a może dróżka. Jest ona niesamowicie kręta i z daleka przypomina kształtem długiego węża. Po obu stronach ścieżki rosną w równych odstępach parami strzeliste drzewa. Musiał ktoś je kiedyś sadzić, dokładnie to odmierzając. Są cudnie zielone, ale jest to zieleń znacznie ciemniejsza niż ta łąkowa. To cyprysy. Na pewno zgadłeś, że znaleźliśmy się w Toskanii. Piękno wiejskiego krajobrazu z okolic San Gimignano czy Sieny (choć są setki innych podobnych miejsc) wielokrotnie mnie zachwycało. Nawet gdy byłem już setki kilometrów dalej na północ.

OK, skoro tak szybko zgadłeś, to powtórzmy zabawę. Znów mamy teren pofałdowany, ale w bardzo niewielkim stopniu. Widzimy i czujemy mocne słońce. Jest lato, czerwiec lub lipiec, ale nie później, bo nasze główne piękno zamieni się w brzydkie kaczątko, ani nie wcześniej, bo się nie pojawi. Tym razem nie ma szpaleru drzew, ale gdzieś w środku pola lub przy drodze rośnie samotne drzewo, czasami kilka. Rzadko, bardzo rzadko stoi samotna zagroda, ale na pewno jest biała kapliczka, równie samotna. Zamiast zagrody może być biały, choć na ogół przybrudzony patyną czasu, zameczek z szarym dachem i wieżyczką. Na obrzeżach pól można znaleźć łąki pełne maków, analogicznie jak w Toskanii. Ale główny kolor, który determinuje intensywność tego piękna, to specyficzna odmiana fioletu. Tak, znowu zgadłeś. Widzimy lawendowe pola we francuskiej Prowansji. Moje ulubione leżą na płaskowyżu Valensole, niedaleko od kanionu Verdon.

Trzecia zagadka jest chyba najprostsza. Widzisz barwną szachownicę. Główne kolory to żółty, pomarańczowy i czerwony, ale bywają też biały, fioletowy i niebieski. Teren jest całkowicie płaski. Zamiast krętych ścieżek są wąskie kanały, proste jak od linijki. Mam wrażenie, że już wiesz. Nie ma tu kapliczek ani zamków, ale widać wysoki metalowy słup ze skrzydłami na szczycie lub tradycyjny wiatrak. Patrzyliśmy na pola tulipanów w Holandii, najchętniej w okolicy Lejdy.

Dotychczas używaliśmy wyłącznie zmysłu wzroku, ale tym razem poczuliśmy również zapachy. Zapachy też mogą być PIĘKNE i też możemy je sobie wyobrazić, mając zamknięte oczy. Może nie poczułeś zapachu rozpalonej toskańskiej ziemi ani woni tulipanów, ale na pewno odurzył Cię oszałamiający aromat lawendy.

„W DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ”

Sobota–niedziela, 3–4 września

Spojrzałem na zegarek. Była 14:30, więc miałem jeszcze pół godziny. Wszystko gotowe. Mogłem wyjść na taras i zapalić. Przez chwilę rozkoszowałem się późnoletnim wczesnym popołudniem. Uwielbiałem widok z tarasu. Niczym niezmącony płaszcz zieleni. Co prawda nieco przygasłej, gdyż lato w tym roku było super. Niewiele deszczu i ciepło niemal jak na południu Europy w basenie Morza Śródziemnego. Szkoda, że jeszcze nie zdążyłem zadbać o ogród. Brakowało w nim rabatek kwiatowych. Sama trawa. Ale estetykę rekompensowały mi ptaki. Moją posiadłość uwielbiały sikorki, synogarlice, szpaki, kosy, pojawiały się dzięcioł i jakiś ptak podobny do sowy, a także kilka innych gatunków, których nie znałem. Wprawdzie miałem sąsiadów, ale z tarasu byli niedostrzegalni, tak jak niemal z każdego innego punktu mojej małej działki. Papieros się skończył. Koniec z tą chwilą relaksu.

