Zemsta na lokacie - Iwona Banach - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Zemsta na lokacie ebook i audiobook

Iwona Banach

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

65 osób interesuje się tą książką

Opis

W miasteczku Złorzecze burmistrz wymyśla nietuzinkową promocję, żeby miasto zaczęło choć trochę zarabiać. Zaczyna promować miasto klątwą czarownicy, którą spalono na stosie wieki temu i która przeklęła całe miso do ostatniego mieszkańca.

Imię i nazwisko tej czarownicy przypadkiem okazuje się ważne dla kobiety, która trzy miesiące wcześniej wyszła z więzienia, gdzie siedziała za napad na bank i zabójstwo.

Ludzie zdążają tłumnie do miasta na „nagi sabat”, który musi się odbyć pod nieobecność proboszcza, bo ten by na to nie pozwolił. Podczas sabatu wybucha nie tylko panika.

Komendant policji zostaje zawieszony z powodu agresji wynikłej z hasła „wegańskie koty są zdrowsze” bo jest przekonany, że knajpa sprzedaje potrawy z kotów.

Na jego miejscu pojawia się P.O komendanta, niestety zostaje znaleziony martwy z miotłą wbitą w pierś… A to dopiero początek.

Czy ten kto morduje to Marina Oczar,  spalona na stosie czarownica, czy może ktoś o wiele bardziej realny?

Zemsta podobno najlepiej smakuje na zimno… z pietruszką wielopalczastą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 51 min

Lektor: Katarzyna Hołyńska
Oceny
3,8 (25 ocen)
10
4
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karkry

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
FROSIA

Z braku laku…

Dla mnie trochę za bardzo pogmatwane i ten karykaturalny humor....no nie
00
Nikamorska

Dobrze spędzony czas

Fajna książka i świetna lektorka
00
JeanetteG

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna intryga. obnażone polskie społeczeństwo że wszystkich przywar. niekontrolowane wybuchy śmiechu j fantastyczni bohaterowie . polecam
00
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna na poprawe humoru! Polecam bardzo!
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Iwona Ba­nach, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-80-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Zdra­dza mnie! By­dlak mnie zdra­dza! – po­wie­działa z roz­pa­czą w gło­sie Alina, wcho­dząc do ka­wiarni i sia­da­jąc przy sto­liku, przy któ­rym były już jej trzy ko­le­żanki. – Zdra­dza jak nic! – do­dała, ła­go­dząc tym swoją wy­po­wiedź, bo gdyby tego nie do­dała, to wy­da­wa­łoby się, że jest pewna tego, co mówi, a te­raz tak jakby jed­nak pew­no­ści w niej było mniej.

Bo Alina lu­biła prze­sa­dzać pod tym aku­rat wzglę­dem i ro­biła to czę­sto. To zna­czy nie cho­dzi o prze­sadę, ale o za­wia­da­mia­nie ko­le­ża­nek o ko­lej­nych zdra­dach fa­ceta. To zna­czy za­zwy­czaj za­cho­wy­wała się roz­sąd­nie, je­dy­nie w spra­wach zdrad coś jej od­wa­lało, i to czę­sto. I nie było pewne, czy jest to zdrowa re­ak­cja na nie­zdrową sy­tu­ację, czy ona ma po pro­stu pa­ra­noję.

Dziew­czyny sie­działy z nieco znu­dzo­nymi mi­nami nad nieco na­po­czę­tymi drin­kami w nieco mar­nej at­mos­fe­rze. Wszystko było nieco i to je tak ja­koś mar­twiło. Ma­razm je ogar­niał.

Niby lato, niby cie­pło, a tu ja­koś tak nic się ostat­nio zu­peł­nie nie działo.

W cza­sach Fa­ce­bo­oka, po któ­rym stru­mień wia­do­mo­ści prze­lewa się jak rwąca rzeka (cza­sami fe­ka­liów i wy­zwisk), zwy­czajne ży­cie, na­wet to uroz­ma­icone, wy­daje się nudne, le­niwe i nie­peł­no­war­to­ściowe.

Czuły, że je­żeli na stole nie stoi coś, co da się wrzu­cić na In­sta (niechby na­wet było obrzy­dliwe), a obok nie sie­dzi ktoś, kim do­brze jest się po­chwa­lić, to nudą aż wieje.

Lu­biły się, na­wet chyba po przy­ja­ciel­sku ko­chały, ale żadna z nich nie była ikoną mody, in­flu­en­cerką ani spe­cja­listką od łza­wych cy­ta­tów.

Spo­ty­kały się nie po to, żeby się tym chwa­lić, ro­biły to po to, żeby so­bie po­ma­gać. Po swo­jemu, ostrym sło­wem, pię­ścią w stół albo so­lid­nym ko­pem w dupę.

U nich to dzia­łało.

* * *

Ma­niutka (co było zdrob­nie­niem od Mańki) na­lała so­bie piwa, wzmoc­niła go wódką i włą­czyła YouTube. Jej dwie ulu­bione pio­senki to były Czarna Mańka i Ruda Mańka. Czarną Mańkę znali „Na Czer­nia­kow­skiej, Gór­nej, na Woli”, a rudą chło­pak tak ko­chał, że aż ją za­tłukł. Wes­tchnęła. Ona nie była ani czarna, ani ruda, była mniej wię­cej bura. I tak się też czuła, wiel­kiej mi­ło­ści rów­nież nie za­znała, co zwa­żyw­szy na tekst pio­senki, chyba ura­to­wało jej ży­cie.

Ale miała przy­ja­ciół.

– No to jak, chło­paki, po kie­lonku? – Pod­nio­sła szklankę do ekranu kom­pu­tera i wir­tu­al­nie stuk­nęła się ze swo­imi to­wa­rzy­szami.

Wszy­scy wy­ko­nali po­dobny gest.

– O ja pier­dolę, znowu?! – jęk­nął Jó­zek, który oczy­wi­ście za­lał so­bie lap­top. Ro­bił to już wie­lo­krot­nie, więc jego sprzęt za­bez­pie­czony był fo­lią, ale i tak mu­siał szybko le­cieć po ścierkę do kuchni, co zmu­siło go do wsta­nia sprzed lap­topa i biegu.

Jak zwy­kle od pasa w dół był nagi, jego blade pół­dupki na chwilę za­sło­niły inne wi­doki, ale nie na długo, wró­cił, za­sła­nia­jąc ścierką przy­ro­dze­nie, ale to ich ja­koś nie szo­ko­wało. Pewne rze­czy mogą się opa­trzeć, je­śli zda­rzają się zbyt czę­sto, a Jó­zek miał na­prawdę pa­skud­nie roz­trzę­sione ręce.

Pili w kil­koro, i to co­dzien­nie.

Ma­niutka lu­biła to to­wa­rzy­stwo i prak­tycz­nie ostat­nio rzadko wy­cho­dziła z domu.

Czas spę­dzony na pi­ciu i „roz­k­mi­nach” nie był cza­sem stra­co­nym.

W każ­dym ra­zie nie dla niej.

A roz­ma­wiali o wszyst­kim. Choć naj­bar­dziej ostat­nio o in­te­li­gen­cji. Tej sztucz­nej, ta zwy­kła nie in­te­re­so­wała ich zu­peł­nie.

– One te coś tam książki będą pi­sać i coś tam ro­bić, i w ogóle – wy­ja­śniła za­afe­ro­wana Ma­niutka – ale mnie to w su­mie nie ru­sza, niech se pi­szą. Mnie to rybka, go­rzej, że śle­dzą. Nor­mal­nie po­waż­nie i was też.

Lu­dzie skłonni do pa­ra­noi wszę­dzie wi­dzą za­gro­że­nie, oni nie byli skłonni do pa­ra­noi, oni w niej sie­dzieli po czubki uszu.

A na­wet się nią de­lek­to­wali.

Te­raz na ta­pe­cie była in­te­li­gen­cja, ale prze­ro­bili już ko­smi­tów, szcze­pionki, 5G i wiele in­nych teo­rii, któ­rych spi­sko­wymi nie na­zy­wali, bo dla nich nimi nie były.

A że dość dużo pili, to wszystko im się mie­szało, to­też ko­smici za­szcze­pili Billa Ga­tesa na pła­ską zie­mię, 5G roz­no­siło che­mi­tra­ilsy, a rep­ti­lia­nie na­le­żeli do ro­dziny kró­lew­skiej i ży­wili się nie­mow­la­kami w ka­pu­ście.

Ta­kie po­my­sły ubar­wiają ży­cie wy­znaw­com, ale jesz­cze bar­dziej są­sia­dom. Zda­rzało się, że ten i ów bu­dził wszyst­kich nocą wrza­skiem, ogła­sza­jąc ewa­ku­ację, bo w domu po­ja­wili się strep­to­ko­smici oraz me­nin­go­ko­kia­nie i za­mie­rzają prze­jąć wła­dzę nad świa­tem.

To nie był ja­kiś wielki pro­blem, wielu lu­dzi w nich wie­rzy, a prym wiodą Ame­ry­ka­nie, ale przy spo­rym spo­ży­ciu pro­cen­tów, nie­do­bo­rze kon­tak­tów po­za­in­ter­ne­to­wych i po­dat­no­ści na lęki ro­biło róż­nicę.

Jó­zek za­czął się bać kra­nów, bo miały oczy, Ste­fan na­żarł się su­ple­men­tów i po­dobno rzy­gał tę­czą, po­dobno, bo ka­merka tego nie ob­jęła, a Ma­niutka za­częła się bać Pe­ga­susa, in­te­li­gen­cji i ko­men­danta po­li­cji, bo w piw­nicy miała cał­kiem sporą ho­dowlę pię­cio­pal­cza­stej pie­truszki pa­ra­gwaj­skiej. Prze­stra­szy­łaby się jesz­cze bar­dziej, gdyby wie­działa, że kilka dni wcze­śniej sio­stra so­bie jej tro­chę na­rwała i po­sta­no­wiła po­dać w for­mie pie­trusz­ko­wego pe­sto do ma­ka­ronu.