Dom był wysprzątany na tip-top. Sześć sypialni idealnie przygotowanych. Jakie to fantastyczne, że ktoś za mnie to zrobił. Sześć, a nie pięć, gdyż zadzwonił do mnie jeszcze Xavier Adam. I od słowa do słowa zaprosiłem go na dzisiaj. Chciał się ze mną spotkać, bo zostawał sam na weekend. To bardzo fajne zrządzenie losu, że zadzwonił. Xavier wybornie uzupełni zestaw moich przyjaciół. Przez ostatni rok widzieliśmy się tylko raz. Przez pomyłkę, będąc pewny, że to jeden z moich wykonawców, odebrałem telefon od niego. Zaprosił mnie na party u siebie. Ba, zmusił do bycia na nim. Byłem, ale w zasadzie z nikim, czyli także z nim, nie gadałem mimo usilnych jego starań. Zdarzyły się dwa wyjątki. Całe party poświęciłem na wino, kobiety i śpiew. Nie wiem, czy dokładnie w tej kolejności, ale mniej więcej. Niezapomniane party.

Żarcie i trunki tylko czekały, by je podać. To miało być wyłącznie męskie spotkanie, więc niepotrzebne były jakieś wykwintne obrusiki, serwetki i świeczki. Treść była ważniejsza niż forma. A podstawowa treść – czyli to, co mężczyźni uwielbiają poza pięknymi samochodami i szybkimi kobietami – to głównie trunki. Nie dość, że mile łechtały podniebienie, to jeszcze ułatwiały porozumiewanie się. Barek był wystarczająco zapełniony: whisky, rum, gin, czysta wódka, trochę czerwonego i białego wina, no i piwo, zarówno jasne, jak i ciemne. Zapewne nie skosztujemy wszystkiego, bo mogłoby się to źle skończyć, ale warto mieć wybór.

Pozostawało tylko czekać. Dla mnie każda minuta oczekiwania rośnie w trybie geometrycznym. Aby skrócić sobie ten czas, postanowiłem posłuchać muzyki. Nic tak nie odświeża umysłu przed trudnymi rozmowami jak stary dobry hard rock. Janis Joplin czy Deep Purple? A może Rod Stewart? On najbardziej pasował do tej chwili. Fan whisky, szybkich sportowych samochodów, piłki nożnej i pięknych długonogich kobiet. Po prostu piękna. To czuć i słychać w każdym jego utworze od Maggie May do Love Is. Janis kochałem bezgranicznie, ale dziś potrzebny mi był Rod. Uznałem, że jego muzyka będzie głównym podkładem muzycznym na cały ten weekend.

Wreszcie odezwał się dzwonek domofonu. Pierwszy przyjechał, niczym gość zaproszony na towarzyskie spotkanie w Szwajcarii, Xavier peugeotem 308. Facet zawsze był więcej niż dobrze sytuowany, ale nigdy nie rajcowało go posiadanie jakiejś superbryki. Tuż za autem Xaviera zatrzymały się BMW X7 i volkswagen arteon – obie nówki sztuki. Przyjechali Atos i Portos. Ci z kolei zawsze byli fanami dobrych samochodów. I wyróżniających ich właścicieli. Atos jeździł samochodami raczej z górnej półki. Jego po prostu było na to stać. Portos natomiast samochodami z górnej strefy stanów średnich albo z dolnej strefy stanów wysokich. I na ogół samochodami o pół półki wyżej, niż go było stać. W tym aspekcie u Portosa królowały przepych, megalomania, pycha. Tak więc nic się nie zmieniło u obu moich przyjaciół przez ostatnich dwadzieścia lat. Gdy zaparkowali, pod bramę podjechały opel zafira i skoda superb, czyli Rysio i Pietrucha. Super, wszyscy zmieścili się w akademickim kwadransie po piętnastej, co raczej nie byłoby możliwe, gdyby nasze spotkanie odbywało się z drugimi połówkami. Wówczas akademicki kwadrans trwałby godzinę, a może nawet półtorej.