– Chlu­śniem, bo uśniem, chlup­niem, bo dup­niem – za­pro­po­no­wała Ma­niutka, co spodo­bało się jej zna­jo­mym. Wznie­śli szkla­nice.

Jó­zek znów za­lał lap­top.

Wi­dok jego bla­dych pół­dup­ków znie­sma­czył Ma­niutkę.

– Weź dupę ob­lecz, ob­le­chu!

Wzru­szył pół­dup­kami.

– Co chwila to po­wta­rzam, chuju je­den – wark­nęła, bo była tu nie­for­malną sze­fową. – Jak to, kurwa, wy­gląda?! – Miała wy­gło­sić coś wię­cej na ten te­mat, ale jej prze­rwali.

– Z tym śle­dze­niem to jakby jest coś na rze­czy, ostat­nio to szu­ka­łem czar­nych skar­pet, bo mi się dziury po­ro­biły, to mi się re­klamy tru­mien wy­świe­tlać za­częły. Oni coś wie­dzą. – Je­den z ko­le­gów miał na ten te­mat po­dobne zda­nie. – A jak do matki dzwo­ni­łem, żeby mi obiad przy­nio­sła, to za­raz re­klama ta­ble­tek na zgagę się po­ja­wiła. I to w te­le­wi­zorni! No. Na­wet oni tam wie­dzą, że matka go­to­wać nie umie.

– Bo, one te in­te­li­gen­cje, mają ja­kieś ta­kie... wie­dzące są albo wi­dzące czy jak? Trzeba by się za­bez­pie­czać, ale są­siadka to mó­wiła, że fo­lię do pie­cze­nia wy­ku­pili.

– No bo to fo­lia­rze są.

– No wła­śnie, ja to mia­łam tak: sio­stra przy­szła i mówi, że mam syf, no mam, ale to mój syf, oso­bi­sty, więc ja jej, żeby sama sprząt­nęła, a tu ciach... Pa­trzę, a ona ma mio­tłę w ręku. I ta­kie gówno w sprayu. Skąd wie­działa, co po­wiem?

– Mó­wię wam, ta in­te­li­gen­cja nas za­bije. Ta sztuczna, ona jest na usłu­gach! – oświad­czył Jó­zek. – I wie­cie co? Zba­dali, że te pik­slo­wane lu­dzie, co ich po­ka­zują w fil­mi­kach, to one prze­stępcy są.

– No mó­wili. Ame­ry­ka­nie od­kryli, że jak ktoś ma spik­slo­wany pysk albo czarny pa­sek na oczach, to bar­dziej po­datny na prze­stęp­stwo jest.

Zde­cy­do­wa­nie mieli ra­cję.

Nie­któ­rych oczy­wi­sto­ści nie da się unik­nąć, a za­uwa­żyć je trudno.

Byli grupą in­ter­ne­to­wych przy­ja­ciół o bar­dzo po­dob­nych za­pa­try­wa­niach. Wie­rzyli w teo­rie na te­mat spi­sków, które spi­skowe nie były, więc oni nie byli fo­lia­rzami.

* * *

Bab­skie spo­tka­nia te­ra­peu­tyczne za­wsze od­by­wały się w tym sa­mym miej­scu i za­wsze koń­czyły się bó­lem głowy, z tym że rzadko Alina przy­cho­dziła aż taka za­ła­mana.

To za­po­wia­dało, że spo­tka­nie bę­dzie dłuż­sze, ból głowy więk­szy, a pod­jęte de­cy­zje i bab­skie, a wła­ści­wie przy­ja­ciel­skie, zo­bo­wią­za­nia sza­lone.

– No to wó­deczka – za­de­cy­do­wała Ka­rina – to zna­czy drink. Do­brze ci zrobi! My już so­bie za­po­da­ły­śmy. – Wska­zała swoją szklankę.

Ta nie­winna pro­po­zy­cja nie spo­tkała się z apro­batą.

– Gówno zrobi jej do­brze! Fa­cet ją zdra­dza! Zdra­dza, ro­zu­miesz? – za­pro­te­sto­wała Zoe. Ofi­cjal­nie Zo­fia, ale nie­na­wi­dziła tego imie­nia, bo uwa­żała, że ją po­sta­rza, więc wszę­dzie poza urzę­dami funk­cjo­no­wała jako Zoe. W szkole, gdzie uczyła, mó­wiono na nią pani Zło.

Zoe była już lekko pod­chmie­lona.

– Je­steś pewna? – za­py­tała Ża­neta roz­sąd­nie.

Alina mie­wała na­pady za­zdro­ści, to zna­czy albo za­zdro­ści, albo zdro­wego re­ali­zmu, ale ni­gdy nie była ni­czego pewna. Ona i jej part­ner szli przez ży­cie w dość skom­pli­ko­wa­nym tańcu, po­le­ga­ją­cym na cią­głym sza­leń­stwie po­dej­rzeń i nie­do­mó­wień.

– No więc nie – od­parła Alina ze smutną miną. – Nie wiem, co ro­bić. Prze­cież nie będę go śle­dzić! To by było ża­ło­sne.

Wszyst­kie się z tym zgo­dziły. Były pew­nymi sie­bie, do­ro­słymi ko­bie­tami, które nie ucie­kały się do ta­kich me­tod, co nie zmie­niało faktu, że chciały po­móc, a im wię­cej piły, tym bar­dziej rwały się do po­mocy.

Alina wła­ści­wie to na­wet to śle­dze­nie brała pod uwagę, li­czyła, że ko­le­żanki, sły­sząc, że nie chce go śle­dzić, same ją do tego za­chęcą, ale nic z tego. Tego dnia były ja­kieś zde­cy­do­wa­nie zbyt roz­sądne. Śle­dze­nie fa­ceta wy­glą­dało na cał­kiem za­bawne, w każ­dym ra­zie w książ­kach i fil­mach, ale do tego trzeba było po­moc­ni­ków, ja­kiejś wie­dzy kom­pu­te­ro­wej, no pew­nych umie­jęt­no­ści, któ­rych jej sa­mej bra­ko­wało.

Mo­gła wy­na­jąć de­tek­tywa, ale jesz­cze się wa­hała. To był spory koszt i nie była pewna, czy tego wła­śnie pra­gnie. No i wa­hała się: szu­kać ta­kiego, który do­star­czy do­wodu zdrady, czy może ta­kiego, który ustali stan fak­tyczny, co nie za­wsze jest tym sa­mym, dla­tego li­czyła na ko­le­żanki, nie na to, że będą śle­dzić jej part­nera. Niby ofi­cjal­nie ich nie znał, ale mógł je z nią ko­ja­rzyć.

– Po­proś wszech­świat, żeby się tym za­jął – wy­beł­ko­tała Zoe. – Wiesz, moc wszech­świata po­trafi zdzia­łać cuda! Pró­bo­wa­łam z mar­chew­kami i na­prawdę mi wy­ro­sły – do­dała za­chę­ca­jąco.

Wiek to tylko cy­fra, oświad­cza nam na każ­dym kroku fa­ce­bo­okowy spi­ry­tu­alizm i każdy to ro­zu­mie, można mieć ciało sta­ruszka, a czuć się na lat trzy­dzie­ści, można też mieć lat trzy­dzie­ści, a du­szę zle­ża­łej mu­mii, to działa w obie strony.

Można też mieć du­szę sta­ruszki, a ciało szes­na­sto­latki (w piw­nicy), ale to rzad­kość.

Zoe była tym dru­gim z przy­pad­ków, miała lat trzy­dzie­ści, ale za­cho­wy­wała się jak sta­ruszka.

Żeby mo­gła zo­stać zle­żałą mu­mią, bra­ko­wało tylko smrodu.

Nie­stety jako na­uczy­cielka Zoe mu­siała się myć, ale nie na­le­żała do osób prze­sad­nie mło­dych du­chem, a do tego wszyst­kiego była skraj­nie po­rządna i roz­sądna. Roz­sąd­kiem aż strzy­kała do­okoła, choć ostat­nio od­ro­bię skrę­ciła w New Age.

Alina, mimo pew­nych oznak wpływu al­ko­holu, pa­trzyła na siłę wszech­świata re­ali­stycz­nie, a na­wet bar­dzo re­ali­stycz­nie. Na mar­chewki też.

– I co mi ten wszech­świat od­po­wie? Je­stem dla niego jak ja­kaś je­bana bak­te­ria! Tylko mnie wy­śmieje! Czarna dziura, po­wie, wła­śnie mi we­ssała sześć pla­net, a ta mi tu z ja­ki­miś zdra­dami wy­ska­kuje! Niech spada!

– No to co? Ole­jesz? – za­py­tała ze zgrozą Ka­rina, bo zdrad ole­wać nie na­leży.

– No nie wiem – wes­tchnęła Alina – bo ja go ko­cham! Ko­cham, ro­zu­mie­cie?! Zu­peł­nie się po­gu­bi­łam, może to tylko moja pa­ra­noja? A może jed­nak nie mam pa­ra­noi, a jest ja­kaś „ona”? I co ja mam zro­bić?

– A ja wiem. – Ża­neta się ro­ze­śmiała. – Zo­staw go! – za­wo­łała nieco zbyt we­so­łym gło­sem. To było dla wszyst­kich jak po­li­czek albo ude­rze­nie pię­ścią w stół. Ow­szem, chło­pów się rzuca, ale naj­pierw im się udo­wad­nia, że to była ich wina, a nie tak o: bez awan­tury i bez sensu. Mu­szą wie­dzieć, za co, jak i dla­czego, bo jesz­cze po­my­ślą, że wy­grali!