Szybko wyskoczyłem na zewnątrz. Zrobiłem kilka kroków wzdłuż domu, by zerknąć, jak zaparkowali, i poprowadzić ich do wejścia. Jak to dobrze, że zaprojektowałem wiatę na sześć samochodów. To było zaplanowane z myślą o sześciorgu moich dzieciach. Nie przypuszczałem, że doczekam takiej chwili, gdy skorzysta z niej pięciu moich przyjaciół. W zasadzie wszystkich moich przyjaciół. A tak się stało pierwszego dnia użytkowania mojej posiadłości. Chłopaki wysiedli, zaczęli wymachiwać rękami, chwytać się za głowy i coś wykrzykiwać z podekscytowaniem.

– Witam serdecznie i zapraszam do środka.

– Co to, kurwa, jest? Gdzie my jesteśmy? Kto jest właścicielem? Czy ty obrabowałeś bank? Czyj to pałac? Pracowałeś dla PiS-u? Ja pierdolę…

Nie wszystkie okrzyki do mnie dotarły, nie wszystkie zrozumiałem ze względu na kakofonię spowodowaną przez dźwięki wydobywające się jednocześnie z pięciu gardeł.

– Panowie, pokrótce odpowiem na te pytania, które do mnie dotarły. To jest mój dom, bynajmniej nie pałac. W zasadzie od wczoraj. Jesteśmy w Milanówku. Nie obrabowałem banku, ale w pewien sposób go rozbiłem. Jeszcze raz ponawiam zaproszenie. Wejdźmy do środka, a tam przynajmniej częściowo wyjaśnię wam stan rzeczy.

Moi koledzy, trochę jak lunatycy, trochę jak pacjenci szpitala psychiatrycznego z ostrymi stanami nerwicowymi, weszli do środka. Poprowadziłem ich do salonu.

– Rozgośćcie się. Jeśli ktoś ma życzenie dalej stać, niech stoi, ale jest sporo w miarę wygodnych miejsc, na których można posadzić własne cztery litery.

Nadal jak lunatycy wszyscy nagle zrobili klap, bo inaczej tego nie można opisać.

– Zanim zaczniemy gadać, proponuję jakiś powitalny toast. Czy może być dobrze schłodzony biały burgund Clos Vougeot? Wiem, że burgundy znane są czerwone, ale białe są jak białe kruki i gwarantuję, że warte grzechu.

Nie doczekałem się żadnej reakcji, dlatego rozlałem zawartość butelki do sześciu kieliszków.

– Chciałbym wznieść toast za was. Za wszystkich, ale jednocześnie za każdego z osobna, za pozytywną reakcję na mój apel w sprawie spotkania, za przyjęcie zaproszenia. To dla mnie bardzo ważne. Zdrowie!

Chłopcy najpierw delikatnie posmakowali trunku, a później niemal jednym haustem wypili zawartość kieliszków. Zupełnie jakby pili „dobre tanie wino”, o którym się mówi, że jest dobre, bo jest tanie i dobre. Jako pierwszy z letargu obudził się Xavier.

– Cholera! Zupełnie zapomniałem. Ja tu ci przyniosłem jeden butelek oryginalny champaigne od mój wujek. Pamiętasz? On, nie wujek, tylko champaigne, jest oryginał, ale jest w butelek bez marka. To przez Unia, która dała limity.

Xavier jest Belgiem prawie od dwudziestu lat mieszkającym w Polsce. Gada bezbłędnie po francusku, co jest oczywiste, bo to jego język ojczysty, a także po flamandzku, angielsku, hiszpańsku i włosku. Polski natomiast kaleczy i czasami czegoś nie rozumie.