– No po­wa­liło cię? Prze­cież to może być tylko, no wiesz... Mój wy­mysł. Wie­cie, jaka je­stem! I tak o: mam go rzu­cić? – Alina była za­szo­ko­wana po­my­słem. Dziew­czyny wie­działy, jaka jest, to prawda, śred­nio raz w mie­siącu chło­pak ją zdra­dzał, ale ni­gdy ja­koś nie do­szły do pew­no­ści, że robi to na­prawdę, a nie tylko w cze­lu­ściach buj­nej wy­obraźni Aliny.

– Gdzie rzu­cić! Jak rzu­cić? Mó­wi­łam, że­byś go zo­sta­wiła. Nie na za­wsze, na kilka dni! – od­parła Ża­neta.

– Nie jadę do żad­nego ba­bel­skiego SPA! Mowy nie ma. Po ostat­nim na­szym wy­jeź­dzie nie mo­głam dojść do sie­bie przez mie­siąc, ta­kiej aler­gii do­sta­łam na te ich spe­cy­fiki. Je­stem de­li­katna! I w ogóle SPA to nuda! Tam nie ma nic poza ma­zi­dłami!

Bab­skie wy­pady ra­tun­kowe, w in­ten­cji tej czy in­nej z przy­ja­ció­łek i tego czy in­nego pro­blemu, zda­rzały im się czę­sto. Kiedy Ża­neta po­kłó­ciła się z matką o „ze­gar tyka, a ja nie mam wnuka”, wy­je­chały w Biesz­czady. Były tam żmije i ko­mary. Prze­żyły tam coś, co po la­tach może na­zwą przy­go­dami, ale jesz­cze było na to zbyt wcze­śnie, w tej chwili na­dal ja­wiło im się to kosz­ma­rem.

Wy­jazd do Tur­cji w in­ten­cji wy­pa­le­nia za­wo­do­wego Zoe skoń­czył się po­pa­rze­niami sło­necz­nymi, głu­pimi zdję­ciami i jesz­cze głup­szymi zna­jo­mo­ściami, które wciąż się za nimi cią­gnęły. Dla­tego Alina bro­niła się przed tą opcją.

– To nie bę­dzie żadne SPA! To ośro­dek od­nowy du­cho­wej. Zero stresu, zero głu­pich zna­jo­mo­ści, ma­zi­deł, nic z tych kli­ma­tów, na­wet nie bę­dziemy się opa­lać. W każ­dym ra­zie w sen­sie sło­necz­nym.

– Nie chcę się du­chowo opa­lać, tfu, od­na­wiać!

– Daj spo­kój! Oczy­wi­ście, że chcesz! To ten nowy ośro­dek dla cza­row­nic! Nie cza­isz? Prze­cież to hit! Wielka no­wość. Ba­jer! Cud nad cu­dami!

– Hello. Nie je­ste­śmy cza­row­ni­cami – mruk­nęła Alina. Była oczy­wi­ście za­cie­ka­wiona. Nie mo­gła nie być. To brzmiało świet­nie i bar­dzo, ale to bar­dzo nada­wało się na Fa­ce­bo­oka.

– Je­ste­śmy, prze­stań, po­patrz na ży­cie z punktu wi­dze­nia wy­zwań du­cho­wych. Mam cztery miej­sca, ku­zynka taka jakby to za­ło­żyła w Zło­rze­czu – ku­siła Ża­neta.

– W Zło­rze­czu? Tym Zło­rze­czu? – za­cie­ka­wiły się wszyst­kie trzy. Bo też i było czym się za­cie­ka­wić.

* * *

Po­czą­tek ka­ta­strofy za­czął się od pie­trusz­ko­wego pe­sto.

Sio­stra Ma­niutki po­de­brała so­bie pę­czek, bo ta pię­cio­pal­cza­sta pa­ra­gwaj­ska wy­glą­dała ład­nie i pach­niała tak ja­koś jak ko­len­dra. Im­preza była z oka­zji uro­dzin córki są­siadki. I na tę im­prezę sio­stra Ma­niutki obie­cała przy­nieść swoje po­pi­sowe da­nie.

I ow­szem. Przy­nio­sła.

I było po­pi­sowe.

Na­wet bar­dzo.

* * *

Zło­rze­cze było do­tąd zwy­kłym mia­stecz­kiem, tak zwy­kłym, że aż oczy bo­lały, lu­dzie bali się przy­zna­wać, że są stąd, czyli zni­kąd, a je­żeli ktoś tędy prze­jeż­dżał, to na­wet nie za­uwa­żał, że po dro­dze z ja­kie­goś kon­kret­nego A do nie mniej istot­nego B było ja­kieś mia­steczko, choć miało wszystko. Ap­tekę, bi­blio­tekę, ko­ściół, przy­chod­nię i kilka ty­sięcy miesz­kań­ców. Nie­stety, nie miało cha­ry­zmy. Zwy­kłe sku­pi­sko do­mów, i tyle.

Ni­gdy tu nie było też prze­stęp­czo­ści od­po­wied­nio zor­ga­ni­zo­wa­nej, ale to nie była wina prze­stęp­ców. Nie można na­pa­dać na banki tam, gdzie nie ma ani jed­nego banku, na­wet banku spermy, nie można na­pa­dać na ju­bi­lera tam, gdzie nie ma swo­jego sklepu ża­den ju­bi­ler, a kasy skle­powe świecą mniej wię­cej pust­kami, bo sklepy może i są, ale nikt w nich nie ku­puje.

Wszy­scy jeż­dżą do nie­zbyt od­le­głego Rawca, gdzie wszystko jest: i sklepy, i banki, i oczy­wi­ście na­pady.

Nie to, żeby Zło­rze­cze bar­dzo za na­pa­dami tę­sk­niło, ale sława to jed­nak sława. Kiedy w Rawcu ktoś wy­sa­dził w po­wie­trze kan­tor, jesz­cze w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych, to na­wet te­le­wi­zja przy­je­chała, a kiedy dawno temu w nie­od­le­głym Lwo­wi­nie ktoś wy­be­be­szył bank, na­prawdę do zera, to nie tylko te­le­wi­zja, ale i an­ty­ter­ro­ry­ści przy­je­chali.

Dla­tego Zło­rze­cze czuło się nie­do­ce­nione. Na­wet żad­nych ro­man­tycz­nych ruin tu nie mieli. Mieli tylko spo­kój.

Lu­dzie mó­wili, że spo­kój to cenna rzecz, otóż nie, nie w dzi­siej­szych cza­sach i wcale nie cho­dzi o nudę, choć jej się nie da spie­nię­żyć, ale o chaos, który przy­nosi sza­lone do­chody.

Aż pew­nego dnia wy­bu­chła bomba. Nie, nie zro­biło się od tego wię­cej ruin, to była bomba zu­peł­nie in­nego ro­dzaju.

A przy­naj­mniej taka była ofi­cjalna wer­sja.

Po­dobno dy­rek­torka ar­chi­wum urzędu mia­sta czy ja­koś tak, w każ­dym ra­zie urzęd­niczka, od­na­la­zła ja­kąś starą księgę, a w niej za­pis. Niby nic, ale był in­try­gu­jący. Po­szła z tym do szefa. Onie­miał.

– Że co?! – za­wo­łał bur­mistrz. – Po­waż­nie?

– Ale to dziwne! – za­wo­łała za­stępca bur­mi­strza.

– Nie­moż­liwe – po­wie­działy wszyst­kie trzy se­kre­tarki.

Już na­stęp­nego dnia wie­działo całe mia­sto.

Otóż Zło­rze­cze zo­stało prze­klęte. W sie­dem­na­stym wieku.

To zro­biło wra­że­nie na wszyst­kich. Dawno, fakt, to był rok 1654, ale zo­stało prze­klęte do ostat­niego miesz­kańca, przez wszyst­kie po­ko­le­nia. Na za­wsze. Na wszel­kie świę­to­ści i dzie­wię­cio­gło­wego władcę de­mo­nów, gdyż tego wła­śnie roku na rynku miej­skim spa­lono na sto­sie ostat­nią tu­tej­szą cza­row­nicę.

Nie wia­domo, czy nie je­dyną i czy w ogóle, bo z cza­row­ni­cami róż­nie bywa, ale jed­nak spa­lono.

O ile do­tąd dzia­ła­nie klą­twy nie było ani wi­doczne, ani znane, o tyle te­raz na­tych­miast za­dzia­łała.

Tak to już bywa z klą­twami. Bar­dzo ła­two do­cze­piają się do ludz­kiej głu­poty i ko­rzy­stają z prze­są­dów, tyle że w Zło­rze­czu wcale nie cho­dziło ani o głu­potę, ani o prze­sądy. Miesz­kali tu lu­dzie zde­cy­do­wa­nie przed­się­bior­czy.

Trudno nie wy­ko­rzy­stać każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji do zdo­by­cia świata albo choć kilku gro­szy, kiedy oka­zja sama pcha się w ręce.

Ow­szem, klą­twa jest czymś uciąż­li­wym (o ile się ja­koś ob­ja­wia), ale też ku­szą­cym (na­wet je­żeli nie ist­nieje).

Współ­cze­śnie lu­dzie na­prawdę żą­dają in­te­re­su­ją­cych wy­zwań, bun­gee już nie wy­star­cza.

No i bun­gee to jed­nak nie dla każ­dego. Taka pani Mar­ki­szowa na przy­kład ze swoją tu­szą i bra­kiem od­po­wied­nich mo­stów nie mo­gła li­czyć na za­bawę, a prze­cież jej się też coś od ży­cia na­le­żało.

Bi­li­ru­bi­nek, tu­tej­szy pi­jak, też stwier­dził, że nie, on woli rzy­gać pod mo­stem, a nie z mo­stu, i to do tego pro­sto. Zresztą i tak wszy­scy uwa­żali, że ma żół­taczkę, więc się go bali. Był żółty, stąd prze­zwi­sko, któ­rego nie ro­zu­miał. Uwa­żał się za Billy’ego Ru­binka.

No ale prze­cież nie o miesz­kań­ców tu cho­dziło.

Cho­dziło o naj­więk­sze zło tego świata.

Pie­nią­dze. I tu­ry­stów.