– Dzięki, Xavier. No to walniemy drugi powitalny toast. Tym razem wypijmy za przyjaźń. Ale również wypijmy za to, byśmy mieli same pozytywne reakcje w stosunku do przyjaciół, gdy ich po jakiejś przerwie spotkamy w innych warunkach, w innej sytuacji czy roli. Zdrowie!

– To jest ostatni toast, który piję. Niczego więcej nie wypiję, nie zjem, nie ruszę się, dopóki nie usłyszę choćby kilku słów wyjaśnienia. – Tym razem ocknął się Pietrucha.

– OK, jestem wam to winien. Ale… Nie zaprosiłem was po to, by się czymkolwiek chwalić, szczególnie materialnym. Cel naszego spotkania, jak zaznaczałem bardzo egotyczny, jest zupełnie inny. I bardzo was proszę, po kilku słowach wyjaśnienia skupmy się na głównym celu. Najpierw jednak prośba. Wiecie, jakie sytuacje mnie dotknęły w ostatnim roku. To one spowodowały, że udałem się na wewnętrzną towarzyską emigrację. Wydźwignąłem się z nich. Niezależnie od tego, co nas spotyka, życie toczy się dalej. Wokół, czasami tuż-tuż, mamy najbliższych, dla których powinniśmy chcieć żyć i to w miarę normalnie. O tym nie chcę i nie będę rozmawiał. To jest twardy warunek naszego spotkania. Czy się na niego zgadzacie?

– Jasne.

– Tak.

– Oczywiście.

– Bien sûr.

– Zgoda.

– No to przejdźmy do drugiego tematu, czyli kasy. Nie dziwię się waszemu szokowi, bo wiecie, że ostatnio raczej cienko przędłem. Ba, byłem o krok od bankructwa. Gdzie i jak można pozyskać w miarę szybko, więcej niż w miarę, bardzo dużą kasę? Na pewno nie przez stanowisko, nawet w najbardziej dochodowych, oczywiście dla zarządzających, firmach państwowych za czasów „dojnej zmiany”. Na pewno nie przez własny biznes, bo do tego potrzebny jest zarówno czas, jak i kapitał. Pozostają wielkie przekręty, ekskluzywna prostytucja i… Do przekrętów nigdy się nie nadawałem, więc nawet gdy absolutnie uczciwie zrobiłem coś, co przynosiło wymierne korzyści finansowe, niestety nie mnie, to miałem wieloletnie problemy z wymiarem sprawiedliwości, które zniweczyły moją karierę zawodową i sprowadziły mnie w otchłań finansową, której pokłosiem była otchłań towarzyska. Prostytucja z kolei to nie ten rząd kasy, a w moim wieku i przy mojej aparycji raczej niemożliwa. Ograbienie banku zdarza się przede wszystkim w filmach i książkach. Ale wcześniej powiedziałem, że można rozbić bank. Pewnie nie zwróciliście na to uwagi. Otóż, koledzy, dużą kasę można zdobyć dzięki hazardowi. Choć prawdopodobieństwo teoretycznie jest niemal zerowe, mnie udało się rozbić bank kilkukrotnie. Sądzę, że jestem jedynym Europejczykiem, któremu to się przytrafiło. Ale dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, więc nie pytajcie o szczegóły. Nawet gdybyście mnie przypiekali ogniem i zdzierali paznokcie, nie powiem jak, gdzie, kiedy i ile. Mogę jedynie zdradzić, że nie tylko ja, ale również moje potencjalne prawnuki nie będą zmuszone pracować. Nie chcę, byśmy dalej gadali o pieniądzach. Pieniądz rodzi same złe relacje. Zarówno jego brak, jak i duża ilość. Parę razy już to przerabiałem i to na obu wierzchołkach mojej amplitudy finansowej.

– Marcin, to co będziesz dalej robił w życiu? – zainteresował się Rysio.