To zna­czy dwa naj­więk­sze zła tego świata.

Tu­ry­ści zresztą na bun­gee do Zło­rze­cza by nie przy­je­chali, a na klą­twę jak naj­bar­dziej.

Tak więc klą­twa bar­dzo wszyst­kim się spodo­bała, bo dała im moż­li­wość tro­chę z tego zła sko­rzy­stać.

Nie oszu­kujmy się, mało kto jest do­bry tak na­prawdę z prze­ko­na­nia, więk­szość to lu­dzie, któ­rzy nie są źli tylko dla­tego, że to nie wy­pada, źle wy­gląda w CV albo jest ka­ralne.

Te­raz ta klą­twa, klą­twu­nia, klą­tewka rzu­ciła się wszyst­kim na mó­zgi i za­częła ku­sić pięk­nymi per­spek­ty­wami, bo...

Mia­steczko, zwłasz­cza ni­ja­kie i nie­duże, które po­siada klą­twę i spa­liło na sto­sie ja­kąś cza­row­nicę, może na­wet nie cał­kiem winną (zresztą tak jak wtedy, tak i te­raz ni­kogo to na­prawdę nie ob­cho­dziło), to miej­sce, które bar­dzo szybko się roz­wi­nie. Naj­pierw ru­szy na nie tłum dzien­ni­ka­rzy, bo taka gratka to na­prawdę coś kli­kal­nego, po dzien­ni­ka­rzach ru­szą tu­ry­ści, a po tu­ry­stach dzia­ła­cze od każ­dej moż­li­wej dzie­dziny. Ci, któ­rzy ra­tują lasy (nie wolno ści­nać drzew na stosy), ci, któ­rzy ra­tują ko­biety (cza­row­nica była ko­bietą), ci, któ­rzy ra­tują męż­czyzn (klą­twa do­ty­czy też ich), ci, któ­rzy ra­tują zwie­rzęta, bo cza­row­nice mie­wają koty... Or­ga­ni­za­cje prze­ciw prze­są­dom, bo cza­row­nice mają prze­waż­nie czarne koty, oraz każda inna or­ga­ni­za­cja, któ­rej się uda wpa­so­wać w sta­tut coś o ko­tach i cza­row­ni­cach. Ewen­tu­al­nie o wę­glu drzew­nym i pod­pałce do grilla, w końcu to też pa­suje.

No i gdzie oni się po­miesz­czą? Gdzie za­kwa­te­rują? Prze­śpią? Gdzie?

Gdzie będą cho­dzić na piwo?

Gdzie i co zje­dzą?

A prze­cież w tej chwili mó­wimy tylko o przy­ziem­nej stro­nie tej klą­twy, a ist­nieje jesz­cze ta druga. Du­chowa, nie mniej in­te­re­su­jąca fi­nan­sowo.

Wszel­kie za­re­je­stro­wane lub nie or­ga­ni­za­cje cza­row­ni­cze, wiedź­miar­skie i wróż­kar­sko-wróż­biar­skie też ze­chcą tu przy­je­chać.

A tu wszyst­kiego brak!

Ani jed­nego ho­telu, ani pół pen­sjo­natu, żad­nych po­koi go­ścin­nych, mo­teli, nic! Nic, bo ni­gdy ni­komu nie było to po­trzebne, a tu­ry­ści są wy­ma­ga­jący.

W ciągu dwóch ty­go­dni trzy sklepy bu­dow­lane w oko­licz­nych mia­stach zo­stały cał­ko­wi­cie opróż­nione, a prze­cież w ta­kich miej­scach ku­po­wali tylko klienci in­dy­wi­du­alni.

Mia­steczko osza­lało od stu­kotu młot­ków i mia­ro­wego, wręcz me­tro­no­micz­nego bu­cze­nia be­to­nia­rek.

Pro­du­cenci ko­tów (bo trudno na­zwać ich ho­dow­cami) przy­wieźli do mia­sta kilka co pięk­niej­szych mio­tów i sprze­dali wszystko na pniu, a miej­scowa mo­dystka pod­dała pod roz­wagę urzęd­ni­ków ro­dzaj ka­pe­lu­sza pa­su­jący do mia­stecz­ko­wej cza­row­nicy, która prze­cież nie mo­gła no­sić ka­pe­lu­sza z fil­mów Di­sneya.

Oka­zało się, że nie tylko mo­gła, a na­wet po­winna, bo w końcu nasi to nasi, a tu­ry­stów z za­gra­nicy też bę­dzie się go­ścić, nie mó­wiąc już, że sło­wiań­skie cza­row­nice ra­czej worki po ziem­nia­kach no­siły na gło­wach niż ka­pe­lu­sze.

Wszystko po­szło na ży­wioł.

Po­wstało kilka osad prze­miany, czyli miejsc dla spra­gnio­nych du­cho­wo­ści bo­ga­tych ko­biet, które za zupę z po­krzyw od­da­dzą wszystko, a po sa­łatce z le­biody do­staną eks­tazy or­ga­zmicz­nej.

Po­wstały też ośrodki od­nowy du­cho­wej, które za­kła­dały, że zja­wia­jące się tam osoby ja­kąś du­cho­wość miały, a te­raz za­mie­rzały ją od­no­wić.

Były skromne, ru­sty­kalne, zbu­do­wane w spo­sób nieco slum­so­waty, ale cie­szyły się ogromną po­pu­lar­no­ścią, choć wcale nie były ta­nie i wy­ko­rzy­sty­wały go­ści jako ta­nią siłę ro­bo­czą.

A to też nie wszystko.

Po­wstały re­stau­ra­cje, ka­wiar­nie, bary, puby i wszystko to te­raz miało coś wspól­nego z cza­row­ni­cami.

Po­wstała na­wet pi­jal­nia wody grun­to­wej, ale szybko ją za­mknięto, choć była wręcz ob­le­gana, bo kilka osób się tro­chę za­truło ście­ka­ją­cymi do niej z desz­czem po­płu­czy­nami po na­wo­zach sztucz­nych.

Klą­twa miała wy­raź­nie wy­miar fi­nan­sowy, bo w ciągu bar­dzo krót­kiego czasu mia­steczko za­częło or­ga­ni­zo­wać sa­baty, ofi­cjalne, nie­ofi­cjalne, a na­wet ta­neczne.

Nie­które wy­glą­dały jak sta­ro­dawne dan­singi, ale i tak cie­szyły się po­pu­lar­no­ścią.

Po­dobno zo­stał już od­pra­wiony też nagi sa­bat, ale to mo­gły być tylko plotki, praw­dziwy nagi sa­bat do­piero szy­ko­wano.

Ta­blo­idy pu­ściły w świat wia­do­mość o klą­twie, sa­ba­tach i pod­lały to opo­wie­ściami o sto­sach oraz cier­pie­niu cza­row­nic. Kla­wia­tury roz­grze­wały się do czer­wo­no­ści od za­chwy­tów i hejtu, a mia­steczko wresz­cie za­czy­nało być znane. Na­gle każdy chciał tu przy­je­chać.

Od za­fa­scy­no­wa­nych dzie­cia­ków, szcze­gól­nie dziew­czy­nek, po star­sze pa­nie, szcze­gól­nie te­ściowe. Wia­domo – cią­gnie swój do swego.

Dziew­czynki ce­lo­wały w cza­ro­dziejki, te­ściowe w wiedźmy.

I tak cza­row­nice opa­no­wały mia­sto.

Oczy­wi­ście byli i lu­dzie, któ­rzy klą­twy się bali, ale ich igno­ro­wano, choć krzy­czeli wiel­kim gło­sem, że na­leży spa­loną cza­row­nicę zna­leźć, od­ko­pać i po­cho­wać. Było to dzi­waczne, bo nie wie­dziano o niej zbyt wiele, ale jak się ktoś uprze, trudno coś zro­bić, żeby go prze­ko­nać. Ci, któ­rym klą­twa była obo­jętna, nie mieli nic do po­wie­dze­nia. To zna­czy nik­nęli w tłu­mie.

A na­wet gdyby mieli co­kol­wiek do po­wie­dze­nia, to i tak nikt by ich nie słu­chał.

Amok to amok, a je­żeli opa­nuje całe mia­sto, to nic się z tym nie da zro­bić.

Je­żeli do tego cho­dzi o pie­nią­dze, to już sprawa prze­grana.

Wszy­scy zda­wali so­bie sprawę, że to współ­cze­sne cza­row­nic­two jest nieco inne od tego sprzed wie­ków. Nikt się te­raz nie przej­mo­wał złym okiem, nie ka­zał cza­row­ni­com od­bie­rać mleka kro­wom czy ku­rom ja­jek, zresztą gdzie w mie­ście miej­sce na krowy? Współ­cze­sne cza­row­nice mu­siały się za­jąć czymś in­nym, czyli za­ra­bia­niem pie­nię­dzy.

Je­żeli cho­dzi o la­ta­nie na mio­tłach czy spół­ko­wa­nie z dia­błami, to ku­siło, ale było tro­chę nie­wy­ko­nalne.

Choć każda miała na to ochotę. Kto by nie chciał po­la­tać na mio­tle?

No, a spół­ko­wa­nie... Hmm, pewne rze­czy ku­szą bar­dziej niż inne.

Co do sa­mego cza­row­nic­twa, to na­wet ten za­wód jest na­zna­czony po­dzia­łami, bo ist­nieją wiedźmy, cza­row­nice, cza­ro­dziejki i wróżki. Dwie ostat­nie zo­stały wy­klu­czone, bo cza­ro­dziejki to tylko wy­pa­cy­ko­wane cza­row­nice ze sztucz­nym biu­stem po usu­nię­ciu bro­da­wek (z twa­rzy, nie z biu­stu), a wróżki? Ta­kie z różdż­kami do ni­czego ni­komu nie są po­trzebne, zwłasz­cza kiedy są do­bre.

Złe zo­stają cza­row­ni­cami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki